Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pnia powietrze się raz jeszcze odmieniło. Temperatura zniżyła się nieco i burza ucichła. Osadnicy zrobili wycieczkę na zewnątrz. Leżało tam niewątpliwie ze dwie stopy śniegu na ziemi, ale po powierzchni jego stwardniałej iść można było bez zbytniej trudności. Cyrus Smith i jego towarzysze weszli na Wielką Tarasę.
Co za zmiana! Te lasy, które zostawili w zieleni, szczególniej w części sąsiadującej z gajem sosnowym, znikały obecnie pod jednostajną barwą. Wszystko bielało się, od szczytu góry Franklina aż do wybrzeża: lasy, łąka, jezioro, rzeka. Fale Dziękczynnej pędziły pod sklepieniem z lodu, które za każdym przypływem i odpływem tajało i łamało się z trzaskiem. Mnóstwo ptaków ulatywało nad zmarzniętą powierzchnią jeziora: kaczki i krzyki, łyski i nurki. Było tego tysiące tysięcy. Lody jeżyły się na skałach na krawędzi tarasy, pomiędzy które spadała kaskada. Powiedziałbyś, że woda wylewa się z potwornej rynny, wyrzeźbionej z całą fantazją artystyczną renesansu. Szkód wyrządzonych w lesie przez huragan niepodobna było jeszcze obliczyć. Trzeba było czekać, aż stopnieją śniegi.
Gedeon Spilett, Pencroff i Harbert nie chybili tej sposobności odwidzenia swoich półapek. Z trudnością zaledwo je odnaleźli pod śniegiem. Musieli nawet uważać, ażeby nie wpaść w który z dołów, byłoby to bowiem niebezpieczną i upokarzającą zarazem rzeczą złapać się we własną zasadzkę!
Uniknęli jednakże szczęśliwie tej nieprzy-