Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to takiego, mości Cyrus? Na miłość Boga! Czy nie tytoń?...
— Nie, odparł Cyrus Smith, to artemizja, uczeni nazywają ją bylicą chińską, a dla nas zwykłych śmiertelników jest ona tem samem, co czyr.
I w samej rzeczy bylica ta, wysuszona jak się należy, dała substancję bardzo zapalną, zwłaszcza gdy ją później inżynier nasycił owym saletrzanem potasu, którego kilka pokładów było na wyspie, a który nie był niczem innem jak saletrą.
Tego wieczora osadnicy nasi zgromadzeni w środkowej komnacie „dymników,“ spożyli przyzwoitą wieczerzę. Nab zgotował rosół z agutów, szynkę z kabyjasa, przyprawioną wonnemi ziołami, do której dodał kilka szczypt z wygotowanej trawiastej rosliny zwanej „caladium macrorhizum,“ która pod niebem południowem przybiera kształt krzewu. Rhizomy te miały smak wyborny, i były bardzo pożywne, miały zaś podobieństwo do przyprawy, znanej w Anglji pod nazwą „Portlandzkiego saga“ i mogły nawet do pewnego stopnia zastąpić chleb, którego brakowało jeszcze mieszkańcom wyspy Lincolna.
Po wieczerzy, przed nocnym spoczynkiem, wyszedł Cyrus Smith z towarzyszami swoimi na brzeg morza odetchnąć świeżem powietrzem. Była wówczas godzina ósma z wieczora. Noc roztoczyła wszystkie swe czary. Przed pięciu dniami była pełnia, tego dnia księżyc jeszcze nie był zaszedł, lecz już widnokrąg cały osre-