Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marynarz wyszedł na dwór, trąc czoło gwałtownie, a za nim Harbert.
W piasku pomiędzy skałami, nad brzegiem rzeki, szukali obaj jaknajpilniej, ale napróżno. Pudełko było mosiężne i powinno było odrazu wpaść w oko.
— Słuchaj Pencroffie, rzekł Harbert, nie wyrzuciłeś przypadkiem tego pudełka z łódki do morza?
— Nie byłem tak nierozsądny, odparł marynarz. Ale kiedy co człowiekiem tak rzuca na wszystkie strony, jak nami rzucało, to rzecz taka mała łatwo może się wytrząść. Nawet fajka gdzieś przepadła! Przeklęte pudełko! Gdzie ono może być?
— Morze teraz odpływa, rzekł Harbert, biegnijmy na miejsce, gdzieśmy wylądowali.
Mało było prawdopodobieństwa, ażeby odszukali pudełko, które fale morskie w czasie przypływu musiały ponieść między kupę kamieni, mimo to jednak należało zbadać tę okoliczność. Harbert i Pencroff pospieszyli więc co tchu na miejsce, w którem dzień przedtem wylądowali, oddalone mniej więcej 200 kroków od „dymników.“
Tam pomiędzy kamykami i w rozpadlinach skał poczęli nader szczegółowe i skrupulatne poszukiwania, ale bez skutku. Jeżeli pudełko wypadło w tem miejscu fale musiały je niewątpliwie porwać i unieść ze sobą. Stopniowo jak morze ustępowało, marynarz przeszukiwał najdrobniejsze szczeliny między skałami wszystko daremnie!