Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łęzi leżało pod nogami. Lecz chociaż nie brak było paliwa, środki przewozu takowego pozostawiały wiele do życzenia. Drzewo to było bardzo suche i musiało szybko się palić. Z tąd wynikała konieczność sprowadzenia go do „dymników“ w większej ilości, a dwóch ludzi nie mogło zbyt znacznemu podołać ciężarowi. Uwagę tę zrobił Harbert.
— E! mój chłopcze, odparł marynarz, trzeba znaleźć jakiś sposób przewiercenia tego drzewa. Sposób na wszystko się znajdzie! Gdybyśmy mieli wózek lub łódkę, toby to łatwo było!
— Lecz mamy rzekę! zawołał Harbert.
— A jużci, odparł Pencroff. Rzeka będzie dla nas drogą, która sama jedzie, a nie darmo wynaleziono tratwy i spławy.
— Tylko że droga nasza, zauważał Harbert, posuwa się w tej chwili w przeciwnym kierunku od tego, jaki nam jest potrzebny. Morze bowiem zaczyna przypływać!
— Zaczekajmy na odpływ, odparł marynarz, a wtedy morze samo powiezie nasze paliwo do „dymników“. Tymczasem przygotujmy spław!
Marynarz z Harbertem skierowali swe kroki ku kątowi, jaki krawędź lasu tworzyła ze rzeką. Obaj dźwigali odpowiedni do sił swoich ładunek drzewa w wiązkach. Na nadbrzeżnem urwisku znajdowała się również wielka ilość suchych gałęzi, pomiędzy zaroślami, w których ludzka noga nigdy zapewne nie postała. Pencroff wziął się natychmiast do sporządzenia tratwy.
W małej przestrzeni utworzonej przez kli-