Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się ściana granitowa, zdawało się, że wskutek jakiegoś dawnego podziemnego wybuchu. U podnóża jej było małe wydrążenie w kształcie zatoki, której dno tworzyło kąt dosyć ostry. W tem miejscu szerokość potoku wynosiła 100 stóp, a jego nadbrzeże po obu stronach zaledwie 20 stóp. Rzekę tę ściskały z obu stron prostopadłe ściany granitowe, które ku ujściu zdawały się nieco zniżać. Dalej bieg rzeki zwracał się nagle i ginął w zaroślach małego lasku na pół mili przestrzeni.
— Tu woda! tam las! rzekł Pencroff. Brak nam jeszcze tylko mieszkania!
Woda była w rzece przezroczysta. Marynarz przekonał się, że podczas odpływu morza, kiedy fale morskie jej nie mąciły, była słodką. Stwierdziwszy tę ważną okoliczność, począł Harbert szukać wydrążenia jakiego w skale, któreby mogło służyć im za schronienie, ale daremnie. Skała była wszędzie gładka, równa i prostopadła.
Przy samem jednak ujściu potoku, w miejscu bezpiecznem przed falami morskiemi, podczas przypływu, rumowiska skał tworzyły wprawdzie nie pieczarę, lecz stosy olbrzymich brył, jakie często napotkać można w okolicach mających pokłady granitowe, zwane „dymnikami górskiemi.“
Pencroff i Harbert zapuścili się dość daleko pomiędzy skały, w ich kurytarzy posypane piaskiem, w które wdzierało się światło przez szczeliny pomiędzy bryłami granitu, z których wiele utrzymywało równowagę w sposób niepojęty dla oka. Lecz razem ze światłem wkradał się także wiatr — przeciąg podobny temu, jaki panuje po