T. Lenartowicz (Konopnicka, 1898)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł T. Lenartowicz
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
T. Lenartowicz.


I.

Od wielu już lat stosunki rodaków z poetą, oddalonym od kraju tak znaczną przestrzenią, luźne tylko i dorywcze być mogły.
Ktoś do Florencji zabiegł i przywiózł stamtąd wieść jaką, ktoś listy od niego miał, po słówku blizkim rozdzielił, i takeśmy go tem obcowaniem przygodnem trzymali miedzy sobą żywym.
Dla większości wszakże jakby już nie istniał. Dla większości pieśni Lirnika Mazowieckiego były wprawdzie zawsze jeszcze rzeczywistością i pełną czaru prawdą, ale sam pieśniarz stawał się już mytem.
A co się dziwić? Rozlej morze, postaw góry pomiędzy sobą a rodzoną bracią, a obaczysz, jak mgłą zajdziesz i jak spełzniesz z barwy. Bo nie była to obojętność, ani niedocena: to było oddalenie.
Poeta przypominał się rzadko. Dwa, trzy razy do roku spotykałeś tu, to tam, wiersz silnego stempla, mocny czuciem, piękny formą, i taki jakiś odmienny od dzisiejszych, jakbyś go czytał z owych dawnych psałterzów duszy, co to były razem pieśnią i modlitwą. Dziś się już takich nie tworzy.
Tedy jeden się dziwił, drugi i łzę otarł; ale większość prawie że nie rozumiała.
Tak jest. Zaczęto Lenartowicza nie rozumieć u nas. Struny, nawiązane między duchem pieśniarza a nami, rozciągnęły się nadmiernie, zwątlały, i od strony serc naszych odrywać się i pękać zaczęły.
I znowu nie była to ani niechęć, ani niedocena, tylko — oddalenie.
Lirenkę, Zachwycenie, Błogosławioną i inne pokrewne znaliśmy i kochali zawsze. Te żyły z nami; ale z późniejszych pieśni, tylko niektóre weszły nam w krew i w kość. Inne przewiały nad nami skrzydłem, szumiącem wysoko, zbyt wysoko może.
A i drogi też nasze odbiegły od siebie.
Jak żył w tem oddaleniu, co czul, co myślał, o to nie pytał nikt, prócz najbliższych, którychby na palcach policzył.
Nagle przychodził list, papier byle jak złożony, bardzo drobnem zapisany pismem, i pokazywał ci duchowe oblicze oddalonego tak wyraźnie, iż oczy dostrzegały na niem ślady niezbytych tęsknot i gorzkiego chleba. Wtedy biegłeś, i poruszony do żywa, zaczepiałeś tego, owego, temu, owemu chciałeś rzucić słowo:
— Lenartowicz pisał!
— A! I cóż tam nowego?
Co nowego?... Ależ właśnie cała paląca gorycz takiego listu szła z rzeczy które nowemi nie były, nie mogły być, szła z rzeczy niezapomnianych starych.
Ale trafiłeś i na takich, którzy, usłyszawszy, że pisał, z całą dobrą wiarą pytali:
— To on jeszcze żyje?
Mnie samej zdarzyło się pytanie takie po wielokroć słyszeć. Najmłodsi zwłaszcza zadawali je z przedziwnym akcentem zdumienia.
Tak prędko jadą — dalecy!

· · · · · · · · · · · · · · ·

Dziesięć lat minęło, jak z rąk Adama Pługa — Lenartowicz nie znał jeszcze wówczas mojego adresu — otrzymałam pierwszy list taki, ową charakterystyczną ćwiartkę, na której rozmach pióra nie zawsze pozwalał skończyć zaczęty wyraz, a linja pisma szła to w dół, to w górę, rzadko tylko i przy obojętniejszych materjach trzymając się prostego szlaku.
Ten pierwszy list nosił na sobie wszystkie naczelne rysy duchowego oblicza poety: ogromną bezpośredniość psychiczną, genjalną zdolność łączenia się z duszą ludzką i przenikania jej sobą; zdolność komunji, że tak powiem, pod obiema postaciami — myśli i uczucia, tudzież nieporównaną rzewność, prostotę i idącą z niemi w parze ludowość, w takiem głębokiem znaczeniu, o jakiej my, rozprawiający na zimno i na gorąco retorzy, nawet pojęcia nie mamy.
Co my! Ludowości takiej, jaka przenikała nawskroś całą istotę Lenartowicza, nie miał ani Syrokomla, ani Bohdan, ani żaden z poetów naszych! Bo każdy z poetów naszych, na ludową nutę gęśl strojąc, wychodził z siebie, ze swojej duchowej sfery, z głównego ogniska myśli i uczuć, bądźto uniesiony, porwany, jakimś momentem psychicznym, jak Syrokomla, bądź gwoli zdybanemu z tej strony pięknu, jak Bohdan.
Lenartowicz przeciwnie. Lenartowicz, gdy pieśń ludową śpiewał, wchodził właśnie w siebie, w przyrodzoną sferę swych najgłębszych wzruszeń. Jego ludowość nie była nigdy chwilowym, od zewnętrznych pobudzeń zależnym nastrojem ale była samą treścią jego natchnień, była jego naturalnym prądem twórczym, właściwą muzyką jego.
Inszym pieśni ich ludowe grała lutnia, jemu — dusza.
Z biegiem czasu listów takich zebrało się sporo, lecz ani jeden nic zaprzeczył wrażeniu, jakie mi zostawił pierwszy. A dziś, kiedy tak patrzę na nie, równo mi, na którym oczy zatrzymam, lub który do ręki wezmę: w każdym bije to samo rzewne, proste serce.
Florenckie mieszkanie Lenartowicza skromne było i niemal ubogie; mówiło wszakże raczej o prostocie gustów poety, niżeli o braku.
Stanowiły to mieszkanie dwa pokoje, odsadzone od siebie na cala szerokość dużego domu, tak, że jeden miał okna od ulicy, drugi, przeciwległe im, na podwórze; pokoje te połączone były korytarzem niezbyt jasnym, który przechodząc, słyszałeś świergot trzymanego tu w klatce szczyglika. Pierwszy był sypialną, pracownią i salonem, drugi — rzeźbiarskim warsztatem.
Trzy rzeczy uderzyły mnie w tym pierwszym od proga: czarny krzyż i sodalisowski wizerunek z Częstochowy nad żelaznem łóżkiem, wielki pęk anemonów, na stół rzucony, i szczerozłoty promień, od okna po podłodze bijący. Ulica Montebello, przy której poeta od wielu lat mieszkał, leży w stronie miasta wschodniej, na lewym brzegu Arna, niedaleko ogrodów Prato, i w połowie przestrzeni pomiędzy Ponte Sospeso a Ponte Carraia, tworzy z ulicą Borgo Ogni Santi kąt ostry, którego wierzchołek opiera się o cichy plac Daniela Manina. Ulica to ani piękna, ani ożywiona, ani bogata, powiem nawet: mało włoska. Domy proste, surowe, w dwa jednostajne szeregi zrównane.
Naraz szczerba. Mur to jakiś poklasztorny z sygnaturką, chwiejącą się jeszcze u bramy, w głębi ocieniona zielonością bluszczów dzwonniczka stara, czy też oratorjum jakieś, a z poza muru akacya sypie na chodnik kwiat biały, przewonny.
Na co ja, patrząc z daleka, zaraz pomyślałam sobie, że wprost tej szerby właśnie okna poety być muszą. Jakoż były. Z niej też rzucała się i owa struga światła tak żywa, jakby kto wiąź kłosów pszenicznych złotem po ziemi słał.
Jak tam co było, gdzie i którym kształtem stało, nie objęłam tego pamięcią, może nawet nie objęłam wzrokiem. Ale ogólne wrażenie zdawało się mówić, że upływa tu wpółzakonne życie.
Przedewszystkiem brak wszelkiego literackiego kramu. Wązkie biurko z twardym stołkiem nie świeciło żadnym z tych wyszukanych przyborów, w jakie się u nas lada pismaczek rad funduje. Papierów na niem tak, jakby nic, mały kałamarz, parę listów, wytarta teka — i tyle. Owego rozpościerania się, owej wystawy darów i pamiątek wielbicieli, owych to elegancyi szyldowych literackiego zawodu, owego wmawiania w ludzkie oko i w siebie, że się jest po uszy pogrążonym w poezy i poetą, — ani na lekarstwo.
Wielka prostota niecodziennej duszy we wszystkiem. A potem w całej atmosferze izby czuć jakby pogotowie długoletniego wędrowca: jakiś kufer jeden i drugi, jakaś paka z książkami, jakaś torba podróżna, jakiś płaszcz na poręcz stołka rzucony. Coś, jakby ztąd człowiek zaraz chciał wstać i iść, nie zahaczony o nic, nie zatrzymywany niczem.

II.

Wydał mi się Lenartowicz młodszym nad wiek swój istotny. Patrząc na jego jasne i wymowne oko, na żywość ruchów, na twarz nerwową, smagławą, na piękny wąs męzki, niktby mu nie dał i lat 60. Także i głos, pełen silnie wibrujących tonów, o niezwykle bogatym, ciepłym kolorycie i bardzo obszernej skali, młodszym był, niżli wiek poety. Nie umiem i nie kuszę się opisać tego serdecznego czaru, który zdawał się promieniować z całej postaci jego. Nie czas też i nie pora mówić, o czem się potoczyła „ta nagła rozmowa, w której dzieje lat wielu chciano zamknąć w słowa“. Tyle tylko powiem, że takiej żywości uczuć, takiego ognia w sądach, takich szczerych uniesień i oburzeń gorących, nie spotkałam ani przedtem, ani potem u ludzi, których czas i przestrzeń oddzieliły od ogniska bezpośrednich wrażeń. Tu znać było, że z ogniska tego uniesiona iskra, płomieniem pali się w piersi, i że z życiem dopiero ugaśnie.
Trąciliśmy w tych rozmowach strun wiele a struny wydały wiele harmonji, ale i wiele zgrzytu. Lenartowicz, pochylony przez stół, z podpartą na ręku głową, rozgorączkowany, z pociemniałym wzrokiem, słuchał i mówił z tą chciwością duszną, z jakąby głodny chleb jadł, albo pił — pragnący. A w tem słuchaniu, w tem pochyleniu się samem, była taka wymowa, taka żarliwość czucia, jakiej też nie widziałam ni przedtem, ni potem.
Charakterystycznym rysem rozmowy poety to mi się wydało, iż, zatoczywszy zrazu szeroki jej widnokrąg, nagle uderzał słowem w punkt jakiś drobny, w szczegół, zbierał w nim promienie duszy, jak w soczewce, i z tego ziarna piasku czynił dyament, roztęczony cudnemi światłami. Dawało to mowie jego i widzeniu rzeczy ogromną dotkliwość i bardzo żywą barwę, świadcząc zarazem, że umysł ten, w sferze abstrakcyi, uogólnień, czuł się nieswojsko i długo w niej przebywać nie nawykał.
Owe słoneczne kłosy dawno już przygasły, a woń akacyi płynęła szeroko przez otwarte okna, kiedy Lenartowicz po tekę sięgnął, aby mi dać poznać „Nieszczęsnych“ swoich.
Dramat ten jeszcze w 86 roku był gotów.
„Napisałem rzecz p. t. „Nieszczęśni“ — donosi mi Lenartowicz w lutym owego roku — którą wydrukuję i — addio! Są tam gorzkości. Ano, trudno. Niezawsze można być miodowym. Rzecz ta stanie się głośniejszą, a wielu powie, że nie ja pisałem. Niech idzie. Od sfer „Błogosławionej“ odbiegłem w głębokie cienie.“
W marcu tegoż roku pisze: „Proszę o nowy adres, a przeszlę coś z moich „Nieszczęsnych.“ Ponure to malowidelko!“ W maju zaś dodaje: Moi „Nieszczęśni“ jest to coś bardo drastycznego, na co edytora pewniebym nie znalazł; a ponieważ własna kieszeń dość pusta, pozostanie to zatem, jak i „Sokrates“ ad feliciora tempora w mojej starej tece. I może lepiej tak, bo zakończę żywot pod szarą sukmaną lirnika, a nie w płaszczu z iskier i z płomieni, w które mnie moja dziwaczna proteowa natura przestrajała.“
Poeta namyślał się, wahał, i tak zeszło do 92 roku.
A było to przed samą lwowską zamierzoną podróżą, której nie doczekał. I tak, nie miał pociechy oglądania w książce dzieła, które mu ulubionem było i na którem wielkie nadzieje budował.
— „Co wy o mnie wiecie? — pisał mi kiedyś — Lirenka i Lirenka! Ale najżwawsze moje ptaki nie wyleciały jeszcze w słońce, i może nie wylecą nigdy!“
Czy się w tem powiedzeniu poeta nie mylił — sąd zawczesny. To pewna, że z swojej natury lirnika w dramacie wyzuć się nie zdołał, i że najpiękniejsze fragmenty „Nieszczęsnych“, są właśnie fragmentami lirycznemi. Więc kiedyśmy się tak, kartka po kartce, w czytanie owo wgłębili, przyszła kolej i na drobne, ostatniemi czasy pisane, a pełne jakiegoś bolesnego naprężenia uczuć rzeczy, o których tu nie zamierzam mówić. Wymienię tylko odę, przeznaczoną do międzynarodowej księgi, którą de Gubernatis ku czci Kolumba wówczas właśnie składał.
Miał Lenartowicz wielki dar czytania. Jego giętki, podatny ulotnym odcieniom głos, wyrazista mimika ruchliwej twarzy, gest mówiący, wstrzemięźliwy, skromny, składały się na przedziwne zobrazowanie poezyi owych przed duszą słuchacza. Zcicha czytał, właśnie jakby mówił, mało co pomagając sobie ruchem pięknej ręki a nie było, rzec można, wyrazu, któryby wyrazu nie miał.
Przy czytaniu owem zauważyłam jednak znaczne zdenerwowanie poety. Głos chwilami się łamał i łkaniem nabrzmiewał, a ręka drżała tak, że papier w niej szeleścił, jak na mocnym wietrze; co w tej wielkiej ciszy przedzachodniej, jaka nas otaczała, dziwnie dotkliwem było.
Chcąc tedy przerwać to oczarowanie, które wyczerpywało poetę, zwróciłam uwagę jego na stojący w pobliżu posążek ks. Adama Czartoryskiego, i to nas przerzuciło w świat inny.
Z góry zaznaczyć trzeba, iż rzeźby Lenartowicza szerzej są znane i wyżej cenione we Włoszech, niż u nas. U nas uważa się je niemal za kaprys poety; tam za istotną sztukę, za równoległy do poezyi prąd twórczości jego.
Za co je uważał sam poeta? Czasem za jedno a czasem za drugie.
„Błogosławiona zdolność zajęcia palców — pisał kiedyś do mnie — bo ona daje wypoczynek duszy. Lekarstwo moje na nic się ludziom nie przyda; ale mnie bardzo. Nie mogę żyć w świecie rzeczywistym, tworzę więc sobie inny i żyję w nim, jak ów wyśmiewany rycerz smutnej twarzy. Prócz rzeźby, nauczyłem się, a raczej przypomniałem grać na drumli, i skracam sobie tą cygańską muzyką zimowe wieczory.“
Były więc chwile, w których rzeźbę swoją narówni niemal stawiał ze swojem graniem na drumli, a oboje to miał za lek na tęskliwe godziny, na zmęczenie duszne.
„Wolałbym kopać glinę, niż ją lepić — pisze dalej — wszakże łatwiej o miskę gliny, niż o grzędę, i przeto „benwenutuję“ potrosze.“
Innym jednak razem chwytał za swoje rzeźbiarskie narzędzia w chwilach podniecenia energii artystycznej, rozbudzonej potrzeby działania, plastycznego uzewnętrznienia namiętnej żądzy ideału, to znaczy w chwilach, które po wszystkie czasy uważane były za momenty twórczych natchnień. Jeśli więc wtedy imał się gliny, nie pióra, to dowód, że pewna sfera aspiracyj jego w taki tylko sposób zaspakajaną być mogła; że zatem owo oddanie części sił rzeźbie nie było w Lenartowiczu kaprysem, ale wynikiem głębokich, nieprzepartych podniet.
Podniet takich były całe szeregi; ja wskażę z nich jedną.
Od wielu już lat Lenartowicz mało drukował z tego, co mu się pieśnią dobywało z duszy. „Śpiewam sam sobie“ — pisał mi kiedyś z goryczą, bardzo zrozumiałą i bardzo dotkliwą. „Przestałem się liczyć, nie wywieram wpływów“ — pisał innym razem z tym smutkiem, który ma beznadziejne dźwięki.
To było prawdą. Jego „Śmierć Sokratesa“, jego „Mefisto“, jego „Jan III“, jego „Branka“ pozostały prawie że wcale nieznane.
— „Gdyby się te prace moje zatułały do was, imienia autora nie stanowiłoby kilka strofek wiersza, powtarzanego przez artystki z teatru... Dziś nie wiedzą nawet, czy żyję, a to do tego stopnia, że, czytając nazwisko, zapytują Kurjera, czy Lenartowicz nie jest pseudonimem Kondratowicza...“ skarży się poeta w jednym ze swoich listów, jak człowiek skrzywdzony i głęboko krzywdę swą czujący.
Jak na to zaradzić? Jak przemówić znów głosem żywym, budzącym echa, donośnym? Jak znaleźć drogę do serc dalekich a drogich, jak ukoić pragnienie podziału myśli i uczuć, które umie być tak niezbytem i tak dojmującem, że najsilniejszych przeraża. Jedyną radą na to było stworzenie nowego języka do wysłowienia uczuć tych i myśli, stworzenie nowych znaków, nowego wyrazu na życie duszy i na siły duszy. Językiem tym i tym wyrazem stała się dla Lenartowicza rzeźba.
Okoliczności raczej, niż wybór, tę właśnie sztukę ze wszystkich podsunęły oglądającemu się za nową formą twórczości poecie. We Florencji przebywał podówczas Wiktor Brodzki, — a mam ten szczegół od niego samego, i on to pierwszy pokazał Lenartowiczowi, jak się z gliną obchodzić należy. Im obu zdawało się zrazu, że to rozrywka tylko; wprędce jednak duch poety rzucił się, jak płomień, w tę nową, otwartą sobie drogę artystycznych kreacyj, a rozrywka stała się umiłowaną pracą. Razem z poczuciem osiągnięcia pewnej doskonałości w kunszcie, przyszła fantazya, rzeźwość myśli, rozmach, coś, jakby druga młodość. W listach Lenartowicza znajduję niejeden urywek, pełen zapału, wskrzeszonej wiary w siebie i rozbudzonych nadziei.
Było to coś, jakby nowe życie, owa „Vita nuova“ wielkiego florentczyka, w której duch utęskniony znalazł też sobie swoją „gentile donna“ i z uniesieniem oddawał się rozkoszy wnikania w jej istotę. I nie dziw. Poezya podawała kielichy cierpkie, gorzkie. Była to biesiada samotnika, który przy stole swoim nie ma, komuby rzekł: W ręce twoje, bracie! Rzeźba uśmiechała się urokiem plastycznej skończoności, dla której osiągnięcia twórca nie potrzebował pośrednictwa żadnego „edytora“ i której droga za góry, za morza na ściężaj była otwarta.



— „Wyprawiam do Warszawy — pisze mi Lenartowicz w jednym z listów — dwie małe moje figurki bronzowe, które cyzelując, opasany fartuchem, ręce mam oliwą pomazane. Mali moi koledzy (chłopaki bronzowni) kręcą się koło mnie, i to mi przyjemność sprawia. Wszystko ma swój rytm: i obracanie koła, i stukanie młotków, a fabryka, to także lutnia, i to seryo gadająca o poezyi pracy. E’ viva Dio....“
A w innym:
— „Siedzę po całych dniach z garścią wosku w ręku, z którego ulepiłem Danta, figurę, jak mi powiadają włochy, bardzo udaną: ja wiem, że lepsza od wszystkich moich poprzednich. Przez cały czas żyłem z tym wielkim wygnańcem i dużo mi naopowiadał.“
W słówku tem, rzuconem od niechcenia, uchwycony jest szczęśliwie cały charakter rzeźb Lenartowicza: opowiadają, mówią, są mówiące. Jeśli na zdobywanie techniki przez długie i mozolne studya nie zawsze pozwalała gorączka tworzenia, jeżeli stawał temu na przeszkodzie i wiek poety, i dwoisty prąd jego twórczości; jeśli w rzeźbach jego nie dość wytłómaczony jakiś szczegół anatomiczny, jakaś linia, jakiś fałd draperyi, to psychiczna, wyrazowa strona kreacyi nie szwankuje nigdy, albo prawie nigdy. Rzeźbom Lenartowicza daleko do wykończenia, na jakie się dziś pierwszy lepszy szkolarz zdobywa, ale ich duch prosty, surowy ustrzegł je od tego wymuskanego modernizmu i szyku w formie, a od banalności i konceptu w treści, które to oboje rozpanoszone są wszechwładnie w klasycznych niegdyś Włoszech. Dość przejrzeć choćby tylko florenckie pracownie, aby się o tem przekonać, a i na rzymskiej via Marguta to samo obaczyć można.
Przedmiot rzeźby Lenartowicza jest zawsze silnie, choć często naiwnie odczuty. Gdyby mi wolno było wziąć porównanie, pod rękę leżące, powiedziałabym, iż rzeźbił on tak, jak malowali starzy mistrze umbryjskiej szkoły, w rozmodleniu się do ideałów nieziemskich i w pokornej wierze, iż to anioły Pańskie rękę im prowadzą.
Starzy mistrze! To było i zakochanie oczu jego i zapatrzenie się duszy.
Od nich też w prostej linji szła jego twórczość artystyczna i jego niezrównana prostota. On sam czuł się chwilami ich uczniem. To pewna, że Lenartowiczowskie rzeźby nie mają w sobie nic współczesnego, mimo to, że temat ich nieraz współczesnym bywa; a ta archaiczność, ta ich pierwotność, ten brak szkoły, samouctwo i szukanie na własną rękę środków wypowiedzenia się w plastycznej formie, obok wybuchającej z nich poezyi żywej, mocnej, osobliwy urok nadaje tym bronzom, tym gipsom i tym marmurom, na których duch jego piętno swe położył, zapewniając im zupełnie odrębne miejsce w sztuce.
— „Wymajstrowałem — pisze poeta w jednym z listów swoich — figurkę św. Pawła, podobno, że najlepszą z moich dotychczasowych, a na odpoczynek biegałem do Giotta i Fra Angelica... Uczyniłem też do Danta piedestał à la Benvenuto. (Bagatela!).“
Podżartowywał tedy sam z siebie w punkcie, na którym mniejszy artysta i ciaśniejszy umysł pawiłby się w sto oczu, obróconych ku ludziom, czy go podziwiają.
Ale tak to już było u tego „małego mazura od Warszawy“, jak się sam żartobliwie przezywał w swych listach. Żadnej pretensyi, a wysokie aspiracje, dech w niebo poprostu; żadnej pozy, a wmarzenie się w piękność nieginącą; żadnej egzaltacyi, a zapał i ogień aż do strawienia się duszy — oto czynniki jego istoty, jako artysty i jako człowieka.
Przedmiotu rzeźb swoich nie pojmował Lenartowicz inaczej, jak w oświetleniu jakiegoś szczególnego psychicznego momentu, który mu go widnym czynił w całości i we wszystkich częściach.
Nadawało to postaciom jego pewne skoncentrowanie, pewną jednolitość, pewną także jednostronność — zgoda, ale i niezwykłą wyrazową siłę.
Jego Dante, naprzykład, niewielki posążek, o którym wspomniano wyżej, nie jest to Dante z jakiejkolwiek godziny swego życia lub z jakiejkolwiek chwili wielkiego zaświatowego eposu. Chwila ta bowiem i ta godzina ściśle są określone w sobie. Jest to Dante, który tak, jak stoi, tylko co wyszedł z otchłani mąk wiecznych i oczadzony jest jeszcze ich piekielnym ziewem. Lekki ruch rąk przed siebie, lekkie odchylenie w tył głowy, przedziwnie oddają ten zawrót, jaki w nim po widzeniu siedmiorga okręgów potępieńczych został.
La testa mi torna — zdają się mówić jego usta, szukające tchu, i jego ciężkie powieki.
Tak samo ks. Adam Czartoryski. Mała ta statuetka, wielkiej, jako portret, wartości, jest wcieleniem ściśle określonego momentu psychicznego. „Chciałem zrobić dobrze, nie udało się. Oto jak sobie Lenartowicz moment ten przedstawił, i co wyraźnie czytasz nietylko w wydłużonem cokolwiek obliczu dyplomaty, nietylko w trochę ciężko opuszczonej na fotel postaci, ale nadewszystko w rękach, które mają przedziwną, że tak powiem, fizyognomię, pełną wyrazu zniechęcenia i rozczarowania. Nie zdarzyło mi się poprostu widzieć rąk, z którychby biła taka abdykacja czynu.
W zakresie właściwej rzeźby, oprócz biustów portretowych naturalnej wielkości, tworzył Lenartowicz pomniejsze tylko grupy i posążki, w których i owo niewykończenie, i szkicowość, i usterki techniczne, przy drobnej skali, nikną prawie dla oka; większe natomiast kompozycye swoje wykonywał w płaskorzeźbie, której przecudnych, do rozpaczy mogących doprowadzić wzorów, Florencya tyle dostarcza na każdym kroku. Nie mówię już o jej klejnotach. Nie mówię o wielkich odrzwiach Ghibertiego, o bareljefach Donatella, Andrzeja z Pizy i Łukasza Della Robbia z Campanilli Giotta, nie mówię nawet o Bandinellim. Mówię o pierwszym lepszym starym fryzie z placu Signorii, o pierwszych lepszych drzwiach jakiejś zakrystji, o pierwszym lepszym kawałku muru z Palazzo Vecchio, czy z Loggiów Arcagna.
Płaskorzeźby też dały przewaznie poznać włochom naszego artystę. Znajdzie się pewne pióro, które kiedyś ciekawe w tym przedmiocie relacye ziomkom poda; co do mnie, chcę zaznaczyć tylko, że w Santa Croce, tym Panteonie grobowców florenckich, widziałam trzy płaskorzeźby Lenartowiczowskie. Dwie z nich, w kaplicy Nowicyatu, jeśli się nie mylę, czy może w kaplicy Baroncellich, dzisiaj Giugni zwanej, zamykające, niby odrzwia krypt, wpuszczonych w ścianę, popioły dwóch rodaczek naszych: Zofji z Cieszkowskich Kickiej tudzież Zofji z ks. Czartoryskich ordynatowej Zamojskiej, mają w sobie wiele poezyi i wiele uczucia. Szczególniej ów anioł ulatujący i na skraju bronzowych odrzwiów widny, ma piękną linję i dużo prostoty.
Trzeci bareljef jest tablicą pamiątkową Stanisława Becchi. Ten nie w kościele samym, ale jest wmurowany na prawo od wejścia, w dziedzińczyku cmentarnym...
— „Wykończyłem wielką płaskorzeźbę, którąśmy oglądali u mnie — pisze już późną jesienią ubiegłego roku — i mam coś, jakby nadzieję, że ją miasto kupi. Fiu, co za nadzieja! Ale też włożyłem w to dość oczu i pracy.“
Oczu i pracy — tak. Ale owa z Santa Croce silniejsze robi wrażenie w swej jednolitości. Ta „wielka“ zaś skomponowana jest tak, jak rzymianie z epoki Antoninów komponowali bareljefy swoje, traktując rzeźbę, jak obraz wieloplanowy. Jest tu i pożegnanie Becchiego z młodą żoną, i wyjazd, i boje, i śmierć. Sceny te, pojedynczo piękne, i umiejętnie pod względem perspektywy rozłożone, zawsze są przecież tem, czem rzeźba z natury swojej być nie może i być nie powinna: są poematem epickim o wielu pieśniach i wielu fragmentach. Dlatego ja myślą chętniej wracam do owego florenckiego „Chiostra“ i do owych drzwi grobowych, które zawarłszy, anioł odlatuje na dalekie gwiazdy.
A kiedy to piszę, patrzy na mnie z niewielkiego, ciemnego szkicu w gipsie chłop w sukmanie, z rozciągniętemi rękami pod krzyżem stojący; dar, który czekał mnie na Montebello dwa, trzy lat może, aż i doczekał się wreszcie.

III.

Wiele się u nas mówiło i dawniej i w ostatnich czasach o rozgoryczeniu poety. Miał się Lenartowicz jakoby zapomnianym czuć, jakoby niedość cenionym widzieć, miał się jakoby uskarżać na obojętność ogółu cierpko i dotkliwie.
Nie przeczę, iż tak było. Momenty takie przychodziły, musiały przychodzić na ten umysł nad miarę wrażliwy. Ale były to tylko momenty. Podstawowy jego nastrój to była pogoda, harmonijne czucie z czuciami owego, o zapomnienie pomawianego ogółu i jakiś rodzaj smętnej rezygnacyi, który melancholią swoją pokrywał i łagodził cierpkość dysonansów.
— Jestem kowalem własnej doli... Faber sum... — ta zwrotka, często powtarzana w listach poety, kończy zazwyczaj skargi jego i jego rozżalenia. A i to pod uwagę wziąć trzeba, że odległość powiększa zazwyczaj każde nieporozumienie odejmując możność bezpośrednich, natychmiastowych wyjaśnień. W tej perspektywie, jaką tworzyła odległość owa pomiędzy nami a poetą, najmniejsze zaniedbanie wyrastało na złą wolę, najmniejsze zapomnienie na krzywdę. Co mówię, często nawet mniej do miary zastosowana pochwała przybierała pozory szyderstwa, ironii, tak dalece wzrok oddalonego zaostrzał się, i samem wytężeniem zmęczony, w barwach nieistniejących widział stosunki życia.
Oto dowód.
— Do pism warszawskich, że nie pisuję — pisze Lenartowicz w styczniu 86 r. — powód najważniejszy omyłki drukarskie, które tak parodyują każde słowo, że to do rozpaczy doprowadza — czasem wszakże nietylko bywa zecerów wina, ale i złośliwości kolegów szanownych. I tak, proszony przez redakcyę X, posłałem na nowy rok wiersz, naśladowany z greckiego (Homera) następny:

Oto mieszkanie dobrego człeka

Pochwalne głosy słychać zdaleka.
Jak się tu stary obyczaj święci,
Opowiadają słudzy, klienci.
Niechże w otwarte wrota ubogim,
Fortuna wchodzi ze złotym rogiem,
I nie opuszcza pańskich podwoi;
Niech spichrze przednią mąką się bielą,
Amfory winem oko weselą,

A żadna w kącie próżna nie stoi.
Młodą synowę za domu progi

Niech zaprząg mułów wytrwałonogi
Niesie za miasto, gdy ta nad niemi
Potrząśnie z lekka lejcy długiemi,
I niech do Chios wiezie z powrotem
Gdzie w gineceum, piękna, szczęśliwa,
To raz purpurą, drugi raz złotem,
Igiełką cenną szatę przeszywa.
I w gronie młodych siedząca służek
Śpiewa i nóżkę stawia toczoną
Na wykładany ambrą podnóżek.

............

— Owóż co z tego zrobiono, przeczytaj najłaskawiej, a przekonasz się, że korektor, widać, źle usposobiony dla autora, a sam znający się na miarach wiersza, poprawia, i zamiast:

I w gronie młodych siedząca służek,

Drukuje:

I w gronie młodych siedząc służących.

Znaczy, lokai, kamerdynerów i t. p. ma siedzieć owa młoda synowica możnego pana! Jest to parodya, obmyślana nie przez zecera! Ale skądże taka niechęć i taka złośliwość podawania mnie na pośmiewisko — nie pojmuję! Ręce opadają i chociaż dźwigam się, jak mogę, ani wiem, do kogo się zwrócić. Ot, za długo żyję i wyraźnie stałem się zawalidrogą.
— Czy pracowałem i jak, pokaże się kiedyś, a wtedy osądzą, czy zasłużyłem na traktowanie, jakiego od warszawskich współziomków doświadczam. Jednej godziny nie straciłem, a zawsze z myślą zwrócony ku wam; za to dziś odbieram szyderstwa i parodye — lepiej nie mówić.
A oto drugi, z innej sfery działalności.
— „Racz najłaskawiej sprostować wiadomość kroniki „Kurjera“, co do figurki Brodzińskiego, że o żadnej wystawie takowej w Paryżu nic nie wiem i że jeśli znalazła dobre przyjęcie, to chyba w kółku znajomych współziomki naszej, mieszkającej w Paryżu, właścicielki tej małej robótki[1]. Ja myślę, że to także na szyderstwo, wiadomość tę „Kurjer“, wyczytawszy coś w „Bibliotece Warszawskiej“, przesadnie odmienił. Napisałem ja im ostre słówko i po chłopsku!“
I jeszcze, z ostatniego, na tydzień jaki przed śmiercią pisanego listu:
— „Do Galicyi, wyrwałem się, że pojadę, a ci rozkrzyczeli po gazetach... Głupi nie jestem do tyla, żebym nie znał siebie i wagi swojej. Dziwię się więc i podejrzywam, że to pisanie o moim przyjeździe jest pewnym rodzajem ironii, i doprawdy nie radości, a przykrości doświadczam. Za co, za co, za co? Za książeczkę nie bardzo poprawnych wierszów? Nie, to chyba ironia!“
Ale były i inne, bardziej uzasadnione gorycze. Oto urywek listu z r. 1887.
— „Dla Boga, racz się dowiedzieć, co się stało z moim listem do hr. K., czy odebrał go, czy nie odebrał. Interes jest ważny dla mnie, bo idzie o odpowiedź, czy mu się podoba moja grupa (Stargane struny lutni), której fotografię przesłałem, i czy zgodzi się, żeby była odformowana w bronzie za cenę choćby tylko odlewu. Szkoda byłoby, gdyby się zmarnowała, a zmarnieje, gdy stąd, na co się zanosi, wyjadę. Nic mi się nie wiedzie i każda przędza rwie się w ręku... Tyle pracowałem w ostatnich czasach, i żeby też najmniejsze poparcie... nic i nic. A cóż za kraj taki? Ha, trudno. Za to mi kiedyś napiszą epitaphium, pełne użaleń“...
A owo jeszcze:
— „Wiersze moje, jak „Modlitwa“, „Hymn do Bogarodzicy“, wydrukowano, jako pozostałość po Wacławie... Jeden z moich wierszy: „Cztery rzeczy do rzeczy“ wydrukowano w wydaniu pośmiertnem Pola, (widać tak zła rzecz ta nie była!). Kiedyś znów użyto mojego imienia dla jakiejś złotej księgi. A co chcesz? Wina leży na nieobecnych. Faber sum...“
I jeszcze:
— „O wpływie liry mojej niema co i mówić. Lira moja żadnym wpływem się nie cieszy. Wieś, lud, jak w kalejdoskopie przesuwający się przed oczami duszy mojej, nic o mnie nie wie; inteligencya zaś policzyła mnie pomiędzy jątki, efemerydy, które powstają nad wodą przed wschodem słońca i w jedną minutę po wschodzie zdychają. Trochę to podrażniło moją miłość własną; ale w końcu powiedziałem sobie: a może to i prawda!... — Więc kiedy mnie o wiersze zaczepiają, czemu nie drukuję, złość mnie porywa i niecierpliwość, którą na samego siebie obracam. Bo na cóżby się zdała ironia odpowiedzi tam, gdzie, jak się pięknie wyraża Juliusz Słowacki: „Skończona wielka tragedja powagi.“ Jest też o czem mówić! O gawędach nędznika, braciszka zmartwychwstańców, głupca, nie posiadającego żadnych kwalifikacyi, intryganta, odepchniętego przez młodzież. Wszakże lat temu trzy (pisze w 1887 r.) Wielmożny W w ten sposób podał mnie na wzgardę publiczną.
— Że jednak jest coś we mnie, nad czem zamyślał się Chenier przed pójściem na gilotynę, więc niespokojna dusza rządzi się zdaniem Imci pana Zabłockiego, i nie dbając na chmury panów krytyków, górne płodzi kalembury. Bez żartów! Z wpływem moim, z miłością braci dla mojej liry, dawno się pożegnałem. Piszę, cieszy mnie czasem słówko udane, ale już nie mam chęci biegania z dziećmi mojemi po jałmużnę serc. Kocham pieśń, jak za młodu, ale słuchacze moi — na mogiłach. Dziśby mnie nie słuchano, ja za długo żyję; może po śmierci będą łaskawsi. Chociaż wątpię.“



Ale po tym wielkim wybuchu oburzenia, sarkazmu i goryczy, przychodzą skargi ciche, niemal że dziecięce, i przeciągają długim korowodem, podobne owym żałobnym, ze starych fresków postaciom, z których każda niesie czarę łez pełną, ze zdroju własnej boleści nabraną. Nie sam się już pieśniarz w nich skarży. Skarży się w nich i ludzkie serce samotne a tęskniące, żywe a zranione głęboko, skarży się i owa zawiedziona ufność i nadzieja, którą, po wszystkie dni swoje chowając, tak często poeta na szwank narazić musiał, i owa melancholia wieczornej zorzy, która na zmierzchy dnia i na zmierzchy życia jednakie cienie kładzie.

— „Czasem — pisze Lenartowicz w 1888 r. — wywłóczę z moich pożółkłych z przed lat 38 i 40 papierów wiersz jaki, który się tam dziwnie wpośród was wydawać musi. Gdybym był w swoim czasie drukował, powiedzieliby: romantyk — i miałbym jakieś miejsce w literaturze, a jest tego sporo, jak widzę. Ale cóż, zdawało się, że drukując swoje gminne, trwalsze sobie imię zapewnię, aż tu pokazało się inaczej.
— Pracowałem dużo w glinie, w ziemi, a dziś jestem stary, ślepy włóczęga... Ktoś odezwie się z kraju, list przywiezie okazyą, pisany przed 6 miesiącami — bo u nas zwykle przez okazye piszą — ot i cala pociecha!
... Z rodaków nie mam tu nikogo, z kimby słowo zamienić. Żaden pustelnik na Tebaidzie nie czuł się tak, jak ja, samotnym. Mówię o swoich, bo z włochów prędzej się znajdzie jaka życzliwa dusza. A w kraju czyby mi było lepiej? I tam byłbym obcy. Rówieśni moi wymarli...
Na moją marmurową pustynię zabiegają czasem niegodne wróble, sroki, papugi złośliwe, zawłóczą się bestye gryzące... Sokoły prawie nigdy. Lecz gdy się pojawi kto z przejezdnych, choć odwykłem, cieszę się, jak głupi bech, i każdemu wierzę, a z tego potem rosną przykrości, żale i sny niespokojne. O, ludzie są złośliwi, każdy sędzią drugiego się stawia...
— Tak mi gorzko, i ciężko, i samotnie, i nieznośnie — pisze dalej w owym liście — że już mi chyba cienie wieczne nie pomogą... Od kilku dni oka nie zmrużyłem, tak jestem cierpiący na piersi i wnętrzności... Wrastam oto w ziemię, z której nie wyrosnę...
— Na dobre ślepnę... Oczy okropnie bolą, a co dalej, łatwo przewidzieć: los to Bohdana, Pola Wincentego i innych dziadów z lirą i bez liry. A no, dziej się, dolo!...
— Gdyby nie niedomagania na zdrowiu, pojechałbym do Paryża na Szwajcaryę, żeby sobie świat przypomnieć. Grosz, ot, znalazłby się może, choć mi moją pensyjkę miesiącami wstrzymują: ale siły brak. Jakieś zawroty głowy, jakiś smutek niewypowiedziany, wyrzuty sumienia, że wiek przeszedł niepożytecznie... Ej, niedługo już chyba będę się błąkał po dniu i po dziennikach..."
Ostatnie słowa odnoszą się do owej wzmianki o zdrowiu i losie poety, którą w 86 r. podała „Gazeta Polska”, a zanią „Kurjer Warszawski”, — Lenartowicz nie był rad temu.
— „Na co? Po co? — pisze w owym czasie. Ja do współczucia publiki nie roszczę żadnej pretensyi, tem bardziej, że ta publika nie wie nawet, czy ja żyję. Nieznany i nikogo nieobchodzący, co się mam żalić przed ludźmi, którzy narzekań nie lubią. Wszakże i gorzej bywa. Wielu z naszych poetów uznanych i wysoko cenionych, cięższego doświadczało losu, a kto się tem rozczulał? Olizarowski, Wolski, Zmorski, umarli po szpitalach w nędzy. W biedzie i w opuszczeniu umarł także Goszczyński, w nędzy Gosławski. Cóż się więc mnie żalić?... Czym ja lepszy? Czy może ludzie lepsi, niźli byli? Ej, alboż się zobaczymy kiedy w życiu i nagadamy o tych gorzkościach naszych!”
— Kiedy mnie pytają — pisze w dwa lata później — czemu nie jadę do kraju, uśmiecham się i milczeniem odpowiadam. Wolę, że mi oddalenie rzuca czarowne zasłony na to, co jest szarem, ostrem. Ale kiedy sam zostanę, wytężam słuch, wytężam wzrok i mam duszę rozdartą na dwoje.
Samotnym może być tylko anioł, albo szatan; na człowieka zaciężko, a mnie tak przeszły lata...
Mniejsza o własne, acz dolegliwe szpilki i żądła; gorzej z nieosobistemi, z atmosferą, której piersi potrzebują, a której niema. Oddechu! Oddechu! A tu ani rusz.”
...„O sobie cokolwiekbym powiedział — pisze Lenartowicz jesienią 89 r. — będzie to zawsze powtarzaniem jednej i tej samej litanii: „Refugium afflictorum — Ora pro nobis! Stella matutina — Ora pro nobis! Czasem mi się zdaje, że ją ze mną mówią tłumy ludów....
Nie związany z nikim w kraju, kiedy naturalna siła magnetyczna (sen) znieruchomi mnie i podobnym ziemi uczyni, mowa ziemi, z prądami idąca, uderza mi w serce i wtedy zdarza się, że poduszka moja bywa, jakby ją z wody wyżął...”
Dość. Nie mam odwagi poruszać więcej tych strun, których jęk jest zamogilny.
Dwie rzeczy dodam tylko. Pierwsza, iż to, co tu z listów poety przytoczyłam, nie wyczerpuje bynajmniej całej goryczy skarg jego. Poszłam w tem za zdaniem samego poety, który mówi o swej pieśni:

Powszednie troski życia chętnie wypowiada.
Ale o tej milczenie, co serce przejada.

A druga: że ani jedna z tych skarg nie wypłynęła z pychy, z małodusznej żądzy hołdów i poklasków. Więc, aby to nie było czczem słowem, jeszcze jedna cytata, a niech mi wybaczonem będzie, że o mnie potrąca.
... „Wiersza twego nie wart jestem, ja, który poszedłem drogą najuboższych przez wielką miłość atomów i jak nasz chłopek, powtarzam: alboż ja co wiem, jasne pany? — ale ci dziękuję i przesyłam pióro orle, czarną i białą nicią przewiązane. Pióro to wyrwał sobie ze skrzydła w obecności mojej orzeł-więzień, a kiedy je odrzucił, podniosłem dla ciebie:

Bądźże ty gwiazdą,

Bądźże ty gwiazdą,
Ja będę cieniem,
Bądźże ty głosem,
Bądźże ty głosem,
A ja milczeniem.

Weźże tę Lirenkę,
Weź na swoją rękę,
O to cię proszę,
Tobie matki serce,
Tobie matki serce,
A mnie macosze!

........

IV.

Samotność, na którą uskarżał się poeta, nie była ani bezwzględną, ani też zupełną. Florencya miewała zawsze maleńką wprawdzie, ale doborową kolonię polaków. Przebywał tam dawniej z rodziną Wołyński Artur, nietylko poprzyjaźniony ściśle, ale i pokumany z Lenartowiczem, który mu córkę, Henrykę, do chrztu trzymał; przebywali Zalescy, w których domu zbierało się kółko polskie, przebywał Ordon, przebywało wielu innych — i to było naturalne niejako towarzystwo poety, zbliżone z nim, związane samą siłą rzeczy.
Ale, prócz niego, miał Lenartowicz serdecznego druha z wyboru, Włodzimierza Ozierowa, z którym lirnika naszego łączyło wiele węzłów pokrewieństwa myśli i uczucia. Od dwudziestu dwóch lat osiadły we Florencyi, ożeniony z francuzką, osobą niezwykłego wykształcenia, sam obdarzony rzadkiemi zaletami umysłu i charakteru, Ozierow, tak swoją idealną postacią, jak i rozmowami przyczynił się niemało, kto wie, był pierwszym bodźcem może do stworzenia „Nieszczęsnych”. Tego przynajmniej pewnym być można, że obcowanie z nim poety nadało dramatowi temu cały koloryt, a także niejedną linię w sylwetach osób działających.
Stosunki te uległy z czasem zmianie. Umarł Antoni Zaleski, rodzina jego przeniosła się na południe Francyi; zginął Ordon od własnej kuli, która go oswobodziła od cierpień późnego wieku; wysiedlił się i Ozierow dla zdrowia do Nizzy. Ale i wtedy poeta zupełnie samotnym nie został. Owszem, znalazł sobie dwóch druhów, niemal równych wiekiem, których „sodalisami” nazywał, albo „starą gwardyą,” każdy z nich bowiem liczył 70 lat wieku. Byli to: Józef Wczelka i Kajetan Ostoja-Chodylski.
Józef Wczelka, może pochodzenia czeskiego, jak nazwisko wskazywać się zdaje, obywatel z Wołynia (zajmował tam nawet jakiś urząd ziemski), dziwak był, oryginał, mizantrop i niewiele zapewne dodatnich pierwiastków do tej trójcy wnosił, do której się liczył wprawdzie, ale sam łatwo bez ludzkiego serca i towarzystwa się obywając, i Lenartowicza też rzadko odwiedzał.
Kajetan Ostoja Chodylski, z zachodniej Galicyi rodem, inżynier z zawodu, od czasu wojny krymskiej do 1874 r. przebywał na Wschodzie i szeroko znany był pomiędzy turkami pod nazwiskiem Ostoi, którego tam stale używał. Osiedlił się we Florencji w 1882 r. Człowiek światły, postępowy, nieobojętnie i nie bez celu żyjący, wydał niegdyś w Galicyi wyborny projekt reformy systemu edukacyjnego w tej prowincyi.
Jest to książka niewielka, ale wiele zalet mająca, przyjęta na razie obojętnie, ale przeznaczona do zrobienia sławy autorowi swojemu: jedna z tych rzadkich, otwierających szerokie horyzonty myśli książek, które wyprzedzają czas swój o dwa, trzy pokolenia, i wtedy dopiero podjęte i oceniane bywają, kiedy szerszy ogół w rozwoju pojęć swoich zbliży się i dorośnie do nich.
Ostoja Chodylski, tak ogólnym nastrojem swego trzeźwego umysłu, jak i poszczególnem zapatrywaniem na stosunki ludzi i rzeczy, różnił się, musiał się różnić wielce od autora „Lirenki” i „Błogosławionej”. Oceniał go jednak i rozumiał sercem i niezawodnie stał bliżej Lenartowicza, aniżeli Wczelka.
Jakkolwiek było, stworzyli oni trójcę sodalisów, związanych słowem, że będą się wzajem pielęgnowali w chorobie i zajmowali pogrzebem. Była to drużba nie bardzo może wesoła, ale ubezpieczała od dotknięcia ręki cudzej, zimnej, gdy przyjdzie zamknąć nazawsze oczy, zwrócone w dalekie gdzieś strony.
A oprócz tych dwóch rówieśników, miał Lenartowicz i młodych towarzyszy, i to towarzyszy w sztuce, jak Sozański Michał, malarz, i rzeźbiarz Leon Zawiejski, z którymi do pracowni poety wchodził promień wesela, siły i ufności w jutro.
Przygodnych gości z kraju także nigdy we Florencyi nie brakło. Jużci nikt przez Włochy nie przebiegł, żeby się w niej nie zatrzymać; każdy zaś, kto się zatrzymał, niósł na Montebello pozdrowienie od siebie, od blizkich. A między przygodnymi gośćmi byli i tacy, którzy przybywali umyślnie, aby czas jakiś z Lenartowiczem przebyć i samotność jego osłodzić. Do takich prawdziwie poświęconych poecie przyjaciół należała pani Malwina Ogonowska z Bolonii, a w pierwszej linii panna Jabłonowska Julia, dama, od wielu już lat stale zamieszkująca w Paryżu, która co roku spędzała parę, czasem nawet kilka miesięcy we Florencyi, dla dotrzymania towarzystwa poecie. Montebello ożywiało się wtedy niezmiernie. Urządzano małe wycieczki w okolice, małe pielgrzymki do dzieł sztuki po galeryach i po mieście a wieczorem zbierano się codzień u panny Jabłonowskiej to na gawędę w kółku poufnem, to na maryasza, jeśli nikt nie przybył. W domu tym Lenartowicz psuty był poprostu przez gospodynię, która, mimo wieku swego i lekkiego chromania na nogę, zajęta była nieustannem ugaszczaniem go, dogadzaniem mu, odgadywaniem jego myśli niemal. Toteż Lenartowicz istotnie zachowywał się tam nieraz, jak pieszczone dziecko. Kaprysił, spierał się przy maryaszu, a i bez maryasza; przeczył, przyganiał, był nieznośny. Ja sama słyszałam spór taki. Rozprawa była gorąca, uparta; gospodyni utrzymywała, że widzieli razem jakąś lipę i ławkę historyczną, Lenartowicz dowodził, że ławkę widział wprawdzie, ale nie pod lipą, lecz pod dębem.
Po długiem przekonywaniu się wzajemnem, okazało się wreszcie, że właściwie widzieli i dąb, i lipę. Tylko, że lipa była lipą Goethego i rosła nie wiem już gdzie, a dąb był dębem Tassa i stał na Janiculum rzymskiem. Ale i po tem wyjaśnieniu Lenartowicz dąsał się jeszcze przez chwilę, odmawiając wybornego cygara, i dopiero widok jakiejś polskiej babki z rodzynkami przejednał te fochy. Lenartowicz jadł, chwalił, gospodyni promieniała, a kiedyśmy się rozstawali, nietylko że najpiękniejsza panowała zgoda, ale nadto stanęła umowa, iż nazajutrz zejdą się znowu wszyscy w Santa Croce, a potem pójdą na „uczone koty”. Koty w ogóle, a uczone koty w szczególności były słabością panny Jabłonowskiej, i Lenartowicz umyślnie przybiegł z wieścią o przybyciu ich cyrku do Florencyi, dla ucieszenia zacnej swojej przyjaciółki, ale, rozdąsany czegoś zaraz na wstępie, teraz jej dopiero tej uciesznej nowiny udzielił.
Samotność tedy poety względną tylko była i być mogła. Śpiewakowi, lirnikowi brakło raczej słuchaczy, niżli ludzkiej drużby. Słuchano wprawdzie, słuchano chętnie i z zachwytem, ale sam poeta czuł, że jego ludowa nuta niezawsze jest może pojętą, nie każdym tonem przenika duszę tych, co go słuchali.
— „Kobieta z wielkiego świata, a taką jest rodaczka, która się tu znajduje — pisze Lenartowicz w jednym z listów swoich — zaliż może ocenić pieśni ludowe? Osoba, wychowana w arystokratycznej sferze, od długich czasów na obczyźnie żyjąca — powiedz sama, czy może uczuć, czy może zrozumieć, co ja mam chłopskiego w duszy? Powiedz tylko!”
Tak jest; tego to zrozumienia ludowości i swojskości w pieśni brakło poecie w jego florenckich słuchaczach; brakło mu poprostu współtonu, odzewu, echa w bijącem temże tętnem sercu, i na taką to samotność skarżył się pieśniarz tembardziej, że na swojej „marmurowej pustyni” nie mógł nawet rzucić się na ziemię, okwitłą trawami, zbożem, na tę czarną ziemię, która tak często za ludzkie serce starczy.
Śmierć Lenartowicza była nagła i niespodziewana, ale nieprzewidywana nie była. Sam poeta miał jej przeczucie, i jakby widzenie.
Z owej trójcy Sodalisów, pierwszy zgasł Wczelka, d. 27 grudnia 1892 r. Oto, co mi w tym dniu pisze Lenartowicz: „Całe święta przepędziłem przy chorym. Miałem tu znajomego polaka (dziwadło) starego Wczelkę, który czasem zachodził do mnie, i ten oto umiera. A jak umiera! Ej, ej, ej! jęki nieustające, dusi się, paraliż płuc, doktor obiecuje mu jeszcze... kilka godzin życia. Mróz, wicher oknami trzęsie, ręce zgrabiały, siedzę w ciemności i czekam na wiadomość, czy skończył. Nie wychodzę dziś wcale, czekam, aż ta śmierć przyjdzie w gości. Źle się rok kończy, źle! Ja sam czuję się nieswój jakiś... Ale ba! To mi się tak może wydaje...”
Mimo, że się czuł nie swój, dotrzymał Lenartowicz słowa staremu druhowi i, zamknąwszy mu oczy, na pogrzeb pociągnął. Na pogrzebie tym — pisze mi Artur Wołyński z 22 marca b. r. — Lenartowicz po kilka razy powtarzał: „Teraz moja kolej!” A zwracając się do Chodylskiego, dodawał: „Spodziewam się, że brat Ostoja — dostoi!”
Jeszcze większe wrażenie wywarła na umysł poety śmierć Julii Leonci, u której się stołował przez lat siedmnaście, a która w tym samym prawie czasie, co i Wczelka, rozstała się ze światem.
— „Nademną na trzeciem piętrze — pisze w dniu śmierci jej Lenartowicz — trupa ubierają, trumnę niosą na górę, jęki sierot, płacz, lament, — niech Bóg broni!
— Dorzucam na komin drzewek cyprysowych, które tu na funty sprzedają, palę podłe cygaro, i myślę o moich drogich sercu ze starych i nowych czasów. Może i mnie w tym roku przyjdzie się przespacerować na drugi świat... Ciekawość, jak to tam urządzone? Biedni my ludzie! znamy rzeczy po wierzchu tylko, jakeśmy je sami nazwali, ale jak się one same w sobie zową, jakie są najtajniejsze sprężyny i cel... począwszy od niewidzialnego owadu aż do objętości słońca... Et, co my wiemy!..

...Sny płoche nas bawią...

Dzwonią, otwieram, idą księża, baby, wyżej, wyżej... Ah, ah, jak smutno...
Od tej chwili powtarzał Lenartowicz często służącej swojej Santanni: „Obaczysz, że i ja tak wkrótce skończę!” A nastręczała ku temu zazwyczaj sposobność duża fotografia zmarłej, ofiarowana poecie przez męża nieboszczki.
Tak przechodziła zima. Lenartowicz wybierał się na wiosnę do Krakowa, aby wziąć udział w odsłonięciu pomnika Mickiewicza, i na uroczystość tę przygotowywał różne poezye, z których jedną przeznaczał na przedstawienie teatralne. Miał także zamiar udać się do Lwowa i tam pozostać aż do przyszłej wystawy, a nawet nie był od tego, aby się tam na dobre osiedlić. Tak przynajmniej domyślali się przyjaciele jego. Sam poeta wszakże zdecydowany co do tego nie był. On nawet na proponowany mu we Lwowie odczyt nie bardzo przystawał i z myślą rychłego powrotu do Florencyi się nosił.
... „Moi poczciwi lwowianie — pisze do mnie w pierwszych dniach stycznia tego roku — ucieszyli mnie życzeniami ilustrowanemi:

Ach skądże tyle wzięło się miłości?
Czy Anioł niebios na tej ziemi gości?

Do Galicyi wyrwałem się ze słowem, że pojadę, ot, by coś odrzec przecie na przysłane mi powinszowanie. Może, że i pojadę, ale nie na robienie wizyt. Przycupnę gdzie w lesie, że nikt się o mnie nie dowie. Odczyt... ehe! ale ba! tożbym się wybrał! Nie — niech młodzi probują sil swoich, niech wyzywają do walki; staremu nie czas, nie czas... Ale dość. Zobaczymy. W żadnym razie głosu zabierać nie będę. Do Lwowa wpadnę na parę dni, a potem, jakem się zapędził, tak powrócę na Montebello, chyba, żebym — co nieśmiertelnym się zdarza — śmiertelnych doświadczył losu i kości moje na Łyczakowskim pozostawił cmentarzu.”
Tak podżartowując sam z siebie i mimowoli z przeczuciami swemi się zdradzając, zaczął już porządkować papiery, rękopisy, sortować książki, które z sobą miał zabrać, i wykończać statuetkę Mickiewicza, którą odlewał w bronzie, dla Galicyi.

V.

Całej tej zimy, mimo ostrego chłodu i silnej tramontany, służyło Lenartowiczowi zdrowie wcale nieźle, a nawet służył mu i humor.
Zwykłe kółko przyjaciół i znajomych, zebrane razem, zacieśniło się niejako. Panie Jabłonowska, Ogonowska i Straszewska, Michał Sozański i Leon Zawiejski, który malował portret poety odwiedzali go codziennie.
Oto relacya z chwil ostatnich, podług szczegółowego opisu w listach panny Julii Jabłonowskiej, Chodylskiego Ostoi, Artura Wołyńskiego, a wreszcie wiernej jego, długoletniej służącej Giovanniny Santanni.
Dnia 2 lutego Lenartowicz wstał rzeźki i pisał listy, kiedy przyszedł go odwiedzić Ostoja Chodylski. Była godzina dziesiąta, i już gawędzili czas jakiś, kiedy nadszedł Zawiejski Leon, i tak na wesołej rozmowie zszedł czas do południa. Około pierwszej poszedł Lenartowicz starym obyczajem na obiad, do wieczornego bowiem późnego jedzenia przywyknąć nigdy nie mógł. Powróciwszy do domu, pozował Sozańskiemu godzin parę poczem wyszedł wizytę jakąś oddać na San Galio. Z San Galio do Porto Prato odbył drogę piechotą, gdyż tramwaje były przepełnione, a w dziwny jakiś sposób dnia tego przechadzka piechotą była mu miłą. Z Porto Prato na Montebello powrócił omnibusem i zaraz — ciągle jakiś podniecony nerwowo — udał się na herbatę do panny Jabłonowskiej, gdzie spędził cały wieczór. Były tam: panna Czapska, towarzyszka panny Jabłonowskiej, i pani Ogonowska. Około 11 wieczorem powrócił do siebie, nucąc jeszcze na schodach piosenkę, lecz gdy się zaczął w łóżko kłaść, niedobrze mu się zrobiło, i uczuł brak tchu w piersiach.

Natychmiast Giovannina pobiegła uwiadomić pannę Jabłonowską, która w tejże prawie chwili z towarzyszką swoją przybyła. (Mieszkała Panna Jabłonowska o dwa domy od Lenartowicza). Za jej przybyciem chory skarżył się na nieznośny ciężar w głowie, niepokój, smutek i silny ból w łokciach. Bólu głowy nie doznawał, a tylko ciśnienia na tył czaszki. Posłano po doktora. Lenartowicz stałego doktora nie miał, a o tej godzinie można było sprowadzić tylko dyżurnego. Jakoż odszukano go w najbliższej aptece. Był to młody lekarz, bez wielkiego, jak się okazało, doświadczenia. Ten, gdy przyszedł, opukał piersi, serce i płuca znalazł w porządku, zalecił spokój, przepisał maść do wcierania w łokcie, których ból uważał za reumatyzm. Ale nie był to reumatyzm. Był to pierwszy atak apoplektyczny, jedyny moment, w którym chory mógł jeszcze być uratowanym. Moment ten przeminął, a z nim chwila łaski, jaką śmierć zostawiła poecie.


Po wyjściu doktora, Lenartowicz uspokoił się nieco i prosił, żeby go zostawiono samego, mówiąc, że może uśnie. Panie zatem powróciły do siebie. Nie był wszakże kontent z lekarza i postanowił nazajutrz rano wezwać innego, znajomego sobie.
Uciszyło się, ale chory usnąć nie mógł. Giovannina go nie odstępowała. O pierwszej, czując rosnący niepokój i rozdrażnienie, podniósł się z łóżka i zaczął chodzić po swoim pokoiku, potrącając się o stół i stołki i mówiąc do siebie głośno słowa w języku, którego Gioviannina nie rozumiała. Naraz zawołał z wielką siłą. „Addio Patria! Addio miei lavori! Addio tutto!” — załamał ręce, stał przez chwilę ze spuszczoną głową, poczem siadł przy biurku, przeglądał papiery, listy, wreszcie wziął pióro i napisał do siostrzeńca, Stanisława Leszczyńskiego, kartę, której treść, podług przesłanej mi przez Artura Wołyńskiego kopii, tu podaję:
— Kochany Stasiu, czuję się bardzo kiepsko, nie wiem, czy do rana dociągnę, jak otrzymasz telegram o mojej śmierci, natychmiast przyjeżdżaj. Znajdziesz moje rozporządzenia testamentowe — wszystko, co posiadam, jest twoje, niech cię Bóg błogosławi. Twój Teofil.
Wszystko to pisane, jak hieroglifami. Musiał się po pisaniu tem czuć wyczerpany, bo zażądał koniaku. Wierna Giovannina skłoniła go, że się do łóżka położył. Zasnąć wszakże nie mógł. Uczucie nieznośnego ciężaru w głowie i ostry ból w łokciach powracały znowu razem z niepokojem i jakby przestrachem dusznym.
Przychodził drugi atak — śmiertelny. Około godziny 6 rano zawołał poeta mocnym głosem:
Giovanina ajuto! Il sangue mi va alla testa! (Joanno ratuj! Krew mi uderza do głowy!).
A gdy Giovannina podniosła mu głowę i na piersiach swych oparła, zawołał jeszcze:
Gesu, Gesu, Maria ajutatemi! Che rumore! Che rumore!
A wtedy stracił przytomność, zaczął ciężko dyszeć i po dziesięciu minutach skonał.
Krzyk Giovanniny sprowadził sąsiadów. Ktoś skoczył po pannę Jabłonowską, ktoś inny po lekarza.
— Wbiegam — pisze mi panna Jabłonowska — chwytam za ręce, wołam — daremnie! Wtem wszedł doktor i dotknął serca Lenartowicza — już nie żył.
Lekarz stwierdził śmierć na apopleksyę. A był to ten sam dyżurujący w poblizkiej aptece, który pięć godzin temu zapisywał zagrożonemu śmiertelnem uderzeniem na mózg człowiekowi maść salicylową! Tak więc umarł poeta, prawie że bez ratunku, prawie że bez próby wyrwania go śmierci.
Około ósmej zeszli się w pokoju zmarłego: panna Jabłonowska, pani Ogonowska, panna Czapska, Ostoja-Chodylski, Zawiejski, Sozański, opieczętowali komodę i kufry, a chociaż Lenartowicz polecił pochować się na Tespiano i na pogrzeb swój 400 franków przeznaczył, zdało się jednak wszystkim, iż co do tej kwestyi, należy zasięgnąć zdania krewnych i rodaków.
Panna Jabłonowska telegrafowała do Wołyńskiego w Rzymie, do Władysława Mickiewicza w Paryżu i do Leszczyńskiego w Warszawie, aby natychmiast przybyli.
„Kiedym otrzymał telegram — pisze mi Artur Wołyński (także już dziś zmarły) — do pociągu zostawało jeszcze siedm godzin. Podałem tedy do dzienników wiadomość o śmierci Lenartowicza i o jego zasługach literackich, rozpisałem listy i rozesłałem telegramy do przyjaciół w Krakowie, aby rozpoczęli odpowiednie starania dla przeniesienia zwłok na Skałkę.”
„Lenartowicz zostawił w domu gotówką około 150 lirów, a prócz tego siostrzeniec jego, nie mogąc na razie opuścić Warszawy, przesłał telegrafem na ręce panny Jabłonowskiej 800 franków na pogrzeb. Tym sposobem, gdym 4-go lutego stanął we Florencyi i oświadczył tamecznym rodakom, iż zwłoki muszą być balsamowane, bo zostaną przewiezione do Krakowa na Skałkę, żądanie to nie natrafiło na żadne trudności pod względem finansowym, tembardziej, żem się podjął za 250 lirów zabalsamować zwłoki, a za 100 sprokurować dwie trumny, jedną ołowianą, drugą orzechową i wyjednać od władz włoskich wszelkie upoważnienia.”
Przed zabalsamowaniem, którego szczęśliwie dokonał doktór Barbaci, Strzembosz zdjął fotografię zmarłego, Sozański zrobił szkic akwarelowy, a Zawiejski zdjął maskę z twarzy i z ręki.
Dnia 6 lutego krakowska rada miejska jednogłośnie uchwaliła sprowadzenie zwłok Lenartowicza własnym kosztem do Krakowa i pochowanie onych na Skałce.
Przeniesienie zwłok do kościoła Santa Lucia del Prato nastąpiło d. 7 lutego, o g. 5 po południu. Pogrzeb był jak najskromniejszy, ale musiano nająć umyślnie karawan, aby na nim rozwiesić 18 olbrzymich wieńców, które włosi i rodacy zmarłemu nadesłali, oprócz trzech wieńców bronzowych: od wydziału krajowego, od miasta Lwowa i od lwowskiego koła artystyczno-literackiego.
W czasie pogrzebu poetka włoska, a przyjaciółka Lenartowicza, rozdała obecnym piękny sonet na cześć zmarłego, przełożony następnie przez Cezara Polewkę z Rzymu na polski i łaciński język.
Ponieważ zwłoki Lenartowicza później dopiero do Krakowa przewiezione być miały, po kilkunastu dniach przeto zabrano je z kaplicy kościelnej do depozytu municypalnego.
Oprócz sonetu pani Boneschi-Ceccoli, obiegała w tym czasie po Florencyi pełna duchu improwizacya przyjaciela poety, ojca Spaccia, wypowiedziana u księcia Bonelli-Crescenzi d. 9 lutego. Padre Spaccia przybył do Florencyi dla odwiedzenia naszego lirnika, ale odwiedziny te mógł mu oddać tylko — w grobowej kaplicy. Improwizacya ta nie kwili, nie boleje, nie płacze, ale ogromnym rzutem myśli obejmuje przyszłość, nie znikomość życia wskazuje, lecz znikomość śmierci. Jest silna, ma loty swobodne, szerokie, i żałuję bardzo, że jej tu przytoczyć nie mogę.
Wracam po ostatnie wrażenie do listu panny Jabłonowskiej.
Twarz Lenartowicza była po śmierci pogodna i spokojna; wyglądał tak, jakby tylko był uśpiony. Zdawało się, że lada chwila otworzy oczy, spojrzy, przemówi...
Trumna i pokój zarzucone były wieńcami.
W pokoju, oprócz rodaków i znajomych z równej poecie sfery towarzyskiej, stanęła też i garść biedoty różnej, która się garnęła z całej dzielnicy miasta do Lenartowicza.
Przychodziło to na gawędy, na narady, na utyskiwania, czasem po grosz, czasem po dobre słowo, czasem po westchnienie współczucia. Dobre słowo — to miał dla wszystkich i zawsze, a szło ono z duszy.
Był poeta w całej okolicy Montebello znany przez ubogą ludność, jako „Signor Professore”, wszakże nazywano go i poufalej także. Kiedy, przybywszy do Florencyi, pierwszy raz na Montebello się znalazłam i widząc trzy domy oznaczone N-rem 24, pod którym mieszkał Lenartowicz, wahałam się, gdzie go szukać, wybiegł z blizkiego kramiku jakiś łatacz obuwia z dratwą i starą cholewą w ręku i, popatrzywszy na mnie, zapytał:
Al Signor Teofilo?
Si — odrzekłam. Lo conoscete?
Ecco-la! — roześmiał się łatacz. — E mio amico! E amico dei poveri genti.
Dziś kiedy myślę o tem, chętniebym to słowo biedaka położyła między grobowe napisy poety: Przyjaciel ubogich.




VI.

W posiadanych przezemnie listach Lenartowicza, jest cząstka, która — zdaje mi się — że nietylko do mnie należy. Są to myśli i nastroje, które nawet tak, jak je tu kładę, wyrwane z całości, luźne, mają własny ton i własną barwę. Czasem jest to ziarno, czasem kwiecie, a czasem ów liść kaliny, na którym sierota zapisuje wszystko co jej do głowy przyjdzie, aby go wiatr cichem wianiem zaniósł do rodu, do brata.
Jakkolwiek drobne fragmenty te, te linie, odbijają przecież w sobie coś z duchowego oblicza poety. Nie wybieram ich, nie porządkuję, nie poddaję żadnemu planowi. Otwieram tekę, biorę te różnej barwy i różnej formy kartki, a czem się podzielić można, tem się dzielę.

„Patrz daleko, czuj głęboko,

Młodą duszę wznoś wysoko,

I za celem goń”...

Jest to pierwszy wierszyk, który w życiu mojem napisałem, a który profesor gramatyki Kurhanowicz w gramatyce swojej przed laty 45 zamieścił.
Programowi temu ani na chwilę się nie sprzeciwiłem. Niewielkie były moje siły poetyczne, z drogi jednak wytkniętej w życiu nie zboczyłem, i każdy mi brat, kto w imię miłości przychodzi.
Gawęd próżniacznych unikam. Nie trzeba mi słów drewnianych, ani słów kamiennych; trzeba mi się śpieszyć, żeby pokończyć pozaczynane roboty, pracuję od dnia do nocy, czytam wiele, choć oczy bolą i krew do głowy uderza; jutro nie moje, śpieszmy się!
...Kiedyś przyglądałem się ludzkiemu gniazdu cieniów i świateł. Na stole anatomicznym leżało przedemną serce biednego człowieka, a profesor medycyny, przyjaciel mój, ś. p. Paganuci, prawił o napływach i odpływach krwi w arterye, ja zaś rozszerzyłem te galerye do nieskończoności, prawiłem mu o aniołach, które na łódce myśli złotej żeglują do środka i bardzo im tam dobrze, poprostu, jak w niebie. I cóż powiesz, uczony doktór złożył okulary i poważnie się zadumał. Ot, co to wyobraźnia!
...Myśl i serce, to twój zakąt, praca i przyjaźń, która jedna ucieszy się twojej robocie, potem trochę muzyki, świeżego powietrza, pies wierny, który ci patrzy w oczy tak poczciwie, jak mój Morino, kawałek mięsa, kawiny trochę i cygaro... A jeśli komu tego mało, to jest wymagający, zbyt wymagający od życia! Ano prawda, i zdrowia też trochę lepszego, niż moje...
...Co mam trzęsienia ziemi! (pisze w czerwcu 1891 r.). Być bardzo może, jak przepowiadał geolog Gorini, że całe wybrzeże neapolitańskie, Rzym i część Toskanii runie i pokryje się morzem, jeśli galerye podziemne obrysują się, spaczą i zapadną jedne na drugie w procesie wieków. Wszystko może być i może nie być. Nam, przygotowanym w każdej chwili do odejścia, spokój niech towarzyszy do ostatniej chwili, a kiedy będą pękały podstawy skorupy, na której wleczemy naszą egzystencyę, powtarzajmy: Wielki jest równie w zniszczeniu, jak w budowaniu — duch! Wolności ruiny i budowania kto mu zaprzeczy?
Przed wiekami woda pokryła Atlantydę, dziś może pokryć część Europy — i cóż stąd? Na drugiej półkuli odkryją się lądy; ziemia zazieleni. Wolni, jak on, kończmy, jakeśmy zaczęli; kto rujnując, kto tworząc — bo zrujnować to się tylko da, co ruiny godne, a stworzyć to tylko, co ma zaród życia. Kto bratem ludzkości, niechaj idzie z nami, kto wrogiem, niech próbuje sił swoich. Ja wierzę w zwycięstwo dobrych. Że źle, że smutno, to nie powinno wpływać na działalność niczyją. Im więcej złego, tem więcej pracy — a kto pracuje — żyje. Im większa boleść, tem większa miłość, słaby się tylko zniechęca. Duch, który w bezpośrednim związku z prawdą wiecznie spokojną, nie pozostaje w tyle. Naprzód! Naprzód!
...Kiedy patrzę na młodość i młodzież, napełniam się po wręby serca radością. Bóg z nimi! Ale tej młodzieży pieśni moich już nie trzeba.
Młodości! Tobie bóle, męczarnie, ale i rozkosze — starym sen, sen długi, i... kołyska bez biegunów...
— Praca umysłowa starych ludzi, jeżeli wyjdzie bezimiennie, może zrobić pewne wrażenie, z imieniem autora, — żadnego. — A czemu, na to mój Sokrat odpowiada:

„Starcom umierać należy, wstrętni są młodym umysłom,
Tego, co z nimi, wyśmieją; tego, co przeciw, zabiją!”

Gdyby Mickiewicz w późnym wieku napisał był swoją „Odę do młodości”, czy zrobiłaby jakie wrażenie?
„Odysea” jest piękniejszym poematem od „Iliady”, ale, że, jak mniemają, napisana w starości, krytyka nazywa ją dziełem drzemiącego Homera.
— Najpiękniejszy poemat Huga (jak nic podobnego nie napisał) „Śmierć szatana” (pośmiertny) jakże przyjęto? Kto o nim się rozpisuje? A czemu? bo napisany w starości. Dantejskie „Piekło” najwięcej się podoba, choć jest niewypowiedzianie niższe (jako idea i poezya) od „Czyśca”, ale pierwszą część pisał młodym.
Nie... poezya jest dzierżawą młodych i jest w tem racya: społeczeństwo ogląda się za wagą nietylko słów, ale i czynów, których rękojmi zniszczone siły już nie dają.
...Nigdy ja o sobie nie miałem wielkiego wyobrażenia i całą moją namiętnością, pretensyą może, było wsłuchiwanie się w głosy natury niezepsutej, które nie powiem, żeby mi się udało oddać w słowie:

„Z ust tych słyszane potrącam słowa,

Lecz się wiernością wielką nie chwalę:
Kryształem była śpiewaka mowa,

A w moim męty ujrzysz krysztale”.

..Są dusze, do którychbym pielgrzymkę piechotą odprawił rad, jak do cudownego miejsca...
...Wiesz co o Jeżu powiem? Ma on takie struny stepowe, jakich ani Bohdan, ani Goszczyński nie znali... Tkliwa, a mocna dusza, widun osobliwy, nad szeroką stepową lirą wietrzną siłę zaklęć ma...
...Po zgonie Józefa (Kraszewskiego) ciężko mi i uspokoić się nie mogę, jakbądź życzyłem mu śmierci, patrząc na ciągłe konanie; jednej chwili nie było, w którejby nie cierpiał. Strach! wszystko było zrujnowane i tylko wolą trzymał się ziemi — gwałtem żyć chciał...
Z Warszawy piszą mi, że tam go obrabiają teraz biedaka, odmawiają zdolności, pomiatają... Ależ bo my posiadamy osobliwą skłonność do pogrzebów! Pochowamy świetnie, a potem na grób naplujem. Grzebiemy prochy i grzebiemy ducha, pro bono jakiegoś nowego Zyganta (niby olbrzyma) i na cześć takowego pisząc, świszcząc, wierzgając, wyprawiamy hekatombę z biednych stu cieląt przeszłości..
Najszczęśliwszym ze wszystkich piszących był zmarły Bohdan. Biedy, nędzy nigdy nie doświadczył, złości, potwarzy, żółci wściekłych żmij — nigdy. Zdrowie nie opuszczało go do samej śmierci, nigdy nie chorował, przyjaciół koło szerokie zawsze go otaczało, dobre słowo i życzliwość najznakomitszych posiadał, dożył 84 roku życia, nic nie tracąc z władz umysłowych, a po zgonie prawie że go do apoteozy przyjaciele podnoszą; i czegoż więcej życzyć sobie można? Tego chyba, żeby zobaczyć sen swój wyśniony. Czego on już nie zobaczył...
...Z literatów starych nikt mi nie pozostał teraz, prócz Aleksandra Chodźki. Jedyna to za krajem figura seryo naukowa, a Klaczko druga.
W kraju, prócz Małeckiego, we Lwowie prawie nikogo nie znam. Za wielkie to na mnie, małego mazura, pany. Poczciwy Kraszewski, jeden był bez pychy. Adam Asnyk — jasna to dusza, która zużywa swoje siły na niewdzięcznej niwie. Hugo Foscolo wyczytał gdzieś w statutach bardów skandynawskich, że im zabraniały mieszać się do waśni politycznych. Bardowie śpiewali wprawdzie i wojnę i pokój, występując w chwilach stanowczych, ale powszednie kłótnie obce im były. Protagonistom nie mieszać się do chórów! Co wywalczyli w parlamentach Byron albo Wiktor-Hugo? Nic. Niech masy idą za natchnieniem poetów; ale oni, ptaki górne, niech samotni zdala kłótni pozostają!
...Heysego znałem tu w oryginale, przez długi czas bowiem przebywał we Florencyi, i ze starym Fransonim, który mnie swoją przyjaźnią zaszczycał, w blizkich był stosunkach. Powieściopisarz i poeta znakomity, ale niemiec ze wszystkiemi nienawiściami niemieckiemi do francuzów i słowian. A dziwna rzecz, bo pozatem natura marząca, poetyczna, pełna tej ślicznej fantazyi, do której szczęśliwi tylko mają prawo.
...Czy ich licho, Taina i Brandesa, już nie mówiąc o „poetyce” Horacyuszowej i nieśmiertelnym Boileau! Kij oddawna leży na ziemi, a barany estetyczne rozpędzają się i skaczą na wysokość trzymanego! Co oni, choćby oczy wyparzyli, innego w poecie, prócz poezyi szukają?...
...Ej, grzebiąż u nas ludzi, grzebią... Ledwie dym jednych pochodni przewieje, już się gdzieś zapalają drugie, już trzecie, że aż w głowie się miesza od tego dymu... Ledwie pochowali Mieczysława Darowskiego, już ci niosą Tytusa Chałubińskiego. Poczciwy, zacny Tytus, którego znałem od roku 1846, ileż to wieczorów z nim razem przepędziłem! Doktór, marzyciel, humanista... Ignaś Komorowski śpiewał mu piosnki pierwsze moje, do których nuty dorabiał, „Kaliny,” „Maćki,” „Sieroty”, „Oryle,” „Kurpie” i Pan Bóg wie nie co, a Chałuba wzdychał, wielkiemi krokami się przechadzając. Pamiętasz — mówił do mnie w 1875 roku, kiedyśmy się spotkali w Krakowie — ulicę Przejazd i nasze muzykowanie? Ha, cóż! Idee nieprędko kwitną i nieprędko owocują, ale to niech nas nie zniechęca; trzeba iść, trzeba iść zawsze naprzód!” Byłem u niego w hotelu Saskim, poznał mnie ze swoją żoną i córkami; był u mnie potem w parę lat we Florencyi, zawsze ten sam, zawsze młody sercem i umysłem, zdawało się, że czas go nie pokona, a czyliż go pokonał? Nie, to on zwyciężył czas nieśmiertelnością swojego wzniosłego ducha... Przysłał mi książki nowych historyków naszych, zawsze uczynny, zawsze dobry, dziwnie uprzywilejowana natura. Czemuż się innym choć dziesiątej części tej dobroci nie dostało!...
...Nie śmiej się ze mnie, jeśli ci powiem, który dziś śpiewak panuje u nas, — oto Bekwark, ów z czasów Batorego:

W Krakowie — Bek.
W Warszawie — Wark.

Jedni beczą, a drudzy warczą na siebie a kiedyż Kochanowski zawładnie sercami? Kiedyż się pokochają?
...Idźmy naprzód, niosąc każdy światełko swoje, bacząc, aby nie zagasło; nie inaczej gwiazdy czynią po przepaściach niebios, a wszechświat tem trwa i trwać będzie.
Nie myślmy o szczęściu osobistem, o naszym znikomym prochu. Kiedyś tu czytałem Bossueta, a jedna jego myśl uderzyła mnie przerażającą prawdą:
„...Nie szukaj siebie, bo biada ci, jeśli przy końcu wędrówki znajdziesz to, czegoś szukał. Będzie to próżnia, czczość, zniechęcenie i nuda”...
...Jeżeli ludzie uderzają na ciebie, znak to, że musisz mieć skarb jakiś, który ci chcą wydrzeć, serce, wyższość jakąś, spokój duszy, może niedbanie o nich.
— Szczęśliwy, komu obojętną rzeczą to, za czem się świat ubiega: Znaczenie, i czyja boleść osobista krótko trwa, leczona promieniami przyjaźni!
— Kto się za dni tych rodzi, rodzi się, jak w lesie; a przecież świat nie idzie w cienie; on się przez las ten przedziera, on idzie przez cienie do światła.
— Ci, co dziś broją, za kilka lat będą garścią prochu; nie trzeba na to lat stu, o których myślał Xerxes; rok, dwa, i ulecą z wiatrem. Ale tymczasem ziemia pęka, a wóz losów świata, puszczony z wyżyn, coraz prędzej leci...
Jedyny środek, żeby jeszcze żyć jako tako jest: pracować, nie tracąc nic z pięknych wrażeń z natury i z życia, określić sobie koło i w tem się obracać, kochać, kochać i kochać biednych i cierpiących, a resztą niech się Fatum przedwieczne zajmuje.
— Jeśli ci ludzie mówią: Otośmy obojętni na wszystko, co z zewnątrz przychodzi, to im odpowiedz: Stoicyzm wasz — teatralny: to także konieczność dania z siebie widowiska, to szermierstwo z bólem, to także gloria...
— Na wszelkie rodzaje suchot ludzie umierają, a na suchoty serca tyją.
— Jestem, jakim jestem; sto razy na dzień lepszym i sto razy gorszym; sto razy słabszym i sto razy silniejszym, a wtedy tylko szczęśliwy, spokojny, kiedy ręka i głowa pracą zajęte, i wtedy tylko, kiedy na chwilę ręka przyjazna dłoń moją uściśnie, a przyjaciel popatrzy na mnie, na moje życie, i, nic nie mówiąc, łzę na oku otrze...
— Optymizm, czy pesymizm? Ani jedno, ani drugie; ani za różowo, ani za czarno... Komu dzisiejszy stan świata serca nie rozdziera, winszuję! Z tego można robić posągi, ale przedmiotem do posągu pewno on nie będzie! Kto wątpi o wszystkiem, jest samobójcą, zaprzecza bowiem użyteczności pracy, która przecież na coś się w przyszłości przyda, i własnej, niezaprzeczalnej działalności ducha. Pomiędzy dwiema ostatecznościami wszakże wybierając, wolę zbuntowanego pesymistę, niż spokojnego, milutkiego samoluba, pokrywającego się płaszczykiem niczem nienaruszonej wiary. Ale na pesymistach quand même także czarny krzyż kładę: są to przyjaciele spokoju na — cmentarzach.
Nie, ani z jednymi, ani z drugimi, ale raz z tymi, raz z owymi; pod przewodem własnej myśli, oświecanej bezpośrednim wpływem tego światła, które w ciemnościach świeci. Szczęśliwy, kto się w dziecinnej wierze utrzyma, kto dzieckiem przejdzie Czerwone morze krwi — suchą nogą! Nam trudno się pochwalić tym spokojem... O, nam trudno! Dziesięć razy na dzień jestem pesymistą, i dziesięć razy przerzucam się na spokojny obszar ufności. Na jednej tedy łódce jesteśmy, tylko, że ja ostatecznie nie tracę z serca nadziei dobicia do brzegu, zwyciężenia fal burzliwych; może dlatego, że jestem blizki końca...
— Kiedy chmury ciągną, a deszcz siecze, jakoś nam lepiej: myślimy, że, jeśli nie ludzie, to natura z nami współczuje. Złudzenie! Ale dobre i to. Na odkrytem niebie chcielibyśmy widzieć twarz ojcowską, pocieszającą, miłościwą. Ale wypatrz i wypłacz oczy, nic nie zobaczysz — błękitna przestrzeń powietrza, a za nią czczość i otchłań. A gdzież Bóg? W sercu, w kochającem sercu i w ogromnej harmonii bytów...
— Dwie skały stoją na rychcie, jak się starzy wyrażali, wszystkim naszym rozumowaniom, rachunkom i wątpliwościom, i ani raz ich przestąpić: obawy o przestrzeń zatrzymuje nieskończoność światów, obawy o byt, wieczność, trwałość zmienna, a niepożyta. A jeśli tych usunąć nie można, co za szaleństwo przeciwko ościeniowi wierzgać!
— Z boleści rosną ci skrzydła; granic nie pojmiesz; ale punkt środkowy ten jest w tobie i nad tobą... memento: Cierp, a leć! Otwarte masz światy.
— Jeśli mam być ostatni z niefortunnych, oby tak prędzej było! Aby nam pogodniejszy dzień świecił! Niebardzo wszakże na to się zanosi. I wasz dzień zadymiony i pochmurny, i wam nie na różach spoczynek, albo raczej na różach, ale na tych jerychońskich, z których dziateczki jerozolimskie cierniową koronę uwiły...
— Prawdziwy poeta nigdy się nie doczeka ani łaski salonów, ani pokupu u żydów, ani błogosławieństwa jezuitów, ani wieńca anarchistów, ale będzie połykać łzy w ciszy, uśmiechając się do świata. Ubogie sieroty popatrzą za nim, ale się mu nie ucieszą, bo on pośród nich najrzeczywistszym sierotą i najgodniejszym serc ludzkich, więc im współzawodnictwo robi. Świat modny będzie z niego szydził; wszystkie małpy i papugi przedrzeźniać go będą i na języku imię jego podrzucać. Doświadczy zdrad, niepoliczonych potwarzy i oszustwa od dusz niby pięknych, pełnych uwielbienia dla poezyi... Jeśli ma dzieci, to dzieci pytać go będą: Ojcze, czemu nie patrzysz na to pogodne słońce, czemu się nie cieszysz, łamiąc chleb z nami? Czy ci chleb nie smakuje, że przełknąć go nie możesz? A on wtedy, całując dzieci, odejdzie, i w ukryciu ryknie płaczem... I znów przyjdzie jakiś powiew i tak mu serce usposobi, że błogosławić będzie sieroctwu swemu i samotności swojej, i łzom swoim, i ubóstwu swojemu, i oczy się jego rozpogodzą i duszą odetchnie swobodnie, żeby nabrać siły na jutro. A to jutro przyjdzie z cięższą nędzą, z tęsknotami, strachami, obawą samego siebie, z szumem wszystkich burz, z hukiem wszystkich dzwonów, z zamętem w głowie, w którym rozlatują się i rwą wszystkie myśli, i tępieją wszystkie uczucia, prócz czucia ciężaru życia...
— Mądrzy my nad wiek swój, uczeni, a bez miłości, bez duszy; jak filozoficzna książka pierwszego lepszego niemieckiego fabrykanta nici dyalektycznych — a to strach! Co niegdyś zbudzało w nas myśli i poruszało serca, ziemia, lud, przyroda, wydaje nam się nudne i prostackie. Bogowie my, wszystko wiedzący i na wszystko proch z hawańskiego cygara strząsający, wszystko nam: dzieciństwo! Przesądy! Jezuityzm!... Nadzieja w tem, że i to przejdzie, i istota nasza głębsza się odkryje. Nam trzeba wciąż się przebierać i w coraz nowych, według fasonów zagranicznych, występować sukniach: w wielkich chwilach wszakże ustaje to, zrzucamy poliszynela maskę i w kmiecej szacie stajemy na sądy boże...
— Kiedyś czytałem w jednem „Revue” paryskiem opowiadanie o Ameryce, w którem autor przytacza następujący dyalog między nim a małem dzieckiem w Nowym-Yorku:
— Kochasz ty ojca?
— O, bardzo!
— I jakże to bardzo?
— Jak pięć dolarów.
— Dobrze! A matkę?
— O, matkę, to więcej, niż siedm dolarów!
Otóż czasy są takie, że wielu i dla wielu rzeczy, nieopłaconych złotem, tak uczucia swoje taksuje.
— Hej, starość! Czas spycha ciało w groby, w galerye Plutona, a dusza za Platonem w świat wyższy się podnosi, za Sokratesem, za Dyonizym, za Pawłem, za jedną kartką, za jednem ożywczem słówkiem dobrej wieści — Ewangelii..
— W Paryżu, u sekretarza Ksawerego Branickiego, widziałem księgi stare, pełne znaków mistycznych i słów niezrozumiałych. Oczywiście, że, jak legendarny Faust, nie próbowałem studyować tej materyi, otoczony globusami, krokodylami zasuszonemi i t. d... Nie pogardzając wszakże przyszłością, zadawałem sobie zagadnienia, w co się przerodziły średniowieczne owe naukowe zamachy i pod jaką dziś ukrywają się formą, ile że nic nie powstaje, coby nie miało w czasie racyi bytu — fenomeny odmienne, substancya wiecznie taż sama. I otóż: Towiański, Hume, Cardec, spirytyści poczęli się przesuwać przed ciekawą myślą; misyonarze święci i nie święci, święta Teresa, święty Wincenty z Ferrary, Franciszek z Paolo, nasz lud, wierzący w złe i dobre, szkockie chłopy i nadreńska jasnowidząca z Prevost, i doktor Klemens Brentano, i Swedenborg, a z rozmyślań nad całą tą sferą wypadnie chęć poznania nietyle treści ich pism, ile, choćby w najmniejszej części, charakteru, wysnuwającego się z ich serc, czy z ich fantazyi: słowa; chciałem wiedzieć, jaką muzykę ma mowa tych ludzi. Toć przecież inaczej pokorny prostaczek mówi, a inaczej zimny i nadęty Hegel; inaczej skromny Bernardin de St. Pierre, a inaczej pierwszy lepszy, dajmy na to, pyszałek, z pierwszej lepszej wszech-nicy — i, podług owego charakteru, tonu muzycznego, chciałem rozpoznawać adeptów nowej białej i czarnej magii...
No i doszedłem dużo, i umiem teraz na pamięć różne muzyki słowa pisarzy naszych i nie naszych, wiem, kto ma skromny i piękny ton świętej Teresy, kto wzniosły ton Pawła... Muzyka słowa zdradza mi ludzi; wiem, kto leci w świat jasnych a smutnych gwiazd, kto w piorunowe światy, kto w rozemdlenia ptasze a słowicze — ton wpierw mnie, niźli pieśń, uderza. Mój ton był kiedyś tonem aniołów pańskich o zachodniej zorzy... teraz się zmącił, zawiele westchnień przejadło me spiże...
...Wolność budowniczych rozwalających szybuje o jednem skrzydle i przeto nie przebija się po za świat planetarny. Filozofowie ci ścieśniają sferę krążenia myśli i zniewalają ducha do służenia tylko ziemi. Ale ziemi służyć dobrze może ten tylko, kto, jak drugi Adam, z nieba się narodził, przejrzał, i wolnym się obaczył w ogniach miłości.
Zasnął Adam, i powstała z boku jego Ewa-rodzicielka; zasnął na krzyżu Chrystus, i rzuciła się z boku jego ze strumieniem krwi i wody — miłość. Ach! ach! ileż cudów, jaka ich linia nieskończona, Pro figurabuntur omnia mistica...
— Wigilię przepędziłem samotny w moich czterech ścianach, czytając przy kominku Biblię, która ma dla mnie zawsze urok niewypowiedziany. I pomimo, że czytam Renana i Strausa, od tej Boskiej prostoty oderwać się nie mogę. Ej, co oni gadają! Tu jest prawda, tu miłość i natchnienie, a tam grzebanie po archiwach... Ot, masz rozumowanie starego włóczęgi, niedołęgi ciałem, ale którego dusza wyzwala się, i im mniej czuje na sobie tej nędznej gliny, tem jej się szerzej otwierają wieczyste gościńce... Obyż się jak najprędzej na swobodę dostać...
Wiara, wiara... A toć ja się tej wiary nie nauczyłem, ale ją wytęskniłem w mojem nędznem dzieciństwie, wycierpiałem, wyłkałem z niebios, czy z głębin gdzieś duszy — i, jak piorun, mi przyszła w młodym jeszcze wieku.
— Czy złych, czy dobrych więcej?.. Ej, więcej dobrych! Ale złe w oczy skacze, serce rani, obraża uczucie, myśl buntuje, zniechęca do czynu, a to są wszystko owe nieodpuszczone winy przeciwko Duchowi... Dobre jest zazwyczaj słabe nieobronne, więc kryje się, więc go i nie widać tyle. Daleko dopiero od źródła wynika wspaniała rzeka pochodu ludzkości, z tego, co dobre, poczęta w ukryciu...
— Żeby się wtajemniczyć w szum drzewa życia, trzeba się z niem zrastać, z tym samolubem lasów, i to jest podstawą powodzenia wszystkich realistów; idealiści, wchodzący z drzewem tem prawie że w niedotkliwy stosunek, zawsze będą większości obcy i mniej zrozumiali, bo sami mniej rozumiejący...
— Świat pieśniowy więcej mówi do mnie, niż wszystkie filozofie, nie wyłączając Joachima Fiore z Kalabryi, z XII w., poetyczniejszej od Platona i Arystotelesa. Ten powiada o sobie, że pił ze złotego kielicha wiedzy, podanego mu przez anioła filozofii, która od wieku do wieku, wijąc się przez przestrzenie myśli, w ostatnich czasach wysnuła Schelinga, i naszego Zygmunta... Ale są rzeczy zakryte, o których nie można śpiewać, nie odkrywając ich...
— Anielstwo, czy dyabelstwo sztuki może nas nastroić do pogodnych tonów. Cóż po tem, kiedy, składając pióro, brzydzimy się sami sobą i wymawiamy, czemu nie jesteśmy takimi, jakimi jesteśmy... Czemu? A to temu, że prawdziwa boleść — to nasza najprawdziwsza własność, której się na profanacyę nie naraża. Zachowaj ją, zachowaj, ukryj i po zgonie nawet nie masz potrzeby mówić o niej, bo ona świecić na tobie będzie — tak doradza duch dobry... Bądź spokojny, nieporuszony, niezakłócony wobec świata żadną boleścią, a będą cię podziwiać i chwalić ludzie, których nie dotyka twój smutek, a prędzej zraża obawa, żebyś się nie odwołał do ich współczucia. Ale ba! Współczucie! A skąd go wezmą? Bankruty uczucia najwięcej lękają się, żeby kto do ich pustej kasy nie zapukał...
— Zdarzają się dusze poczciwe, ale słabe i dające się porywać ogólnemu usposobieniu tak dalece, że, spostrzegając ich lekkość, ani się powitaniem ucieszysz, ani pożegnaniem zasmucisz... „Non raggioniam di lor, ma guarda e passa”.
To, co jest — jest w całym świecie. Czytaj Hamerlinga: co za zimne szyderstwo! Żadnej idei zapładniającej, żadnej miłości, a jaka forma doskonała! W muzyce — anarchia, wagneryzmem zwana; w poezyi — czczość dekadentyzmu, w filozofii — ateizm i wściekłość dysekcyi szpitalnych, w kaznodziejstwie — dogmat, w architekturze — eklektyzm, w społeczeństwie — samobójstwa, niepowściągniona żądza śmierci... Dzień w dzień wyciągają topielców i wynoszą czaszki roztrzaskane. Ale czy to koniec? Nie, to nie koniec. I nie będzie nawet końcem żadna nawałnica, po której znużenie powstrzyma zabójstwa i gaszenie ducha, aż ziemia buchnie roślinnością żywą, zdrową, i świat pójdzie dalej.
— Parę dni temu byłem nad morzem; z Pizy o godzinę drogi lasem sosnowym do San Rossore wybrałem się, żeby szerszy świat obaczyć. Sarny, pasące się przy drodze, spoglądały na mnie wielkiemi czarnemi oczami, las, cisza, morze czyste, spokojne. Nagle pod zachód zaczęło się burzyć, bryzgać o brzegi, szumieć, a mnie do myśli powróciły Oceanidy Eschylosa, lecące żalić się nad losem Prometeja. Duch to Prometej wiecznie cierpiący, a pieśń — Oceanida płacze nad kaźnią jego...
— Kiedyś komuś, już i nie pamiętam imienia, napisałem był czterowiersz, który tu powtarzam:

Jeżeli to już znane z życia i z powieści,

Że, kto szuka radości, znajduje boleści,
To i czemuż tej prawdzie nikt nie czyni zadość,

I nie szuka boleści, żeby znaleźć radość?

Są łzy, w których jest życie, kiedy w śmiechu nieraz śmierć i trut grobowy. I są zwątpienia, w których jest więcej wiary, niż w tysiącach modlitw, klepanych przez dewotów bezmyślnych. Niedostępność najwyższych, cichych bólów jest oraz niedostępną dla ogółu doskonałością bóstwa w człowieku.
—- Boleść jest także rośliną, nie gruntem, ale rośliną, która wydaje kwiaty. Kochaj, tęsknij, śpiewaj, czy walcz, i odejdź, gdzie wszystko odchodzi, gdzie — jak powiada Arnoult — odlatują liście róż i liście laurów...
— Cięższej epoki, jak dzisiejsza, nie dostało się żyjącym, i dlatego to właśnie schodzić nam trzeba na ostatnie horyzonty, odbiegać w świat, pełen ogni Bożych i ciszy takiej, że aż się zdaje, że myśl kolońskiemi czy wrocławskiemi organami huczy nam pod czaszką, tylkoć się trzymać, żeby równowagi nie stracić.
Arcydzieła wielkich mistrzów, biblioteki — lasy książek — to dużo, ale to nie wszystko dla kogoś, komu zaczarowała duszę sfera sosnowych lasów ziemi nieurodzajnej, śniegiem zawiana, zadymiona, smutna — rób, co chcesz, ani się z tego wyzwolić! Odpędzaj czary, zaprzysięgaj, na nic — i tak aż do skonu. Już cię ani obeliski, ani marmury, ani palmy nadmorskie, ani pomarańcze nie cieszą.
Wspominasz nędzę dzieciństwa swego jak rozkosz, tak wielką, że ci od niej serce pęka...
— Wielki Bajron podsłuchał przekleństwo duchów w Mantredzie, a nie było ono inne, jak „Żyj!” Gdyby duchy dodały: i pracuj! — byłyby aniołami, przekleństwo stałoby się błogosławieństwem, a bezpłodna rozpacz czynem.
— Choćby zostało tylko kółko z kilkorga żyjących dla idei złożone, to duch nie zginie, utworzy atmosferę jasną i wyda z siebie nowe światy. Znajdź mi kilka dusz wysokich, a będę miał odwagę raz jeszcze rozpocząć życie, nawet — po potopie.
— Myśli przepadną? — niech przepadają! Imienia nikt nie powtórzy? — niech zaginie! Przylecą szlachetniejsze ptaki, pieśń wieczna nie zcichnie; co mnie do tego, że sam w jej wybuchu zaginę?
— Wielka lutnia ziemi, kiedy nie będzie dotykana ręką wtajemniczonych we wszystkie łzy, i we wszystkie szumy lasów, i we wszystkie smutki rozchodników po grobach, wtedy stanie się, że:

— Kiedy natchnień nie wyprzędą,

(Mistrz uderzył w marmur młotem)
To kamienie mówić będą,

Ale będą mówić grzmotem.

Co mnie, co mnie, to wszystko? Ja pragnę oderwać się z krzyża czasu i lecieć w wieczną ciszę...






  1. Panny Julii Jabłonowskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.