Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a tu i ówdzie szczątki lawy. Odludne te brzegi zamieszkiwały gromady morskiego ptactwa: mewy, duże albatrosy i dzikie kaczki, które łakomstwo Pencroffa na ciężką wystawiały próbę. Próbował strzelać do nich z łuku, lecz napróżno, gdyż nie spuszczały się wcale na ziemię a w lot byłby je chybił niezawodnie.
To spowodowało marynarza do ponowienia dawniejszego swego żądania:
— Widzisz pan, panie Cyrus, rzekł, dopóki nie będziemy mieli przynajmniej jednej lub dwóch fuzyj myśliwskich, dopóty kuchnia nasza będzie zawsze cierpiała wielki niedobór.
— Bez wątpienia, Pencroff, odparł korespondent, lecz to tylko od ciebie zależy! Wystaraj się nam żelaza na armaty, stali na baterje, saletry, węgla i siarki na proch, merkurjuszu i kwasu azotowego na kapsle i ołowiu na kule, a Cyrus porobi nam strzelby najlepszego gatunku.
— O! co się tyczy owych substancyj, odparł inżynier, to nie wątpię, że znalazłyby się na wyspie. Lecz broń palna jest instrumentem nader delikatnym i wymagającym bardo dokładnych narzędzi. Wrzeszcie, zobaczymy później.
— Trzeba-ż nam było — zawołał Pencroff — trzeba-ż nam było wyrzucić wszystką broń, jaka była w łódce, i wszystkie narzędzia, nawet scyzoryki!
— Lecz gdybyśmy ich nie byli wyrzucili, odparł Harbert, balon byłby nas wyrzucił na dno morza.