Dziecię nieszczęścia/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

SYN.

I.

Czytelnicy łaskawi będą towarzyszyć nam do Paryża i przestąpić wraz z nami próg sali jadalnej w ślicznym pałacyku.
Godzina jedenasta zrana tylko co wybiła, zaczynał się październik 1867 roku, zatem siedmnaście lat upłynęło od ślubu panny de Franoy.
W tym pokoju jadalnym, umeblowanym bardzo bogato i ze smakiem artystycznym bez zarzutu, trzy osoby, hrabia i hrabina de Nathon, oraz ich córka jedynaczka Herminia, siedziały około stołu, zastawionego wspaniałą i cenną porcelaną.
Hrabia Henryk miał teraz pięćdziesiąt sześć lat włosy jego i faworyty były prawie białe, ale ponieważ twarz jego bynajmniej się nie zestarzała, a spojrzenie i uśmiech zachowały młodość i postać cała pozostała zręczną i ruchliwą, twierdzić było można bez pochlebstwa, iż zawsze jeszcze nietylko wydawał się eleganckim, ale też mógł się podobać. Srebrzysty połysk włosów harmonizował wybornie z matowo bladą jego cerą.
Lata zbiegłe w długim szeregu, nie tknęły wcale piękności hrabiny Berty, jak z szacunkiem, bez żadnej ujmy mijają po nad boskiemi marmury, przekazanemi nam przez Rzym i Grecyę.
Miała trzydzieści siedm lat. Najlepsze jej przyjaciółki utrzymywały bez żadnej złośliwości, że wygląda co najwyżej na lat trzydzieści, musiała więc w rzeczywistości wyglądać na dwadzieścia pięć.
Na czole ani zmarszczki, na powiekach najmniejszego zmęczenia, najmniejszej czerwoności, jaka jest cechą późniejszych lat. To samo bogactwo jasnych włosów, ten sam blask oczu, ta sama czystość przezroczysta płci.
Dla zwykłych śmiertelników była tak piękną jak dawniej. Artystom wydawała się jeszcze piękniejszą.
Dla opisania Herminii dość powiedzieć, że była żywym portretem swej matki, Przypominała ona sobą to czarowne dziecko, które żyło wśród kwiecia i ptasząt w parku Cusancin’skim onego czasu, kiedy to Sebastyan Gérard nie opuścił jeszcze Afryki, ażeby za powrotem w strony rodzinne znaleźć miłość i śmierć.
Zanim przystąpimy do tego nowego okresu naszego opowiadania, wypada choć w kilku wierszach podać wypadki, zaszłe w ciągu ubiegłych lat siedmnastu.
W kilka miesięcy po zamęzciu Berty, jenerał hrabia de Franoy spokojnie zasnął snem wiecznym, szczęśliwy, że zapewnił na zawsze, tak przynajmniej mnieniał, szczęście swej córki.
Zamek Cusance darzył młodą kobietę tylko bolesnemi wspomnieniami. P, de Nathon posiadał znaczne dobra w Normandyi i wspaniały pałacyk w Paryżu. Zabrał Bertę i już żadne z nich nie pokazało się w departamencie Doubs.
Baronowa de Vergy, nie mogąc żyć bez przerwy zdala od kuzynki i zarazem najlepszej i jedynej przyjaciółki, wynajęła sobie mieszkanie w Paryżu i tylko w lecie jeździła do Saint-Juan.
Henryk de Nathon nie przestawał namawiać Blanki, ażeby wraz z jego żoną i z nim przeniosła się do Normandyi. Na to nie zgadzała się w żaden sposób. Niepokonalny pociąg kierował ją w stronę kolonii, gdzie mieszkał jej chrześniak Armand.
Wreszcie nadszedł czas, kiedy dziecko opuściło kolonię i nastała już pora nauki, kształcenia się. Doktór Fangel wziął go do siebie do Besançon i dał mu nauczycieli, zdolnych do zajęcia się edukacyą chłopca, do przemiany młodzieńca w człowieka wykształconego i dystyngowanego.
Armand, zdrów i silny fizycznie, miał naturę szczerą, skłonną do przywiązania i wdzięczności.
Zrozumiał, co czynił dla niego ten zacny starzec, dla którego był całkiem obcym, bo ojciec chrzestny nie jest bynajmniej krewnym, i postanowił też okazać się godnym tylu dobrodziejstw. Postanowienia tego dotrzymał. Praca jego gorliwa, postępy szybkie, przywiązanie jego wciąż wzrastające i delikatnie okazywane były nagrodą dla doktora, który w ostatnich swych latach czuł się najszczęśliwszym z ojców, nie zaznawszy nigdy trosk ojcostwa.
Niespełna ośmnaście lat życia licząc, Armand ukończył już nauki świetnie i niepodobna było wątpić, iż w każdym zawodzie jaki sobie obierze, zajmie pierwszorzędne miejsce.
Pan Fangel tak mniej więcej przedstawiał sobie rzeczy:
— Kocham Armanda, jakby rzeczywiście był moim synem... On mnie też kocha, jakbym był naprawdę jego ojcem... Dlaczegóż więc istotnie nie miałby zostać moim synem? Co mogłoby mi przeszkodzić dać mu moje nazwisko, które mu niezawodnie tylko zaszczyt przyniesie... Spadkobiercami moimi są tylko dalecy krewni, dosyć mi obojętni, a zresztą już sami z siebie bogaci... Rozporządzić majątkiem swym według upodobania, jestem zupełnie w prawie i nie dopuszczam się tem żadnej niesprawiedliwości... Najlepiej więc będzie przybrać Armanda za syna... tak, dalibóg, tak uczynię!.. zaraz się zabiorę do załatwienia formalności.
Jak powiedział zacny człowiek, tak uczynił, i dziecko Sebastyana i Berty, dziecko zapisane w aktach stanu cywilnego małej wioski pod imieniem „Armanda“ z tą notatką; „Ojciec i matka niewiadomi“, zostało synem przybranym, wyłącznym spadkobiercą doktora i otrzymało nazwisko Armand Fangel,
Po namyśle nad zawodem dla siebie, Armand wybrał prawo. Pan Fangel nie chcąc go mieć od siebie zbyt daleko, posłał go na kursa prawne do Dijon, gdzie młodzieniec odznaczył się chlubnie tak samo, jak już poprzednio na ławie szkolnej w Besançon.
Baronowa, jako matka chrzestna, otrzymywała „z urzędu“ wiadomości o wszystkich tych pomyślnych faktach i jak się łatwo domyśleć, nie omieszkała znów od siebie zawiadamiać o nich Berty. Widywała też często swego chrzestnego syna, który jej okazywał szczery szacunek.
Z początkiem 1867 roku, poczciwy doktór rozpoczął już dziewiąty krzyżyk. Coraz też bardziej słabł z każdym dniem. Zgon dawał się przewidywać blizki. Wiedział o tem, ale nie martwił się wcale, żal mu tylko było rozstać się z Armandem. Tym, którzy żyli uczciwie, zacnie, nie straszno jest umierać.
Teraz powróćmy do pana de Nathon.
Hrabia nie został ambasadorem. Nawet doplomatą nie był.
Stanowisko dyplomatyczne wysokie mógł on był wprawdzie otrzymać, ale z przekonań rojalista, nie chciał się zaciągnąć w szeregi cesarstwa. Nie przestał jednak interesować się polityką i nie wyrzekł się oddania swych zdolności i doświadczenia na usługi kraju.
Hrabia podał się na deputata w okręgu normandzkim, gdzie leżały jego dobra. Wyborcy prawie jednomyślnie obrali go swym przedstawicielem w izbie, pomimo rozpaczliwych usiłowań prefekta, popierającego kandydata rządowego.
W Izbie deputowanych najzaciętsi przeciwnicy podziwiali go i nie taili się z szacunkiem.
Pewnego dnia hrabia rzekł z uśmiechem do żony:
— Aż nadto czuje się szczęśliwym, droga Berto... Czasem aż mnie strach bierze na myśl, że nagle może zjawić się jaka chmurka i zasłonić me słońce...
Hrabinie przypadała w udziale znaczna część świetlanych blasków i ciepłych promieni tego słońca.
Po siedmnastu latach pożycia małżeńskiego, kochała i była kochaną jak pierwszego dnia. Przyjście na świat Herminii, zacieśniło jeszcze bardziej węzły tego błogosławionego związku. Berta zachowała powaby młodości i urody po nad zwykłe granice. Kobiety jej zazdrościły. Mężczyźni otaczali ją tak wielkim szacunkiem, że żaden z nich, nawet najzuchwalszy, nie miał śmiałości do niej się zalecać. Dodać należy do tych warunków szczęścia ogromny majątek, przepych książęcy, wszelkie przyjemności życia... Czegóż więc mogło brakować pani de Nathon?
Niczego zapewne, a przecie na jej niebie lazurowem była chmurka...
Berta całując Herminię, nie mogła powstrzymać myśli o tamtem drugiem dziecku, o tym upośledzonym synu, o którym opowiadano jej, że jest tak dobry i ładny, a który urósł, nie zaznawszy wcale pieszczot matczynych.
Armand był szczęśliwy i kochany, wiedziała o tem, ale ona niczem się nie przyczyniła do jego szczęścia. Obcy ją przy nim zastąpili. On ich kochał a jej wcale nawet nie znał.
Widzieć go, słyszeć, mówić doń, podziwiać go, było to gorącem marzeniem Berty... Ale to marzenie kiedy się ziści?.. Wierzyć w to nawet nie śmiała, ledwie miała nadzieję, a to powątpiewanie było właśnie czarnym obłoczkiem na lazurze jej widnokręgu,
Takie były losy osób naszych, w chwili, gdy je zastajemy w pokoju jadalnym pałacu hrabiego w miesiącu październiku 1867 roku.
Śniadanie miało się ku końcowi. Wszedł lokaj w liberyi ciemnej, niosąc list na srebrnej tacy.
— Do pani hrabiny... — rzekł.
Berta wzięła list.
— Od baronowej! — zawołała uradowana, zobaczywszy charakter pisma na kopercie.
— Czytajże prędzej!.. — podchwycił Henryk — i ja chciałbym się dowiedzieć, co słychać u naszej przyjaciółki...
Hrabina zdarła kopertę i poczęła czytać głośno, bez żadnego wahania, wiedziała bowiem, że kuzynka kiedy nawet pisała o Armandzie, czyniła to z taką oględnością, iż nic nie było do zatajenia przed panem de Nathon.
Oto co przeczytała nie bez głębokiego wzruszenia, (czytelnicy łatwo to pojmą) i nieraz potrzebowała użyć niezmiernego wysiłku, ażeby panować nad sobą, głos utrzymać nie drżącym, a w oczach stłumić płomienie.
„...Piszę do ciebie dziś, droga Berto, tylko krótki list polecający, zresztą nazwij go jak chcesz. Niebawem napiszę do ciebie obszerniej (chociaż wkrótce zamierzam sama się wybrać do ciebie), ale dziś chce się zająć tylko jedną rzeczą, a raczej tylko jedną osobą.
Chodzi mi o pewnego młodego człowieka, którego nigdy nie widziałaś, ale mówiłam ci o nim nieraz i który mnie żywo obchodzi.
Jest to mój syn chrzestny, Armand Fangel.
Doktór Fangel, mój stary i wielki przyjaciel, umarł przed kilku tygodniami, pozostawiwszy całe swe mienie (czterdzieści pięć tysięcy franków rocznego dochodu) swemu synowi przybranemu, który z Dijon, gdzie uzyskał stopień doktora praw, wyjechał po to tylko, ażeby być obecnym przy ostatnich chwilach swego dobroczyńcy.
Zdaje mi się, że ci już wspominałam kiedyś, że mój chrześniak (pomijając miłość własną — matki chrzestnej) jest chłopcem niezwykłych zdolności, dystyngowanym pod każdym względem, i nie ma w sobie nic z wadami śmieszności, tak zwykłych u naszej młodzieży. Serce i dusza jego stoją na wysokości inteligencyi jego i umysłu.
Iluż młodych ludzi na miejscu Armanda, znalazłszy się panami bez żadnej kontroli majątku, prawie milionowego, myślałoby tylko o uciechach i rzuciłoby się na oślep w odmęt życia! On zaś jak dotąd, pracuje i dalej. Powiększyć chce jeszcze i tak już duży zasób wiadomości, chce zostać jednym z tych użytecznych ludzi, którzy zostawiają po sobie na ziemi ślady swego przejścia.
Mogłabym nieskończenie wiele mówić z tego tonu... Ale dosyć już pochwał... Przystępuje do rzeczy...
Armand wkrótce wyjeżdża do Paryża, gdzie zamierza osiąść. Prosił mnie, ażebym mu otworzyła wstęp do kilku domów, Pomyślałam przedewszystkiem o twoim i obiecałam mu, nawet bez pytania ciebie, że spodziewać się może uprzejmego przyjęcia, z miłości twojej dla mnie. Jestem pewną, że ani ty, ani p. de Nathon nie dacie zaprotestować tego weksla ciągnionego na was...
Armand Fangel stawi się u ciebie w bardzo krótkim czasie, po otrzymaniu przez ciebie tego listu.
Proszę cię, ażebyś go tak przyjęła, jakgdyby był nie moim synem chrzestnym, ale moim rodzonym synem.
Jeżeli hrabia zechce mu udzielać rad we wszystkiem, co dotyczy jego przyszłości, jeżeli ty znów nie odmówisz mu swoich, w rzeczach elegancyi i stosunków światowych, zostanie wkrótce człowiekiem, nie pozostawiającym nic do życzenia.
Chociaż Armand jest jeszcze zbyt młody, ażeby myśleć o ożenieniu go, nie zawadzi wcale ci wiedzieć, że pieniężnie mówiąc, nie będzie on wcale partyą do pogardzenia. Zrobiłam testament kiedyś w chwili wolnej i uczyniłam go wyłącznym spadkobiercą moim. Owóż moje długoletnie oszczędności pozwoliły mi dojść do trzydziestu pięciu tysięcy rocznego dochodu. Mój chrześniak odziedziczy je po mnie. Co prawda obiecuję sobie, że dam mu na nie czekać o ile można jaknajdłużej, ale w razie jego małżeństwa blizkiego lub dalekiego, zapisane one będą w intercyzie.

Wszystko już powiedziałam, nieprawdaż? Tak. Więc tylko jeszcze całuję cię serdecznie, zarówno jak jasnowłosą Herminię, śliczną córkę jeszcze śliczniejszej matki, ściskam dłoń naszemu kochanemu hrabiemu i pozostaję kochającą was wszystkich troje z całego serca
Blanka de Vergy.

— Jaka to dobra i miła kobieta! — zawołał p. de Nathon, gdy hrabina skończyła czytać — a bardzo słusznie liczy na nas. O! rzecz prosta, iż jej protegowanego przyjmiemy jaknajlepiej! Dzieckiem rodziny naszej będzie, nieprawdaż Berto?
— Tak... — odpowiedziała, a serce o mało co nie wyskoczyło jej z piersi.
I bojąc się, ażeby hrabia nie dostrzegł jej wzruszenia, pośpieszyła dodać:
— Taka rozsądna kobieta jak Blanka, nie może się mylić w zdaniu o ludziach, niewątpliwie zatem syn jej chrzestny, okaże się godnym uprzejmości jaką go otoczymy.
— To jakiś charakter poważny i rzadkiej inteligencyi... — podchwycił hrabia. — Zrobię z niego dyplomatę,
— A ja szczęśliwego człowieka... — pomyślała Berta.


∗             ∗

Baronowa napisała w swym liście: „Armand Fangel stawi się u ciebie wkrótce po odebraniu przez ciebie tego listu“.
Berta długie godziny spędziła nad zbadaniem tego wyrazu: „wkrótce“.
Czy to miało znaczyć nazajutrz, za dwa dni, czy też w przyszłym tygodniu?
Wreszcie przyszła do wniosku, że to być musi „nazajutrz“ i przygotowała się zarówno fizycznie jak i moralnie na tą wizytę, oczekiwaną z taką niecierpliwością, upragnioną tak gorąco. Ubrała się z większą jeszcze starannością, niż zwykle. Włożyła na siebie suknię, w której było jej najlepiej do twarzy, uczesała się tak, ażeby uwydatnić swą anielską urodę i nietkniętą młodość wyrazu twarzy. Ona, co się jej dotąd nigdy nie zdarzało, stała się na ten raz kokietką, chciała ażeby Armand, który o jej wieku zapewne słyszał od baronowej, zdziwi się, gdy zobaczy ją tak młodą i piękną.
To była jeszcze drobnostka. Najtrudniej było przygotować na twarz maskę zarazem uprzejmą i obojętną, jakaby pozwoliła ukryć jej wzruszenie i pomieszanie przy pierwszem spotkaniu. Jak tu zachować właściwą miarę?.. Czy nie lepiej byłoby z początku być trochę chłodną niż zanadto serdeczną?.. Kiedy bliższa nastąpi znajomość, zażyłość, poufałość, będzie miała wtedy prawo stać się powoli, przy niedostrzegalnem stopniowaniu tem, czem była w istocie: przywiązaną, kochającą, macierzyńską.
Jak aktorka, pracująca nad rolą, pani de Nathon układała wyraz twarzy, ruchy, postawę, uczyła się nawet panować nad tonami głosu. Z góry już obmyślała plan rozmowy, spodziewała się, że Armand to i to jej powie, a ona mu to i to odpowie. Jednem słowem usiłowała wszystko przewidzieć i nic nie zdać na łaskę przypadku.
Hrabina, pragnąc mieć swobodę w życiu domowem przy licznych znajomościach towarzyskich, przyjmowała u siebie gości raz na tydzień, co sobotę. W inne dnie bywało u niej tylko małe kółko dobrych przyjaciół,
Dzień, w którym oczekiwała Armanda Fangela, był wtorkiem, według wszelkiego więc prawdopodobieństwa, nikt z osób mniej blizkich, nie mógł zawadzać przy tem spotkaniu.
Pan de Nathon zaraz po śniadaniu pojechał do Parlamentu, dokąd go powoływały prace komisyi. Berta została w salonie sama z Herminią. Dziewczę uczyło się na fortepianie jakiejś trudnej kompozycyi. Hrabina haftowała a raczej trzymała w ręku jakąś robótkę, wcale się nią jednak nie zajmując. Z głową nieco przechyloną, oczyma utkwionemi w kwiaty dywanu, pogrążyła się w myśli.
Około godziny drugiej, Herminia wstała od fortepianu.
— Czy idziemy dokąd, mamo? — spytała.
— Nie, moja droga — odrzekła Berta.
— Dlaczego?
— Bo nie chce mi się ruszać z domu.
Herminia skrzywiła się jak rozkapryszone dziecko,
— E! mameczko, to wcale nie racya! — podchwyciła. — Dzisiaj tak ładnie! Słońce tak wesoło świeci... A przytem mameczka obiecała margrabinie de Montlonis, że dzisiaj będę u jej córek... Czekają mnie niezawodnie.
— A prawda... — odparła Berta z uśmiechem — nie można im robić zawodu, ptaszka mego w klatce nie zatrzymam... Czy jest jaki powóz zaprzężony?
Herminia zbliżyła się do okna.
— Jest, faetonik.
— No, to włóż kapelusz, każ się zawieść do margrabiny i ucałuj odemnie Laurencyę i Martę.
— Najprzód ciebie mateczko ucałuję! — zawołało dziewczę uradowane, zarzucając ręce na szyję matczyną — jakaś ty dobra, mameczko!
Herminia wybiegła z salonu i w dwie minut później powóz wyjechał z dziedzińca.
Berta odetchnęła, jakby doznając ulgi.
Mogła więc sama przyjąć Armanda. Zdawało jej się, że przy takiem sam na sam, spotkanie będzie łatwiejsze, że nie mając świadków, będzie się czuła mniej skrępowaną.
Upłynęła godzina, potem druga, potem trzecia. Herminia wróciła. Pan de Nathon przyjechał z parlamentu. Oczekiwanie gorączkowe było daremne. Armand się nie pokazywał.
Hrabina mówiła do siebie z westchnieniem: Przyjdzie jutro! i nazajutrz, przygotowana myślami z dnia poprzedniego do znalezienia się sama z synem, postara się również oddalić Herminię, której dotychczas nie pozwalała nigdy samej jeździć w powozie nawet z zaufanym służącym.
O godzinie trzeciej odezwał się dzwonek w przedsionku, zwiastując czyjeś przyjście. Berta doznała gwałtownego wstrząśnienia, Wstała drżąca, spojrzała W lustro i przeraziła się swoją bladością.
Wszedł lokaj niosąc bilet wizytowy, który oddał pani de Nathon, pytając jednocześnie:
— Czy pani hrabina przyjmuje?
Berta wyczytała:

Armand Fangel.

A. poniżej ołówkiem nakreślone te słowa:
„Ma zaszczyt przedstawić się pod egidą pani baronowej de Vergy“.
— Przyjmuję.. — odpowiedziała niepewnym głosem.
Lokaj wyszedł, powrócił, wymówił z powagą nazwisko gościa, usunął się przed nim i zamknął drzwi.
Syn i matka znaleźli się w obec siebie.
Na co się przydadzą postanowienia z góry powzięte i zawczasu obmyślane dyalogi?..
Bercie zdawało się, że jakiś płomień zasłonił jej oczy, bicie serca czuła aż w głowie, zapomniała o wszystkiem co sobie ułożyła, straciła przytomność umysłu jak pensyonarka, zaskoczona na schadzce, niewiele brakło ażeby nie oniemiała, tak ją paraliżowało wzruszenie.
Na szczęście, nawyknienia kobiety światowej wypłynęły na wierzch wśród tego rozbicia myśli i pozwoliły jej odpowiedzieć w sposób machinalny na pierwsze słowa Armanda. Mówiła, a mówiąc, sama się dziwiła, że słyszy dźwięk swego głosu, tak mało zdawała sobie sprawy z tych frazesów banalnych, jakie jej usta wymawiały, przy automatycznym uśmiechu.
Młodzieniec, sam bardzo onieśmielony, znajdując się po raz pierwszy w salonie wielkiej damy, kobiety światowej, nie był w stanie zwrócić uwagi na to szczególne zachowywanie się hrabiny.
Zresztą stan jej taki niedługo trwał. Pani de Nathon, powściągnąwszy wzruszenie, zapanowała nad umysłem i słowami, po przemijającem przygnębieniu ogarnęła ją niepomierna radość.
Po latach siedmnastu doznawała takiego uczucia, jakie ją upoiło wówczas, kiedy doktór Fangel przyprowadził jej Armanda do zamku baronowej. Syn jej, jako dziecko, przeszedł wtedy dumne nadzieje jej macierzyńskiej czułości. Przeszedł je on i teraz w swej nowej postaci.
Armand był wysoki i smukły, kształty jego regularne, łączyły jak niegdyś wdzięk z siłą. Twarz jego miała wyraz prawdziwej męzkości, przypominający jego ojca i była zarazem arystokratycznie dystyngowaną, jak u matki, do której zresztą wcale nie był podobny.
Głowa jego znamionowała szlachcica, artystę, myśliciela, a oświetlona była wspaniałemi oczyma, których spojrzenie tchnęło stanowczością, szczerością i łagodnością.
Linie ust potwierdzały w zupełności te chlubne cechy.
Armand był w grubej żałobie, a ubrany z takim smakiem, jakiego mógłby mu pozazdrościć niejeden z młodzieży paryzkiej.
— Spodziewaliśmy się pana — rzekła Berta żywo, ażeby ukryć swe wzruszenie, skoro tylko uczuła, że poczyna już trochę panować nad sobą. — Otrzymałam onegdaj list pani de Vergy, zapowiadający mi blizki przyjazd pański... Mówże mi pan o mej drogiej kuzynce a pańskiej matce chrzestnej, która pana jak syna kocha. Mów mi pan i o sobie — wszystko, co pana dotyczy, bardzo nas interesuje... Opowiedz mi pan wszystkie szczegóły o tej bolesnej stracie, jaka pana dotknęła... W pierwszych latach młodości widywałam tego zacnego człowieka, po którym nosi pan żałobę i wielu, co był wart. Pragnęłabym się dowiedzieć o przeszłych trudach pańskich i zamiarach na przyszłość. Gdy mnie pan poznasz, zaufasz mi pan zupełnie, jestem tego pewna, stanę się pańską powiernicą i jak przed Blanką, nie będziesz się pan przedemną z niczem krył.
— Dobroć pani prawdziwie dodaje mi odwagi — odpowiedział Armand bardzo wzruszony. — Baronowa de Vergy zapewniła mnie o pani uprzejmości, ale przyjęcie jakiego doznaję, przechodzi wszelkie moje nadzieje.
Pierwsze lody zostały przełamane. Młodzieniec zapomniał o nieśmiałości i w długiem opowiadaniu wykazał z czarującą prostotą zalety umysłu i serca. O Blance wyrażał się z uczuciem i szacunkiem bez granic, jakiemi go przejmowała ta protektorka tak dobra i tak łaskawa. Wdzięczność zaś wiekuistą dla doktora Fangela, wypowiedział tak wzruszającemi słowy, że Berta przyłożyła chustkę do zwilgotniałych oczu. Armand płakał.
— Niech mi pani przebaczy — wyjąkał — żem łez nie powstrzymał w obec pani... Gdy pomyślę o tym, który był dla mnie więcej niż ojcem, nie jestem w stanie ich powściągnąć.
Pani de Nathon odjęła chustkę od oczu.
— Po co się pan usprawiedliwia?.. — rzekła — wszak widzi pan, że i ja płaczę...
Pytany przez hrabinę, Armand mówił o swych naukach, pragnieniach, nadziejach. Wszystko w nim było poważne, ale ta powaga nie miała w sobie ani trochę pedanteryi ani napuszoności i bynajmniej nie pozbawiała go młodzieńczości. W duszy tej dobrze zahartowanej łatwo można się było domyśleć świeżych młodzieńczych złudzeń.
Po dwugodzinnej rozmowie, wstał wreszcie z miejsca.
— Hrabiemu de Nathon — rzekła doń Berta — czas cały zajmują teraz prace komisyi parlamentarnych... Chciałabym mu jednak pana niezwłocznie przedstawić, bo wiem, jak wielce pragnie on pana poznać. Ponieważ pan przyjechał do Paryża dopiero wczoraj, chyba jeszcze pan nie możesz być bardzo zajęty... Miałby pan dzisiaj wieczór wolny?
— Tak wolny jak cudzoziemiec, przybyły do miasta, w którym nie zna nikogo... — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem.
— To niechże pan z nami zje obiad... To obcesowe zaproszenie dowodzi panu najlepiej, że pana traktuję już po przyjacielsku... Pan de Nathon wdzięczny panu będzie za taką dla nas łaskawość... Wszak się pan zgadza?
— A naturalnie, i doprawdy pani, czuję się wzruszony taką życzliwością.
— Zatem zobaczymy się wieczorem... jemy obiad o siódmej.
Armand skłonił się i już miał opuścić salon. Hrabina podała mu rękę, którą on uścisnął z uszanowaniem, nie zauważywszy, jak ta drobna arystokratyczna rączka zadrżała przy dotknięciu się jego dłoni.
O wpół do siódmej powrócił pan de Nathon.
— Henryku — rzekła doń Berta — p. de Fangel, syn chrzestny Blanki, był dzisiaj u mnie... pragnie gorąco być ci przedstawionym...Zaprosiłam go na obiad...
— Dobrze zrobiłaś moja droga... I jakże tam ten młodzieniec... Spodziewam się, że jesteś z niego zadowolona?
— Pozwól mi nie wyjawić żadnego o nim zdania.
— A to dlaczego?
— Sam go osądzisz i jestem ciekawa, czy tak samo ci się wyda, jak mnie...
— To chyba nie może ulegać żadnej wątpliwości. Wiesz o tem dobrze, że mamy jeden umysł jak mamy jedno serce... Dotąd nie było przykładu, ażeby któremu z nas wydało się to brzydkiem, co się drugiemu podobało... I dziś będziesz miała znów tego dowód.
Na kilka minut przed siódmą, służący oznajmił o przyjściu Armanda Fangela i odrazu panu de Nathon spodobała się jego powierzchowność i postawa.
Berta, dla której twarz mężowska nie miała tajemnic, czuła, jak jej z radości tajonej twarz płomienieje, czytała bowiem z oblicza męża budzącą się w nim sympatyę. Spuściła oczy, ażeby w nich nie można było dojrzeć błysków mimowolnej dumy.
Wytrawny znawca rzeczy i ludzi, posiadał zdanie bardzo wyrobione. Przy niezwykłej grzeczności w obejściu umiał człowieka badać wcale niegorzej niż sędziowie śledczy. Rozmowa przez minut kilka wystarczała mu do poznania ludzkiej myśli i wartości moralnej, choćby wśród najświetniejszych pozorów.
Tysiąc razy w życiu przekonał się, że to, co mu się wydało podejrzanem, było rzeczywiście tylko blichtrem, maską obłudy i fałszu. Tysiąc razy miał sposobność powtórzyć sobie wiersz bajkopisarza Lafontaina:

„Z daleka to coś jeszcze, lecz nic nie jest z blizka“.

Prawdziwej więc i przyjemnej niespodzianki doznał, widząc, że Armand Fangel wygląda na lepszego niż się nawet spodziewał, będąc już przecie dlań życzliwie usposobionym na skutek listu baronowej, której trafność zdania wielce cenił.
Podczas obiadu rozmowa między mężczyznami była bardzo ożywiona, a w którą bądź stronę zwrócił hrabia swe ukradkowe badanie, zawsze otrzymał jednako pomyślny rezultat.
Po obiedzie w salonie, kiedy Armand rozmawiał z Herminią, Berta podeszła do męża, który właśnie słodził kawę w filiżance.
— I cóż? — spytała go po cichu.
— Ha, moja droga — odpowiedział Henryk — odpisz Blance, że jej winszuję takiego chrzestnego syna. Czemu on nie jest bratem Herminii? O! dopiero byłbym z niego dumny! Nie spotkałem jeszcze takiego chłopca! Wszystkiem będzie czem zechce. Dość mu będzie obrać cel i iść do niego, a niezawodnie go osiągnie. Wszak i ty go tak oceniłaś?
— Tak.. — wyszeptała Berta, — I ja tak sądzę... Ale sobie nie ufam, a twego zdania jestem zupełnie pewna. Gdyby Blanka tu była, toby się ucieszyła, słysząc coś powiedział.
P. de Nathon poprosił Armanda, ażeby usiadł przy nim, a jasnowłosa Herminia, wyraźnie się skrzywiła, że jej go zabierają w pośród bardzo interesującej pogadanki. Przystąpiła do hrabiny.
— Patrz mamo — rzekła, robiąc minkę rozpieszczonego dziecka — papa już sobie przywłaszczył pana de Fangel. Znów zaczynają rozmawiać o tych poważnych rzeczach, jak przy obiedzie... To wcale niezabawne! Żałuję serdecznie tego pana!
— Jakże ci się on podoba?
— Bardzo, tylko trochę za uczony!.. Co za otchłań wiedzy, mój Boże!.. Szkoda wielka, że nie jest synem cioci baronowej, tylko chrześniakiem... Nazywałabym go kuzynkiem...
— Podoba się im dziś — myślała pani de Nathon — jutro go pokochają!.. A to mój syn!.. A ja nigdy nie przestanę być dla niego obcą!..
Tymczasem hrabia mówił:
— Moje drogie dziecko — rzekł — wszak pozwolisz mi pan tak cię nazywać, pomyślemy trochę o twej przyszłości... Masz zapewne jakieś nadzieje, jakieś marzenie... W twoim wieku i w twojem położeniu, byłoby zbrodnią ich nie mieć.
— Uspokój się, panie hrabio, mam je.. — odpowiedział Armand z uśmiechem.
— Chwała Bogu!.. Jakiż cię zawód najbardziej pociąga?..
— Jestem doktorem praw, Myślałem o adwokaturze,
— Bardzo dobrze. Ale adwokatura powinna być dla ciebie środkiem a nie celem. Przejdziesz pośród adwokatury paryzkiej, zostawiając po sobie świetne ślady i pójdziesz wyżej... Jedyna karyera, gdzie możesz odegrać dużą rolę, do jakiej cię przeznaczają twe niepowszednie zdolności, jest karyera polityczna. Jesteś mówcą, czuję to... Tryumfami przed kratką poprzedź tryumfy swe na trybunie... Gdy będziesz deputowanym, od ciebie zależeć będzie zostać ministrem.
— Ja deputowanym? — zawołał Armand.
— Bezwątpienia... W czem masz swój majątek?
— Czterykroć sto tysięcy franków w rencie skarbowej i pół miliona w dobrach, w departamencie Doubs.
— Cudownie!.. Wyborcy z Doubs tem pewniej powołają cię do Izby, że mamy przed sobą kilka lat do przygotowania wyborów... Ale tymczasem potrzeba pracować... Przy pracy możesz zostać gwiazdą. Cóż chcesz?
— Chciałbym. Ale...
— Tylko bez ale! — przerwał Henryk. — Skromność prowadzi do zwątpienia o sobie... Duma dobrze umieszczona, wywyższa człowieka. Przy twoich zdolnościach dość chcieć, ażeby módz. Trzeba ci jeszcze odbyć edukacyę polityczną... Ja się jej podejmuję...
— Pan, panie hrabio!..
— Tak, ja... i nie dziękuj mi! Najlepszemi lekcyami są lekcye doświadczalne... takie mieć będziesz. Chcę ci coś zaproponować...
— I owszem, każdą propozycyę od pana przyjmę i Bóg wie, z jaką wdzięcznością!..
— Ja także jestem ambitny. Wypadki polityczne zwichnęły moją karyerę... Odtąd jedynem mojem marzeniem być użytecznym krajowi. Wiedzą o tem w Izbie i zewsząd wali się na mnie robota. Czasem boje się upaść pod jej ciężarem. Potrzeba mi współpracownika, drugiego siebie... Szukałem i nie znalazłem. Nikt dotąd nie obudził we mnie takiego ślepego zaufania, jakie trzeba mieć dla człowieka, przy którym myśli się głośno...
— A czy takie zaufanie będzie pan miał do mnie? — spytał Armand Fangel nieśmiało.
— Wiesz o tem dobrze, że go jesteś wart... Nieprawdaż?
— Tak.
— Więc oddaj mi się tak, jak ja ci się oddam, a uczynię z ciebie takiego człowieka, jakim byłbym, gdyby mi rewolucye pozwoliły... Cóż, chcesz?
— Chcę.
— Zgoda?
— Zgoda.
Pan de Nathon wyciągnął do Armanda rękę, którą tenże uścisnął w swoich, poczem mówił dalej:
— Każdemu innemu ofiarowałbym nie jakieś honoraryum, lecz kredyt u mego bankiera, z którego mógłby korzystać dowoli... Ty bogaty jesteś, nie mówię ci więc o pieniądzach... Jeden z pawilonów w tym pałacyku jest nie zamieszkany, ma oddzielne i osobne wyjście, będziesz tam zupełnie swobodny, należą doń jedna stajnia i wozownia... proszę cię, przyjmij to mieszkanie...
— Ależ, panie hrabio, nie śmiem...
— Tylko się nie sprzeciwiaj, bardzo proszę. Jeżeli chcesz, będziesz mi płacił komorne... Czy tego chcesz koniecznie? Życie będziesz miał bardzo mozolne... Co rano od szóstej do jedenastej pracować będziemy razem... Śniadanie będziesz jadł z nami... Gdy będziesz miał sprawy, pójdziesz do sądu, jeżeli nie, to do izby deputowanych... Dostaniesz bilet wejścia do trybuny dziennikarskiej... Obiad jeść będziesz tutaj, gdy ci się spodoba przyjść... Wieczorem rozporządzasz sam... Dobrze ażeby młody człowiek był młodym i ażeby po pracy miał trochę przyjemności. Wszak zgoda na taki program?
— Ależ zgoda, panie hrabio... i nie wiem jak mam wypowiedzieć panu...
— Najlepiej nic nie mówiąc — przerwał pan de Nathon, poczem zwrócił się do hrabiny i dodał:
— Moją droga Berto, nasz młody przyjaciel zostaje u nas pensyonarzem, zamieszka w pawilonie i już się z nami nie rozstanie, bo będzie drugim mną. Napisz do Blanki, że jej syn chrzestny należy odtąd do naszej rodziny.
Hrabina spuściła głowę i nie odpowiedziała nic.


II.

Pałac na bulwarze Hausmana, wznoszący się między dziedzińcem a ogrodem, składał się z głównego dużego korpusu dwupiętrowego, przy którym stały dwa pawilony jednopiętrowe, tworząc skrzydła gmachu.
Fasada pawilonów tych, dotykała kraty sztachetowej, ogradzającej dziedziniec. Podwójne z nich było wyjście na podwórze i na ulicę. W każdym z nich znajdowała się na dole stajnia na trzy konie i wozownia na dwa powozy. Służący mieścili się na facyatkach.
Stajnie i wozownie głównego korpusu, pomieszczone były dalej w odleglejszych zabudowaniach pałacowych, gdzie mieszkało też sporo stangretów, lokajczyków i parobków, a na ich czele pierwszy stajenny, który miał zwierzchni dozór nad szesnastu końmi i dziesięciu powozami.
Kiedy budowniczy sporządzał plany pałacu, pan de Nathon jeszcze spodziewał się naówczas, że Herminia nie będzie jego jedynem dzieckiem. Miał nadzieję mieć syna i pragnął go gorąco. To właśnie tłomaczy nam istnienie owych dwóch pawilonów.
Hrabia projektował sobie, że gdy się dzieci pożenią, zatrzyma je przy sobie, pozostawiając im jaknajzupełniejszą swobodę, i te pawilony same w sobie oddzielne, pomimo blizkości głównego gmachu, czyniły możebnem urzeczywistnienie tego projektu.
Pierwsze piętro pawilonów było nieco niższe od głównego korpusu, ale drzwi, do których się dostawało po czterech stopniach schodów, stanowiły przystępną komunikacyę z galeryą oszkloną, rodzajem obszernego ogrodu zimowego, w którym białe posągi znikały na wpół wśród wiecznie zielonych liści i kwitnących kwiatów.
Dość było zamknąć te boczne drzwiczki, ażeby duży pałac i dwa małe pałacyki całkiem od siebie odosobnić.
Nazajutrz po rozmowie, którą w części przytoczyliśmy naszym czytelnikom, rozpoczęto przygotowania do zagospodarowania Armanda Fangel, zamieszkałego czasowo w hotelu Mirabeau.
Hrabia i hrabina chcieli się tem zająć oboje, Armand pragnął sobie umeblować mieszkanie artystycznie.


∗             ∗

Niespełna w trzy tygodnie po przyjeździe do Paryża, Armand objął w posiadanie prawdziwie wykwintnie urządzony lokal.
Hrabia po wprowadzeniu się młodzieńca do mieszkania tego, wyznaczył na dzień następny pierwsze posiedzenie dla rozpoczęcia zamierzonej poważnej pracy. Dotąd pozostawiał mu czas zupełnie wolny, ażeby przyszły jego współpracownik mógł zaspokoić ciekawość świeżego przybysza do stolicy i zapoznać się z jej osobliwościami.
— Moje drogie dziecko — rzekł doń tego wieczora, kiedy Armand po raz pierwszy zabierał się do spoczynku w swem nowem mieszkaniu — jutro czekam cię punkt o szóstej. Rozpoczniesz pracę w ciężkiej dobie życia politycznego.
Odtąd życie Armanda było prawie takie, jakieby pędził syn pana de Nathon, gdyby hrabia miał syna. Armand jadł śniadanie w pałacu co rano, obiad kilka razy na tydzień, a wieczory spędzał zawsze z hrabią i hrabiną, ilekroć ci nie wyjeżdżali do znajomych, dokąd nie mógł im jeszcze towarzyszyć dla zbyt świeżej żałoby.
Czuł on dla męża Berty prawdziwy szacunek, uwielbienie i wdzięczność. Teraz przeniósł nań tę miłość, to przywiązanie, jakie w nim doktór Fangel obudził.
Względem pani de Nathon doświadczał jakiegoś nieokreślonego uczucia, z którego sam sobie nie był w stanie zdać sprawy, a uczucie to, pełne szacunku, było przecie inne, niż jakie miał dla swej matki chrzestnej Blanki de Vergy. Tamto uczucie trwało od pierwszych lat jego dzieciństwa, to powstało dopiero świeżo, a jednak było żywsze jakoś i głębsze. Zdawało mu się, że gdyby musiał rozłączyć się z Bertą i nigdy już jej nie oglądać, wtedy pękłoby mu serce, gdy tymczasem z łatwością znosił nieobecność baronowej.
Przy całym braku niedoświadczenia życiowego, Armand mógł był zaniepokoić się tym wpływem, jaki nań poczynała wywierać ta kobieta tak piękna i tak młodo jeszcze wyglądająca. Ale ten niepokój pozbawiony byłby wszelkiej podstawy. Podziwiał piękność Berty, jak się podziwia oblicze Madonny Rafaela, ale piękność ta, nie przejmowała go żadnem wzruszeniem. Hrabina była dla niego istotą wyższego polotu, nieskalaną, świetlaną, którą należało uwielbiać na klęczkach nie jako kobietę ale jako anioła.
Żyjąc wśród rodziny Nathon, widując Herminię codziennie, Armand nie mógł jej nie pokochać. Kochał ją rzeczywiście uczuciem bardzo żywem, ale również spokojnem jak żywem. Jej nieustająca wesołość, naiwna świeżość umysłu, aureola niewinności, zdająca się okalać jej jasne włosy, wszystko go w niej zachwycało, ale i przy niej nie czuł się wzruszonym. Gdy słuchał jej, gdy odpowiadał, serce nie biło mu żywiej.
Nieraz mówił do siebie: „Szczęśliwy będzie, kto zostanie mężem tego ślicznego dziecka... Ale i brat jej byłby szczęśliwym!“
Tak szły rzeczy przez pewien czas i zdawało się, że wszystko dzieje się jaknajlepiej na tym z najlepszym ze światów, gdy nagle, bez żadnej przyczyny widocznej, pani de Nathon jakoś pobladła, oczy zmęczone i zaczerwienione świadczyły jakby o nocach bezsennych i pomimo wszelkich z jej strony wysiłków widocznemi się stały smutek jej i zamyślenie.
Henryk wielce zaniepokojony, pytał żonę daremnie o przyczyny tej zmiany tak raptownej i tak wyraźnej. Odpowiedziała, że jej nic nie jest, że nic ją nie boli ani moralnie, ani fizycznie i że to chyba zdaje mu się, że jest zmieniona.
Bynajmniej tą odpowiedzią nie uspokojony, wiedział bowiem, że są choroby, których cierpiący mogą się nawet nie domyślać, a niebezpieczeństwo w takich razach niemniej jest groźne, hrabia wezwał doktora i prosił Bertę, ażeby się go poradziła.
Doktór znalazł u hrabiny lekką gorączkę, ale po za tem nie dojrzał żadnej choroby widocznej. W każdej innej porze roku, byłby radził jechać do wód, tego wybornego środka dla doktorów, gdy sami nie wiedzą co począć z chorym, ale tu już się zima zbliżała. Zalecił więc jaknajzupełniejszy spokój dla umysłu tudzież i rozrywki.
Pan de Nathon wzruszył ramionami.
— Spokój dla umysłu, a któżby go miał jeżeli nie Berta! — szepnął. — A rozrywki?.. przecie zawsze ma je do wyboru, ile jej się tylko podoba...
Hrabina z każdym dniem stawała się coraz smutniejszą, coraz bledszą.
Henryk napisał do baronowej tylko tych kilka słów:
„Przyjeżdżaj pani, — Potrzebujemy pani.“
Pani de Vergy, którą rachunki z dzierżawcami folwarcznymi zatrzymywały tym razem dłużej, niż zwykle, rzuciła wszystko i następnego dnia przyjechała już do Paryża.
Pan de Nathon, uprzedzony przez nią telegramem, czekał na stacyi.
— Co znaczy ten list lakoniczny! — zawołała. — O mało co nie zwarjowałam z niepokoju!.. Cóż się dzieje?
— Mam nadzieję, że damy sobie z tem radę, gdy pani będziesz z nami — odpowiedział Henryk — ale chciałem się z panią najprzód sam widzieć... Berta...
— Tak, zaraz myślałam że to o nią... i tem bardziej się przestraszyłam... Czy chora...
— To jeszcze nicby nie było... Chorobę widoczną możnaby wyleczyć...
— Więc cóż jej jest?
Pan de Nathon w powozie opowiedział baronowej o Bercie.
— W pani całą nadzieję pokładam — rzekł w końcu. — I tym razem błagam panią o pomoc, o użycie swych wpływów, którym tyle dobrego mam do zawdzięczenia... Gdyby nie pani, Berta nie byłaby mą żoną... Pani winien jestem szczęście całego mego życia. Pani będę winien i ciąg dalszy tego szczęścia... Berta pani ufa jaknajzupełniej... Pani dla niej jesteś więcej niż przyjaciółką, więcej niż krewną, więcej niż siostrą... Czego mnie powiedzieć nie może lub nie zechce, pani to wyjawi, a pani nie zdradzając wcale jej tajemnicy, wskaże mi tylko, co mam czynić, ażeby przywrócić jej spokój i wesołość.
— O! możesz pan na mnie liczyć! odparła żywo Blanka.
— Żona nie wie, żem do pani pisał... — mówił dalej pan de Nathon — nie spodziewa się pani wcale... Niech więc nam pani sprawi niespodziankę zjawieniem się o godzinie siódmej... przyrzekam pani być ździwionym... Po obiedzie usunę dzieci...
— Dzieci?.. — przerwała pani de Vergy.
— Mówię o Herminii i o synu chrzestnym pani — odpowiedział hrabia z uśmiechem — Armand należy także do rodziny. Zostawimy panią samą z Bertą, a ona ździwiona i uradowana niespodziewanem pani przybyciem, niewątpliwie z całą szczerością wszystko pani wypowie.
— Poznaję w tem wszystkiem właściwą panu zręczność, panie dyplomato!.. tak będzie dobrze w samej rzeczy... zrobię jak pan mówisz... A nie zapomnij pan być ździwionym, kiedy o godzinie siódmej wieczorem, oznajmią ci dziś przybycie gościa... to ja będę.
Powóz Przybył na ulicę Fronchet, gdzie baronowa miała swoje mieszkanie... Hrabia wstąpił do niej, porozmawiał przez kwadrans o Armandzie, wychwalając go co niemiara i pożegnał się w chwili, gdy nadeszli służący z pakunkami.
Potem kazał się zawieźć do parlamentu i powrócił do siebie jak zwykle na kilka minut przed siódmą,
W salonie siedzieli razem Berta, Herminia i Armand Fangel.
Już miano się udać do pokoju jadalnego, gdy dał się słyszeć w przedsionku odgłos dzwonka.
— Któż to może być o tym czasie? — spytała hrabina. — Czyś zaprosił kogo na obiad, mój drogi?
— Nikogo — odrzekł pan de Nathon.
Drzwi się otworzyły i lokaj oznajmił:
— Pani baronowa de Vergy.
Berta krzyknęła radośnie i przebiegłszy przez salon z żywością młodego dziewczęcia, rzuciła się kuzynce na szyję i ucałowała ją z prawdziwem uniesieniem.
Pan de Nathon uśmiechnął się.
— Byłem tego pewny! — pomyślał. — Już się ożywiła!.. To dobrze... Kochana baronowa jest prawdziwą naszą opatrznością!..
— Tak, tak, to ja!.. — rzekła Blanka, odwzajemniając się Bercie pocałunkami — Tak, to ja!..
— Czemu nas nie uprzedziłaś? — spytała hrabina.
— Chciałam wam sprawić niespodziankę i chyba mi się udało! Hrabia widzę aż oniemiał ze ździwienia! Herminia nie mówi ani słowa, a mój chrześniak Armand jakby nie był pewien, czy to ja jestem naprawdę!.. No, chodźcie mnie wszyscy ucałować, ale prędko i serdecznie, bo gotowam pomyśleć, że nie jesteście mi radzi...
Po scenie, która się następnie odbyła, jak się łatwo domyśleć, pani de Vergy mówiła dalej:
— Zapewne będziecie teraz jedli obiad i spodziewam się, że i mnie zaprosicie. Pominięcie mnie byłoby okrucieństwem... Jeść mi się chce jak podróżnej.
— Służę kuzynce — rzekł pan de Nathon, podając rękę — chodźmy do stołu.
Blanka, usiadłszy przy hrabim, naprzeciw Berty: przyglądała się jej ukradkiem, ale z wielką uwagą przy świetle palących się świec.
Hrabina ożywiona świeżem wzruszeniem, doznaną radością z przybycia kuzynki, odzyskała dawne kolory na twarzy a oczy jej się świeciły tym blaskiem co i dawniej, Uśmiechała się wesoło i szczerze.
Pani de Vergy odetchnęła ucieszona.
— E! — rzekła do siebie — Henryk musiał się omylić, chwała Bogu, od miłości w głowie się mąci kochanemu dyplomacie!.. zwyczajną migrenę kobiecą naraz bierze za groźną chorobę... Berta zawsze ujmująca, jest tak szczęśliwa i wesołą jak dawniej i ma się jaknajlepiej.
Niestety, Blanka aż nazbyt prędko przekonała się, że zanadto pośpieszyła się ze swem zdaniem. Dobroczynne wzruszenie, które tak ożywiło Bertę, raptownie znikło.
Twarz przybrała znów cerę alabastrową. Obwódka ciemno-sina okrążyła powieki i Blance przypomniała się jej kuzynka z przed siedmnastu laty w zamku Cusonce, kiedy, pogrążona w rozpaczy, nie chciała zostać żoną hrabiego de Nathon, którego kochała.
— Niestety! — szepnęła baronowa — to nie on się omylił... ale ja!.. Jest w tem coś i nawet bardzo poważnego... Ale co?... o! muszę się dowiedzieć!...


III.

— Kuzynki po tak długiem niewidzeniu się mają sobie niezawodnie wiele do powiedzenia — rzekł pan de Nathon, wstając od stołu — z naszej strony będzie chyba delikatnie i grzecznie, gdy je pozostawimy same... Chodź Herminio, przejdziemy się po bulwarach i popatrzymy się na sklepy... Armand będzie nam towarzyszył, chyba że ma co lepszego do roboty...
Propozycya hrabiego przyjętą została skwapliwie przez dziewczę i młodzieńca i wyszli za chwilę we troje z pałacu, pozostawiając Bertę z panią de Vergy.
Skoro kuzynki znalazły się same w obszernym salonie, oświetlonym słabo osłoniętemi lampami, Blanka usiadła zaraz przy pani de Nathan i ujęła ją za ręce,
— Kochana Berto — rzekła do niej — posłuchaj... Jestem jeszcze twoją przyjaciółką, twoją siostrą, nieprawdaż... Znasz moje do ciebie przywiązanie... i nic przecie nie ukrywasz przedemną?...
— Czyżbyś wątpiła?... — spytała hrabina tonem wymówki.
— Nie! o, nie! ale potrzebowałam, ażebyś mnie zapewniła... Teraz powiedz mi... Czy Henryk zawsze jest dobry, nieprawdaż?
— Jak najlepszy z ludzi...
— Zawsze cię kocha?
— Tak, jak dawniej...
— A ty go kochasz jeszcze?...
— O! bardziej, niż kiedykolwiek . To już nie miłość, ale uwielbienie!...
— Herminia nie sprawia ci żadnego kłopotu?..
— Ona!... Moja droga!.. Ależ ona i śliczna i duszę ma anielską.
— A Armand?
— Mówiłaś mi, że jest doskonałość!... A on sto razy jest lepszy, niż opowiadałaś?
— Więc jesteś szczęśliwą żoną? szczęśliwą matką?
Pani de Nathon, nic nie odpowiedziawszy, przyłożyła rękę do serca i podniosła oczy w górę z dziwnym wyrazem.
Baronowa uważała, czy też udała, że uważa milczenie to za potwierdzenie, i mówiła dalej:
— Zatem skoro nic z twego otoczenia ani cię nie martwi, ani ci się nie uprzykrza, cóż się w twojej duszy dzieje, jakie cierpienie nieznane pożera cię?
Berta spojrzała na kuzynkę wzrokiem na wpół błędnym i wyszeptała:
— Na co mnie o to pytasz?
— Bo cierpisz! bo twarz twoja pobladła, oczy podkrążone, posępny uśmiech, świadczą przeciw tobie!... bo trawi cię tajemnicze cierpienie i zabija, jeżeli nie otworzysz przedemną swego serca... jeżeli mnie nie przyzwiesz do pomocy!..
Gdy Berta to mówiła, hrabina odwróciła głowę, ukryła twarz w dłoniach, a drgania spazmatyczne poczęły nią wstrząsać,
To trwało sekund kilka, Pani de Vergy patrzyła z głębokiem współczuciem na te objawy, poprzedzające atak. Nagle Berta wybuchła gwałtownem łkaniem, łkaniem konwulsyjnem, rozpaczliwem.
Łzy między palcami spływały na suknię.
Blanka, przerażona niezmiernie, uklękła przed kuzynką, odsunęła zlekka ręce jej od twarzy i głosem łagodnym, jakim się mówi do chorych dzieci, rzekła:
— Berto! moja droga przyjaciółko! moja siostro! błagam cię, odpowiedz mi! Czyż nie widzisz, że mnie przestraszasz! Zkąd ta rozpacz, te łzy! Cóż to jest, mój Boże! co?
Pani de Nathon podniosła głowę i chciała mówić, ale daremnie usiłowała. Usta się poruszyły tylko, nie wydając wyrazów.
Nareszcie po tym ataku nerwowym nastąpił względny spokój i biedna kobieta wymówiła głosem głuchym te na wpół urywane wyrazy:
— Ja sama się sobą brzydzę!... Jestem nikczemna, kłamię, zdradzam, podłą jestem!...
— Podłą!... ty!... — powtórzyła Blanka zdumiona. — Co mówisz?
— Prawdę!
— Majaczysz!...
— Chciałabym nie być przytomną!... Chciałabym zwarjować!... Ale, niestety! nie mogę!...
— Cóżeś uczyniła? Cóż możesz sobie wyrzucać?
— Ja wprowadzam kłamstwo pod dach rodzinny!.. kradnę na rzecz tego, którego powinienby nienawidzieć, część przywiązania najszlachetniejszego z ludzi! A gdy zgryzoty popychają mnie, ażebym przez szczere wyznanie okupiła tę podłość, która jest zbrodnią, brak mi odwagi, brak mi sił... waham się... drżę... cofam się i dalej kłamię!... O, mój Boże, co za wstyd! co za hańba!...
— Nie rozumiem cię... — szepnęła baronowa. — Więc jest coś, o czem niewiem?
— Nie, ty wiesz o wszystkiem, i jak ja przedtem uważasz za naturalne to, co się dzieje!... to takie proste w swej podłości! Ale posłuchaj mnie... zrozumiesz zaraz... Wiesz jak gorąco pragnęłam poznać Armanda. Kiedy otrzymałam list, zapowiadający jego przyjazd, ogarnęła mnie niepomierna radość!.. Błogosławiłam cię z całej duszy, żeś ułatwiła to niespodziewane zbliżenie się matki do syna... Armand przyjechał... Dumną byłam z niego!... Czyż miałam do tego prawo? Nie, stokroć nie!... Matka, która wypiera się swego dziecka, nie jest matką!... O tem zapomniałam... Henryk, ten człowiek z sercem szlachetnem, niezrównanem, żywą sympatję powziął do twego chrzestnego syna, którego poleciłeś jego dobroci, postanowił zająć się jego przyszłością i zatrzymał go w swym własnym domu... Powinnam się była sprzeciwić temu projektowi... Uczciwość to nakazywała... a ja ani nie spróbowałam... czułam się szczęśliwą, na myśl, że syn mój mieszkać będzie przy mnie!... Szczęśliwą!... Byłam nią z początku... Zaślepioną byłam... — Pani de Nathon przerwała sobie, ażeby obetrzeć łzy, zaczynające znów płynąć, poczem mówiła głosem spokojniejszym — Pewnego dnia... było to tutaj, w tym salonie... Henryk, wsparty na ramieniu Armanda, mówił do niego tak dobrotliwie, jak ojciec do swego dziecka... Uśmiechał się do niego... W oczach jego widniała szczera życzliwość. W duszy mej rozjaśniło się nagle, jak od błyskawicy... Zdało mi się, że na tle ciemnem przed sobą widzę te ogniste zgłoski: „Czy on by go tak kochał, gdyby wiedział, że to mój syn?“ — Rozdarła się zasłona... Położenie moje przedstawiło mi się takiem, jakiem jest... Zarumieniłam się ze wstydu!... Zbrzydłam sama sobie!...
Teraz rozumiesz, Blanko, rozumiesz mnie? Armand, to dziecko zbrodni, której choć niewinna, jestem jej ofiarą, to dziecko, które poczucie wstydu kobiety uczciwej, świętemi związki połączonej z człowiekiem uczciwym, nakazywałoby na zawsze oddalić odemnie, Armand jest tutaj codzień, o każdej godzinie, a obecność jego to przecie zniewaga dla tego, którego noszę nazwisko!... Żonami wiarołomnemi pogardzają. Ale one mają choć jedno usprawiedliwienie, namiętność... A czemże ja się mogę usprawiedliwić, ja, co oszukuję tak człowieka, którego uwielbiam?.. Cobyś powiedziała o występnej żonie, która męża całuje ustami, ciepłemi jeszcze od pocałunków kochanka?.. Podłą jest, nieprawdaż?.. Otóż, kiedy Henryk mówi przy mnie, że kocha Armanda jakby był jego ojcem, a ja słucham tego blada i milcząca, wtedy ja także jestem nikczemną, a może jeszcze nikczemniejszą!..
Dlatego cierpię, Blanko!.. dlatego duszę się!.. dlatego obumieram!..
Hrabina zamilkła.
Długie milczenie nastąpiło po jej ostatnich wyrazach. Nareszcie przerwała je pani de Vergy, widocznie przygnębiona.
— Masz słuszność, moja droga — szepnęła. — Tak, otworzyłaś mi teraz oczy i to, co mi się wydawało prostem, przedstawia mi się obecnie tak, jak tobie, w rzeczywistem świetle... Żałuję cię z całego serca!.. Niestety, na fakty spełnione niema lekarstwa... Położenie jest okropne i niema żadnego z niego wyjścia.
— Mylisz się! — odparła Berta, a oczy zabłysły jej dziwnym jakiemś płomieniem jest jedno...
— Jakie?..
— Odwaga... szczerość!. Zadługo zwlekałam... sił mi brakło... Ale śmierć lepsza od wstydu... Dłużej wahać się nie będę... Powiem wszystko... niech się dzieje co chce... powiem...
— Komu?.. — wyjąkała baronowa ze drżeniem,
— Temu, który powinien wszystko wiedzieć... mężowi, niech osądzi, czy godna jestem litości.
— Nieszczęsna!.. cóż ty mu powiesz?
— Prawdę... Siedmnaście lat temu, zaniosłaś hrabiemu wyznanie nieszczęścia, jakie mnie ściga do dziś dnia... On tak mnie kochał, że mnie zaślubił, pomimo plamy na zawsze... Powiem mu: Tę zasłonę, jaką twa ręka szlachetna rozpostarła nad przeszłością dziś muszę rozedrzeć... Dziecko zbrodni żyje... to Armand!...
— Berto!.. — zawołała baronowa, składając ręce — Berto, ty tego nie uczynisz!..
— Uczynię!.. Już tak postanowiłam i nic na świecie nie odwiedzie mnie od spełnienia tego zamiaru.
— Na miłość boską, zastanów się jeszcze!..
— Nad czem?.. Im dłużej to trwa, tem cięższą jest hańba... Jutra czekać nie będę... dziś mu jeszcze powiem...
— To niemożebne... nie możesz... nie powinnaś mówić... nie powiesz...
— A któż mi zabroni?
Baronowa upadła na kolana przed kuzynką i sama teraz, ukrywszy twarz w dłoniach, wyszeptała głosem pełnym przerażenia i rozpaczy:
— Berto, przebacz mi... przebacz...
Zdumiona tem błaganiem, pani de Nathon, oderwana chwilowo od swych myśli, ujęła Blankę za ręce i zawołała:
— Ty przedemną klęczysz... czy śnię!.. Wstań, zaklinam cię...
— Nie, dopóki mi wprzód nie przebaczysz...
— A cóż ci mam do przebaczenia, tobie, najpoczciwszej, najlepszej siostrze? tobie, coś żyła po to tylko, ażeby mnie kochać i krzepić?
— Nachyl się ku mnie, moja droga Berto — mówiła baronowa — bliżej... bliżej jeszcze... To, co ci mam wyjawić, nie śmiem powiedzieć głośno. Wysłuchaj mnie, jeżeli możesz, bez gniewu, a potem nie znienawidź mnie...
— Ja mam ciebie nienawidzieć?.. — odrzekła hrabina — wiesz, że to niemożebne... Słucham cię jak zawsze, droga Blanko, kochając cię nieskończenie, a cokolwiek mi powiesz, nie zmieni się moje uczucie.
— Oby Bóg dał! — szepnęła baronowa z przeciągłem westchnieniem, potem po chwili milczenia, jakby zebrawszy siły dla ciężkiego wyznania, odezwała się:
— Berto, ja cię oszukałam!..
— Ty!.. — wykrzyknęła hrabina z niedowierzaniem — co też ty mówisz?..
— Oszukałam cię!.. skłamałam przed tobą!.. — mówiła dalej baronowa.
— Kochana Blanko, spotwarzasz się! — przerwała pani de Nathon — tobie obcem jest wszelki fałsz, usta twe szczęśliwsze są od moich, nie znają kłamstwa...
Nie odpowiadając na te jej słowa, pani de Vergy podchwyciła:
— Bóg mi świadkiem, że myślałam, iż czynię jaknajlepiej!.. Bóg mi świadkiem, że tylko twego szczęścia pragnęłam... I byłoby mi się udało, gdyby nie ta fatalność, która mnie dziś zmusza do powiedzenia wszystkiego!.. O! Berto, Berto! po co to fatalne postanowienie wyjawienia hrabiemu de Nathon, że jesteś matką Armanda?.. Gmach, który mi się wydawał niewzruszonym wali się i może to ja zgubiłam twoją przyszłość, myśląc przeciwnie, że ją na zawsze uratowałam!..
Berta nie rozumiała nic, ale słysząc te słowa, nacechowane jakąś dziwną tajemniczością, poczęła być niespokojną,
Baronowa mówiła dalej:
— Wspominałaś mi przed chwilą o tym dniu, kiedy w swej wzniosłej prawości, nie chcąc nabywać szczęścia za cenę fałszu, prosiłaś mnie o oddanie Henrykowi listu, który odsłaniał przed nim tajemnicę przeszłości.
— Więc? — spytała Berta.
— Tylko co powiedziałaś, że w ręku swem miałam zupełnie cały los twój!.. Wiedziałam, że jeżeli nie zaślubisz hrabiego de Nathon, którego kochałaś, życie twe złamane będzie na zawsze... I przy mej miłości dla ciebie, nie miałam odwagi grać w otwarte karty, gdy stawką było twoje życie...
— Więc?. — powtórzyła Berta rozgorączkowana.
— Oszukałam... skłamałam... — szepnęła baronowa głosem słabym jak oddech.
Gwałtowny dreszcz wstrząsnął całem ciałem pani de Nathon.
— Blanko! — zawołała — co ty mówisz? Boję się zrozumieć!.. Dokończ, uspokój mnie!..
— Zdradziłam twoje zaufanie... — mówiła dalej pani de Vergy. — Twoją wolę zastąpiłam swoją... zgasiłam światło, które tyś chciała rozniecić...
— Więc mój list?..
— Nie oddałam go wcale.
Berta, ugodzona w samo serce, wydała głuchy okrzyk i mimowolnie cofnęła się o kilka kroków, usuwając się od baronowej, wciąż klęczącej na dywanie.
Potem zbliżyła się i głosem dziwnym, złamanym, zmienionym prawie zupełnie, podchwyciła:
— Więc hrabia?..
— Hrabia nie wie o niczem.
Berta zachwiała się, upadła na krzesło, i załamując ręce, wyszeptała rozpaczliwie:
— O! jaka ja nieszczęśliwa!.. jaka ja nieszczęśliwa!.. Od pierwszego dnia, od pierwszej godziny, oszukiwałam tego, którego nad życie kocham! Teraz on miałby prawo patrzeć na mnie, jak na ohydną nędznicę, pożądającą za jakąbądź cenę jego majątku i nazwiska!.. Miałby prawo przeklinać mnie... miałby prawo mnie wypędzić!.. O! Blanko, cóżeś ty uczyniła!.. cóżeś uczyniła!..
Baronowa tarzała się u nóg kuzynki, bijąc się w piersi i jęcząc:
— Możesz mnie wypędzić!.. możesz mi złorzeczyć!.. ale wprzód przebacz mi!..
I schwytawszy zlodowaciałe ręce Berty, okrywała je pocałunkami i łzami.
Pani de Nathon sama ją z lekka podniosła, objęła ją wpół, głowę wsparła na jej ramieniu i rzekła:
— Oszukałaś mnie, boś mnie aż nadto kochała... Wyrządziłaś mi tyle złego, myśląc, że mnie uczynisz szczęśliwą... Niemam ci co przebaczać, moja siostro, bo gdzie jest przebaczenie tam jest i obraza... A ja nie mam do ciebie żadnej urazy, lecz bardziej cię jeszcze kocham za to, coś chciała uczynić.
Potem, po chwili milczenia, Berta dodała:
— Miałaś słuszność... Powinnam uszanować spokój, za który radabym umrzeć... Potrzeba milczeć... Będę milczała... jeszcze się zdobędę na odwagę do kłamstwa.
I hrabina wyszła z salonu na chwilę, dla obmycia twarzy zimną wodą.
Kiedy p. de Nathon powrócił, zastał ją spokojną, prawie uśmiechniętą.


IV.

Nazajutrz pan de Nathon poszedł odwiedzić baronowę de Vergy.
Zapytał ją, co zaszło między nią a hrabiną, czy jej się udało przeniknąć przyczynę tajemniczych zmartwień Berty.
— Mój drogi kuzynie — odpowiedziała Blanka — jestem szczęśliwa, że mogę cię uspokoić... Oddal od siebie wszelki niepokój, odpędź go od swoich myśli... Berta nie tai się przed tobą z niczem, a to zmartwienie tajemnicze o którym mówisz, nie istnieje wcale.
— A przecie hrabina ciągle jest smutna — odparł Henryk — sama pani miałaś sposobność zauważyć raptowną w niej zmianę... Ta bladość i smutek nie mogą być bez przyczyny.
— Mają one też jednę, ale jaknajprostszą na świecie... Ona trochę chora na podrażnienie nerwów.
Hrabia wstrząsnął głową, jakby wcale nie był tem przekonany.
— A zkądżeby mogło nastąpić w niej podrażnienie?.. Ona szanowana jest jak Madonna, wszyscy dla niej są powolni jak dla królowej, każde życzenie jej czemprędzej jest spełniane... Nikt w niczem się jej nie sprzeciwia. Któraż kobieta jest tak kochana i któraż powinna być szczęśliwą jeżeli nie ona?..
— Może jest ona trochę zazdrosną... — lękliwie wtrąciła pani de Vergy.
Henryk aż podskoczył.
— Zazdrosna!.. — powtórzył ze zdumieniem — zazdrosna!.. o co, wielki Boże... ależ byłoby to szaleństwem!.. Odkąd ją po raz pierwszy zobaczyłem w Pirenejach, o niej tylko myślę!..
— To też nie o pana tu chodzi.
— Nie rozumiem pani.
— Zastrzegam przedewszystkiem, że to tylko domysł z mej strony... Zdawało mi się, że zauważyłam w czasie długiej rozmowy naszej, jakby Berta lękała się, iżby przez zajęcie się pańskie tak gorąco, synem moim chrzestnym, Armandem Fangel, nie osłabła miłość twa ojcowska, do której ma prawo nasza kochana Herminia?..
— Czy to Berta pani powiedziała?
— Nie, to tylko z mej strony przypuszczenie... Jeżeli jest ono trafne, wszystko da się ułożyć łatwo... Armand jest godzień pańskiej sympatyi i szczęśliwa jestem, że ją sobie pozyskał, ale czy nie lepiej byłoby zmniejszyć trochę tę zażyłość, do jakiej jest dopuszczony?..
— A to jak? — spytał pan de Nathon.
— Armand mógłby nadal nie mieszkać w waszym pałacu...
— Niepodobna! — odparł hrabia. — Przecie na moją tylko prośbę, został on naszym gościem... Kocham go, szanuję... Nic nie uczynił, ażeby się z nim obchodzić gorzej... Usunięcie go, byłoby nie do usprawiedliwienia tak w jego oczach, jak i w moich... Dla oddalenia od Berty wszelkiego cienia niepokoju, uczyniłbym na świecie wszystko, oprócz złego postępku. Zresztą znam ja ją dobrze, odmówiłaby w tem swego wspólnictwa.
Nie powiodło się więc Blance z miłosiernym projektem, przez który chciała ulżyć katuszom, jakie pani de Nathon sprawiała obecność Armanda w jej domu.
Ale choć przekonana, nie mogła nie przyznać słuszności hrabiemu.
— Rozumiem pana — podchwyciła — tak, pod względem pojęcia o sprawiedliwości, masz pan najzupełniejszą racyę, ale pewną słabostkę żony i matki zawsze uwzględniać należy i co panu przeszkadza być w obecności Berty przynajmniej trochę mniej serdecznym dla mego chrześniaka, mniej się rozwodzić z pochwałami, do których ma prawo...
— Dobrze... To mogę uczynić... — odpowiedział hrabia z uśmiechem trochę wymuszonym. — Ale nie przestaję jeszcze mniemać, że się pani myli i że Berta, której zalety serca i umysłu tak dobrze poznałem, niezdolną jest do niedorzecznej zazdrości, jaką pani jakoby w niej podpatrzyła.
Pan de Nathon pożegnał się z baronową i odszedł stroskany i smutny. Zdrowy rozsądek oburzał się w nim przeciw temu, co powiedziała mu pani de Vergy. Hrabina taiła się przed nim z jakiemś cierpieniem. Dlaczego? Ta wspólność między nimi uczuć i myśli, która mu się wydawała największem szczęściem, czyżby przestało dla nich istnieć?
Po raz pierwszy od lat siedmnastu, to mgliste, niepochwytne widmo, co zwie się nieufnością, prześlizgnęło się między Henrykiem a jego towarzyszką życia.
Co prawda, widmo to znikło zaraz, gdyż odtąd pani de Nathon stała się znów taką, jaką była przed przybyciem Armanda do pałacu na bulwarze Hausmana.
Czy pogodziła się więc ze swem położeniem i odniosła zwycięztwo nad zgryzotami, wynikającemi z tego położenia? Nie, bezwątpienia! Kobieta, która nam się pokazała tak wielką w swej boleści, tak gotową do poświęceń bohaterskich w ostatniej rozmowie z baronową, nie mogła dokonać jakiejbądź ugody ze swojem sumieniem.
Brzemię mimowolnej dwoistości przygniatało ją zawsze, ale wobec zwierzeń pani de Nathon, widząc że wszelki ratunek dla niej niemożebny, postanowiła dla zaoszczędzenia panu de Nathon zmartwień, naśladować męczenników, uśmiechających się jeszcze na stosie. W sobie samej taiła ból, który ją nurtował. Nigdy nie wydawała się szczęśliwszą. Kiedy była zanadto bladą, trochę się różowała.
Hrabina cierpiała dla syna. Miłość jej i tak już głęboka, stała się jakąś wyegzaltowaną skutkiem tego cierpienia. Kochała go tembardziej, że z tego uczucia matczynego nic nie mogło się uwidoczniać na zewnątrz, dla obcego oka.
Wobec hrabiego i Herminii była dla Armanda uprzejmą, grzeczną, ale nic więcej. Musiała się pilnować bez ustanku, czuwać nad spojrzeniami swemi, studyować ton głosu.
Pewnego dnia wzięła ją gorąca chęć wejść do mieszkania syna, podczas jego nieobecności, być w jego pokoju samą, dotknąć się jego książek, jego papierów, usiąść na fotelu, na którym on siadał i zamarzyć o tem, że się jest przy nim i mówi się doń:
— Jestem twoją matką.
Jak wiemy, pawilon zamieszkany przez Armanda łączył się drzwiami i kilku stopniami schodów z oszkloną galeryą pałacu.
Względy przyzwoitości nie pozwalały, ażeby młody człowiek korzystał z tych drzwi i pan de Nathon wziął od nich klucz. Berta wiedziała o tem i pewnego razu, podczas gdy mąż był w parlamencie, poszła do jego pokoju, pootwierała wszystkie szuflady, przeszukała wszędzie i nigdzie nie znalazła tego klucza.
Nie zraziła się przecie tą niespodziewaną i zdawałoby się niepokonalną przeszkodą.
Powieści kryminalne, tak dzisiaj w modzie, obeznały ją ze sposobami do jakich się uciekają złodzieje, gdy chcą mieć odciśnięcie zamku, albo dorobiony klucz, dla uniknięcia włamania.
Autor romansu objaśniał w sposób jasny i techniczny najdrobniejsze szczegóły tych praktycznych środków.
Hrabina, pomimo wielkiej obfitości koni i powozów w domu, które miała w każdej chwili do rozporządzenia, wychodziła często sama pieszo, czy to do kościoła, czy to dla spełnienia w cichości jakiego miłosiernego uczynku.
Na jednej z takich wycieczek kupiła kawałek wosku modelatorskiego i wróciła do pałacu cała drżąca, jakby miała dopuścić się czego złego, ukradkiem Wślizgnęła się na galeryę oszkloną i odcisnęła zamek u drzwi tak dokładnie, że zręczny robotnik powinienby się był zadowolić tym wzorem.
To już coś było, ale bardzo jeszcze mało, względnie do tego, co pozostało jeszcze do uczynienia. Pani de Nathon rozpoczęła sama, ale dalej nic nie mogła przedsięwziąć bez cudzej pomocy.
Nazajutrz ubrała się tak, jak wtedy, gdy chodziła nawiedzać ubogich, t. j. czarno i z jaknajwiększą prostotą. Do kapelusza przypięła tak gęstą woalkę, że po za nią niepodobna było rozpoznać jej twarzy i w tym stroju, jaki przywdziewają zarówno anioły miłosierdzia jak i żony wiarołomne, wyszła z pałacu i udała się bulwarem Hausmana, zdając się na wolę przypadku, sama bowiem nie wiedziała gdzie może znaleźć to, czego szuka.
Zastanowiła się jednak wkrótce, że w żadnym z tych wspaniałych, arystokratycznych domów, wznoszących się na bulwarze, nie może się przecie mieścić skromny warsztat ślusarski. Zobaczywszy więc boczną uliczkę Miromesail, zaraz w nią skręciła.
O sto kroków dalej zatrzymała się. Odgłos pilnika i młota obił się o jej uszy, dolatując z jakiegoś dość ciemnego sklepu. Spojrzała wewnątrz przez zakopcone szyby. Trzech ludzi zajętych było robotą, jeden bił młotem na kowadle kawał rozpalonego żelaza, drugi dopasowywał zamek, trzeci polerował klucz.
Hrabina weszła do sklepu i ludzie ci natychmiast przerwali robotę.
Ten, który pracował nad zamkiem, był bardzo przystojnym chłopcem, ale minę miał wyuzdaną, bezczelną. Zdawał się uosabiać typ tych bardzo zdatnych w swym fachu robotników, którzy na tydzień pracują cztery dni, a resztę poświęcają na hulankę za zarobiony grosz.
Koledzy jego widocznie uszanowali jego nad nimi wyższość.
Uchylił z lekka czapkę.
— Czem służyć pani? — zapytał.
— Chciałabym mieć klucz... — odpowiedziała Berta.
— A jaki to klucz, bo są różne klucze, moja pani?
— Mnie potrzeba klucza od drzwi.. — rzekła pani de Nathon.
— Ba! czemu nie... Nasz zakład tę specyalność posiada, że wyrabia wszelkie klucze znane i nieznane, jakie kto chce, prócz klucza do raju... Niech pani da model...
— Model?.. — powtórzyła Berta.
— No tak... musimy mieć model, ale nie taki jak do obrazu, lecz klucz na wzór...
Pani de Nathon wyjęła z kieszeni pudełeczko i wydobyła z niego odcisk woskowy.
— Myślałam — rzekła — że to wystarczy... Czy z tego nie można?
Robotnik pochwycił wosk, przymrużył oko, zagwizdał, potem odparł:
— Słowa „niemożna“ niema w gramatyce ślusarza francuzkiego! jak powiada ten stary aktor... Ale są pewne trudności...
— Jeżeli robota trudna... zapłacę więcej... Oznaczy pan cenę...
— Chwileczkę! — przerwał robotnik! — wszystko da się zrobić. Zrobi się pani klucz rzetelnie, ale trzeba obejrzeć zamek... pani musisz mieszkać w tych stronach, bo przyszłaś pieszo, tak po sąsiedzku... mogę się zaraz do pani „Kopnąć...“
— Do mnie?! — szepnęła hrabina zadrżawszy.
— Tak, moja pani... lewą nogą na prawo zwrot, chodźmy, tylko prędzej... szkoda czasu...
— Nie... panie... ja pana nie mogę zaprowadzić do siebie!.. — zawołała pani de Nathon.
— Ho! ho! ho!..
— Jeżeli pan nie możesz — rzekła — to pójdę do innego ślusarza... Proszę o odciśnięcie...
— Ho! ho! tego się nie odda...
— To sobie pan zatrzymaj...
I hrabina skierowała się ku drzwiom.
Ale robotnik zastąpił już jej drogę i z miną zuchwałą, śmiejąc się po łotrowsku, zawołał:
— Minutkę, moja mateczko, tak się nie wychodzi... trzeba się rozmówić jeszcze z panem majstrem.
Berta zatrzymała się zdumiona, prawie przerażona, nie mogąc nic a nic zrozumieć tej szczególnej przygody.
Przecie żadne niebezpieczeństwo nie mogło jej zagrażać wśród białego dnia, w sklepie otwartym, na i ulicy pełnej przechodniów, a jednak oprzeć się musiała o stół, tak wzruszenie paraliżowało jej siły.
Robotnik przyłożył do ust pięści niby tubę, i krzyknął:
— Panie majstrze!.. do sklepu!..
Drzwi się otworzyły w głębi i przywołany majster ślusarski wszedł do warsztatu, zapytując:
— A cóż tam, Rossignolu?


V.

Majster był małym człowieczkiem, chudym, mizernym, około lat pięćdziesięciu pięciu. Opiłki żelaza przypruszały mu włosy i ubranie. Usta miał jeszcze pełne jedzenia, a minę kwaśną, snać go oderwano właśnie od obiadu.
Ale na widok klientki niezadowolenie to znikło.
Ukłonił się pani de Nathon i przybrał minę, węszącego zarobek.
— Panie majstrze — rzekł Rossignol. — Mamy tu zabawny „stalunek“. Mateczka Bóg wie co chce nam dać za zrobienie podrabianych kluczy...
— Co?.. — zawołał ślusarz, nadstawiając uszy — jakto?.. klucze podrabiane? I to w mojej pracowni mówić! w mojej pracowni znanej od dziada, pradziada! Patrzcie Państwo! A to sobie dobre!..
— Oto odcisk — podchwycił Rossignol — a pani się wykręca ażeby nie pójść za nią do domu.
— Mój panie — rzekła hrabina, odzyskując nareszcie zimną krew — co to wszystko znaczy?... Chcę obstalować klucz, zdaje się, że to rzecz bardzo zwykła i prosta... Pański robotnik nie chce się podjąć zamówienia, nie mam prawa go zmuszać, ale jakiem prawem on nie pozwala mi wyjść ze sklepu i po co jeszcze przywołuje pana?
— Moja pani — odparł ślusarz, na którym bardzo małe wrażenie sprawił ton stanowczy i arystokratyczny pani de Nathon — wyobraź sobie, że wejdziesz do apteki i chcesz tam kupić arszenniku... to cóż? myślisz pani, że jak ci nie sprzedadzą, to na tem już koniec, że nie postarają się dowiedzieć, do czego pani arszenniku potrzeba?
— Arszenniku! — powtórzyła Berta — ale cóż to za związek z tem?
— Arszennikiem truje się ludzi, podrobionemi kluczami ograbia się ich... Widzi pani, że jest związek.. A przytem takich rzeczy sprzedawać niewolno!
— Cóż znowu! — zawołała hrabina z oburzeniem mógłżeby pan mnie podejrzewać.
— E! słuchaj, moja pani, w tem wszystkiem musi być jakiś brzydki interes, nieraz bardzo ładnie okryte damy należały do band złodziejskich...
— Za kogóż mnie to pan bierze?
— Biorę panią za osobę, której nie znam, a która chce mieć zrobiony klucz podług odcisku... A gdzie jest zamek?..
— W mojem mieszkaniu.
— No, to Rossignol pójdzie z panią, a jak zamek zobaczy, najpokorniej panią przeprosi. Namyśliłaś się pani, cóż, dobrze?
— Nie, mój panie... Nie chcę już klucza i nikt ze mną nie pójdzie...
— A dlaczego to, z przeproszeniem pani?
— To już moja w tem rzecz.
— Bardzo dobrze... No, to chodźmy do komisarza policyi.
— Do komisarza!.. — powtórzyła Berta, a zdawało jej się, że to wszystko śni się jej tylko.
— To bardzo porządny człowiek... musiałaś pani nieraz o nim słyszeć... Wytłomaczysz się pani przed nim... Rossignol pokaże pani drogę... to tylko dwa kroki ztąd.
— Panie — wyrzekła Berta, składając ręce — jestem kobietą uczciwą...
— Tem lepiej dla pani!.. a i komisarzowi sprawi to przyjemność.
— Jestem kobietą z towarzystwa...
— Z jakiego?.. — spytał ślusarz, śmiejąc się rubasznie.
Berta wyprostowała się dumnie.
— Tylko bez obelg, mój panie! — wyrzekła. — Jestem hrabiną de Nathon!
— „Małżonką“ tego bogatego deputowanego, który ma pałac na bulwarze Hausmana.
— A teraz, skoro pan wiesz kto jestem, pozwól mi wyjść...
— Chwileczkę!.. ja nic jeszcze nie wiem. Łatwo to powiedzieć, że się jest hrabiną... Być może nawet, że pani nią jesteś, ale jak na hrabinę (a hrabiny do tego nie przywykły) bardzo wprawnie zdejmujesz pani odciski zamków...
— Zatem jakich pan żądasz dowodów? — spytała pani de Nathon, a gniew wzmagał się w niej — powiedz pan prędko!
— Rzecz da się załatwić tylko w jeden sposób, jeżeli pani jesteś rzeczywiście tem co mówisz i jeśli w tem wszystkiem tylko jakaś tajemnica niezagrażająca dobru bliźniego, bądź pani spokojna... uszanuje się pańską tajemnicę... Pani sobie pójdziesz, a o dziesięć kroków za panią, Rossignol z narzędziami... Jeżeli w drodze będziesz pani chciała wywinąć mu kominka, każe cię aresztować pierwszemu lepszemu policyantowi... Jeżeli przeciwnie, zobaczy, że pani weszłaś do pałacu deputowanego, zgłosi się tam w pięć minut i powie odźwiernemu, że jest robotnikiem na którego pani czeka. Pani musisz mieć przecie u siebie jaki popsuty zamek... On go pani naprawi, a jutro będziesz pani miała klucz.
Trzeba się było poddać losowi i wypić kielich upokorzenia do dna. Hrabina pochyliła głowę.
— Dobrze — odezwała się — niech ten człowiek idzie za mną.
I wyszła z warsztatu, zaczerwieniona ze wstydu pod czarną koronką woalki.
W drodze nie odwróciła się ani razu. Słyszała za sobą na asfalcie chodnika, odgłos prędkich i podskakujących kroków Rosssignola, którego bawiła wybornie ta przygoda.
Skoro tylko znalazła się w swym pokoju, wzięła ze stoliczka małą, bardzo delikatnej roboty szkatułkę, okręciła chustkę około kluczyka i ruchem gwałtownym złamała go w zamku.
Ledwie zdążyła to uczynić, gdy zjawił się służący.
— Przyszedł — rzekł — jakiś robotnik ślusarski, którego pani hrabina zamówiła.
— Niech wejdzie.
Ukazał się Rossignol, z pełną narzędzi torbą, przewieszoną przez plecy, z czapką w ręku; twarz jego zuchwała wyrażała jaknajzupełniejsze zgłupienie. Od przepychu książęcego, jaki się dokoła roztaczał przed nim, w głowie mu się kręciło.
— Fiu! fiu! — myślał sobie. — To tutaj jeszcze ładniej niż w teatrze, kiedy grają melodramat... Jakie mi meble!.. To ci szyk!.. Patrzcie państwo, a ja tej hrabinie mówiłem „moja mateczko“ i miałem ją za zwyczajną złodziejkę. A to we łbie kołowrot!
Lokaj wyszedł z pokoju.
— Proszę pana — odezwała się Berta do Rossignola tonem jaknajspokojniejszym — ukręciłam ten kluczyk w zamku, chcąc otworzyć szkatułkę... Czy można to naprawić?
— To niełatwa sztuka, pani hrabino, bo robota delikatna — odpowiedział robotnik — ale człowiek zna na to różne kawały, to się i zrobi... za dwa dni będzie pani miała wszystko zreparowane...
Tu Rossignol zniżył głos, przybrał minę arcytajemniczą i rzuciwszy dokoła badawcze spojrzenie, jak to widział w teatrze, gdy się aktor przygotowuje do wyjawienia czegoś nadzwyczajnego, dodał:
— I przyniosę pani razem to, czego pani chciała... Stary schował odcisk... Sam się do tego wezmę, to będzie pieścidełko... pani hrabina będzie zadowolona i wychwalać mnie będzie co niemiara.
— Czekać będę na pana pojutrze o drugiej... — podchwyciła Berta — oddasz pan tę robotę tylko mnie i to jeżeli będę sama...
Rossignol wdzięcznie (jak mu się zdawało) przymrużył oko.
— Rozumiem!.. — rzekł — ani widziałem, ani słyszałem... Zawsze byłem niewolnikiem dam!..
— Pragnę — mówiła dalej pani de Nathon — ażeby się nikt nie dowiedział, co zaszło dzisiaj i niechaj nikt nie wie o istnieniu tego klucza, który mieć będę... Masz pan tu za nierozgłoszenie...
Mówiąc to, Berta otworzyła szufladę, wyjęła z niej tuzin luidorów i włożyła je Rossignolowi do ręki.
Ten z niezmiernem uniesieniem wsunął do kieszeni sztuki złota, przedstawiające dla niego tyleż posiedzeń w knajpie, a jakie powodzenie na balach zarogatkowych!
— „Będzie!“ — szepnął, upojony raptownie dotknięciem się szacownego kruszcu. — Człowiek będzie milczał jak szczupak na półmisku! Cicho! tajemnica! To będzie dla mnie hasłem... Znam ja przecie intryżki kobiece! Niech pani tylko spyta o Rossignola na balu pod „Białą Królową.“ Zobaczy pani... ja jestem za płcią piękną i przeciw mężom... Obiecuje pani anielski klucz,,,
I zanucił piosnkę z „Pięknej Heleny“:

„O Wenus, co Olimpem władasz!“

Głębokie obrzydzenie opanowało Bertę i przez chwilę dało jej zapomnieć o wszystkiem innem. Gotowa była wypędzić tego zuchwalca, którego wstrętna poufałość znieważała ją, ale temu człowiekowi dość było powiedzieć słowo, ażeby ją skompromitować. Wstrzymała się.
— Idź pan... — szepnęła — a niech pan będzie punktualnym.
Jednocześnie nacisnęła guzik u dzwonka elektrycznego. Zjawił się służący.
— Odprowadź tego pana... — rzekła doń hrabina.
Rossignol ukłonił się jej niezmiernie nisko, z miną uradowaną, wskutek posiadanego w kieszeni złota. Szkatułkę wziął pod pachę i poszedł za lokajem.
Pani de Nathon pozostawszy sama, zdjęła wreszcie woalkę, której nie podniosła podczas rozmowy z robotnikiem i upadła na krzesło.
— O! żony wiarołomne, biedne zbłąkane istoty — jęknęła — jakże was żałuję!.. Za jakąż cenę wstydu, upokorzeń, musicie kupować upojenie występnej namiętności, kiedy tak drogo przychodzi nabywać tajemniczą radość z najświętszej miłości... miłości matki dla syna!..
Lokaj przeprowadził robotnika aż do przedsionka i tu, przez oszklone drzwi pokazując mu bramę; rzekł doń, klepiąc go protekcyonalnie po ramieniu:
— Ot tędy, mój młodzieńcze... Staraj się zadowolić panią hrabinę a nie pożałujesz.
— E! ja już jestem kontent, mój stary! — odparł Rossignol i w wywzajemnieniu poklepał lokaja po brzuchu, ku niepomiernemu tegoż oburzeniu, potem z fantazyą otworzył drzwi i wyszedł, gwiżdżąc po cichu galop z „Orfeusza w Piekle“:

„Jowisz, Jowisz, zabierz nas, zabierz nas!

— Tfu! — mruknął lokaj — co to za gbury ci prostacy z ludu!..
I wrócił majestatycznie do przedpokoju, gdzie właśnie oderwał się od czytania dziennika.
W chwili gdy ślusarz wyjść już miał przez furtkę przy bramie potrącił o jakiegoś młodego służącego w liberyi. Uderzenie w ramię było tak silne, iż mogło wywołać kłótnię, ale zaledwie spojrzeli na siebie ze złością, jak dwa zacietrzewione koguty, twarze im się wyjaśniły i jednocześnie z ust im się wydarły okrzyki:
— August!
— Rossignol!
— To z ciebie ślusarz!
— A tyś w obowiązku?
— Jak mówisz.
— Jak widzisz.
Wyściskali się za ręce, poczem służący zapytał:
— Masz czasu dziesięć minut?
— Kwadrans, — odparł Rossignol — godzinę, nawet dwie, jak mi się podoba... ja robię od sztuki... a dziś już się narobiłem... człowiek jak ptak swobodny... No, a ty
— O! ja nie mogę robić co mi się podoba... Biorę tylko zasługi.
— Ba!.. miejsce musisz mieć dobre...
— Inaczejby mnie nie było... Chodźmy napić się wina grzanego... znam tu niezłą knajpkę...
— Dobrze, ale kiedy funda, to ja zafunduje cygar...
I razem wyszli.
August, przystojny chłopiec dwudziestopięcioletni, ubrany w liberyę niezmiernie starannie, był dany na służącego Armandowi Fangel przez pana de Nathon.
Jako służący miał takie zalety, że był żywy, zręczny, ale po za tem, sporo miał w sobie ciekawości, chytrości, żyłki próżniaczej i obłudy, lubił dużo jeść, dużo pić i hulać.
U Armanda był hojnie płatny, a bardzo mało miał do roboty. Armand nie chciał, ażeby służący czekał nań wieczorem. Zaraz po obiedzie August słał łóżko panu, nakładał drzewa przed kominkiem, pantofle stawiał opodal, na stole lampę, w przedpokoju zapalał małą lampę, a potem już był wolny i ubrawszy się elegancko w swoje ubranie, bywał na wszystkich balach, gdzie się zbierało podobne doń towarzystwo.
Grał tam rolę zarządzającego wielkim magazynem nowości, albo studenta prawa lub medycyny i gęstą miną niejednego wyprowadził w pole.
Na balu w „Ogrodzie Idalii“ poznał się z Rossignolem. Młodzi ludzie zabrali z sobą znajomość w przerwie między kontredansami, przy czterech kieliszkach. Ale August nie podejrzewał wcale, że Rossignol jest rzemieślnikiem, a Rossignol ani się domyślał, że August może być tylko prostym służącym.
Obadwaj byli dla siebie z niezmiernym szacunkiem.


VI.

Oto teraz siedzą razem przy stole w winiarni i popijają wino.
Nagadali się już o balach, o ich przyjemnościach i Rossignol pyta, czy miejsce ma August dobre, czy pan de Nathon nie bardzo marudzi.
— O! u hrabiego nieźle... ale ja mam jeszcze lepiej... odstąpił mi młodego człowieka, który mieszka w oddzielnym pawilonie pałacowym... mam tyle u niego wolnego czasu, że człowiek nie wie nawet, co ma z nim robić... z nudów gram na giełdzie...
— I zarabiasz?
— Dziewięć razy na dziesięć... nieźle mi idzie... uzbierało się już trochę grosza... No, a tobie, mój dzielny Rossignolu, jakże ci się wiedzie ze ślusarstwem... D0bry zarobek, co?..
— Zarobek byłby niezły, ale człowiek musi dużo pracować, niech djabli porwą!
— Cóż robić, takie to już życie człowieka... Ale czem się to dzieje, że cię dopiero po raz pierwszy spotkałem w naszym pałacu.
— Bo dopiero dzisiaj po raz pierwszy dostaliśmy ztąd robotę...
— A zkądże tak? przez kogo?
— Przypadkiem... Twoja pani, chciałem powiedzieć twoja dawna pani, weszła do naszego sklepu tak dobrze, jak do innego...
— Doprawdy?.. I zabierasz tę szkatułkę do naprawy?
— Tak.
— Cóż jej jest?
— Kluczyk złamał się w zamku, trzeba wyjąć kawałek i zrobić nowy.
— I dużo czasu na to trzeba?
— Pięć a może ze sześć godzin.
— I zapłacono ci już?
— Zapłacono.
— Ile też?
— Zgadnij.
— Pani hrabina nie skąpi... No, dziesięć franków...
Rossignol wybuchnął śmiechem.
— To może piętnaście... — podchwycił August.
— E! nie...
— To już nie wiem...
Rossignol wyjął z kieszeni monety złote, dane mu przez panią de Nathon i pobrzękiwał niemi wesoło.
— Hu! hu! — zawołał lokaj, — Będzie tego ze dwieście franków!..
— Dwieście czterdzieści...
— Kpisz sobie ze mnie...
— Słowo honoru, że tyle dostałem...
— No, to w tem coś jest jeszcze, czego mi nie mówisz...
— Może...
— Ale mi powiesz?..
— Nie, mój stary przyjacielu... Przyrzekłem milczeć...a jak Rossignol przysięgnie damom, to już jest niewolnikiem przysięgi... jeżeli to tylko nie miłosna...
August nadstawił uszu. Zwąchał jakąś tajemnicę, a poczciwy ten sługus, niezdolny był wypuścić z rąk tak dobrą sposobność zarobku, zbyt przebiegły jednak, ażeby dalej nalegać na Rossignola, postanowił zwolna, ostrożnie, dyplomatycznie, wydobyć od niego wszystko.
Zaraz też kazał podać mocnego wina i odtąd nie przestawał napełniać kieliszka Rossignolowi, czemu się ten wcale nie sprzeciwiał.
Mówił zaś o rzeczach zupełnie obojętnych, ale podziałaniem wina, Rossignol sam wprowadził rozmowę na interesujący przedmiot.
— Twoja pani — a język mu się już trochę plątał — ta hrabina, od której mam robotę, czy to ładna kobieta?..
— Przecież ją znasz!.. — odrzekł August, zdziwiony tem zapytaniem.
— To jest mówiłem z nią... ale nie widziałem jej twarzy...
— Jakto?
— Miała twarz zasłoniętę woalką, kiedy weszła do naszego sklepu i kiedy mówiono o komisarzu... Biedne kobiecisko!.. Ho! ho! paradna historya!..
I ślusarz widocznie podchmielony, zaczął się śmiać głupkowato.
— Co za historya? — podchwycił żywo August.
Rzemieślnik odzyskał zimną krew.
— Chwilkę, mój synu... — odparł — tu się zaczyna tajemnica... Ostrożnie z nią, bo to pali...
— A jak pani hrabina oddawała ci szkatułkę — podchwycił lokaj, nie nalegając wcale — to miała jeszcze na sobie woalkę?
— Miała. Nie poznałbym jej wcale na ulicy... Pytam ci się więc dla swojej wiadomości, czy ładna?
— Pani hrabina słusznie uważaną jest w wielkim świecie za jedną z najładniejszych kobiet w Paryżu.
— Fiu! fiu! fiu! A ile lat może mieć ta piękna dama?
— Metryki jej nie oglądałem. Ale panna ma szesnaście lat, więc trzeba jej liczyć trzydziestkę... z czemś...
— A... mąż?
— Pan hrabia?.. Tak od pięćdziesięciu pięciu do pięćdziesięciu ośmiu... Siwy już... Przystojny... a jaka postawa... niejednego młodego przegoni...
Rossignol dobrze podchmielony, parsknął znów tym idyotycznym śmiechem, jaki go napadł już raz przed kilku minutami.
— Ha! ha! mąż... — biedny mąż!... Auguście... mój stary... wierzaj mi... dajmy sobie spokój z żeniaczką... prawda, że ona robi kawały mężowi?.. ta twoja hrabina...
— Ale cóż znowu!.. wszyscy służący w pałacu i wszystkie służące na jedno się zgodzą, że pani hrabina to chodząca cnota.
Rossignol o mało co nie spadł pod ławę, tak się zaniósł od śmiechu.
— Cicho bądź!.. — wybełkotał — nic już nie mów, bo ja skonam ze śmiechu!.. Chodząca cnota!.. A to paradny ten August... E! gdyby tak wiedziano to, co ja wiem...
— A co ty wiesz?
— A tak, zaraz!.. To tajemnica... Powiadam ci, że to pali... Mówmy o czem innem.
— Jak chcesz... — odrzekł lokaj, machnąwszy ręką — ale ty nic nie pijesz...
— Ciągle piję... dowód, że flaszka jest próżna...
— Każę dać drugą...
— Nie... mój stary... dobre z ciebie dziecko... lubię cię... Ale schowaj to na kiedy indziej, kiedy twój przyjaciel będzie goły... dziś pełną kieszeń mam... Chcę ci się odwzajemnić... Znam wyborny handelek na ulicy Mirosmesail, prawie naprzeciw budy mego starego... jakie wino ma... szkło lizać!.. tutaj dom jakoś licho zbudowany... jak powóz który jedzie, to wszystkie stoliki się kręcą... Nie lubię kręcących się stolików... no, chodźmy tam na winko.
Rossignol wstał i chwiejąc się, zaledwie mógł utrzymać równowagę.
— Chodźmy... — odparł piękny August i pomyślał: Tam będzie „gotów!“
Towarzysze poszli, trzymając się pod ręce. Lokaj niósł szkatułkę, bo Rossignol i tak już miał wiele kłopotu z samym sobą.
Dostali się wreszcie po licznych przystankach do ulubionej przez ślusarza knajpy i tu zasiedli sobie w oddzielnym pokoju, naprzeciw sześciu tuzinów ostryg i czterech butelek wina białego.
Zbytecznie byłoby opowiadać to całe sam na sam, w czasie którego piękny August, zdołał zręcznie wyzyskać na korzyść swej przebiegłej ciekawości, wzmagające się upicie Rossignola.
Zanim trzecia butelka została wypróżnioną, robotnik z najmniejszymi szczegółami opowiedział przybycie do warsztatu zakwefionej nieznajomej, obstalunek klucza podług odciśnięcia z wosku, podejrzenia, jakie ztąd powstały i wreszcie całą scenę, którą znamy.
Ukończywszy wreszcie to opowiadanie, w którem tysiąc razy odstępował od przedmiotu, Rossignol opuścił głowę na stół a stos skorup od ostryg posłużył mu za poduszkę i zasnął snem. twardym, pijackim, jakiego niezdolne są przerwać nawet salwy armatnie.
August zostawił go na łaskę losu i sam, zataczając się nieźle, chociaż o ile mógł oszczędzał się w picu, powrócił do pałacu na bulwarze Hausmana.
Wynurzenia Rossignola, o których szczerości niepodobna mu było wątpić, ździwiły go niepomiernie, tak dalece przywykł panią de Nathon uważać za najuczciwszą kobietę.
W głowie jego, zawzięcie pracowały myśli, wśród odurzenia od czerwonego i białego wina.
Wynikiem tej pracy było przekonanie, że należało bardzo zniżyć szacunek cnoty hrabiny.
Kobieta z arystokracyi, niezmiernie bogata, nie myśli przecie o zakradzeniu się do sąsiada, dla ograbienia go z pieniędzy.
Zatem klucz tajemniczy, zrobiony podług odcisku, mówił w takich okolicznościach wyraźnie tylko o intrydze miłosnej.
Zatem hrabina miała kochanka; to już dla pięknego Augusta nie przedstawiało żadnej wątpliwości. Ale gdzie pani de Nathon zdjęła odciśnięcie? które drzwi miał klucz ten otworzyć? Sługus stawiał sobie pytania te, jedno po drugiem i nie mógł na nie znaleźć odpowiedzi.
Naraz w zmęczonej jego głowie błysła nowa myśl.
Przypomniał sobie o skasowanych drzwiach, które stanowiły komunikacyę między galeryą oszkloną i pawilonem Armanda Fangel.
— Jeżelim zgadł — rzekł do siebie — to hrabina bardzo sprytna, bo swe miłostki umieściła pod tym samym co i ona dachem by biegać na czułe schadzki, wcale nie wychodząc od siebie... To byłby kawał!.. a ja miałbym w swem ręku tajemnicę mego pana!.. Wyborny kąsek dla służącego! Można doić i doić... A czy tak jest, jutro się dowiem!


VII.

Nazajutrz około południa, August udał się na ulicę Miromesnil, zbliżył się do okna sklepu ślusarskiego, zajrzał wewnątrz i zobaczył Rossignola z piłką stalową w jednej ręce, a z kawałkiem żelaza w drugiej. Zapukał z lekka w szybę.
Robotnicy podnieśli głowy. Rossignol poznał swego przyjaciela i natychmiast do niego wyszedł.
Twarz miał zaczerwienioną, oczy czerwone, napuchnięte.
— No i cóż? — spytał piękny August, gdy się uścisnęli za ręce — jakże tam po wczorajszem...
— Okropnie mnie włosy bolą... zanadto sobie pozwoliliśmy wczoraj...
— Ba! myślałem że masz mocną głowę...
— A mam... Tylko widocznie musiałem być nie zdrów...
— To chodź się czego napić, zaraz ci będzie lepiej...
— Dzisiaj nie mogę... Robota pilna... nie sposób jej rzucać...
— Tylko na pięć minut... Chodź... Mam ci powiedzieć dwa słowa...
— No, dobrze, ale na pięć minut... nie dłużej...
Godni przyjaciele udali się znów do knajpy, gdzie Rossignol poprzedniego dnia tak się uraczył.
— Jakże tam z naprawą szkatułki pani?.. — spytał August, jakby od niechcenia, nalewając wódki Rossignolowi.
— Prawie skończyłem...
— A klucz?.. — pytał dalej lokaj.
— Klucz od szkatułki?..
— Nie, tamten drugi... ten, który miał być zrobiony podług odciśnięcia?..
Robotnik drgnął i zmienił się na twarzy.
— Zkądże ty o tem wiesz?.. — wybełkotał.
— Co cię to obchodzi... dość, że wiem...
— Aha! ozór mi się wczoraj „pokiełbasił“ — odrzekł Rossignol ze spuszczoną głową. — Musiałem trochę wybajać!..
— E, nie trochę, tylko wszystko.
— Wszystko?
— Tak, od początku aż do końca!.. Zresztą to pyszna historya... Myślałem że pęknę ze śmiechu.
Rossignol pięścią palnął się w brzuch.
— A to ze mnie łajdak! — zawołał.
— Dlaczego?..
— Bo ja tego nie lubię!.. Zapłacono mi, ażebym nie plótł, więc powinienem był albo nie brać pieniędzy, albo milczeć.
— To nie ty gadałeś, tylko wino!.. A zresztą, odkąd że to niewolno zwierzać się z tajemnic przyjacielowi? Alboż mnie masz za takiego, co zarazby nadużył tego, co wie?.. Pani hrabina może „gzić się“, ile się jej podoba, jeżeli odemnie mają się o tem dowiedzieć, to się nigdy niedowiedzą...
— Słowo?
— Słowo.
— To co innego... dajesz mi balsam... No, pięć minut już przeszło... zmykam do warsztatu...
— Czekaj! jeszcze ci nie wytłomaczyłem, po co do ciebie przyszedłem.
— Mów prędko.
— O której godzinie masz się widzieć z panią?
— Czeka na mnie o drugiej.
— To przyjdź o wpół do drugiej... Będę czekał przed bramą i wstąpimy do pawilonu mego pana...
— Po co?
— Chociaż on u siebie nie jada, ten młodzieniec, którego swą służbą zaszczycam, w piwnicy ma przeróżne dobre rzeczy... Jest tam szczególnie pyszny stary koniak, jakiego nie kosztowałeś nigdy w życiu... nie mówiąc już o cygarach.. wprost z Havanny... Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Więc zgoda?
— Zgoda.
O wpół do drugiej Rossignol ze szkatułką pod pachą przybył do pałacu. August wprowadził go do mieszkania Armanda Fangel i wszedł z nim do eleganckiego pokoju jadalnego, gdzie przyszykowane były butelki, kieliszki i cygara.
Zaczęto od araku, koniaku i cygar, poczem sługus zagadnął robotnika:
— Nigdym jeszcze nie widział twej roboty... pokaż mi co...
— A i owszem...
Rossignol wyjął z kieszeni jakiś przedmiot małej objętości, zawinięty starannie w bibułkę.
— Przyjrzyj się — rzekł — a jeżeli się znasz, powiesz, że nie można zrobić lepiej...
August rozwinął papier i wyjął klucz bardzo prostej formy, ale nader starannie odrobiony.
Klejnocik, co? — podchwycił Rossignol, sam podziwiając własne dzieło — gdyby był mniejszy, możnaby nosić jako brelok u zegarka.
— Rzeczywiście wspaniała robota!.. — odparł sługus, wstając z kluczem w ręce i wychodząc z pokoju jadalnego.
— Jakto? co? — zawołał robotnik — a ty dokąd idziesz?
— Nie bój się... zaraz wrócę...
August przeszedł całe mieszkanie aż do ostatniego pokoju, gdzie znajdowały się trzy schodki prowadzące do drzwi, łączących pawilon z pałacowym korytarzem.
Spuścił się na dół po stopniach, przyłożył ucho do drzwi, dla przekonania, czy odgłos jaki nie wskazuje czyjej obecności w galeryi oszklonej, potem klucz przytknął do zamku. Wszedł. Obrócił go ostrożnie. Dał się słyszeć suchy zgrzyt dwa razy odmykanej sprężyny, wziął za klamkę, drzwi otworzyły się.
— Zgadłem! — pomyślał uradowany sługus! — Mój pan wchodzi do hrabiego głównemi drzwiami, a pani hrabina do mego pana skrytemi... i wszyscy kontenci... nawet mąż! Z taką tajemnicą w kieszeni, dobry służący jest panem całego domu i jeżeli tylko ma aby trochę rozumu, może spokojnie sobie żyć na stare lata!.. Mam ich w garści!
Po krótkiej tej rozmowie z samym sobą, August zamknął drzwi i wrócił do Rossignola, który dla zabicia nudów porównywał arak z koniakiem, a wódkę z likierem jaknajlepszego gatunku.
— Cóż cię to ukąsiło? zwaryowałeś, czy co? — spytał robotnik.
— Zdawało mi się, że gdzieś w sypialni mego pana widziałem klucz zupełnie do tego podobny... Ale nie...
Druga wybiła na zegarze stołowym, misternie inkrustowanym bronzami.
— Zmykam! — zawołał Rossignol — jak robota naprzód zapłacona, nie trzeba na nią dawać czekać...
— Odprowadzę cię na dziedziniec...
W pięć minut potem, ślusarza wprowadzono do pani de Nathon.
Berta była sama, o co się postarała, a gęsta woalka nie zasłaniała jej twarzy, Rossignola olśniła jej piękność.
— Kroćset tysięcy! — pomyślał. — Wcale nie żal mi tego faceta, dla którego zrobiłem ten kluczyk...
Poczem dodał głośno:
— Pani hrabino, oto szkatułka... Spodziewam się, że pani hrabina będzie zadowolona...
— Tak, bardzo dobrze... — odpowiedziała Berta, nie patrząc nawet na przedmiot, pokazywany jej przez robotnika. — Ale to nie wszystko...
Rossignol, na znak, że rozumie o co chodzi, mrugnął oczami w sposób tajemniczy.
— Tak... tak... — rzekł przyciszonym głosem — jeszcze rzecz... najgłówniejsza... powiadam pani... pieścidełko... klejnocik... mam w kieszeni... Sama pani hrabina osądzi... proszę.
Berta wzięła żywo klucz.
— Czy jesteś pan pewny — spytała — że nada się dobrze do zamku, którego odciśnięcie panu dałam?
— Ręczę. Nie kpię, proszę pani, z nikogo i jak się wezmę do roboty, to nie spartolę...
— Dobrze... Ile panu jestem dłużną?
Rossignol rozśmiał się na całe gardło.
— Pani hrabina zapomniała — rzekł — przecie mi zapłaciła z góry...
— Zapłaciłam za milczenie, ale nie za robotę.
— No!.. niech będzie dwadzieścia franków...
— Proszę... trzy luidory... — przerwała Berta — żegnam pana...
I nacisnęła dzwonek elektryczny, dając znak, ażeby odprowadzono Rossignola.
— Grzeczna na pozór, ale ma ząbki nie lada... — Pomyślał ten ostatni, mijając podwórze, ażeby wyjść na bulwar Hausmana — odrazu człowiekowi zamyka gębę, słowa powiedzieć nie daje... pańskie formy!.. a jednak gzi się... słówko pisnąłbym a miałaby baba kłopot... tańczyłaby jakbym ja jej zagrał!..


∗             ∗

W posiadaniu talizmanu, który miał jej otworzyć wstęp do ziemi obiecanej, to jest do pawilonu zamieszkanego przez jej syna, pani de Nathon miała odtąd jedną myśl, skorzystać z niego jaknajprędzej.
Gwałtowność tego pragnienia nie wyłączała jednak wszelkiej ostrożności.
Hrabina znała prawie z godziny na godzinę tryb życia Armanda. Wiedziała, że wychodził z mieszkania bardzo wcześnie, śpiesząc do hrabiego na wspólną pracę, a wracał do siebie bardzo rzadko przed godziną szóstą po południu dla przebrania się na obiad.
Nie trudnem więc było nie dać się zaskoczyć przez młodzieńca, ale trzeba było również, a nawet bardziej jeszcze, wystrzegać się spotkania ze służącym. Musiała się więc wywiedzieć i o jego przyzwyczajeniach.
Ponieważ Armand nie stołował się u siebie w domu, stangret i piękny August jadali razem z ludźmi pana de Nathon.
Berta, pod pozorem, że chce się dowiedzieć czy jej protegowany dobrze jest obsługiwany, wypytała swoją pokojówkę, a ta bez wahania powiedziała swej pani, że ze wszystkich miejsc w Paryżu, August najrzadziej odwiedza mieszkanie swego pana. Po usłudze zrana, lokaj nie pokazywał się przez cały dzień.
— Pan Fangel wcale się nie skarży, a nawet jakby o tem nie wiedział — dodała pokojówka. — On taki dobry i wyrozumiały! August mówił nam, że pan jego ani razu go nie zburczał, chociaż w zeszłym miesiącu przez cały dzień zapomniał napalić w piecu, a na dworze był mróz trzaskający!
Hrabia de Nathon całe dnie spędzał w parlamencie.
Służby pałacowej nigdy ani noga nie postała po południu w galeryi oszklonej.
Podczas gdy Herminia zajęta była lekcyami z nauczycielem muzyki, z nauczycielem rysunku lub nauczycielką języka angielskiego, hrabina bez narażenia się na kompromitacyę, mogła chwil kilka używać zupełnej swobody.
Po raz pierwszy, który użyła tej swobody, przeszła galeryę, skradając się jak złodziej, a gdy się zbliżyła ku drzwiom, prowadzącym do pawilonu, drżała tak, że nie mogła klucza włożyć do zamku.
Gdyby ją kto był zobaczył, jak szła, blada ze wzruszenia, nadstawiając uszu, obracając głowę na wszystkie strony, przysłuchując się najmniejszemu odgłosowi, wziąłby ją za jaką namiętną kochankę, śpieszącą na schadzkę miłosną, a nie za matkę, chcącą się dostać do mieszkania syna,
Nareszcie klucz obrócił się w zamku, drzwi otworzyły się. Berta przestąpiła próg i zatrzymała się, jakby przerażona swą śmiałością.
Głęboka panowała cisza. Cofnąć się, kiedy już dosięgała celu, po uczynieniu wszystkiego dla jego dopięcia, to było niemożebne.
Pani de Nathon lekko zamknęła drzwi za sobą, zeszła z trzech stopni i znając rozkład wewnętrzny pawilonu, który dawniej nawiedzała nieraz, gdy się zajmowała jego umeblowaniem, udała się wprost do sypialni i do salonu, który służył Armandowi za gabinet do pracy.
Tutaj spędziła błogie pół godziny, czytając list rozpoczęty, którego litery skreśliła ręka jej syna, przebiegając stronnicę wpół otwartej książki, na którą zwracały się oczy jej syna, znajdując wszędzie ślad umysłu poważnego, duszy wzniosłej, serca czystego.
Czas upływał... trzeba było wyjść... Odeszła, ale z żalem, obiecując sobie, że tu jeszcze powróci.


VIII.

Pani de Nathon czuła jakiś dziwny, tajemniczy pociąg do tego mieszkania i nie mogła mu się żadnym sposobem oprzeć.
Zdawało jej się, że teraz bliżej jest syna swego nieobecnego, bliżej, niż kiedy codzień Armand Fongel siedział ledwie o kilka kroków od niej przy obiedzie lub w salonie.
W obec innych musiała nakazywać milczenie uczuciu, które ją trawiło, i mówić do młodzieńca tak, jak do obcego.
Przeciwnie — mówiła sobie — gdy będzie sama w mieszkaniu tem, które mocą wyobraźni wypełniała obrazem ukochanego dziecka, wolna będzie wtedy od wszelkiego przymusu i będzie mogła swobodnie wywnętrzyć swe serce.
Chciałaby życie spędzić w tem mieszkaniu, ale powstrzymywała ją jeszcze resztka przezorności...
Nie śmiała...
Pewnego dnia jednak gorączka nerwowa wzięła nad nią górę i Berta już nie próbowała się oprzeć.
Była to właśnie jedna z sobót miesiąca lutego. Mniemając, że hrabia znajduje się, jak zwykle, w izbie wraz z Armandem, który pisywał artykuły polityczne do jednego z głośnych czasopism i bardzo żarliwie wysiadywał w trybunie dziennikarskiej, pani de Nathon zostawiwszy Herminię z nauczycielką języka angielskiego, minęła galerję, ręką drżącą zapuściła klucz w zamek, otworzyła skasowane drzwi, zamknęła je za za sobą i wślizgnęła się do mieszkania.
Pewna, iż jest samą, szła bez ostrożności i w pokoju sypialnym, gdy się zbliżała już do salonu, potrąciła zlekka sprzęt jakiś.
Ponieważ pawilon ogrzewany był kaloryferem z pałacu, Armand kazał powyjmować wewnętrzne drzwi. Podwójne portjery z ciężkiej makaty zastępowały je wszędzie a fałdy ich szerokie spadały aż na podłogę.
Łoskot od potrącenia sprzętu był bardzo słaby; jednakże czyjś głos z salonu zapytał:
— Czy to ty, Auguście?
Pani de Nathon, która już podnosiła portjerę, zadrżała do szpiku kości. Armand był tu, o kilka kroków od niej... Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, niezawodnie nadejdzie i zaskoczy ją!
Cóż mu powiedzieć, ażeby mu swą obecność wytłomaczyć?
Hrabina żywo cofnęła się w tył i raczej umarła niż żywa schowała się, jak mogła za firanki przy wielkim łożu z baldachimem w stylu Ludwika XIII.
Serce jej bić przestało. Uczepiła się obiema rękoma łóżka, innaczej nie utrzymałaby się na nogach.
Portjera poruszyła się. Armand przestąpił próg sypialni, spojrzał, nie zobaczył nic, sądząc że się omylił, powrócił do salonu.
Zaledwie znikł, gdy Berta, opuściwszy swe schronienie i stąpając po cichu (co zresztą było łatwo na rozpostartym grubym dywanie), podążyła tą drogą, którą przybyła, zeszła po trzech stopniach schodów i otworzyła z niezmierną ostrożnością drzwi komunikacyjne.
Cóż się z nią stało, kiedy pośród galerji ujrzała pana de Nathon rozmawiającego w sposób bardzo ożywiony z jednym z przyjaciół...
Na szczęście, obaj mężczyźni stali do niej zwróceni tyłem a ożywiona rozmowa nie pozwoliła im dosłyszeć odgłosu klucza, obracanego w zamku,
Z jednej strony Armand! — z drugiej Henryk!
Nieszczęśliwa kobieta była uwięzioną a cudu chyba było potrzeba, ażeby nie została odkrytą.
Usiadła na stopniu schodów i postanowiła czekać aż w galerji nie będzie nikogo.
Tak upłynęło pięć czy sześć minut, które jej się wydały nieskończenie długiemi.
Potem nagle szalony przestrach owładnął jej rozgorączkowanym umysłem. Powiedziała sobie, iż może Henryk, potrzebując o czemś zawiadomić Armanda, zechce skorzystać z posiadanego klucza, otworzy nagle drzwi i tu ją zastanie.
— Padłabym martwa.. — pomyślała.
Pod ciosem tego nowego uderzenia, pani de Nathon namyśliła się, iż na mniejsze niebezpieczeństwo naraża się wewnątrz mieszkania, gdzie może się przynajmniej schronić, jak przed chwilą.
Wróciła do sypialni i po raz drugi ukryła się za firankami łóżka.
Prawie w tej chwili dzwonek przerwał milczenie i Berta usłyszała, jak oznajmiono:
— Pan wicehrabia de Mornay.
Maksym de Mornay był człowiekiem z jak najlepszych towarzystw. Hrabia de Nathon bardzo go poważał i zachęcił Armanda Fongel do bliższej z nim zażyłości.
Berta odetchnęła.
Skoro Armand nie był już sam, więc prawdopodobnie nie przestanie być ciągle w salonie dopóki potrwa wizyta przyjaciela.
Dzięki temu uspokoiwszy się, zapragnęła znów bardzo gorąco być niewidzialnie obecną przy rozmowie syna z wicehrabią.
Dla zaspokojenia ciekawości, dość było zbliżyć się do podwójnej portjery, przedzielającej dwa pokoje.
Któraż córka Ewy zdołałaby się oprzeć?
Pani de Nathon nie oparła się. Przeszła przez pokój, uchyliła nieco makaty i oto, co usłyszała:
— Mój drogi, przyjacielu — mówił wicehrabia — tylko co wróciłem do domu i zastałem list twój. Coś do mnie zostawił dziś z rana... Nie straciłem ani chwili i czemprędzej przychodzę.
— Dziękuję ci, Maksymie — odpowiedział Armand. — Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć...
— Tak, niezawodnie, w każdej okoliczności... Napisałeś, że mnie potrzebujesz...
— Tak, potrzebuję ciebie...
— Tem lepiej! — O cóż chodzi?
— Pójdziesz ze mną tej nocy na bal maskowy do Opery...
— Na bal Opery... — powtórzył wicehrabia z wyraźnem ździwieniem.
— Tak...
— O! mój drogi, nigdybym był nie odgadł!.. Znam cię, jako człowieka poważnego, cóż to więc za szczególny kaprys nęci cię do tego motłochu?..
— To wcale nie kaprys, wierzaj mi! Nie dla swojej przyjemności tam pójdę... Bal Opery będzie dla mnie przedsionkiem lasku Bulońskiego...
— Pojedynek?...
— Spodziewam się... mam nadzieję...
Usłyszawszy powyższą rozmowę, pani de Nathon, zdjęta niewysłowioną boleścią, uczuła się blizką zemdlenia i poczęła drzeć cała, ale chciała wysłuchać wszystko do końca, zebrała więc wszystkie siły i słuchała dalej.
— Miałem cię za nieprzyjaciela pojedynków...— podchwycił wicehrabia.
— Nie myliłeś się... jestem nim, jak każdy rozsądny człowiek musi nim być... Ale niestety zna się o tem tylko takie piękne teorye... ale gdy się nadarzy sposobność, idzie się na miejsce spotkania ani mniej, ani więcej, jak ci, na których szaleństwo piorunowało się właśnie... Ładna to rzecz teorya, mój drogi, lecz bardzo niepraktyczna... Co, jako zasada teoretyczna, nazywa się „filozofią“, w życiu praktycznem zwie się „nikczemnością".
— Tak, niestety, to prawda!... Ale wróćmy do ciebie... kto się poważył ci ubliżyć?...
— Nikt... Przeciwnik mój nie zna mnie wcale i wyzwanie pójdzie odemnie...
Daremnie usiłuję zrozumieć...
— Zaraz ci pomogę... Nie byłeś wczoraj na Włochach .. Przynajmniej nie widziałem cię...
— Spędziłem wieczów w ambasadzie angielskiej.
— Ja, jak zwykle, miałem miejsce w orkiestrze... zaraz za moim fotelem siedział jakiś pan wyorderowany, lat czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu, wyelegantowany przesadnie, typ starzejącego się hulaki, znającego wszystkie damy półświatka... przesyłał im końcem palców to lekkie ukłony, to całusy... Wstrętne to było i śmieszne...
— Widać, że rzadko bywasz w teatrze Rozmaitości, inaczej nie dziwiłby cię typ taki... Ale jakie to wszystko ma znaczenie?
— Posłuchaj... — podchwycił Armand. — Obok tego jegomościa znajdował się podobny mu elegant, ale mniej śmiały i znacznie młodszy, który go słuchał, potakiwał, podziwiał i odpowiadał w potrzebie, słowem odgrywał rolę podrzędnego satelity przy tej błyszczącej gwieździe. Ci panowie tembardziej mnie drażnili, że przyszedłem dla muzyki, a oni przeszkadzali mi słuchać...
Podczas pierwszego międzyaktu opuściłem swe miejsce i poszedłem złożyć wizytę w jednej z lóż...
— W mojej... — szepnęła do siebie pani de Nathon.
Armand mówił dalej:
Gawęda obu moich sąsiadów znów się zaczęła, z podniesieniem kurtyny drugiego aktu. Trzymam się zasady, że w teatrze należy być cierpliwym i unikać wszelkich głupich sprzeczek, z uległością więc poddałem się niemiłemu losowi... Nastąpił drugi międzyakt. Wstałem, obróciłem się tyłem do sceny i lornetowałem po sali. To samo uczynił elegant i jego towarzysz. Starałem się nie słuchać ich rozmowy idjotycznej i uwag wysoce nieprzyzwoitych, gdy nagle drgnąłem gwałtownie usłyszawszy nazwisko wymówione przez młodego fircyka...
Obadwaj hultaje mieli zwrócone olbrzymie lornety na lożę, gdzie przed godziną miałem zaszczyt być przyjętym.
Stary hultaj wzruszył ramionami i rozśmiał się drwiąco.
Zapytany przez towarzysza, opowiedział głośno nie wiem już jaką niedorzeczną i potwarczą bajkę! śmiał mówić, że ta kobieta święta i najniewinniejsza ze wszystkich była gdzieś tam na prowincji przed ślubem bohaterką awantury miłosnej...
Trząsłem się z gniewu. Dziesięć razy otwierałem już usta, ażeby przerwać nikczemne opowiadanie... Dziesięć razy podnosiłem rękę, ażeby wypoliczkować łotra. Zatrzymała mnie obawa skandalu... A zresztą jakiem prawem w miejscu publicznem wystąpić miałem jako rycerz kobiety, której nie jestem nawet krewnym?...
Wściekłość mnie pożerała.... Powiedziałem sobie, że po skończeniu przedstawienia, przy wyjściu, znajdę pretekst jakikolwiek, ażeby wyzwać tego człowieka, nie dając odgadnąć prawdziwej przyczyny wyzwania.
Przypadek nie pozwolił mi urzeczywistnić tego projektu.
Podczas trzeciego aktu, stary łotr rzekł do swego sąsiada:
— Ona na mnie czeka... Będę punkt o drugiej albo w „foyer“ przed zegarem, albo w loży nr. 12. Pójdziemy na kolacyę ż Karoliną i Korą.
To powiedziawszy, wstał prędko, nie zwracając uwagi na szmer sąsiadów, którym przeszkadzał.
Wyjść za nim, dogonić go w korytarzu i zelżyć niezwłocznie, byłoby bardzo łatwo, ale chyba wielce nierozsądni.
Przeciwnik mój, bez żadnej trudności zrozumiałby przyczynę takiej napaści, a zresztą było to wszystko zbyteczne, skoro wiedziałem, gdzie się mogę z nim spotkać?
Podążyłem za nim oczyma aż do drzwi. Widziałem, że ukłonił się jednemu z moich znajomych, który mu się odkłonił bardzo lekko.
Jak tylko zapadła kurtyna, zaczepiłem tego mojego znajomego.
— Kto to przed chwilą kłaniał się panu — spytałem i opisałem osobę.
Znajomy mój odrzekł pogardliwie:
— To margrabia de Flammaroche.
— Margrabia de Flammaroche! — szepnęła Berta przerażona za portyerą, która ją zasłaniała.
— Margrabia de Flammaroche!.. — powtórzył Maksym de Mornay.
— Znasz go?.. — spytał Armand.
— Ze słyszenia.
— I cóż o nim mówią?..
— Jaknajgorzej... Ma on haniebną reputacyę... Zrujnował się doszczętnie jeszcze za młodu, co nie przeszkadza mu dziś żyć zbytkownie, gdyż ożenił się z milionową angielką... Biedną żonę dręczył tak, że zwaryowała, płaci na jej bardzo skromne utrzymanie w jakimś domu zdrowia, a sam zjada dochody z jej milionów do spółki z wszelkiemi ladacznicami...
— Nie dziwi mnie bynajmniej to, co o nim mówisz... — odparł Armand — wygląda zupełnie na takiego człowieka... Dość go widzieć i słyszeć, ażeby wiedzieć jakim jest!.. Spotkamy się z nim w Operze tej nocy i już chyba byłbym bardzo niezręcznym, gdybym nie potrafił wywołać z nim sprzeczki.
— Mój drogi Armandzie — zapytał Maksym — czy dobrze umiesz bić się na szpady?
— Mam za sobą trzy miesiące nauki w sali fechtunku.
— To jest na fechtunku znasz się mniej, niż wcale.
— Masz słuszność.
— A na pistolety?
— Brak mi wprawy, ale oko mam pewne... Dużo polowałem we Franche-Comlé w czasie wakacyi i uchodziłem za dobrego strzelca...
— Zabić zająca a człowieka to wcale co innego... Wszystko to mnie bardzo niepokoi... Margrabia de Flammaroche jest zawołanym pojedynkowiczem i pierwszorzędnym fechtmistrzem... Miał już ze dwadzieścia pojedynków i ze wszystkich wyszedł zwycięzko... Namyśl się, błagam cię, zanim go wyzwiesz...
— Namyślać się?.. nad czem?..
— Nad nierównością szans... A przyznasz sam, że jest ona okropna!..
— Mniejsza o to!.. Ja widzisz, mój drogi wicehrabio, mam wiarę, chociaż jestem dzieckiem sceptycznego wieku... Bóg pobłogosławi słusznej sprawie, a zresztą choćbym miał życiem to przypłacić, nikt nie powie, że pozwoliłem wobec siebie nikczemnie splugawić cnotę najczystszą w świecie i że nie postarałem się jej pomścić!..
— Rozporządzaj mną.
— Pojmujesz, jak dalece potrzebną mi jest twoja obecność... Będziesz widział i słyszał wszystko, nie będzie więc można kłamliwemi opowiadaniami przeinaczyć sceny, jaka się dziś w nocy odegra na balu Opery, między margrabią de Flammaroche i twoim sługą... Gdy przyjdzie do pojedynku, będziesz jednym z moich sekundantów, a przyjaciel nasz Jerzy de Bracy, zgodzi się również, o czem nie wątpię, towarzyszyć nam na miejsce spotkania, ale ty tylko znać będziesz prawdziwą przyczynę pojedynku.
— Gdzie się zejdziemy?
— Przyjadę po ciebie do domu o północy?.. dobrze?..
— Zgoda.
Pani de Nathon wiedziała dość.
Nieszczęśliwa kobieta upadła na kolana i z rękoma wzniesionemi ku niebu, wyszeptała:
— Mój Boże! byłżebyś bez litości!.. Czyż dwa razy użyłbyś tej samej ręki dla zadania mi ciosu? Boże sprawiedliwości i dobroci, czy pozwoliłbyś ażeby syna mego zabił człowiek, który zabił jego ojca?


IX.

W salonie wszczął się ruch. Berta wstała i uciekła, Onieprzytomniała tak dalece, że nie pamiętała już, dlaczego z taką trwogą schroniła się do mieszkania zaledwie przed kwadransem. Bez namysłu otworzyła drzwi do galeryi, narażając się na spotkanie z mężem.
Na szczęście, hrabiego już tu nie było i hrabina de Nathon, nie spotkawszy nikogo, dostała się nareszcie do swego pokoju.
— Czy ja śnię? — spytała sama siebie.
Nie, nie śniła wcale!..
Przed nią stawała jak widmo, straszliwa rzeczywistość.
Armand, ten syn, którego kochała z całego serca, z całej duszy, narażał życie swe i ani domyślając się, bić się miał, ażeby obronić i pomścić swą matkę, a bohaterskie dziecko miało za przeciwnika zawołanego junaka, którego szpada godziła zawsze pewnie, a kula nigdy nie chybia celu czy to w strzelnicy, czy w pojedynku.
Berta schwyciła się za głowę i ścisnęła ją konwulsyjnie, zdało jej się, że czaszka jej rozpęknie od burzy, jaka wrzała w jej wnętrzu.
Czuła się blizką obłąkania i usta jej ciągle powtarzały machinalnie:
— Co czynić?.. co czynić?..
Po chwili, nieład w jej myślach, podobny do gorączki obłędu, ustał i uspokoiła się trochę.
— Trzeba temu pojedynkowi przeszkodzić, przeszkodzić bądź co bądź — odpowiedziała sama sobie.
Przeszkodzić? ale jak? do kogo udać się?
Do margrabiego de Flammaroche? Berta aż się wzdrygnęła na tę myśl.
Do Armanda? ale jakże z nim mówić o tem? Jak mu wytłomaczyć, zkąd się o tem wszystkiem dowiedziała? trzeba byłoby zawołać do niego z rumieńcem na twarzy, ze wstydem w oczach:
— Jestem twoją matką!
A gdyby się dowiedział o prawdzie, czy tembardziej nie będzie się chciał bić?
Hrabia de Nathon miał wielki wpływ na młodzieńca we wszystkiem i on mógłby go powstrzymać Od wyzwania margrabiego.
Ale czy Berta mogła korzystać z tego wpływu, czy mogła nawet czynić jakiebądź w tym celu starania?
Czyż mogła powiedzieć Henrykowi:
— Tą kobietą znieważoną ja jestem!.. Byłam u Armanda, schowałam się kiedy mówiono o pojedynku i wszystko słyszałam.
Nie! stokroć nie!.. tego uczynić nie mogła!..
Hrabina czuła się oplątaną siecią niemożebności. W którąkolwiek zwracała się stronę, wszędzie napotykała niezwyciężalną przeszkodę i traciła energię, nadzieję, jak ranny traci krew ze śmiertelnej rany.
Jakieś odrętwienie ogarnęło i ciało jej i duszę. Przestała myśleć, ale nie przestała czuć. Głowa jej opadła na grzbiet fotelu. Patrząc na twarz jej pobladłą, myśleć możnaby że omdlała, ale z oczu zamkniętych płynęły łzy.
Naraz światełko jakieś błysnęło, w chwilowo zamroczonym umyśle.
Pani de Nathon ożywiła się, podniosła głowę i wyszeptała:
— Tę myśl zsyła mi niebo!.. Pójdę i ja także tej nocy na bal do Opery!.. W dominie, w masce, gdy zmienię głos, nikt mnie nie pozna... Armand nie będzie mógł się domyślić. Zkądżeby zresztą mógł przypuszczać, że to ja jestem w takiem miejscu zabawy?.. A ja ciągle przy nim będę... Przemówię doń w imieniu matki... zaklnę go na jej pamięć... muszę go wzruszyć... musi mnie wysłuchać... musi mi być posłusznym!..
W okolicznościach poważnych, gdy się poweźmie jakie postanowienie, które, jak nam się zdaje zażegnać może niebezpieczeństwo, wtedy wszystko nam się poczyna przedstawiać przez różowy pryzmat nadziei i w tych złudnych często odbłyskach, przyszłość wygląda mniej ponuro.
Odkąd Berta wydobyła się z odmętu myśli, zapragnęła czemprędzej już usunąć wszelkie materyalne przeszkody, sprzeciwiające się jej przedsięwzięciu.
Dla kobiety uczciwej i dla kobiety z wielkiego świata trudnem to rzeczywiście, prawie niemożebnem jest, wśród czujności licznych służących, ukryć się pod maskę i domino i wymknąć ukradkiem z pałacu w nocy, ażeby udać się na bal maskowy lub dokąd indziej.
Nadomiar, pani de Nathon musiała działać sama. Trzeba jej było jaknajzupełniej ukrywać się przed tymi, co ją otaczają, przed mężem, przed córką, przed służbą. Trzeba było jej samej wszystko przewidzieć, wszystko przygotować i wszystko wykonać bez niczyjej pomocy.
Przedewszystkiem chodziło o maskę i domino, musiała najprzód o nie się wystarać. Już się ubrała, ażeby pójść do magazynu z wynajmem kostjumów, gdy sobie przypomniała, że przypadek, który jej tak rzadko sprzyjał, tym razem może jej oddać usługę.
Dwa lata temu, hrabia i jego żona byli na słynnym balu kostjumowym, wydanym przez księcia de Morny, o czem cały Paryż mówił przez trzy miesiące. Berta zamaskowana, przebraną była wtedy za małżonkę doży, a wspaniałe domino patrycyuszki, miało jaknajczystszy styl wenecki.
Maska i strój zapewne jeszcze istniały, trzeba było tylko je znaleźć. Rzecz prosta napozór, ale w wykonaniu niemniej trudna. Obok apartamentu Berty, w obszernym pokoju, stały cztery białe dębowe szafy, głębokie, a w nich wisiało mnóstwo przeróżnych sukien, szlafroczków, okryć, istny magazyn kobiecy.
Pani de Nathon bardzo rzadko zachodziła do tej garderoby, pozostającej pod szczególną opieką panny Fanny, wybitnej osobistości, z którą nieomieszkamy zapoznać naszych czytelników.
Kiedy usługa nie zatrzymywała panny Fanny przy jej pani, królowała ona w wielkim gabinecie, łączącym się z pokojem sukien. Miała ona zawsze pełno przy sobie romansów w książkach i w feljetonach i pożerała je, wyciągając się na wygodnym fotelu.
Czasami, ale bardzo rzadko, czyniła zaszczyt małej Julci, drugiej pokojówce, że ją przypuszczała do rozmowy z sobą, a nawet w przystępie dobrego humoru, czytała jej na głos z odpowiednią intonacyą i mimiką, drażliwsze rozdziały z romansów Pawła de Kocka,
Berta weszła do pokoju sukien, rozsunęła drzwi u jednej z szaf, wydobyła ubrania, po za któremi powinno było wisieć domino i rzuciła je w nieładzie na krzesło i na dywan.
Daremnie szukała! Pani zasunęła drzwi i poczęła przeglądać suknie w drugiej szafie.
Panna Fanny odczytywała tymczasem po raz trzeci przygody ulubionego bohatera romansu. Szmer jednak głośny, sprawiony przez Bertę, wyrwał ją z pośród wzruszeń; zamknęła książkę, otworzyła drzwi do pokoju sukien i stanęła na progu zdumiona, na widok pani swej, wyrzucającej z szafy na podłogę tak starannie ułożone lub troskliwie powieszone ubrania.
Berta zmieszała się, że ją zaskoczono na uczynku, chociaż trudno było odgadnąć czego szukała, zatrzymała się i uczuła na twarzy gorący rumieniec.
Fanny ukłoniła się nizko.
— Pani hrabina może dzwoniła na mnie... — rzekła — niech pani mi wybaczy... nie słyszałam...
— Nie... — odrzekła hrabina — nie wołałam cię wcale...
— Myślałam... bo pani hrabina czegoś szuka... zapewne jakiej sukni... może jaśnie pani podać... którą to? — Nie... nie... — odparła hrabina, aby cokolwiek powiedzieć.
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
— Ale pani hrabina sama się trudzi...
Pani de Nathon zamyśliła się co począć.
Spojrzała na swą pannę służącą.
— Nie, nie potrzebuję cię wcale... możesz odejść.
Fanny, ciekawością zdjęta, nie oddalała się jednak.
— Możesz odejść — powtórzyła hrabina.
Rada nie rada, pokojówka ukłoniwszy się znowu, znikła za drzwiami.
W tejże chwili Berta przyskoczyła do nich i zamknęła je na klucz.
Zobaczywszy się znów samą, ochłonęła trochę.
Teraz znowu myślała tylko o odnalezieniu maskaradowego stroju.
Nareszcie w trzeciej szafie za jakiemś okryciem, zobaczyła rąbek bogatych koronek, jakiemi jak pamiętała, przybrany był kostjum Wenecyanki.
W głębi szafy rzeczywiście wisiało ładne domino weneckie, a obok czarna maska, Wyglądały jakby zupełnie nowe; Berta raz tylko miała je na sobie.
Uradowana, z gorączkowym pośpiechem zdjęła je z wieszadła, a wydobyte i leżące na podłodze ubrania, czemprędzej pochowała do szaf w nieładzie.
Nawinął się jej pod rękę jakiś duży szal. Chciała go włożyć do szafy, jak i inną odzież, gdy w tem przyszła jej praktyczna myśl.
Nie trzeba było, ażeby Fanny wiedziała, jakie ubranie zabiera ona z tego pokoju, a służąca łatwo mogła spotkać swą panią, wychodzącą z tego pokoju. Spotkanie mogło być przypadkowe, albo nawet umyślne.
Berta skorzystała więc z szala i zawinęła w niego domino i maskę.
Poczem gdy szafy już były zamknięte, otworzyła drzwi z klucza i nacisnęła klamkę.
W pokoju bielizny, któś prędko zerwał się z miejsca,
Wbiegła Fanny.
— Pani mnie wołała?
I spojrzała badawczo na zawiniątko.
— Nie.
— Przepraszam panią hrabinę, zdawało mi się...
Ale hrabiny już nie było. Poszła do swego pokoju.
— Zawiniątko... cóś zabrała... w takim sekrecie.,, ale co? muszę dowiedzieć się i dowiem!..
Fanny uśmiechnęła się przebiegle.


X.

Tegoż dnia o godzinie siódmej wieczorem pani de Nathon, Herminia i hrabia zasiedli do stołu.
Armand uprzedził, że nie może być na obiedzie.
Twarz Berty nie miała już śladu strasznych wzruszeń, odczutych po południu. Biedna kobieta, tak szczęśliwa z pozoru, a tak nieszczęśliwa w rzeczywistości, naróżowała się dla ukrycia bladości.
Pozostawmy państwa domu w sali jadalnej i prosimy czytelników naszych zajrzeć do małego pokoju dla bielizny.
Pokój oświetlała duża stołowa lampa, na kominie palił się suty ogień. Panna Fanny wyciągała się rozkosznie na fotelu, a Julcia, jak przystoi drugorzędnej garderobianej, siedziała na krzesełku skromnie, z pokorną minką.
Fanny miała nad nią wielką przewagę, imponowała jej swoją wyższością.
— Moja droga — rzekła do niej panna służąca tonem poważnym -jesteś młodą. Przedtem nie byłaś nigdy w służbie... doświadczenia ci brak... ludzi nie znasz... Chcę ci dać dobrą radę, która ci może przydać się w życiu.
— O! będę z niej korzystała, ręczę pannie Fanny... — żywo odparła Julcia — wy umiecie tak dobrze radzić.
— Prawda, że mam trochę rozumu i sprytu, ale się z tego nie dmę... Widzisz, taka moja rada: kiedy jesteś garderobianą lub panną pokojową (bo może z czasem do tego dojdziesz), nie mówi się nigdy źle o państwu, a chociażby się działo przy tobie co dziwnego... nigdy o tem nic nie gadaj... Słowem, naśladuj mnie...
— Tak, to pewna, panno Fanny, że wy nie macie w sobie ani za grosz złośliwości.
— Tak, to wielka pociecha, moje dziecko, że można to samemu sobie powiedzieć, lepiej już przeczyć rzeczywistości, niż co złego powiedzieć o swem państwu...
— Tak... wy to potraficie... Ale mnie się zdaje, że tutaj w domu, nie dzieje się nic złego...
— Bogu dzięki! — szepnęła Fanny, podnosząc dziękczynnie oczy ku sufitowi.
— Pani hrabina to prawdziwa cnota — podchwyciła garderobiana.
— Ja jej też oddaję sprawiedliwość... Inni na mojem miejscu, może przypuszczaliby to i owo... Ja tam święcie trzymam się daleko od wszelkich przypuszczeń...
— Przypuszczeń?.. — powtórzyła Julcia ździwiona.
— Zapewne...
— Co do pani?
— Niestety!.. Czyś nie zauważyła, że od pewnego czasu naszą pani nie jest już taką jak dawniej...
— Nie, nie zauważyłam...
— To mnie nie dziwi.. Tak mało ją widujesz... Ale ja, co z nią jestem codzień i tak blizko...
Fanny przerwała sobie.
— To co? — spytała Julcia, a oczy jej się zaiskrzyły z ciekawości.
— Ot! pani hrabina jest roztargniona, zamyślona... Czasem blada jak trup, to znów jakby się naraz zbudziła ze snu. Jeżeli się wtedy do niej odezwę, cała zaraz się wstrząśnie, słucha mnie, a nic nie rozumie... Wyobrażam sobie, że tak muszą wyglądać ludzie, których gryzie sumienie...
— Przypuszczacie, że panią gryzą wyrzuty sumienia?.. — spytała Julcia naiwnie.
— A niech mnie Bóg zachowa! — zawołała Fanny — cobym miała przypuszczać, kiedy ja nic nigdy nie przypuszczam... Zwaryowałaś czy co?.. Wystrzegaj się, moje dziecko, takiej paplaniny!
— Ależ ja nic nie powiedziałam...
— Jakto nic? Aż nadto!.. Zkądżeby pani hrabina miała wyrzuty sumienia? Jakżeby je mieć mogła taka osoba bez zarzutu.
— Bo ja myślałam...
— Nie można myśleć... Jej postępki tajemnicze mogą być niewinne, a nawet bardzo szlachetne... Nawet, niezawodnie są takie... Że jest tam jakaś tajemnica, to jeszcze nic, przecie nikt nie może wzbronić tajemnic.
— Więc jest jakaś tajemnica?..
— Czy jest tajemnica?.. Tego zaprzeczyć niepodobna, bo to widoczne... Ale żebym miała zaraz to jakoś tłomaczyć... Ja tam wolę nie rozumieć, a to, co mi się wydaje ciemnem, wolę uważać za dobre... Mogę ci dać dowód... chcesz?
— Dobrze... proszę bardzo.
— Widzisz, moja mała, ja raczej sama bym siebie podejrzewała niż panią, nawet nie wiedząc, co ma się stać tej nocy.
— Czy ma się co stać?
— O! mój Boże, rzecz bardzo prosta... to jest co prawda, nie tak bardzo prosta, bo nawet dziwnie osobliwa?
— Cóż to będzie, panno Fanny, co to będzie?..
— Doprawdy nie wiem, czy mam ci powiedzieć... Waham się, waham bardzo... Gdybyś niezdolną była pobłażliwą być i litościwą, cały ciężar winy spadłby na moje sumienie.
— Już ja pannie Fanny przyrzekam, że będę taką litościwą jak wy, to przecie dosyć.
— No cóż, moje dziecko, jak sobie wyobrażasz, co pani hrabina robić będzie dzisiaj między godziną dwunastą a pierwszą w nocy?
— Zapewne pójdzie spać sobie spokojnie.
— Gdzież tam, niestety!.. Wyjdzie z pałacu...
— Zapewne z panem hrabią?..
— Jakaś ty naiwna!.. Pan hrabia nie będzie wiedział o tem nic a nic...
— Więc pani sama wyjdzie?..
— Jaknajzupełniej! sama i to w masce...
— Dokąd?
Fanny obejrzała się do koła ostrożnie, ażeby się przekonać, czy kto obcy nie słucha, potem zniżywszy głos i nachyliwszy się do Julci, która także się do niej podsunęła, szepnęła te trzy słowa:
— Na bal Opery.
Garderobiana aż odskoczyła w tył.
— E! cóż znowu! — zawołała,
— Ależ tak, moja droga.
— Jesteście tego pewni?
— Jaknajzupełniej.
— To nie do uwierzenia,
— Wiem, a jednak to prawda.
— Po co pani może iść na bal Opery?
— Zapewne ma spełnić jaki miłosierny uczynek, chociaż na pierwszy rzut oka, miejsce do tego niezbyt stosowne, ale nasza pani jest tak doskonałą... Może chwyta jedyną sposobność, ażeby jaką duszę zbłąkaną nawrócić na drogę zbawienia... Wierna zasadzie, że trzeba działać dobrze w skrytości, pani ukryje się też pod dominem weneckiem.
— Jakto — zawołała Julcia — wiecie nawet jaki pani będzie miała kostjum?
— Ja o wszystkiem wiem zawsze, moje dziecko...
— Czy pani się przed wami zwierzyła?
Fanny wzruszyła ramionami.
— Sama nie wiesz co mówisz, moja mała — odparła. — Nasza kochana pani jest osobą delikatną i nie opowiada nikomu o swych interesach... Pani nie powiedziała mi ani słówka, ale to nie przeszkadza mi wiedzieć o wszystkiem.
— Ale jakim sposobem?..
— To właśnie szarada... Wiadomo ci, że nie jestem ciekawą...
— O tem my wszyscy wiemy, panno Fanny... Wyście prawdziwa doskonałość.
Panna służąca przyjęła tę pochwałę z taką miną, jakby jej oddawano tylko sprawiedliwość i mówiła dalej:
— Nie lubię się mieszać w to, co do mnie nie należy, ale kiedy kto zdaje się mi nie dowierzać, to mnie draźni i kiedy co przedemną ukrywają, muszę koniecznie to wykryć, o czem pragną żebym nie wiedziała.
— To się należy... — potwierdziła naiwnie Julcia.
— Pani hrabina, mając szczęście posiadać dwie panny służące, z których jednę trudno byłoby zastąpić — ciągnęła dalej Fanny — nie zajmuje się nigdy szczegółami swojej garderoby. Otóż dzisiaj rzecz się taka stała...
I opowiedziała wszystko, o czem czytelnicy już wiedzą, aż do chwili, kiedy pani de Nathon odprawiwszy ją doraźnie, zamknęła się na klucz w pokoju z sukniami.
— A to dziwne! — zawołała Julcia. — Czegóż nasza pani tam szukała?
— I ja też pytałam o to siebie i ażeby się dowiedzieć, zaraz poszłam do tego pokoju, jak tylko pani hrabina otworzyła drzwi. Nakładła ona rzeczy, ponawieszała niedbale, bez żadnego porządku, ale ja wiem jakie tam są suknie, wszystkie mam spisane... Przejrzałam wszystkie, sprawdziłam czego niema i przekonałam się, że wszystko jest oprócz domina weneckiego, które pani miała przed dwoma laty na balu u księcia... Ulotniła się również i maseczka aksamitna... Pani zabrała je do siebie i dzisiejszej nocy, naprędce, sama bez niczyjej pomocy, będzie mogła się ubrać na bal maskowy, kiedy pan hrabia będzie myślał, że żona śpi i sam zaśnie nad gazetą wieczorną.
— Tak, to pewna — ośmieliła się zauważyć Julcia — że pani wybiera się na bal, ale może właśnie do jakiego księcia, jak przed dwoma laty...
— E! gdzietam... Gdyby pan hrabia miał iść z żoną, niekryłaby się przedemną... Na co tajemnica, gdy się idzie prosto... Powiadam ci, że na bal Opery... Dziś mamy zapusty... Zresztą zobaczę, czy się nie mylę...
— A jakżeż to zobaczycie, panno Fanny?
— Myślisz może, że pani przejdzie przez pokoje, wyjdzie głównemi schodami i pojedzie swoją karetą? Zobaczysz ona się wymknie bocznemi schodami, a później ogrodem i furtką wydostanie się na ulicę... Musi więc po schodach przejść i obok mojego pokoju... Ho! ho! moja mała, mam ja gotowy plan! Jak tylko pani powie mi, że mnie już na dziś nie potrzebuje, położę się nierozebrana i drzwi tylko przymknę... To takie proste... I choćby pani była kotką albo myszą, nie wymknie się tak, ażebym jej nie usłyszała.
— A jak spostrzeże że ją śledzicie?
— Nic nie zobaczy... Najprzód, światła palić nie będę, potem udawać będę że śpię, a dopiero kiedy przejdzie, wstanę i pójdę za nią.
— A jak się obróci?..
— E! już ja potrafię być ostrożną... Zresztą albo co przez to ryzykuję?
— Przecie stracić można miejsce... a musi wam o nie chodzić, bo warte...
Panna Fanny, zapomniawszy na chwilę o zwykłej obłudzie, uśmiechnęła się z bezczelnym cynizmem.
— A! moje dziecko — rzekła — jak ty jeszcze nie masz pojęcia o niczem... Miejsce miałabym stracić!.. Ależ bynajmniej!..
— Jednakże...
— Niema żadnego jednak... A choćby mnie pani zobaczyła, niechno spróbuje mnie odprawić!.. Mam nadzieję co prawda, że może się mylę, może to tylko fałszywe pozory!.. błagam niebiosa, ażeby od pani naszej oddaliły podszepty złego ducha, ażeby odwiodły od nieszczęsnego zamiaru włóczenia się po balach maskowych... Ale jeżeli nieszczęście odgadłam dobrze, już ja będę w tym domu trwalej siedzieć, niż same fundamenty!.. Na pozór, jak przedtem, będę niby słuchała pani i spełniała jej rozkazy, ale w rzeczywistości, to pani zależeć będzie odemnie!.. Będę ją miała w ręku przez jej tajemnicę i zobaczysz, jak ja ją poprowadzę!.. Widzisz, moja mała, taka to już powszechna zasada (zapamiętaj ją dobrze), że kiedy żona ukrywa co przed mężem, a panna służąca pochwyci tę nitkę, wtedy zmieniają się role. Pani, chociażby była samą księżną, słuchać musi każdego kiwnięcia palcem, każdego mrugnięcia okiem tej, która ją może zgubić. Gdyby to nie było obrazą Boga życzyć, ażeby istota ludzka zeszła z drogi cnoty, pragnęłabym, aby hrabina dostała się tak w moje ręce... Spokojna byłabym o stare lata... zarobiłabym jak nic ze dwa tysiące franków dożywocia.
— Ale... — szepnęła Julcia — pani do dziś uchodziła za najuczciwszą kobietę.
— Zapewne i ja też najgoręcej pragnę, ażeby nią być nie przestała... Ale widzisz, reputacya niczego jeszcze nie dowodzi.. cnota! cnota przedewszystkiem!.. Każda cnotliwą jest, dopóki nią być nie przestanie, a jak się noga poślizgnie, to spada się coraz dalej.
Panna Fanny byłaby jeszcze dłużej rozwodziła się nad zasadami moralności, gdyby nie kuchcik który wszedł i powiedział, że już podano obiad dla służby.
W pałacu i służba miała między sobą arystokracyę. Stół nie był dla wszystkich wspólny. Rządca mieszkania, dozorca nad stajniami, starszy kuchmistrz, kamerdynerzy, lokaje, stangreci i pokojówki, jadali razem; parobcy, stajenni, kuchciki i pomywaczki, mieli jedzenie podawane osobno.
U stołu arystokracyi służbowej rej wodził lokaj Armanda Fangela, piękny August. Pełen humoru, chociaż trywialnego, sypał anegdotkami, jak z rękawa, opowiadał różne przygody prawdziwe i zmyślone, wszystkich potrafił przegadać i na wszystkich wywierał swój wpływ. Odczuwała to na sobie i Fanny i czułe do niego robiła oczy, ale on zdawał się tego nie widzieć, czy też nie chciał widzieć wcale.
Tego wieczora piękny August był nie do poznania. Zamiast jak zwykle, mieszać się do każdej rozmowy, siedział ponury, milczący, nie mówił nic, tylko wybierał sobie najlepsze kąski na półmiskach, jadł chciwie i pił win co niemiara.
— Co to panu dziś jest? — spytała go Fanny, która siedziała między nim i Julcią. — Nie odpowiadasz pan, gdy się ciebie pytają, krzywisz się, miny wyprawiasz, z któremi wcale ci nie do twarzy i wyglądasz pan, jak pies na łańcuchu.
— Bo mam do tego powód... Nie wiem doprawdy, co mnie w tym domu jeszcze trzyma.
— Co! — wykrzyknęli wszyscy biesiadnicy.
— Miałem na dzisiejszy wieczór różne projekty. Wszak dzisiaj jak wiecie, są zapusty... Przepyszna schadzka... ładna i dystyngowana kobietka, dalibóg... Używalibyśmy sobie, co się zowie, na balu „pod Kogutem“... Wynająłem dla siebie kostjum... Rozkosze wyciągały do mnie objęcia... Ani pomyślałem o panu... A tu panu mojemu strzelił jakiś kaprys do głowy... Bęc! wszystko poszło do djabła!
— Jaki kaprys! — spytała Fanny.
— Wierzyć się nie chce... Pan Fangel, który, odkąd z nim jestem, nigdy się nie wtrąca co robię wieczorem i bardzo słusznie, dziś kazał mi przyjść o północy, ażeby go ubrać, bo wybiera się na bal do Opery!
— Na bal do Opery!! — powtórzyła pierwsza panna służąca, trącając łokciem Julcię dla zwrócenia jej uwagi. — Ale z tego, co słyszę zawsze, to pan Fangel wcale nie ma gustu do takich zabaw.
— Ale nie ma, nie cierpi tego... Kiedym usłyszał, osłupiałem! Mój pan na balu w Operze, to tak jak jabym poszedł na kazanie! Co go u djabła tam ciągnie?
— Widzisz, jak się to dziwnie składa — szepnęła Fanny, potem nachylając się ku pięknemu Augustowi rzekła do niego pocichu: Jeden z moich kuzynów jest pierwszym subjektem w wielkiej dystylarni... podarował mi na Nowy rok kilka flaszek z wybornym likierem... doskonałym... szczególnie pyszna jest orzechówka... Przyjdź pan do mnie po obiedzie do mego pokoju... skosztujesz pan trochę... Pomówimy...
— A o czem mamy pomówić? — spytał piękny August nie bez pewnego niepokoju, patrząc na pokojówkę, mizdrzącą się do niego.
— O pańskim panu i o pewnej damie... — odpowiedziała Fanny żywo — i może we dwoje odgadniemy prędzej, po co p. Fangel idzie dziś na bal do Opery... Nawet niezawodnie odgadniemy... Pan jesteś taki sprytny...
August nadstawił uszu.
— Przyjdę... — odparł — idź panna naprzód... ja za chwilę będę...
Obiad się skończył. Zacna pokojówka i poczciwy służący wymknęli się cichaczem.
Kiedy z sobą pomówili przez godzinę, Fanny znała już historyę z kluczem, a August z dominem maskowem, i ani służąca, ani lokaj nie wątpili już, że na balu Opery wyznaczyli sobie schadzkę Armand Fangel i hrabina de Nathon.


XI.

Wiemy już, że hrabina, Herminią i p. Nathon jedli obiad sami.
Wieczorem po obiedzie, stan fizyczny i moralny biednej Berty, gdyby z niego można było zdać sprawę, obudziłby niezawodnie litość nawet w śmiertelnym jej wrogu.
W miarę, jak się zbliżała chwila działania, wzrastały pani Nathon cierpienia. Gwałtowna gorączka ogień rozpaliła w jej żyłach. Serce to przestawało bić, jakby życie obumierało, to znów rzucało się mocno, jak ptak, chcący się wydobyć z więżącej go klatki.
Hrabina zaledwie zdolną była słyszeć to, co do niej mówiono. Cała istota jej, pochłonięta była jedną wiadomą nam myślą.
Myślą była obecną przy złowrogim dramacie pojedynku. Widziała, jak Armand pada pod żelazem margrabiego de Flammaroche. Widziała ciało jego na nosząch, przykryte białem płótnem. Widziała, jak występuje na płótnie czerwona plama, rozszerza się, powiększa, jak niegdyś ta plama, którą ujrzała, kiedy przed bramą zamku Cusance niesiono stężałego trupa Sebastyana Gérarda, zabitego w pojedynku, również przez Gouliana de Flammaroche,
Pana de Nathon i Herminię, nieraz ździwiło szczególne jej zachowywanie się tego wieczora i odpowiedzi bez związku na ich zapytania.
Około godziny jedenastej, hrabina nie mogąc dłużej zadawać sobie takiego przymusu, opuściła salon pod pozorem znużenia,
Henryk lękając się, czy te dziwne objawy nie są oznakami rozpoczynającej się jakiejś ciężkiej choroby, prędko ucałował Herminię, życząc jej dobrej nocy, a sam zamiast udać się do swego pokoju, poszedł do Berty.
Wszedł do niej w chwili, gdy przebrawszy się w szlafroczek nocny, odprawiła Fanny.
Pani de Nathon, spodziewając się, że mąż do niej zajdzie, przygotowała się jak można najlepiej do przyjęcia go z twarzą spokojną,
Henryk wypytywał ją troskliwie, czule. Potrafiła go trochę uspokoić.
— Ręczę ci, mój drogi — rzekła doń — że nie potrzebnie trapisz się urojonemi obawami... Jestem znużoną to prawda, ale bynajmniej nie chora... Znużenie nie jest wcale niebezpieczne, a odpoczynek lekarstwem jest łatwem i skutecznem... Przyrzekam ci być jutro taką, jaką byłam wczoraj...
— A może sama nie wiesz, co ci jest?
— A któż, jeżeli nie ja, najlepiej mogę wiedzieć i sądzić, co mi jest?
— Chcesz, ażebym od ciebie dziś nie odszedł?.. Będzie mi bardzo dobrze w tym fotelu...
Berta uśmiechnęła się, ale nie bez przymusu.
— Mój drogi Henryku — odezwała się — daremnie chcesz mnie samą zaniepokoić bez żadnego powodu!.. Noc chcesz spędzić w fotelu!.. co za szaleństwo!.. nie chcę!
— A gdybym cię o to błagał?
— To i tak odmówiłabym...
— Dlaczego?
— Dla tysiąca przyczyn, z których jedna wystarczy ci zapewne: Myśl, że nie śpisz przezemnie, nie pozwoliłaby i mnie zasnąć i pozbawioną byłabym odpoczynku, którego tak potrzebuję...
— No, to już nie nalegam... Ale jeżeli byłoby ci niedobrze, natychmiast każesz mnie zawołać?.. przyrzekasz?
— Przyrzekam ci.. ale bądź spokojny, nie będzie potrzeby cię budzić.
Pan de Nathon odszedł, Berta odprowadziła go do drzwi swojego mieszkania, a wróciwszy, przezornie pozamykała na zasuwki wszystkie drzwi, któremi mógłby Henryk nadejść.
Stanąwszy przed lustrem, hrabina spojrzała w nie machinalnie i drgnęła.
— Wyglądam jak widmo wyszłe z grobu — rzekła do siebie — ale co to szkodzi? pod maską twarzy nie widać.
Oczy jej zwróciły się na zegar. Wskazówka dochodziła do wpół do dwunastej. Jeszcze było zawcześnie do wyjścia.
Berta osunęła się na wielki fotel, na którym pan de Nathon chciał noc spędzić i myśli jej wpadły znów na ten jedyny, tak bolesny przedmiot, który ją dręczył od tylu godzin.
Te rozmyślania przerwane zostały odgłosem zegaru, wybijającego godzinę dwunastą.
Trzeba było zabierać się do wyjścia.
Pani de Nathon zerwała się z fotelu, zdjęła szlafroczek nocny, włożyła pierwszą lepszą suknię, jaka jej wpadła pod rękę, otworzyła komodę, z kluczem od której nigdy się nie rozstawała, i wydobyła z niej domino i maskę, zabrane z pokoju garderoby.
Okryła się dominem, osłoniła kapturem, włożyła na twarz aksamitną maskę z koronką. Teraz widać jej było przez otwory w masce tylko oczy, którym gorączka dodawała dziwnego blasku, prawie magnetycznego. Domino weneckie było czarne, podszyte ponsowym atłasem. W kostjumie tem, hrabina podobna była nie do kobiety, lecz do jakiejś złowrogiej nadnaturalnej istoty.
Berta zdjęła wszystkie pierścionki, które mogłyby zdradzić jej osobę. Miała tylko bransoletkę czarną z pięciu dyamentami, jaką zapomniała zdjąć przy rozbieraniu się na noc.
— Gotowa jestem — wyszeptała. — Niech mnie Bóg ma w swej opiece!.. Przecie co czynię, to mam prawo uczynić... Nie chcę aby mi syna zabito!
Pani de Nathon wzięła ze stoliczka małą latarkę ze szkłem matowem, jakiej używały czasem pokojówki. Zapaliła latarkę i śmiało zapuściła się na korytarz, prowadzący na boczne schody.
Wówczas to po raz pierwszy przypomniała sobie, że trzeba będzie przejść obok pokoju, gdzie sypiała Fanny.
Przypomnienie to tak ją zgnębiło, że zimny pot zrosił jej twarz. Obawa dostania się na łaskę i niełaskę sługi powstała w niej tak mocna, że prawie się zawahała, lecz miłość matczyna popychała ją naprzód i wzięła górę nad wszystkiem. Postanowiła iść na nic nie zważając, a tylko stąpać po cichu na palcach przed drzwiami pokojówki.
Fanny zapewne śpi i nie usłyszy tak lekkiego odgłosu jej kroków.
Nie dając sobie czasu na nowe rozmyślania, które mogłyby osłabić jej postanowienie, Berta zapuściła się w korytarz, doszła do miejsca niebezpiecznego i spostrzegła ku wielkiej trwodze, że drzwi były na wpół otwarte.
Czyżby Fanny wyszła ze swego pokoju? Miałażby się z nią spotkać nagle na korytarzu?
Ta niepewność wydała się pani de Nathon tak przykrą, że postanowiła ją wyświetlić, nawet z narażeniem własnem. Podniosła latarkę i światło jej zwróciła na drzwi, ku łóżku, które naprzeciw nich stało.
I hrabina uspokoiła się natychmiast. Pokojówka, której twarz zaledwie się wynurzała z zagłębień miękkiej poduszki, miała oczy zamknięte, usta nawpół otwarte i chrapała równo i mocno.
Nigdy sen nie był lepiej scharakteryzowany; najmniejszej wątpliwości nie budził.
Berta prędko schowała latarnię pod domino. Schody zaczynały się o kilka kroków dalej.
Pierwsze niebezpieczeństwo zdawało się być ominięte,
Zaledwie hrabina zeszła z połowy schodów, Fanny, odrzuciwszy kołdrę, wyskoczyła z łóżka, zupełnie ubrana i poczęła się skradać za swą panią, jako wąż pełznie za śladem upatrzonej zdobyczy.
Pani de Nathon dostała się na parter, pozbyła się latarki, wyszła z pałacu furtką, przeznaczoną dla służby i znalazła się w ogrodzie.
Zimno było. Na ziemi od dwóch godzin leżały grube warstwy śniegu. Chociaż noc była ciemna, jakiś mdły blask zdawał się wydobywać ze śniegu.
Takiej to nocy doktór Fangel niósł z zamku Saint-Juan syna Sebastyana Gérarda na kolonię wieśniaczą.
Po za parkanem migotały niepewne światła latarni gazowych.
Jakkolwiek jednostajny kobierzec biały zaściełał ścieżki i trawniki, Berta zbyt dobrze znała swój ogród i mogła odrazu się zorjentować i trafić wśród zasp śnieżnych do małej furtki, otwierającej się na jedne z ulic, równoległych do bulwaru Hausmana.
Hrabina odryglowała zasuwy i klucz zakręciła w zamku.
Fanny znajdowała się teraz co najwyżej o jakie dwadzieścia lub dwadzieścia pięć kroków od swej pani. Nie widziała jej wprawdzie, gdyż czarne domino nie odbijało się wcale wśród ciemności, ale skrzyp śniegu pod nogami dawał jej znać, w którą iść trzeba stronę.
W chwili, gdy furtka otworzyła się, światło gazowe odbiło od swego jasnego tła we drzwiach ciemną sylwetkę w ubiorze weneckim. Fanny zatrzymała się. Przebiegła dziewczyna nie chciała się dać złapać na gorącym uczynku szpiegostwa, w razie gdyby hrabina wróciła się.
Berta także się zatrzymała.
Jakkolwiek mocne powzięła postanowienie, teraz, gdy zobaczyła ulicę błotnistą i pustą, uczuła się przejętą jakąś głęboką trwogą. Serce jej się ścisnęło.
Osłabła. Ruszyć się nie mogła.
Znów poczęła walczyć z sobą i walczyła zwycięzko.
— Czyż mam prawo się cofnąć? — rzekła do siebie prawie głośno. — Życie mojego dziecka jest w niebezpieczeństwie i to dla mnie! Gdyby potrzeba było zejść w głąb przepaści bezdennej lub bosą nogą przejść przez płomienie pożaru, nie zawahałabym się!
Wybiegła na ulicę, drzwi tylko przymykając.
Natychmiast, skoro tylko hrabina znikła, Fanny przebyła przestrzeń, przedzielającą ją od tych drzwi i otworzyła je przezornie. Nie wyszła jednak, lecz się tylko wychyliła na ulicę i zobaczyła panią de Nathon bardzo już daleko.
— No i ktoby to pomyślał — rozśmiała się pokojówka — taka cnotliwa, taka cnotliwa i włóczy się po nocy na bale, na schadzki... Pędzi na piechotę po błocie, jakby to nie miała stangretów, powozów, koni na swoje rozkazy! I ręcz tu teraz za kogo!.. Dalibóg, teraz ledwie za siebie będę śmiała ręczyć!..
To mówiąc, panna Fanny trzy razy kichnęła, poczem odezwała się znowu:
— Wiem już dla siebie dosyć... Wiem, co mam trzymać... Panią mam teraz w ręku... Brrr... noc taka zimna... Zamoczyłam nogi... Kataru dostanę... Nie mam tu po co dłużej stać.. Pójdę się położyć spać... Dość będzie się obudzić, jak hrabina wróci...
Pozostawmy zacną, poczciwą osobę w drodze do swego ciepłego pokoiku, a powróćmy do pani de Nathon.
Hrabina przeszedłszy niebawem na inną ulicę, gdzie pomimo spóźnionej pory, uwijało się sporo przechodni, poczuła się śmielszą i zwolniła szybkiego kroku. Ale przez cienkie jedwabne buciki śnieg przemaczał jej nogi, a co gorsza, niejeden mężczyzna widząc na ulicy po północy kobietę samą w stroju maskowym, zaczepił ją dość rubasznie, nieraz z bezecnemi żartami.
Nieszczęsna Berta zrozumiała, że siły opuściłyby ją, gdyby trzeba jej było iść pieszo aż na ulicę Pelletier.
Już chwiała i potykała się na każdym kroku, kiedy dał się słyszeć turkot karetki i jakiś głos zakatarzony krzyknął:
— Nie potrzebuje pani karetki!.. Księżna taką nie jeździ... Siadaj pani...
Była to licha karetka, jakie tylko mogą jeździć w nocy, bo przy świetle dziennem wyglądałaby zbyt rażąco, zbyt nędznie. Woźnica, stary człowiek, o twarzy pijackiej, czerwonej, trędowatej, miał na sobie płaszcz ceratowy, poplamiony, powycierany, który zapewne należał przed piętnastu laty do jakiegoś stangreta z arystokratycznego domu, jak świadczyło o tem pozostałych jeszcze parę guzików liberyi.
Zatłuszczony, pomięty kapelusz wysoki, uzupełniał ten strój należycie.
Pani de Nathon skinęła ręką. Zajechał przed chodnik.
— Gdzie pojedziemy? — zapytał.
— Na bal do Opery... — odpowiedziała hrabina.
— Ho! ho! wiem! — parsknął woźnica głośnym śmiechem. — Znam cię maseczko... Hajda! kankaniku!.. Wio! stara! wio!
Przy tych ostatnich wyrazach smagnął biedną wychudłą szkapę przy dyszlu.
Powlokło się zwierzę, potoczyła się karetka i po niejakim czasie nieopodal od rzęsisto oświetlonego gazem przedsionku teatru, przed którym utrzymywali porządek żandarmi na koniach.
Powozy posuwały się w prostej linii, zwolna, jeden za drugim, tłum pieszych tłoczył się, pospólstwo przyglądało się z boku, przypatrywało się maskom, śmiało się, żartowało, krzyczało.
Woźnica ciężko zwlókł się z kozła i wsunął głowę do karetki.
— Moja księżniczko — rzekł — płacić trzeba teraz... taki rozkaz... jak się zajeżdża... żandarmi nie pozwalają stać.. pasażer wysiada, a ty jedź sobie zaraz do djabła!.. Taksę znasz pani... za kurs po północy trzy franki... no i na piwo, co łaska.
Pani de Nathon sięgnęła ręką do kieszeni i drgnęła od stóp do głowy. Bolesne upokorzenie przyłączało się jeszcze do jej wszystkich cierpień! W kieszeni nic nie miała. Ubierając się prędko, zapomniała wziąść portmonetkę, którą położyła na kominku w swoim pokoju.
— Biorę was na godziny — wyjąkała, czerwieniąc się pod maską — przyjdę tutaj po balu i hojnie będziecie zapłaceni, bądźcie pewni.
— Ha! dobrze, moja księżniczko.. Poczekam choćby do południa... ale najprzód niech pani da to, co się należy... Trzy franki za kurs po północy i na piwo...
— Teraz nie mogę wam zapłacić... — odparła Berta — zapomniałam portmonetki...
— Fiu! fiu! my to znamy... ale taka blaga już nie popłaca... stary kawał!.. Dawaj pani pieniądze do kroć tysięcy djabłów... albo się grubo pośmiejemy!..
— Powtarzam panu — szepnęła drżąco Berta — że niepodobna mi uiścić się panu w tej chwili, ale przyrzekam, przysięgam panu, że tej nocy jeszcze dostaniesz pan dwadzieścia razy tyle, ile zażądasz... Dam panu sto franków... dwieście... więcej jeżeli chcesz.
Woźnica zaklął straszliwie.
— Co mi tam takie sto... takie dwieście!.. — podchwycił głosem drżącym ze złości. Trzy franki i na piwo, tylko prędzej... pókim dobry... moja ty księżniczko uliczna... A jak okraść mnie chcesz, to jazda do komisarza!..
Pani de Nathon blizka była zemdlenia.
Po raz to drugi w tak krótkim czasie, rozlegała się w jej uszach ta okropna groźba.
U ślusarza z ulicy Miromesnil mogła uniknąć niebezpieczeństwa, wymieniając swoje nazwisko, wskazując adres, pozwalając, ażeby czeladnik odprowadził ją aż do pałacu.
Ale w tej chwili co uczynić? Jakim sposobem uniknąć skandalu? Woźnica był nieokrzesanym gburem i miał się za oszukanego. On nie chciałby o niczem słyszeć... ani się porozumieć spokojnie... Berta w wyobraźni swej już się widziała w kancelarji cyrkułowej, wśród kobiet jaknajwstrętniejszych... Widziała się zmuszoną do zdjęcia maski i udowodniania tożsamości swojej osoby... A jak wytłomaczyć, dlaczego hrabina de Nathon wymknęła się cichaczem ze swego pałacu w noc na bal do Opery? Czyż podobna było mówić?
Czuła się zgubioną.
A kiedy godność wielkiej damy i wstyd uczciwej kobiety obryzgane byłyby błotem wśród szyderczego śmiechu upadłych kobiet w ostatniem spodleniu, tymczasem Armand spotkałby się z margrabią de Flammaroche, wyzwałby go na pojedynek i zostałby przezeń zabitym!
— O! gdybym mogła umrzeć! — pomyślała hrabina, a w głowie jej poczęło się mącić.
— Cóż? nie płacisz pani? — podchwycił woźnica. — No, to jazda do ula!
I zabierał się do wejścia na kozioł.


XII.

— Czekaj pan... czekaj pan... — wyjąkała nieszczęśliwa kobieta głosem, z przygnębienia zaledwie dosłyszalnym.
Woźnica zbliżył się do drzwiczek.
— No, długo będą takie termedje? — zawołał. — Płacisz pani czy nie? Tak lub nie? Poco gębę psuć dłużej...
Berta krwią własną zapłaciłaby z ochotą. Czem mogła, jakiemi słowy, wzruszyć tego człowieka, domagającego się od niej trzech franków?.. Nie wiedziała!..
Głowa jej, zbyt ciężka, opadła na piersi.
Wtedy przy świetle gazowem ujrzała błyszczącą na ręce bransoletkę z djamentami.
Westchnienie radości i ulgi wybiegło z jej ściśniętego gardła.
Zerwała bransoletkę gwałtownie i wyjąkała podając ją woźnicy:
— Weź pan ten klejnot!. Teraz chyba możesz pan czekać, nie bojąc się.
Woźnica jął w ręku obracać bransoletkę na wszystkie strony, świecącą różnokolorowemi ogniami.
— No tak — rzekł trochę udobruchany — świeci się bestyjstwo!.. Ileż to może być warte?
— Sześć tysięcy franków... — odparła Berta.
— Sześć tysięcy franków — powtórzył przekpiwając a może o grosz mniej, moja mateczko!.. Szeląga złamanego niema w kieszeni a na łapce po sześć tysięcy!.. A juści!.. Czemu nie sto tysięcy dukatów... Ja się na tem nie znam, ale to musi być szkło!..
— Co! Sądzisz pan?.. — przerwała hrabina zdumiona.
— Sądzę... sądzę... Ba! czego to w tych czasach nie fabrykują!.. Ha! nic nie ma, kto nic nie ryzykuje... Zawsze sześć franków to warte... Niech pani wysiada.. Poczekam godzinę, a jeśli mnie napastować będą policjanci, powiem im, że moja pasażerka zajada w kawiarni... Masz pani mój numer...
Mówiąc to, otworzył drzwiczki. Pani de Nathon wyskoczyła, przecisnęła się przez tłum i wśród drwinek i żartów, z jakich i jej się dostało, o mało co nie wpadłszy pod konie powozu, znalazła się nareszcie w przedsionku teatru Opery, sama nie wiedząc jak.
Kontroler ją zatrzymał. Nie miała biletu...
Wymieniła numer loży, jaką zwykle zajmowała z mężem, a ponieważ po eleganckim dominie weneckiem, łatwo było poznać kobietę z wielkiego świata, bileterzy skłonili się przed nią i przepuścili.
Z trudną do uwierzenia szybkością przebiegła stopnie szerokich schodów i wpadła w tłum czarnych fraków, białych kamizelek, domin nawet charakterystycznych, wypełniający po brzegi sale, korytarze i bufet.
Bale w Operze były tylokrotnie opisywane, że uważamy za właściwe oszczędzić czytelnikom zwietrzałego oddawna opisu.
Pani de Nathon ledwie nie udusiła się w dusznej gorącej atmosferze, jaka nią owionęła. Olśniło ja światło, ogłuszyła wrzawa tego karnawałującego tłumu, połączona z hałaśliwą muzyką orkiestry.
Berta jaknajprędzej chciałaby się wydostać z tego piekła, ale trzeba jej najprzód odwrócić niebezpieczeństwo, grożące jej synowi.
Musiała wśród tej przypływającej i odpływającej fali ludzi, znaleźć Armanda Fangela; musiała go zaczepić, przekonać, iż chce popełnić szaleństwo i wymódz na nim słowo honoru, że zaniecha fatalnego projektu.
Rozglądała się na wszystkie strony, przypatrywała się uważnie każdej gromadce mężczyzn.
Armanda nigdzie nie było widać.
Zgnębiona na duchu przez te bezskuteczna poszukiwania, które mogły się nieskończenie przeciągnąć, pani de Nathon przypomniała sobie naraz, że margrabia de Flammaroche miał się spotkać ze swym przyjacielem punkt o godzinie drugiej i że umówionem miejscem była loża nr 12.
Podniosła oczy na zegar w sali bufetowej.
Do drugiej brakowało kilkunastu minut.
Berta namyśliła się, że dla zobaczenia Armanda, najlepiej będzie zbliżyć się do loży nr 12, bo tu niewątpliwie sprowadzi go chęć spotkania się z margrabią de Flammaroche,
Wiedziała dobrze gdzie się znajduje ta loża, gdyż stykała się ona z abonowaną przez pana de Nathon.
Przecisnąwszy się znów przez tłum fraków, hrabina upadając że znużenia usiadła na jak raz wolnej aksamitnej ławce, stojącej naprzeciw loży pod nr 12.
W kilka minut później drgnęła i wstała nagle ożywiona, Zobaczyła zdaleka wicehrabiego Maksyma de Mornay, powiernika i świadka Armanda. Torował on sobie drogę w tę stronę. Zapewne za nim szedł
Armand. Będzie mogła do niego przemówić.
P. de Mornay posuwał się zwolna, mający drogę zagrodzoną wciąż, to przez domina, to przez fraki.
Nareszcie wyszedł naprzód, ale sam.
— Cóż on z moim synem zrobił? — pytała się siebie samej Berta, a serce jej, uspokojone przed chwilą, znów się ścisnęło.
Wicehrabia: zatrzymał się tuż przy hrabinie, spojrzał na zegarek i zapukał dwa czy trzy razy we drzwi loży pod nr 12, otworzono prawie natychmiast.
Z po za firanek doleciały krzykliwe głosy i śmiechy kobiece, a na progu ukazał się jakiś elegancik wysoki, chudy, z twarzą bladą, szkiełkiem w oku i z kamelią we fraku. Wyglądał trochę na „zawianego“, ale minę miał łagodną, grzeczną.
— Co to?.. kto?.. kto to pukał!.. Jeżeli to żart, to głupi... — zawołał, nie widząc żadnej znajomej twarzy.
— To ja zastukałem... — odrzekł, kłaniając się wicehrabia.
— Pan!.. A! bardzo dobrze... wybornie!.. Z kim mam zaszczyt?..
— Przepraszam pana — przerwał p. de Mornay — czy margrabia de Flammaroche jest w pańskiej loży?..
— A!.. pan przychodzi do Gouliana... Jesteś pan przyjacielem naszego poczciwego... Bardzo dobrze!.. wybornie!.. Bardzo mi przyjemnie pana poznać... proszę, niech pan wejdzie,..
— Nie należę bynajmniej do przyjaciół pana de Flammaroche — odparł wicehrabia. — Mam tylko doń pewne zlecenie, a wiedząc, żeście się panowie mieli tu spotkać, pozwoliłem sobie...
— Ani słóweczka więcej, drogi panie... Wyborna historya... Margrabiego zawsze trzymają się kawały... Mam na karku Karolinę i Corę... dwa grzyby w barszczu... a on nie przychodzi..
— Ale przyjdzie?..
— Ba! gdyby przyszedł!.. Ale nie, mój drogi Panie, ani myśli przyjść... klasyczne!.. Uprzedził mnie przed chwilą (zapóźno, niestety!) że z powodu przygody romantycznej z kobietą wyższego towarzystwa, i śliczną, cudowną, zmuszony jest nie dotrzymać mi słowa... odebrałem jego list, kiedy Karolina i Cora już przyszły... Dwie kule u nóg... przyjemne położenie... Możebyś pan zjadł z nami kolacyę... Przedstawię pana tym damom... Bez ceremonii, bez ceremonii, mój panie... Wielką mi tem wyświadczysz pan przysługę.
— Tysiąckrotnie dziękuję.
— Zgadzasz się pan!.. co?.. doskonale!
— Niepodobno mi.
— Szkoda!.. szkoda!.. szkoda wielka!..
— Skoro nie mogę widzieć się z margrabią de Flammaroche, pozostaje mi tylko podziękować panu za grzeczność, żeś mnie raczył objaśnić...
— Cóż znowu!.. Taka bagatela!.. Przepraszam pana, ale muszę odejść... Karolina i Cora niecierpliwią się... gotowe lustra potłuc... Z niemi żartować trudno!.. Bardzo mnie cieszy, żem pana poznał... moje uszanowanie...
I elegancik wrócił do loży, gdzie rzeczywiście hałas stawał się coraz głośniejszy.
P. de Mornay, a twarz jego wyrażała wielkie zadowolenie, skierował się znów w tę stronę, z której przyszedł, widocznie dla połączenia się z przyjacielem i zdania mu sprawy.
Berta, uwolniona od straszliwych udręczeń, które ją torturowały, pewna już, że Armand nie spotka się tej nocy z panem de Flammaroche i ciesząc się nadzieją, że syn jej już uratowany, pragnęła teraz tylko jaknajprędzej wydostać się z tego balu.
Znowu z trudnością poczęła się przeciskać wśród tłumu i nareszcie znalazła się na schodach. Zeszła po nich z radością, gdy przed godziną wchodziła z takim przestrachem i rozpaczą.
Odetchnęła na ulicy zimnem powietrzem i poszukała karetki, czekającej na nią, jak wiadomo, na bulwarze przed kawiarnią.
Tymczasem wicehrabia de Mornay połączył się z Armandem Fangel.
— I cóż? — zapytał tenże,
— Wracam z loży nr 12. Widziałem tego idjotę, z którym się umówił p. de Flammaroche,.. chciał mnie gwałtem zaprosić na kolacyę, choć mnie nie zna, są z nim jakieś panny Cora i Karolina...
— A margrabia? — przerwał Armand.
— Margrabiego niema i wcale nie przyjdzie.
— Pewny tego jesteś? — wykrzyknął młodzieniec bardzo zdziwiony.
P. de Mornay opowiedział z wszelkiemi szczegółami rozmowę z elegantem.
— W takim razie — rzekł Armand Fangel — nie mamy tu po co dłużej być w tem obrzydliwem miejscu, chodźmy! dobrze?
— Przyszedłem przecie tylko dla ciebie i również pragnę czemprędzej wyjść!.. — odparł wicehrabia.
I oba skierowali się ku schodom.
Już się do nich dostali, gdy nagle Armand pochwycił gwałtownie towarzysza za rękę i szepnął mu do ucha:
— Cóżeś mi mówił?.. przecie jest...
Rzeczywiście po schodach wchodził Goulian de Flammaroche, szykownie ubrany, z miną arogancką jak zazwyczaj.
Ponieważ schadzka „rozkoszna“ z kobietą światową w ostatniej chwili nie przyszła do skutku, margrabia powracał do swego pierwszego projektu, szukał teraz Karoliny i Cory. Szedł tak, że musiał się otrzeć o Armanda. Ten udał, że go nie widzi i umyślnie mocno go potrącił.
— Niezgrabiarz! — krzyknął p. de Flammaroche ze złością.
Armand obrócił się, schwycił go za rękę i siłą zatrzymał.
— Może się przesłyszałem... — rzekł — coś pan powiedział...
— Powiedziałem „niezgrabiarz!“ — odparł margrabia z miną wyzywającą — i tego nie cofam, mój „paniczyku“.
— Tytuł za tytuł, mój „stary“ panie — podchwycił Armand. — Ja może jestem niezgrabnym, ale pan jesteś gburem...
Ta nazwa mogła Gouliana zirytować, ale pierwsza wprawiła go w wściekłość!
Jakto, jego nazwano starym i publicznie, na balu!
Tego nie mógł ścierpieć!..
— Bałwanie!.. — zawołał głosem zdławionym od gniewu — zaraz dostaniesz za swoje...
I podniósł rękę, chcąc uderzyć Armanda.
Ale ręka nie opadła. Młodzieniec schwycił ją w górze i ścisnął tak, że jej o mało co nie zgniótł.
Margrabia ryknął z bólu.
— Tak postępują sobie tylko pijani tragarze — odezwał się Armand — a ja nie nawykłem do tego... Masz pan mój bilet wizytowy... Czekam na pański...
Pan de Flammaroche porwał glansowaną kartę, którą mu podawano i przeczytał głośno nazwisko i adres.
— „Armand Fangel“!.. Bulwar Hausmana!.. — i zaśmiał się szyderczo, złowrogo ha! ha!.. ależ ja cię znam mój młodzieniaszku!.. Mieszkasz w pawilonie pałacu hrabiego de Nathon... Jesteś sekretarzem męża a kochankiem żony!..
Nie dokończył. Armand, od błyskawicy szybszy, wypoliczkował mu twarz z obu stron. Straszliwa, pełna zgrozy scena miała się odbyć.
Ciekawi, jacy się natychmiast skupili dokoła, mieli nadzieję na chwilę, że zobaczą jak dwaj ludzie z wyższego towarzystwa, wezmą się za bary niby wyrobnicy z pod rogatek.
Na szczęście, wicehrabiemu de Mornay i kilku widzom udało się rozłączyć Gouliana i Armanda Fangela i odciągnąć ich daleko od siebie.
Margrabia rzucił całą paczkę biletów wizytowych na Armanda.
— Do jutra, mój panie! — krzyczał Armand — do jutra!
A Flammaroche odpowiadał:
— Jutro zabiję cię!


XIII.

Pani de Nathon zastała na bulwarze przed kawiarnią woźnicę z karetką, który, wierny obietnicy, dotrwał na umówionem miejscu. Palił krótką fajeczkę i tupał mocno w kamienie, dla rozgrzania z zziębniętych nóg.
— Ho! ho!.. nareszcie! — zawołał, widząc nadchodzącą hrabinę, którą poznał po ruchach, a zwłaszcza po dominie. — Przyszłaś pani nareszcie, człowiekowi cierpliwości już brakło... Myślałem żeś pani drapnęła... a tu przychodziło pasażerów co niemiara... obiecywali grubo na piwo... a ja nie mogę się ruszyć... aż mnie złość brała... Policjanci włazili mi na kark... a odjedz, odjedź... Jeszcze chwilka a musiałbym zmykać... No, ale jesteś pani nareszcie... Dokąd jedziemy?..
Berta wymieniła ulicę, na którą wychodziła furtka ogrodowa.
— A który numer? — spytał woźnica.
— Sama was zatrzymam.
— Dobrze!.. Wio!..
Szkapa ruszyła z miejsca z trudnością i karetka potoczyła się, kiwając się na wszystkie strony.
Tymczasem pani de Nathon dziękowała Bogu z istnym szałem wdzięczności. W myślach, porównywała siebie ze skazanym na śmierć, którego niespodziewanie ułaskawiono.
Cieszyła się, że sama Opatrzność zrządziła tak, iż niepotrzebną uczyniła rozmowę taką niebezpieczną i kompromitującą, jaką zamierzyła mieć z Armandem Fangel.
Zatopiona w rozmyślaniach, nie czuła nawet długiej jazdy i drgnęła, gdy się karetka zatrzymała.
— Jesteśmy już na ulicy... — zawołał woźnica. — Gdzie się obrócić?..
Berta wychyliła się przez drzwiczki.
— Trzy bramy dalej... — odpowiedziała.
Karetka znów się potoczyła i stanęła na oznaczonem miejscu.
Woźnica otworzył drzwiczki.
— To i jesteśmy — rzekł — masz pani cacko, a dawaj pieniądze... Trzy godziny po trzy franki, moja pani, to jest dziewięć, franków... a za grzeczność moją chyba nie zapomni pani o dobrym dodatku...
— Bądź pan cierpliwym jeszcze kilka minut... — szepnęła: hrabina — muszę przecie, pojmujesz pan, wrócić, do. siebie i wziąść portmonetkę.
Dorożkarz tupnął ze złości.
— Kroćset tysięcy djabłów! — zawołał. — Znowu czekać... ależ to djabli wziąść mogą człowieka... a i pewnym być nie mogę... są takie domy, co to wejście mają z jednej strony, a z drugiej wyjście... jak mi pani drapniesz drugiem wyjściem, szukaj wiatru w polu...
— E! mój panie — odparła hrabina — zapominasz, że masz w ręku klejnot wielkiej wartości?
— Tak... tak... sześć tysięcy franków! znamy się na tem — rzekł woźnica przedrwiwając — ja tam wolę swoje pieniądze w garści... to rzecz pewniejsza, takie szkiełka licha warte... Znam kolegę, który ma wspaniałą szpilkę, świeci się na słońcu jak złoto, a nie kosztuję i pół franka... Ha! cóż robić!.. idź pani ale prędko wracaj.
Bogu wiadomo, jak pani de Nathon pilno było uwolnić się od tych ciężkich do zniesienia upokorzeń. Otworzyła furtkę, która jak wiadomo, była tylko przymknięta, szybko przebiegła przez ogród, wzięła latarkę schowaną w sieni, przebyła boczne schody i powstrzymując w sobie oddech, przeszła obok pokoju Fanny, od którego drzwi były wciąż otwarte, wreszcie dostała się do garderoby a ztąd do swego pokoju i pierwszą rzeczą, jaka ją uderzyła w oczy, była portmonetka skórzana, którą zapomniała wziąść z sobą.
Pani de Nathon wyciągnęła już rękę po nią, gdy wtem zdjęła ją niezmierna trwoga. Dreszcz przebiegł — po jej ciele, zimny pot wystąpił na skronie.
Szmer lekki, ale jaknajwyraźniejszy dawał się słyszeć w garderobie od której drzwi nie zamknęła. Ktoś nadchodził!.. ktoś miał wejść!.. Zobaczą ją w dominie z balu maskowego!.. Hrabina ledwie żywa, zdjęła maskę, zrzuciła domino i cisnęła je w kąt na krzesło.
Ledwie zdążyła to uczynić, gdy zapukano delikatnie w drzwi na wpół uchylone.
— Kto tam? — spytała Berta głosem, ze wzruszenia zmienionym.
— To ja, pani hrabino — odpowiedziała Fanny.
I pokojówka nawpół ubrana, z miną przelęknioną, ukazała się na progu.
W głowie Berty powstało w tejże chwili podejrzenie. Instynktem przeczuła, że ją Fanny szpiegowała, spojrzała więc na nią ostro tak, że pokojówka nie mogąc wytrzymać tego wzroku, spuściła oczy i spytała ją oschle:
— Czego chcesz?
— Błagam panią hrabinę o wybaczenie mi mej gorliwości... — odrzekła pokornie pokojowa z miodową obłudą.
— Cóż to za gorliwość?. Po co weszłaś tu o tej godzinie, kiedy cię nie wołałam?
— Spałam... Wtem obudził mnie ze snu jakiś hałas... Wydało mi się, że ktoś chodzi... że ktoś idzie obok mojego pokoju... Bałam się czy pani nie słaba, lub czy kto nie chce się zakraść do pokoju pani i sądziłam, że obowiązkiem moim jest przyjść na pani rozkazy...
Tłomaczenie było zadawalające. Pani de Nathon wzięła je za szczere i podejrzenia jej, rozproszyły się na chwilę.
— Rzeczywiście jestem trochę cierpiącą — odrzekła łagodniej.
— Pani hrabina bardzo blada... — szepnęła Fanny. — Może uprzedzić pana hrabiego?
Berta poruszyła się niecierpliwie i zawołała:
— Ani się waż! niepokoić pana de Nathon dla takiej bagatelki... dla migreny... nigdybym sobie tego nie przebaczyła!
— Czy pani mnie jeszcze potrzebuje?
— Nie.
— Mam odejść?
— Tak.
Panna Fanny opuściła pokój i powróciła do łóżka, szczęśliwa z zakłopotania, w które wprawiła panią de Nathon i którego ta nie mogła ukryć.
Hrabina pozostawszy samą, upadła na krzesło i rzekła do siebie, przygnębiona:
— Wszystko przeciw mnie sprzysięga się tej nocy.. Fanny miała minę obłudną... Zdawało mi się, że jej oczy zwracały się ciągle ku tej masce i dominu tak źle schowanym... Czyżby ta dziewczyna podejrzewała tajemnicę... Teraz ona będzie pilnowała... będzie mnie szpiegować... Jakże wyjść teraz?
Pani de Nathon siedziała tak jeszcze kilka minut, potem otworzyła ostrożnie, bez hałasu drzwi od garderoby i na palcach poczęła się skradać na korytarz.
W pokoju Fanny świeciło się, dowód najlepszy, że pokojówka ani myślała o spaniu...
Upłynął kwandras... półgodziny, godzina...
Berta, niespokojna, tracąc przytomność z niecierpliwości i strachu czekała ciągle. Światełko nie przestawało błyszczeć.
— No — szepnęła biedna kobieta, a podejrzenia znów ją ogarnęły — wyjść tej nocy niepodobna... Zresztą dorożkarzowi zapewne znudziło się czekać i już musiał odjechać... Bransoletka przepadła.. Trzeba się pogodzić z losem...
Dodać śpieszymy, że wśród tych zmartwień bolesnych, jakie ją dręczyły, jedne po drugich, w ciągu kilku ostatnich godzin, strata klejnotu było dla pani de Nathon rzeczą podrzędnej wagi, to też nie myślała o niej po chwili.
Położyła się do łóżka, a tak ją wszystko znużyło i wyczerpało, że zasnęła prawie natychmiast twardym snem i obudziła się dopiero zrana.
Hrabia de Nathon wszedł do niej w chwili, gdy kończyła się ubierać i chociaż go zapewniała z uśmiechem, że osłabienie już przeminęło, że ma się zupełnie dobrze, zatrwożył się jej wyrazem twarzy, jaki zdawał się znamienować głębokie cierpienie wewnętrzne.
Pytał ją o przyczyny tego cierpienia, ale Berta niestety! nie mogła mu tego wyjaśnić.
Zaledwie Henryk wyszedł od niej, gdy usłyszała w przedpokoju, poprzedzającym salon, jakiś niezwykły, dziwaczny hałas.
Mówiono głośno, tak głośno, jakby się sprzeczano.
Pani de Nathon, którą teraz wszystko niepokoiło, przywołała Fanny.
— Idź zobaczyć co to jest... co to za hałas... rzekła do niej.
Pokojówka czemprędzej wyszła i nie wracała dość długo.
Kiedy się ukazała, twarz jej płaska i dziobata promieniała złośliwą radością, którą daremnie usiłowała ukryć.
— Pani hrabino — rzekła — jakiś człowiek chce koniecznie widzieć się z panią... a że lokaj nie chce go wpuścić... krzyczy, gniewa się i wymyśla...
— Jakiś człowiek?.. powtórzyła Berta, drżąc cała, cóż to za człowiek?..
— O! jakiś szkaradny człowiek!.. zapewne intrygant jaki lub warjat, którego najlepiej wyrzucić za drzwi a ja nieśmiałam go wypędzić, jak na to zasługuje, ale pani dość powiedzieć słowo...
— Dlaczego przypuszczasz, że to intrygant lub warjat... dlaczego mają go wypędzać.
— Zapytałam go, od kogo przychodzi, przecie to maturalne... odpowiedział pusząc się, jak paw, że sam od siebie przychodzi i że do prezentowania nie potrzebuje nikogo... Kiedy tak, odparłam, to wcale nie zobaczysz się z panią hrabiną, bo ona nie przyjmuje nieznanych ludzi. A on, proszę pani, zaczął kląć tak okropnie, że uszy sobie zatkałam, krzyczał bezczelnie... „Twoja pani mnie zna... Powiedz, jej że jestem dorożkarzem z bransoletką... to już będzie dosyć. Będzie ona wiedziała, co to znaczy... No idź moja dziewczyno! spiesz się“. Tak proszę pani, ten szkaradny gbur nazwał mnie dziewczyną... Nicpoń znów począł kląć w jak najlepsze... groził mi, boć gdyby nie lokaj, zpewnością byłby mnie zbił.. Przychodzę więc opowiedzieć pani o tym człowieku, którego pani nie może znać... bo on przecie kłamie! spodziewam się, że pani go każe coprędzej wyrzucić lokajom... Może nawet najlepiej będzie zaprowadzić go do cyrkułu, bo minę ma jakoś bardzo podejrzaną...
Drżąca, przygnębiona, ledwie na nogach się trzymając, Berta niezdolna była nawet słowa wymówić.
Fanny udała, że milczenie to uważa za zgodę na propozycję, przez nią uczynioną; pobiegła ku drzwiom krzycząc:
— To idę...
Hrabina zatrzymała ją skinieniem ręki.
Fanny potrafiła twarzy swej nadać wyraz głębokiego ździwienia.
— Pani mnie zatrzymuje? — spytała.
— Tak...
— Pani zabrania postąpić z tym nędznikiem, jak na to zasługuje?
— Nigdy nie trzeba potępiać nieznajomego, nie wysłuchawszy jego powodów... Chcę zobaczyć tego człowieka, którego ty zwiesz nędznikiem a może to tylko jaki biedak. Chcę się z nim rozmówić,
Udane ździwienie Fanny przeszło w zdumienie.
— Pani hrabina chce przyjąć u siebie takiego szkaradnego hultaja?.. wyjąkała, ręce podnosząc ku niebu.
— Któż ci powiedział, że ten człowiek jest hultajem.
— Ależ dość na niego spojrzeć!.. Co za figura! a jaka mina... Płaszcz zatłuszczony, cylinder pognieciony... na nogach sandały... nos czerwony... oczy zapuchłe... zdaleka czuć go tytoniem i wódką... Ośmielam się ostrzedz panią, że to musi być łotr najgorszego gatunku!..
— Powiadam ci, że chcę się z nim rozmówić...
— Pani jest panią domu, ale spodziewam się, że przynajmniej pani nie pozostanie w pokoju sama z takim podejrzanym człowiekiem.
— A czemóż to, moja panno?
— Ależ przez wzgląd choćby na niebezpieczeństwo... dzienniki piszą o tylu zbrodniach.
— Berta wzruszyła ramionam.
— Idź — podchwyciła, i każ wejść temu człowiekowi do saloniku obok mojej sypialni.
Fanny przybrała postawę zrezygnowanego mędrca, jakoby chciała powiedzieć: „ha! niech się stanie, co chce, ja od wszystkiego umywam ręce!“ poszła spełnić otrzymany rozkaz.
Ale, skoro tylko znikła z oczu hrabinie, uśmiechnęła się z zadowolenia i zatarła dłonie.
— A to wszystko idzie dobrze — szepnęła — lepiejbym sama nie potrafiła tego poprowadzić! „Ubrała się“ teraz moja zacna pani, ta godna, cnotliwa kobieta!.. Biedota! jak ona zbladła!.. słowo honoru, myślałam, że zemdleje!.. Dobrze ci, pani hrabino... Nie można zbierać jednocześnie owoców z cnoty i rozkoszy z przyjemnostek! Jużem cię miała, droga hrabino, w ręku, a teraz jeszcze lepiej trzymać cię będę, jak mi przybędzie jeszcze więcej dowodó!.. Od tego dorożkarza wszystkiego się dowiem. Nie jestem z tych, o których mówi Pismo święte... Masz oczy, ażeby widzieć, i uszy ażeby słyszeć! Kończąc ten monolog, Fanny weszła do przedpokoju, gdzie dorożkarz rosparłszy się na ławce aksamitnej gwizdał jakąś piosneczkę, ani dbając o to, że zabłoconemi sabotami walał ładny dywan.
— No, mój człowieku — rzekła — chodź gdzie cię przyjmą...
Dorożkarz wstał tryumfująco, rozśmiał się w nos zdumionemu lokajowi i podążył za Fanny, która go wprowadziła do saloniku, poczem pobiegła uprzedzić panią de Nathon.
— Fiu! fiu! — mruczał do siebie woźnica, rozglądając się dokoła — to nie w kij dmuchał!.. no, jak sobie pomyślę, że tej nocy o mało co nie zawiozłem mojej pasażerki do cyrkułu... byłoby kapitalne głupstwo!.. i cóż chcesz, mój stary, człowiek nie jest doskonałością.


XIV.

We drzwiach ukazała się pani de Nathon. Dorożkarz, jak wiadomo, nie widział nigdy jej twarzy, gdyż wsiadła i wysiadła z jego karetki zamaskowana, przeczuł jednak, że to jego niedawna pasażerka.
Wstał z miejsca i ukłonił się.
Spojrzał i również został olśniony tak, jaki całem umeblowaniem salonu.
Piękność Berty i na człowieku gminnym wywarła wrażenie.
Znów się ukłonił.
— Proszę wielmożnej pani... — rzekł.
I urwał.
Czuł się wyraźnie onieśmielony we wspaniałym salonie, on, co tak był śmiałym i pewnym siebie na ulicy.
Stał, rozdziawiwszy gębę.
— Czego chcecie? — spytała hrabina, usiłując być jaknajzupełniej spokojną.
— Pani hrabina zapewne mnie nie poznaje? — Odezwał się nareszcie przybyły.
— I owszem, poznaję pana.
— No, to musi pani domyślać się, że przychodzę o ten klejnocik... Psia kość z przeproszeniem pani, tom się dopiero wyczekał, aż mnie mrowie przechodziło, jakby mnie pogryzły robaki...
I zaśmiał się głośno i przeciągle.
— Ciszej!.. mówże pan ciszej!.. — żywo szepnęła hrabina — nie potrzeba ażeby inni słyszeli..
— O! niech się paniutka nie boi! — podchwycił dorożkarz — zamknę gębę na zatrzask! Raz, dwa, trzy i wszystko wygadam: Jak mnie to pani wtenczas zostawiłaś przed tą furtką, kiedyśmy przyjechali z balu w Operze i obiecałaś pani, że zaraz wrócisz z pieniędzmi, tom się wysiedział na koźle... Godzinę czekałem, słowo daję!.. Potem zaciąłem kobyłę i odjechałem, klnąc co się zmieści, że zostałem okradziony... Niech się paniutka o to nie gniewa, w naszem rzemiośle nieraz różne hultajki wystrychną nas na dudka...
— Ależ na miłość Boską, niegadaj pan tyle... mów o co ci chodzi!.. — rzekła tonem błagalnym hrabina.
— Dobrze!.. zaraz jadę galopem!.. W dwóch słowach... Otóż nazajutrz zrana nakarmiwszy kobyłę i wypiwszy kieliszek wódki dla zalania robaka, pomyślałem sobie, że wartoby się dowiedzieć na ile też mnie okpiono. Wstąpiłem do znajomego jubilera, który często moją budą jeździ na spacer w niedzielę i pokazałem mu rzecz. Otworzył oczy jakby jaką bramę i zawołał: „A niech cię djabli porwą, z przeproszeniem pani, to ci piękne brylanty!“ „Prawdziwe?“ „Prawdziwe i prześliczne.“ „A ileż to warte?“ „Sześć tysięcy franków co najmniej!“ Tyle właśnie, jak mi mówiła pani hrabina.

Berta umierała z niecierpliwości, ale nie przerywała już wcale, wiedząc, że tylko przedłużyła by tem gadaninę opowiadającego gaduły.

— Jeżeli kto chciałby widzieć prawdziwie ździwionego człowieka — podchwycił dorożkarz — niech żałuje, że mnie wtedy nie widział... Zabrałem rzecz napowrót, wsiadłem na kozioł i zaraz przyszło mi do łba, że nie jestem przecie szubrawcem, więc nie mogę zatrzymać sobie cacka za sześć tysięcy franków, kiedy mi się należy tylko za trzy kursy, nielicząc na piwo co łaska.

Widocznie zachwycony łatwością, z jaką mu przychodziło to opowiadanie, dorożkarz wyjął z kieszeni fajansową fajeczkę z łańcuszkiem i poniósł ją do ust; ale snąć go zdjęły jakieś skrupuły, bo natychmiast ją schował, mrucząc:

— Przepraszam panią hrabinę, to tylko tak z przyzwyczajenia, ale człowiek wie przecie, że respekt nie pozwala kurzyć fajczyska przy takiej szanownej osobie... Ale wracam... Na czem to stanąłem... A!.. Smagnąłem kobyłę i hajda przed tę furtkę, którędy to w nocy smyrgnęła mi pani z przed oczu!.. Tfu! do złamanego dyszla!.,. drzwi były zamknięte... Poszedłem po język do sąsiadów z przeciwka... Powiedzieli mi, że ogród należy do pałacu, a wchodzi się do pałacu od bulwaru Hausmana... Hajda na bulwar Hausmana... W pałacu była tylko jedna dama... To musiała być pani... Lokaiska nie chcieli mnie wpuścić, wtedy tak się rozkrzyczałem co mi starczyło gardła, że musieli pani o mnie powiedzieć... Teraz tyle pani wie co i ja... Ale nie o to tu chodzi... Pani ma u mnie cacko, ja mam u pani pieniądze... Masz pani swoje cacko, a pani może odda moje pieniądze... bardzo byłbym rad...
To mówiąc, woźnica podał pani de Nathon bransoletkę, starannie obwiniętą w kawałek gazety.
Berta nie mogła się powstrzymać od podziwu takiej uczciwości u tego gburowatego, nieokrzesanego człowieka. Zresztą co prawda, wołałaby tysiąc razy poświęcić i to z całego serca, wszystkie swe klejnoty, byleby uniknąć przyjścia do pałacu uczciwego dorożkarza, którego odwiedziny wywołać mogły zaraz przeróżne gadaniny, ale cóż począć ze spełnionym faktem?.. Przyjęła go z uległością.
— Jesteś pan zacnym człowiekiem — rzekła, biorąc bransoletkę.
— Trochę się upijam — odparł dorożkarz — i z policjantami nie mogę dojść do ładu o wystawanie na ulicy... ale co do uczciwości, nikt słówka nie może pisnąć.
— Jestem panu dłużna trzy rzeczy — mówiła dalej Berta — zapłatę za kursa, dodatek do niej i nagrodę... Bądź pan łaskaw to przyjąć.
I wsunęła kilka monet złotych do ręki zdumionemu dorożkarzowi.
— Piętnaście dukatów! — zawołał woźnica, pijany z radości — a to ci! Może pani hrabina być pewna, że za pani zdrowie wypije... no i nieraz... Pani hrabino!.. ile razy mnie i mojej kobyły będzie pani potrzebować jesteśmy zawsze na usługi pani hrabiny...
Pani de Nathon zadzwoniła.
— Odprowadźcie tego poczciwego człowieka... — rzekła do lokaja.
Panna Fanny, która ucho przytknęła do dziurki w zamku w drzwiach sąsiednich, nie straciła ani słowa z powyższej rozmowy.
Pobiegła czemprędzej przez blizki korytarz i zadyszana wpadła do sieni w chwili właśnie, kiedy dorożkarz wychodził.
— Mój dobry panie — zaczepiła go — biegnę za panem od pani hrabiny.
— Czy pani hrabina ma jeszcze mi co powiedzieć? Może wrócić się? Zaraz...
— Nie... nie trzeba — odparła pokojówka. — Pani chciałaby tylko wiedzieć, gdzie można was znaleźć, bo się wami bardzo interesuje, ale nie wie ani waszego nazwiska, ani adresu...
— A no... ja się nazywam Jan Chardin i mieszkam w dzielnicy Grenelle przy ulicy Handlowej nr 4.
— Jan Chardin, Grenelle, ulica Handlowa nr. 4... — powtórzyła Fanny.
— Rychtyk...
— Już moja pani o was pamiętać będzie... — rzekła głośno pokojówka, a z cicha dodała:
— Ja tembardziej nie zapomnę... Teraz już mam moją panią... jest dowód...


∗             ∗

Po wyznaniu, którego byliśmy świadkami, Armand Fangel i wicehrabia de Mornay wsiedli natychmiast do powozu i udali się na bulwar Hausmana.
Armand był zrozpaczony.
Wyrzucał sobie z goryczą fatalne następstwa zajścia, wywołanego umyślnie.
Jedynym celem jego rycerskiego zamiaru było ukaranie potwarcy; otóż zamiast tego celu dopiąć, dostarczył sposobności swemu nikczemnemu przeciwnikowi wygłosić w obec stu osób nowe oszczerstwo, jeszcze potworniejsze od pierwszego.
Zapewne zaraz nazajutrz dzienniki, chciwe faktów bieżących, opowiedzą scenę skandaliczną na balu w Operze, a te opowiadania, w których przejrzyste pierwsze litery zastąpią nazwisko, podadzą do wiadomości publicznej, jakiem błotem cisnął p. de Flammaroche na nazwisko tak czyste dotąd i tak szanowane.
Wściekłość ogarniała młodzieńca, gdy sobie przypominał słowa margrabiego.
Ten nędznik śmiał krzyknąć, że on, Armand Fangel, jest kochankiem pani de Nathon!
To było podle, niedorzecznie, ale najgłupsza potwarz jest jak kropla oliwy, której nic nie usunie, lecz jeszcze się bardziej rozszerza.
Honor hrabiny miał więc być stanowczo skompromitowany, a Armand miał zostać spólnikiem tego piętnowania. Znajdą się tacy łotrowscy idjoci, co powtarzać będą, a inni idjoci im uwierzą i „że p. Fangel miał pojedynek za swoją kochankę!“
Armand łamał sobie ręce i powtarzał bezustannie:
— Ja tego człowieka powinienem był zabić!.. zabić zaraz na miejscu... natychmiast... udusić go!.. udusić jak psa wściekłego!..
P. de Mornay daremnie usiłował powściągnąć ten gniew, ukoić tę rozpacz, przywrócić trochę spokoju wzburzonemu przyjacielowi.
Czego on jednak nie mógł uczynić, dokonały tego upływające godziny. Uniesienie gniewu samo się wyczerpało swoją gwałtownością.
Armand otarł twarz, zwilgoconą palącemi łzami. Stał się zimnym w swej nienawiści ku nikczemnikowi i bardziej jeszcze gotów zabić lub umrzeć.
Świt zaglądał już do pokoju i światła świec bladły.
— Gorąco pragnę dzisiaj z tem skończyć — odezwał się Armand do wicehrabiego — który ani na chwilę nie chciał go samego zostawić. — Błagam cię, ażebyś zaraz pojechał do Jerzego de Bracy. Obudzisz go, opowiesz o co chodzi, jakiej przysługi spodziewam się po nim i razem udacie się do tego człowieka, którego oto bilet wizytowy, a którego nazwiska nie chcę nawet wymawiać. Człowiek ten, wskaże wam swoich sekundantów, z któremi się porozumiecie. Żadne zakończenie polubowne nie jest możebne. Przyjmuję z góry wszystkie warunki, jakie ci sekundanci postawią.. Oni wybiorą broń, miejsce, oznaczą godzinę. Ja boję się tylko jednej rzeczy: „czekania“. Pośpiesz się więc, a wszystko będzie dobrze.
— Licz na mnie.. — odpowiedział Maksym.
Było dopiero po godzinie ósmej zrana, kiedy wicehrabia de Mornay opuścił pawilon na bulwarze Hausmana.
Wrócił przed jedenastą wraz z panem de Bracy.
— Niecierpliwość twoja będzie uspokojoną, mój drogi Armandzie — rzekł. — Spotkanie nastąpi dziś jeszcze o drugiej w lasku bulońskim, w alei niedaleko od ogrodu aklimatyzacyjnego, gdzie teraz przy śniegu zupełne pustki.
— Doskonale!.. — odrzekł Armand. — Jakąż broń wybrano?..
— Pistolety... Przeciwnik twój był zdania, że za zimno ażeby się pojedynkować w koszuli. Zresztą ja i Jerzy, jesteśmy bardzo uszczęśliwieni tym wyborem, chociaż pistolet jest niebezpieczniejszą bronią od szpady... Ale w pojedynku na szpady, margrabia miałby nad tobą niewątpliwą przewagę, znając wszystkie sposoby i fortele szermierki... Teraz zaś, gdy chodzi tylko o pewność wzroku i zimną krew, szanse mogą być równe...
— Masz słuszność — rzekł młodzieniec.
— Warunki pojedynku są takie — podchwycił pan de Mornay. — Staniecie o trzydzieści kroków i wolno wam będzie, albo wystrzelić za trzeciem klaśnięciem w ręce, albo iść na przeciwnika, jeżeli ten już dał ognia. W razie, gdybyście chybili, lub tylko zlekka byli draśnięci, strzelacie się dalej, dopóki jeden z przeciwników nie będzie już zdolny do walki.
Armand uścisnął wicehrabiego i pana de Bracy za ręce i zawołał:
— Niepodobna było urządzić tego z większym rozsądkiem od was... Dziękuję wam z całego serca... — Bądźcie przekonani, że na miejscu spotkania okażę się godnym być waszym towarzyszem... Jeszcze słówko, gdzie się zejdziemy?..
— U mnie, jeżeli chcecie.. — odpowiedział wicehrabia. — Zabierzesz mnie swoim powozem, a moim pojedzie Jerzy i jeden z lekarzy, mój przyjaciel. Wezmę z sobą pistolety. Sekundanci margrabiego zapewne tak samo uczynią, a wybór pistoletów zależeć będzie od losu.
Ponieważ wszystko już było umówione, pp. de Mornay i de Bracy pożegnali się z Armandem, on zaś poszedł też wkrótce do pałacu na śniadanie w kółku domowem.
Pragnął zasiąść u wspólnego stołu może po raz już ostatni w życiu, chciał raz jeszcze uścisnąć zacną dłoń hrabiego i przycisnąć do ust śliczną rękę hrabiny, dla której narażał życie. Raz jeszcze zobaczyć także chciał Herminię, to urocze dziecko, które kochał miłością brata dla siostry, chciał napoić duszę swą świeżą atmosferą, unoszącą się dokoła niej.
Zdawało mu się, że czyste spojrzenie, niewinny uśmiech jej lat szesnastu, przyniosą mu szczęście.


XV.

Idąc przez dziedziniec z pawilonu do pałacu, Armand uczuł nagle pewien niepokój. Wyobraził sobie, że może wieść o zajściu na balu w Operze, dobiegła już do pana de Nathon i zadawać mu będzie kłopotliwe pytania.
Niepokój tak się w nim wzmagał, że młodzieniec już chciał się wrócić, ale zastanowił się prędko nad nieprawdopodobieństwem takiego przypuszczenia. Hrabia widywał się tylko z osobami ze świata politycznego, z ludźmi poważnymi w całem znaczeniu tego wyrazu, zgoła nieświadomych wszystkiego, co się działo na balu w Operze. Zresztą, gdyby się zkądinąd dowiedział p. de Nathon, że Armand ma się bić, zarazby był przecie doń przybiegł i wypytał na osobności, bez wiedzy żony i córki.
Kiedy Armand Fangel wszedł do salonu, zastał tu hrabiego, hrabinę i Herminię. Z obejścia pana de Nathon zaraz poznał, że nie wie on o niczem,
Berta, chociaż tak cierpiąca, że ledwie utrzymać się mogła na nogach, nie chciała pozostać w swym pokoju. Pragnęła oczyma własnemi wybadać twarz młodzieńca, ażeby się upewnić, czy w nocy po jej odejciu, nie złego nie zaszło.
Przeświadczenie, iż żadna wiadomość przykra nie zamąciła spokoju hrabiego, tak uszczęśliwiła Armanda, że był prawie wesoły. Berta omyliła się na tej radości i sama uspokoiła się: zupełnie i nawet ożywiła.
Przypadek zrządził, że podczas śniadania, z powodu zapust karnawałowych, p. de Nathon zaczął mówić o balu w Operze, gdzie noga jego nie postała przeszło od lat dwudziestu.
— Niegdyś — rzekł — za czasów mojej młodości bal ten był prawdziwem miejscem rozrywki, bo spotykało się tam ludzi dystyngowanych, a nawet i kobiety z wyższego towarzystwa, które chciały popisać się swym iskrzącym dowcipem, maska i domino dodawały im większej werwy... Dziś — przynajmniej jak zapewniają — tego wszystkiego niema... Bal stał się przybytkiem bezecnych saturnalij i nikt szanujący siebie nie wejdzie tam bez wstrętu...
— Mogę pana hrabiego objaśnić pod tym względem... — odpowiedział Armand Fangel.
Berta drgnęła mimowolnie.
— Ty, moje drogie dziecko? — zawołał z widocznem ździwieniem.
— Tak, ja...
— Jakto?
— Byłem dziś w nocy na balu w Operze...
— Wierzę, ponieważ mi mówisz, ale nie jesteś przecie z tych, dla których ma powab taka zabawa... Znam twoje upodobania i gust... Zdziwienie moje jest dla ciebie pochlebne... Co cię zaprowadziło w tę zgraję?... Cożeś tam robił?
— Poszedłem przez ciekawość...
— Nie dlaczego innego?
— Nie. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda, a wicehrabia de Mornay raczył być moim spólnikiem... Chciałem zobaczyć i zobaczyłem...
— I cóż? — Wygląda to ohydniej, niż sobie wyobrażałem... Człowiek radby czemprędzej uciec... Byliśmy tam nie całą godzinę... wstrętne...
— Wyobrażam sobie — odezwał się hrabia ze śmiechem — jak pani de Nathon była by przerażoną, gdyby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej przeniesioną została nagle wśród tego szalonego zgiełku... Myślałaby, że ją trapi jakiś przykry nieznośny sen...
Berta zbladła.
— I — mówił dalej Henryk — kiedy ukochana moja żona znalazłaby się znów w domu swym tak spokojnym i czystym, u błogosławionego ogniska rodzinnego, nie mogłaby żadną miarą pojąć, iż ludzie obdarzeni duszą przez Boga, mogą oddać się takiemu szałowi i lubować się w tak potwornych skandalach!.. Tak! to szaleńcy są ci, których się spotyka w podobnych miejscach... Ach kobiety... Nie, tych istot upadłych, bez żadnej czci, ani bez jej poczucia, które tam chodzą, nie mogę nazywać kobietami.
Pani de Nathon zachwiała się na krześle i zemdlała.
Tyle cierpień, tyle wzruszeń, tyle boleści zamąciło jej myśli i rozgorączkowało wyobraźnię... Zdawało jej się, że to o niej mówi jej mąż i tego ostatniego ciosu nie zdołała przenieść.
Hrabia, Herminia, i Armand Fangel zerwali się z miejsc jednocześnie.
— Mój Boże!.. mój Boże... — zawołał pan de Nathon przerażony — co jej się stało?.. Miałem słuszność, mówiąc wczoraj, że ona musi być chorą!.. Nie chciała mnie zaniepokoić... Walczyła ze słabością, póki sił jej starczyło, aż uległa...
Herminia płakała, ściskając matkę w objęciach.
Tylko Armand nie stracił zimnej krwi zupełnie, zwilżył wodą skronie hrabinie i dał jej do powąchania eteru.
Po kilku sekundach Berta otworzyła oczy i widząc że ją pielęgnują wszyscy ci, których kocha, uśmiechnęła się mimowolnie i oprzytomniała.
— To nic... — szepnęła głosem, ledwie dosłyszalnym — w oczach mi się zrobiło ciemno... Ale to już minęło...
Jednakże myliła się; po zgnębieniu moralnem nastąpiło takie osłabienie fizyczne, że musiała się oprzeć na ramieniu hrabiego i Herminii, ażeby dojść do swego pokoju.
Fanny, widząc panią w takim stanie, nie szczędziła ani łez, ani żalu, ale skoro tylko Berta przyłożyła głowę do poduszki, a p. de Nathon przy niej usiadł, pobiegła czemprędzej do pokoju służących i lokaja, który podawał śniadanie hrabiostwu, zaczęła wypytywać.
— Byliście w pokoju, jak nasza hrabina pani zemdlała?
— Byłem.
— Cóż się tam stało?
— Nic takiego...
— Czy nie było jakiej sceny, jakiej sprzeczki?..
— Żadnej...
— A o czem rozmawiano, kiedy pani straciła przytomność?..
— Pan hrabia mówił o balach w Operze.
Fanny nie pytała już o więcej i odeszła bardzo zamyślona.
— Czyżby więc dowiedział się już o awanturze nocnej? rzekła do siebie. Jeżeli tak, napróżno straciłam tyle czasu! Jak już niema tajemnicy, toć ja i nie mam pani w ręku! E! Ale to niemożebne! któż mógł tak prędko powiedzieć panu hrabiemu.. No, jeszcze będzie można coś pomówić o tym dorobionym kluczu. August przypuści mnie do spółki... weźmiemy się we dwoje do hrabiny, a potem się podzielimy.
I godna pokojówka wróciła do swej pani.
Armand czekał w salonie na wiadomość o zdrowiu pani de Nathon,
Henryk w krótce przyszedł go uspokoić. Doktór wezwany natychmiast, zapewniał, że niema żadnych oznak poważniejszej choroby, że to tylko przejściowe osłabienie, w prawdzie mogące kilka dni potrwać.
Armand uspokojony, opuścił pałac i udał się do wicehrabiego de Mornay, gdzie zastał Jerzego de Bracy i doktora, przywiezionego przez niego.
Wsiedli we czterech do karety i pojechali do lasku bulońskiego.
Powiedziedzieliśmy już, że śnieg spadł w nocy obfity. Mróz brał.
Aleje w lasku, nie nawiedzane przez spacerujących, przedstawiały białą bez przerwy płaszczyznę.
— Będziemy pierwsi odezwał się Armand, wychylając się oknem karety i widząc, że na śniegu niema żadnego śladu kół.
Zaledwie skończył mówić, słyszeć się dał odgłos dzwonków i prawie jednocześnie elegancki ekwipaż, zaprzężony w cztery rosłe i ładne konie wysunął się naprzód i potoczył ku drodze gdzie odbyć się miało spotkanie.
Margrabia de Flammaroche, we wspaniałe futro ubrany, powoził. Dwóch jakichś wychuchanych fircyków siedziało obok niego. Z tyłu umieściło się dwóch służących, również w futrach.
— Dziwi mnie twój przeciwnik, zwłaszcza, że jest wytrawnym pojedynkowiczem... zawołał p. de Mornay. — Nowicyusz nie popełniłby tak grubego błędu, jak on teraz...
— A cóż to takiego? — spytał Armand.
— Przecież on sam powozi...
— Więc cóż?
— Konie są rącze i gorące, musi je dobrze trzymać, ażeby nie poniosły... Jakież następstwa? zesztywnieją mu palce, rozdrażni nerwy, zmęczy rękę, a to wszystko wcale nie pomaga do celności strzału... Wie on o tem dobrze, ani wątpić nie podobna, i sekundanci jego wiedzą, ale tak jest zarozumiały co do siebie, że myśli iż nic nie może przemódz jego wyższości... A tymczasem można dobrą szansę skutkiem tego zapisać na twój rachunek!
Stangreci Armanda i wicehrabiego, widząc że ich wyprzedzono, popędzili konie i pojechali zblizka za szykownym ekwipażem, Stanęli też jednocześnie kiedy on się zatrzymał i wszyscy wysiedli w śnieg.
Sekundanci skłonili się wzajemnie i podeszli ku sobie. Narada ich ledwie się zaczęła, gdy margrabia de Flammaroche zawołał głosem zuchwałym:
— Nadewszystko tylko prędko, moi panowie... Za trzy minuty nogi mi zmarzną...
Pan de Mornay wzruszył ramionami, a nawet sekundanci ledwie mogli zataić swe niezadowolenie.
Wyrzucono w górę monetę, ażeby wybrać pistolety i los padł na broń margrabiego.
Pozostawało więc tylko oznaczyć miejsca dla przeciwników i dać im znak.
Odliczono trzydzieści kroków. Z nieba spływało blade światło. Nikt więc z pojedynkujących nie narażony był, ażeby mu słońce świeciło w oczy i tem przeszkadzało mu patrzeć.
Zaprowadzono przeciwników na miejsce.
Armand, stosownie do rady wicehrabiego de Mornay, bieglejszego odeń w sprawach pojedynkowych stanął tak, że tylko bok ciała wystawiał na pocisk kuli p.de Flammaroche, a trzymając pistolet wysoko i prosto, zasłaniał sobie w ten sposób część twarzy.
Gdy już byli gotowi wszyscy, Jerzy de Bracy klasnął w ręce.
— Raz! — zawołał.
Armand i margrabia stali nieruchomo jakby dwa posągi.
— Dwa! — zawołał sekundant.
Flammaroche opuścił zwolna rękę uzbrojoną.
Armand nie ruszył się.
— Trzy! — ciągnął dalej Jerzy.
— Ten człowiek uderzył mnie w twarz — wykrzyknął margrabia — a ja go teraz w głowę.
I jednocześnie nacisnął cyngiel.
Rozległ się strzał.
Armand zachwiał się; myśleć możnaby że upadnie, a twarz zalała mu się krwią.
Ale obtarł rękawem krew i poszedł naprzód.
Minuta, jaka nastąpiła po strzale, była straszną, bo Armand chwiał się i dla tego posuwał się okropnie powoli.
Nareszcie między nim a przeciwnikiem było już tylko dziesięć kroków.
Wtedy zatrzymał się i dał ognia...
Flammaroche runął, nawet nie westchnąwszy.
— Czy zgodnie z przepisem, panowie — zapytał Armand słabym głosem.
— Zgodnie! — zawołali równocześnie czterej sekundanci.
Rzecz możnaby, iż młodzieniec czekał tylko na tą odpowiedź, bo usłyszawszy ją, wypuścił broń z ręki i padł bez przytomności.


XVI.

Rola walczących i sekundantów była już skończona.
Teraz kolej następowała na lekarza.
Doktór najprzód stwierdził natychmiastową śmierć pana de Flammaroche, kula zabiła go odrazu, przeszywszy serce.
Armand żył, lecz ciężko był ranny.
Kość czoła była nadwerężona bardzo poważnie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, rana jego, mogła sprowadzić niebezpieczeństwo śmierci. Spodziewać się trzeba było raczej złego niż dobrego, lecz w każdym razie furtka pozostawała otwarta dla nadziei.
Lekarz taką dawał opinię.
— Jeżeli się go uratuje, nie będzie to cudem, ale mnie się zdaje że nic z niego nie będzie.
Trupa margrabiego włożono do powozu i odwiozły go do Paryża te same cztery rosłe konie, któremi tylko co sam powoził...
Pan de Mornay podtrzymywał ciało Armanda bez życia, a kareta zwolna powiozła ich na bulwar Haussmana.
Piękny August bawił po za domem, według zwyczaju. Sami więc wicehrabia i Jerzy de Bracy pomogli lekarzowi w pierwszych posługach, jakie były ze względu na stan rannego konieczne.
Po spełnieniu tego obowiązku, p. de Mornay udał się do pałacu i spytał o hrabiego.
Henryk bardzo zajęty chorobą Berty, nie poszedł dnia tego do izby i natychmiast przyjął gościa.
— Panie hrabio — rzekł tenże — przychodzę jako zwiastun złej nowiny...
Pan de Nathon drgnął i wyszeptał:
— Więc to jakiś fatalny dla mnie dzień!
— Znam pańskie żywe przywiązanie dla mego przyjaciela Armanda Fangela... — mówił dalej Maksym.
— Czyżby mu się stało co złego? — przerwał żywo hrabia, a twarz jego przybrała wyraz wielkiego niepokoju.
— Jest ranny...
— Jakim sposobem?
— W pojedynku...
— Ciężko?
— Boję się...
— A! masz słuszność, panie wicehrabio, to bardzo smutna nowina! Gdzież jest Armand?
— U siebie...
— Sam?
— Zostawiłeś go pan samego? wykrzyknął Henryk.
— Nie, panie hrabio, uspokój się! Jerzy Bracy i pewien młody doktór, którzy nam towarzyszyli na miejsce spotkania, są przy jego łóżku...
— A przeciwnik Armanda... czy także ranny?
— Nie żyje.
— Jak się nazywał?
— Margrabia de Flammaroche.
— Cóż było przyczyną pojedynku?
— Rzecz jaknajbłahsza... Zamiana kilku słów gwałtownych, z powodu potrącenia przypadkowego na schodach w Operze, dokąd towarzyszyłem Armandowi...
— Cóż doktór?
— Nie rozpacza, ale za nic nie ręczy... Kula nadwerężyła kość czołową... Armand dotąd jest nieprzytomny.
Na twarzy p. de Nathon odmalowała się niewysłowiona boleść.
— Nieszczęśliwe dziecko! — wyszeptał — on, co miał przed sobą tak piękną przyszłość... bić się tak po szalonemu!.. O! ci młodzi!.. Ani się znali, ani się nie nawidzili... jeden umarł, drugi umierający i to za nic, za jedno słowo, za jeden ruch!.. I pan do tego dopuściłeś!.. Nie uprzedziłeś mnie pan!.. O! panie de Mornay, pan ciężko zawiniłeś!..
Wicehrabia spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
Jakkolwiek oskarżenie spadło nań niesłusznie, czyż mógł się usprawiedliwiać?
— Jeżeli umrze — podchwycił hrabia — nic mnie nigdy nie pocieszy!.. Kochałem go jak syna i dumny byłem z niego... Chcę go natychmiast zobaczyć!.. Pójdź pan!..
W parę minut Henryk i p. de Mornay wchodzili do pokoju Armanda.
Stan rannego nie uległ żadnej zmianie, najsilniejszemi środkami orzeźwiającemi nie można go było ocucić.
— Panie hrabio — rzekł młody doktór do pana de Nathon — usilnie pana proszę o wezwanie na konsylium najpierwszych powag lekarskich w Paryżu. Sam nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za leczenie w tym wypadku...
Henryk uścisnął rękę młodzieńcowi, który łączył rzecz rzadka, skromność szczerą z prawdziwą wiedzą i prosił pana de Bracy, ażeby czemprędzej udał się do lekarzy.
— Jak Bertę o tem uprzedzić? — namyślał się hrabia. — Cierpiąca i do tego bardzo wrażliwa, nie jest w stanie przenieść tej fatalnej wiadomości. A znów jak to przed nią ukryć? czyż podobna? Baronowa tylko może mi doradzić... Jest ona matką chrzestną Armanda, a prawdziwą matką z uczucia... Trzeba ją natychmiast powiadomić, natychmiast...
Pan de Nathon nie wrócił już do pałacu, lecz udał się do pani de Vergy, którą straciliśmy z oczu od niejakiego czasu.
Baronowa, dowiedziawszy się o pojedynku i o jego strasznym rezultacie, podwójnie była wzruszona i przez wzgląd na Armanda i przez wzgląd na Bertę. Drżała na myśl, jaka rozpacz ogarnie nieszczęśliwą matkę, gdy usłyszy że jej syn jest może blizki śmierci. Rozpacz doprowadzić ją mogłaby do szaleństwa, a w tej rozpaczy gotowa była się zdradzić.
— Trzeba go uratować! — szepnęła — trzeba... Wiedza musi nam cud uczynić, a jeżeli jest bezsilną, błagać będziemy Boga, a on nam nie odmówi!.. Prowadź mnie hrabio do ukochanego naszego szaleńca... Berta, powiadasz pan, cierpiącą jest od wczoraj wieczorem... Tem lepiej, Odosobnimy ją tem łatwiej i postaramy się, ażeby dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy sami upewnieni, będziemy mogli już podzielić się z nią nadzieją.
W godzinę później, hrabia i baronowa obecnymi byli przy naradzie najsłynniejszych lekarzy paryzkich, zgromadzonych przy łóżku Armanda Fangela. Zgodzili się oni jednomyślnie, że obrażenie czaszki nie pociągnie za sobą śmierci i że jedyne niebezpieczeństwo pochodzić może z wstrząśnienia mózgu, z czego gotowe wywiązać się zapalenie, naturalnie postanowiono użyć wszelkich środków zapobiegawczych.
Późnym wieczorem Armand otworzył oczy, odzyskał przytomność i podniósł się na łóżku. Dręczyło go nieustanne pragnienie i ostry ból głowy. Zaczynała się gorączka. Po chwili wzięła nad nim górę i znowu stracił przytomność.
Gdy to się działo w pawilonie, Berta również zmorzona gorączką, jeżeli nie była ciężko chorą, to co najmniej opadła zupełnie z sił. Zawiele wycierpiała od dni kilku. Biedna kobieta zanadto wyszafowała siły ciała i duszy. Teraz płacić musiała dług. Po nadmiernem podnieceniu nastąpiło najzupełniejsze przygnębienie.
W życiu jak w polityce, prawo reakcyi ma swoją moc zawsze.
Krótka ta choroba w podobnej chwili była dla Pani de Nathon szczęściem. Rana Armanda byłaby ją zabiła, a tak, można było wszystko przed nią ukryć. Henryk codzień silił się na odpowiednią minę, widząc go spokojnego i uśmiechniętego, nie podejrzewała nic.
Kiedy po dziesięciu dniach gorączka ustąpiła, a siły zaczęły Bercie powracać i Armand już wyszedł z niebezpieczeństwa. Lekarze ręczyli za jego życie, zastrzegając, że wyzdrowienie potrwa długo i wymagać będzie niezmiernie troskliwego pielęgnowania.
Berta już wstała z łóżka, wyjść miała z pokoju i powrócić do zwykłego trybu życia. Niepodobna było przed nią ukrywać powodów nieobecności Armanda, który przez dni kilka nie mógł jeszcze pokazywać się w pałacu.
Baronowa podjęła się opowiedzieć wszystko kuzynce i uczyniła to z taką przezornością, z tak doskonałym taktem, że Berta miała pewność wyratowania równocześnie z dowiedzeniem się o niebezpieczeństwie, wzruszenie było przygnębiające, ale nie piorunujące.
— A! — wyjąkała, opierając na ramieniu Blanki twarz zalaną łzami. — Bóg się zlitował nademną, ponieważ go zachował przy życiu... To za mnie się pojedynkował... za mnie o mało co nie umarł!..
— Za ciebie? — powtórzyła baronowa zdumiona.
Berta skinęła potwierdzająco.
Ale zkądże ty o tem wiesz? — podchwyciła Blanka — jakim sposobem nie wiedząc nic o pojedynku, znasz jego przyczynę?
Teraz na Bertę przyszła kolej opowiadać.
Co opowiedziała, czytelnicy to wiedzą i nie będziemy im powtarzali.
Gdy ukończyła to długie opowiadanie, baronowa uściskała ją, ucałowała i rzekła do niej z wyraźnem współczuciem:
— Ileś ty wycierpiała, ile mąk zniosłaś moja biedaczko!..
— Mniejsza już o to! — odpowiedziała pani de Nathon — mniejsza, ponieważ syn mój jest i żyje!.. Ty go pielęgnowałaś, nieprawdaż? — dodała po chwili milczenia.
— Tak i dotąd jeszcze pielęgnuję — odrzekła Blanka. — Codzień spędzam przy nim dwie lub trzy godziny.
— A! jakaś ty szczęśliwa!.. — zawołała hrabina. — Ty przynajmniej masz prawo!.. jesteś jego matką chrzestną!.. Ja jestem niczem, niczem! matką mu i tylko!.. Więc i ja dzielić będę z tobą to szczęście, którego ci zazdroszczę... Teraz jestem mocną... Kiedy pójdziesz, razem pójdziemy.
— Czemu nie?.. — rzekła baronowa po chwili. Ja jestem twoją krewną, a on twoim gościem... Nikogo to nie może dziwić, że i ty go pielęgnujesz...
— A! jakaś ty dobra!.. — szepnęła Berta po chwili, ściskając ręce kuzynki. — Twój chłodny rozsądek mnie przestraszał... Bałam się, czy mi się nie sprzeciwisz, ale nie byłabym cię usłuchała.
Zaraz nazajutrz i prawie codzień w ciągu kilku tygodni, pani de Nathon towarzyszyła Blance do Armanda i wchodziła jawnie w biały dzień do tego mieszkania, dokąd jak wiemy, skradała się niedawno drżąca i chowała się przelękniona za drzwiami.
Armand Fangel wydawał się być wielce ucieszonym i zarazem wielce zakłopotanym, tymi dowodami tak żywego i głębokiego przywiązania, jakie hrabina przed nim składała. Gdy przypadkiem kto z jego znajomych przyszedł go odwiedzić i zastał u niego obie kuzynki, czuł się wtedy bardzo zmieszanym i rumienił się mocno.
Bo pamiętał te nikczemne słowa, wyrzeczone przez pana de Flammaroche na balu w Operze. Przecie margrabia powiedział mu publicznie; „Jesteś kochankiem hrabiny de Nathon!“
Te słowa mogli byli i inni słyszeć i inni mogli też je pamiętać. A obecność przy jego łóżku Berty w całej krasie urody, czy nie mogła dać powodu do potwornego oszczerstwa?
O to właśnie lękał się Armand.
Pan de Nathon uważał to wszystko za rzecz bardzo naturalną. Nietylko bynajmniej się nie dziwił, ale sam zachęcał.
Obawy młodzieńca, ażeby dzienniki wiadomościami swemi nie wzbudziły w hrabi podejrzeń, na szczęście wcale się nie sprawdziły. Żaden ze świadków wyzwania w noc maskaradową, nie należał do „towarzystwa“ i nie zapamiętał nazwiska, wymówionego przez Flammarocha. Obelga więc ulotniła się niejako bez pozostawienia śladu.
Reporterzy, którzy bywają na balu w Operze jak i wszędzie, dokąd ich powołuje przyjęty obowiązek powiadamiania czytelników o wszelkich kwestyach i faktach chwili bieżącej, słyszeli tylko, że przyczyną pojedynku była tylko sprzeczka tych dwóch gorącego usposobienia, z których jeden drugiego potrącił.
Dzienniki poprzestały na doniesieniu o pojedynku i o jego rezultacie tragicznym, nie wdając się ani w szczegóły ani w komentarze.
Pana de Flammaroche nikt nie żałował, a jeden z jego sekundantów rozpoczął usilne starania, ażeby interesującą wdowę uwolnić z domu obłąkanych, gdzie ją nieboszczyk umieścił, pod pozorem obłędu.
Przyjaciel spełniał ten miłosierny uczynek w nadziei zaślubienia biednej angielki po upływie przepisanego terminu, mając zacny zamiar wydawać dochody z jej milionów, jak to czynił nieboszczyk margrabia za życia.
Nikt chyba tego sekundanta nie pomówi o „niepraktyczność“.
Nareszcie Armand wyzdrowiał zupełnie.
Młodzieniec najprzód opuścił łóżko, potem fotel i następnie swój pokój.
Po mału wrócił do prac swych z hrabią, do dawnych zwyczajów domowych i spokój najzupełniejszy zdawał się znów zapanować w pałacu Nathonów.


XVII.

Choroba i przychodzenie do zdrowia Armanda Fangela tak długo trwało, że nadszedł już miesiąc kwiecień.
Co rok w maju hrabia i hrabina mieli zwyczaj wyjeżdżać z Paryża na lato, do majątku swego w Normandyi.
W zwykłej porze Berta z Herminią pojechały na wieś. P. de Nathon, zatrzymany przeciągającemi się sesjami parlamentu, nie mógł im towarzyszyć.
Hrabina chciałaby pozostać niejaki czas jeszcze w Paryżu, ale doktorzy uważali za niezbędne dla jej zdrowia powietrze wiejskie i hrabia nie pozwolił na opóźnienie wyjazdu.
W lipcu, po zamknięciu posiedzeń, Henryk sam też wyjechał, prosząc Armanda żeby przybył do nich na dłużej,
Młodzieniec odmówił jednak, pod pozorem, że musi pozostać dla poczynienia w bibliotece poszukiwań materyału do wielkiej pracy historycznej, którą rozpoczął. Obiecał wszakże, na usilne nalegania, że we wrześniu przyjedzie na kilka dni do Amberville (tak się wieś nazywała) — i dotrzymał słowa.
Amberville uchodziło w okolicy za jednę z najpiękniejszych miejscowości w Normandyi, tak bogatej we wspaniałe siedziby książęce.
Armand, który po raz pierwszy widział z blizka prawdziwie pańską posiadłość ziemską, podziwiał wszystko niezmiernie i sam pałac okazały i ładny i park rozległy z stuletniemi drzewami, ze szemrzącemi strumykami i białemi posągami, wśród spowijającej je tajemniczo zieleni.
Lubił z Herminią przechadzać się po długich alejach, pod gęstem sklepieniem liściastem lip i kasztanów, wśród uroczego i orzeźwiającego chłodu, jakiego tu było pod dostatkiem, nawet w najskwarniejsze południe.
Lubił z dziewczęciem chodzić na łąki, gdzie klacze rasowe pasły się wraz ze swemi źrebiętami i przychodziły jeść cukier z ręki.
To życie wygodne, zarazem wiejskie i pańskie, przypadało do jego gustu i instynktów. Czuł się tu jak u siebie; w otoczeniu jakoś swojskiem i przekładał wieś tysiąc razy po nad Paryż.
Wtem, pewnego dnia, cały ten urok znikł.
Armand stał się niespokojnym, ponurym, zadumanym, i jedną tylko miał myśl, wyjechać ztąd czemprędzej.
Cóż spowodowało taką zmianę w młodzieńcu? Rzecz bardzo prosta, która przecie napełniła Armanda nieprzezwyciężalną trwogą.
Wydało mu się naraz, że hrabina okazuje dlań zbyt żywą sympatyę, że szuka sposobności znaleźć się z nim samą, a kiedy taka sposobność nastręczała się, spojrzenia Berty stawały się słodszemi i czulszemi gdy spoczywały na nim, głos drżał jej, gdy do niego mówiła.
Powiedzmy bez ogródek!.. Powiedzmy śmiało to, co Armand zaledwie śmiał wyznać przed sobą w myśli.
Bał się, ażeby go nie pokochała!
A z tej obawy napozór dziwnej i zabawnej, nie należy wnioskować, co przecie wydałoby się logicznem, że młodzieniec był zarozumiałym.
On w sobie miał tylko duszę prawą, serce czyste, a umysł godnej podziwu skromności.
Kilka miesięcy temu, byłby odrzucił daleko od siebie, jako szaleństwo niedorzeczne i występne, taką myśl, że pani de Nathon, ta kobieta, którą uwielbiał jak anioła, którą szanował jak świętą, mogłaby go pokochać miłością występną. Ale wszakże margrabia de Flammaroche zawołał do niego: „Ty jesteś jej kochankiem!“ Zatem taka ohyda wkraczała w dziedzinę rzeczy możliwych, skoro znalazł się człowiek, który w to wierzył i rzucił mu to w twarz.
Zabił tego człowieka, ale tem niemniej słowa, przez niego wyrzeczone, pozostały mu w pamięci, oświetlając mu wszystko fatalnem, ponurem światłem.
Zresztą te wybuchy czułości, których czasami pani de Nathon nie mogła powściągnąć, wydawały mu się oczywiście trudnemi do wytłomaczenia i niepokoiły go wielce.
Postanowił odjechać i pewnego pięknego wieczoru zapowiedział niezwłoczny wyjazd, ku wielkiemu zdziwieniu hrabiny, a ku wielkiemu zmartwieniu pana de Nathon i Herminii.
W dwie godziny później, pociąg kurjerski unosił go do Paryża.
Berta zbyt była spostrzegawczą, ażeby nie zauważyć groźnej oziębłości, jaką jej okazywał Armand w ostatnich czasach, zwłaszcza gdy się znajdował z nią sam. Martwiła się tem nierozumiejąc, i daremnie szukała przyczyny.
W przeddzień pojedynku, jak sobie przypominają czytelnicy, słyszała, jak młodzieniec mówił do wicehrabiego de Mornay o głębokiem przywiązaniu i szacunku bez granic, jakie miał dla niej.
Zkądże ta niechęć i zakłopotanie teraz w jej obecności? Dlaczego wreszcie przed nią uciekał? Pani de Nathon prawie doszła do tego przekonania, że Armand nie mógł jej przebaczyć niebezpieczeństwa, na jakie się za nią naraził i cierpień, jakie za nią z tego powodu przeniósł.
Wmawiała to w siebie, a przecie wiedziała, jak takie tłomaczenie nie licuje z szlachetną i rycerską naturą jej syna.


∗             ∗

W końcu listopada hrabia, hrabina i Herminia opuścili d’Amberville, wrócili do pałacu na bulwarze Hausmana i znowu życie ich zaczęło się takie same, jakie było roku poprzedniego.
Jednocześnie panna Fanny, zacna pokojówka i ładny August, wzorowy pokojowiec, uczepili się znów marzeń swych gorących, przerwanych chorobą Armanda i odjazdem na wieś.
Ziszczenie tych rojeń polegało jak wiadomo, na zręcznem wyzyskaniu tajemnicy ich państwa.
August i Fanny, każde z osobna, wyczekiwało tylko sposobności, obiecując sobie, że jeśli się ona prędko nie nadarzy, potrafią ją sami wytworzyć.
Pani de Nathon, zapominając, że już raz o mało co nie dostrzeżona została jak przez męża tak i przez Armanda, w przeddzień pojedynku, albo może nie chcąc o tem pamiętać, znowu walczyła z gorącą pokusą odwiedzenia ukradkiem i ostatecznie nie zdołała się jej oprzeć.
Pewnego dnia przyszła jej szalona myśl zerwać kilka pięknych a rzadkich kwiatów z tych, które galeryę oszkloną przemieniały w prawdziwy ogród zimowy i zanieść je do pokoju Armanda i tu włożyć w wazon na kominku, zamiast już się tam znajdujących.
— Zapewne nie spostrzeże tej zamiany — rzekła do siebie. — A przynajmniej będzie miał u siebie coś odemnie.
Wieczorem, tuż przed obiadem, młodzieniec wrócił do siebie ażeby się przebrać i przypadkiem towarzyszył mu p. de Nathon. Hrabia przyszedł po jakiś referat, którego się Armand podjął i ukończył go właśnie tego dnia zrana.
— Ho! ho! masz moje dziecko cenne i rzadkie kwiaty! — zawołał Henryk, podziwiając prześliczne róże chińskie w wazonie na kominku. — Cudne!.. myślałem że tylko ja prawie sam posiadam takie kwiaty w Paryżu. Zkądże się wzięły u ciebie?
— Nic a nic nie wiem... — odpowiedział Armand.
— E! — podchwycił hrabia ze śmiechem — a może pytanie moje jest niedelikatne?
— Nie, doprawdy!.. Nie mam dla nikogo tajemnic, a tembardziej dla pana. Nie wiem wcale, zkąd się wzięły te kwiaty... Zdaje mi się tylko, że jeszcze ich nie było kiedy wychodziłem zrana... Zapewne to lokaj mój wystarał się o nie... czas kolędy się zbliża, więc ci poczciwcy bezinteresowni śpieszą teraz ze składaniem dowodów swej gorliwości w służbie... Tłomaczę ci to, panie hrabio, jak mogę, może źle może dobrze, nie wiem, ale innego objaśnienia nie umiem znaleźć.
— A może — odparł p. de Nathon — te kwiaty, które się tak zjawiły bez twej wiedzy, są upominkiem od jakiej pięknej damy, która ci je przesłała incognito, ażeby obudzić czułe wspomnienia.
Armand wstrząsnął głową.
— Na to — rzekł — odpowiedzieć mogę śmiało „nie“!.. Piękna dama, o jakiej czyni pan przypuszczenia, dla mnie nie istnieje wcale, a tem mniej jakiebądź czułe wspomnienia... Nie mam ich dla nikogo, nikt więc nie może ich mieć dla mnie.
— Czy chciałbyś tem dać mi do zrozumienia, że w twym wieku serce twoje jest bezwzględnie wolne?.. To doprawdy byłoby nieprawdopodobieństwem...
— Nieprawdopodobieństwem czy przeciwnie, dość, że oświadczam panu iż tak jest.
— Jakto, nawet żadnego kaprysu bez następstw, jednego z tych, które tak są podobne do miłości, jak robaczek świętojański do gwiazdy?..
— Ani nawet czegoś podobnego...
— Tak!.. — podchwycił pan de Nathon, poczem dodał, po chwilowym namyśle:
— No, to tem lepiej!..
— Dlaczego tem lepiej? — spytał młodzieniec, z kolei się uśmiechając.
— Powiem ci, moje dziecko, ale później...
Ta odpowiedź wymijająca szczególnie zaintrygowała Armanda Fangel’a, ale nie wypadało mu nalegać i nie nalegał też wcale.
Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot.
Nazajutrz zrana, korzystając z jednej z tych rzadkich chwil, które piękny August raczył obracać na jego usługi, Armand zagadnął go wskazując na bukiet w wazonie:
— Zkąd te kwiaty?
Lokaj podążył oczyma w kierunku wskazanym ręką swego pana, a twarz jego wyraziła ździwienie jaknajzupełniejsze i jaknajkomiczniejsze.
— Pan raczy mnie pytać... — wyjąkał.
Armand powtórzył pytanie.
Piękny August wykrzywił usta w idjotycznym uśmiechu, który uważał za dowcipny i odparł:
— O! słyszałem odrazu, proszę pana...
— Więc odpowiadaj!
— Bo mnie się zdawało, że pan o tem lepiej powinien wiedzieć odemnie...
— A zkądże mam wiedzieć, gdzieś kupował te kwiaty?..
— Kiedy ja ich, proszę pana, nie kupowałem.
— No, to któż ci je dał?
— Kiedy mnie nikt ich nie dawał.
Armand tupnął nogą.
— Więc jakim sposobem znalazły się one u mnie — zawołał niecierpliwie. — Przecie musiałeś je zkądciś wziąść, kiedy są na kominku?
— Są, proszę pana, to pewna, ale ja się do tego nie mieszałem.
— Żartujesz, czy co?
— O! proszę pana, czyżbym śmiał...
— Ale wiesz że to niepodobna, aby kto inny prócz ciebie, mógł tu przynieść te kwiaty.
— Dowiem się, jeżeli pan chce ażebym się dowiedział — odrzekł August tonem szyderczej pokory.
— Więc się przyznajesz?
— Przyznaję się do wszystkiego, do czego tylko pan każe...
— To od ciebie pochodzą te kwiaty?
— Pan zdaje się być tak tego pewny, że chyba musi pan mieć racyę.
— Dlaczego z początku wypierałeś się?
— Bo nie pamiętałem... Mam pamięć trochę słabą, zapewne... ale skóro pan każe mi sobie przypomnieć, to przypominam sobie... Pan jest panem, a ją jestem sługą, a służącego rzeczą jest myśleć, zdaje mi się, że uchybiłbym uszanowaniu, gdybym przywiązywał jakąkolwiek wagę do powziętych wprzód niesłusznie podejrzeń...
— Cóżeś przypuszczał?
— Czy pan każe mi mówić?..
— Tak... Sto razy już kazałem ci mówić.
— Wyobrażałem sobie — rzekł August pretensjonalnym tonem, cedząc słówko po słówku — wyobrażałem sobie, że jaka dama zakochana w panu, chciała siebie przypomnieć tym pachnącym prezentem i że te kwiaty były dla pana słodkim i szacownym upominkiem miłości, tajemnicy i rozkoszy...
Lokaj chciał dalej pleść, ale go Armand powstrzymał.
— Dobrze... — rzekł — już cię nie potrzebuję.
August odszedł, zacierając ręce.
— Doskonale!.. — mruczał do siebie — nie żałowałem języka... Pan teraz rozumie, że wiem o wszystkiem!..
— Jestem młody i bogaty — mówił tymczasem Armand do siebie. — Jakaś awanturnica, jedna z tych, co frymarczą swemi wdziękami, przekupiła mego służącego, aby tu przyniósł kwiaty i chce mnie przez zaciekawienie pociągnąć do miłości!.. Godna politowania intryga!.. Nie zręczna komedya intrygantki i lokaja!.. Jeżeli hultaj jeszcze raz się odważy, zaraz go przepędzę!.. Nie myślmy już o tem.
I rzeczywiście nie myślał.


XVIII.

Dlaczego p. de Nathon powiedział: „No, to tem lepiej!“ Armandowi Fangel w chwili, gdy ten zapewniał że serce jego jest zupełnie wolne?
Dlaczego hrabia, zapytany przez młodzieńca o znaczeniu tych słów, odrzekł: „Powiem ci, ale później!..“
Zaraz to wytłomaczymy naszym czytelnikom.
Armand, którego zaprezentowaliśmy czytelnikom jako „dystyngowanego“ pod każdym względem, stawał się teraz szybko człowiekiem „wybitnym“.
Przeszedł już o wiele nadzieje, jakie w nim hrabia zaraz od początku pokładał.
Wykształcił się bardzo poważnie, a prace zamieszczone przezeń z dziedziny historyi, filozofii, etyki i ekonomii społecznej oraz politycznej w takich pismach jak „Revue de Deux Mondes“, „Journal des Debats“, postawiły go pośród publicystów w pierwszym szeregu, tak pod względem poglądów, jak erudycyi i stylu i zjednały mu wkrótce zasłużony rozgłos.
Nie było już wątpliwości, że gdy dojdzie wiekiem do lat, przepisanych przez prawo dla postawienia swej kandydatury w swoim departamencie, znaczną większością głosów wejdzie do Izby.
A znalazłszy się w Izbie, przy świetnej wymowie i wykształceniu gruntownem a wielostronnem, może zostać jednym z tych wpływowych przywódców stronnictwa, których w przyszłości czeka może miejsce w ministeryum lub w ambasadzie.
Owóż p. de Nathon, widząc taką przyszłość otwartą przed swym protegowanym, powiedział pewnego dnia:
— Czemu nie mógłby on być moim zięciem?
Ta myśl, stając się dla hrabiego pokusą, wywołała jednak w umyśle jego pewne zarzuty, z których dwa były najgłówniejsze:
— Armand był bardzo młody...
— Armand nie był szlachcicem...
Ale przy głębszem zastanowieniu, cóż znaczył wiek? Armand prawie o sześć lat starszym był od Herminii. Jego zaś upodobania, zwyczaje, tryb życia, dawały większą i lepszą rękojmię, niż jakie mogło zapewnić postępowanie ludzi, nawet o dziesięć lat od niego starszych.
Armand, choć mniej bogatszy od hrabiego, posiadał ładną fortunę, do której z czasem przyłączyć się miał i majątek baronowej Vergy. Pod tym względem stanowił więc niewątpliwie dobrą partję.
Kwestya tylko była o „nazwisko“, a dla Henryka była to rzecz bardzo poważna.
Myśl, że Herminia nazywać się będzie panią Fangel, niezmiernie niepodobała się hrabiemu.
Ale i na to nasuwała się rada.
Można było u władzy właściwej wyrobić dodanie do nazwiska Armanda nazwisko rodziny, do której wchodził. W ten sposób zostałby „Fangelem de Nathon“.
Po niejakim czasie, po wyświadczeniu jakiej przysługi państwu, dekretem władzy pozwolonoby młodzieńcowi przybrać tytuł hrabiego i z iściłoby się marzenie dyplomaty, gdyż nadal byłby utrzymany jego ród, który teraz przy braku potomka płci męzkiej, mógł na nim wygasnąć.
Henryk wiele nocy rozważał tą kwestyę i rozstrzygnął ją wreszcie w sposób twierdzący, ale pozostało mu jeszcze otrzymać na to zezwolenie trzech osób: Herminii, Armanda i pani de Nathon.
Zgoda zupełna ze strony Berty, zdała się być hrabiemu niezawodną. Armand, ponieważ w nikim się nie kochał, będzie uszczęśliwiony, mogąc oddać serce swe zachwycającej i trochę naiwnej Herminii. Przedewszystkiem jednak należało zręcznie wypytać Herminię, bo gdyby przypadkiem Armand nie podobał się temu kochanemu dziecku, jeżeli nie jako przyjaciel, ale jako mąż przyszły, hrabia postanowił z góry wyrzec się projektów tego związku.
Pan de Nathon miał z córką długą rozmowę, a dla dowiedzenia się, co rzeczywiście myśli, nie potrzeba mu było używać wielkiej dyplomacyi.
Herminia, skłonna z natury do wynurzeń, była szczerą jaknajzupełniej.
Z rozmowy tej, hrabia nabrał pewności, że Herminia miała dla Armanda bardzo żywą sympatję. Wydawał się jej bardzo miłym, ładnym i w ogóle podobał się jej o wiele lepiej od wszystkich młodych ludzi bywających w salonie rodziców. Lubiła z nim rozmawiać, pragnęła zawsze jego towarzystwa, ale nie doznawała wzruszenia gdy wchodził, nie rumieniła się słysząc jego nazwisko, nie wpadała w zadumę gdy pomyślała o nim, a jeżeli cieszy się z jego obecności, to przecie nie smuciła się z jego nieobecności.
Wszystko to było raczej tylko przywiązaniem siostry i niczem więcej, ale p. de Nathon powiedział sobie, że to uczucie łagodne i spokojne, zmieni się bardzo prędko na inne żywsze, kiedy Armand Fangel z przyjaciela stanie się narzeczonym dziewczęcia.
— Teraz — pomyślał hrabia — potrzeba tylko wypytać Armanda, tak, jak wypytałem Herminię. Z nim trzeba postąpić stanowczo, t. j. otwarcie ofiarować mu rękę naszej córki, bo choćby w niej był nawet szalenie zakochanym (co mi się nie wydaje), nigdyby sam nie śmiał mnie o to prosić. Nazwisko Herminii i jej posag milionowy krępują delikatnością i dumą tego uczciwego, szlachetnego młodzieńca, Moja zaś godność w niczem nie będzie zadraśnięta, a wyobrażam sobie zawczasu wesołą niespodziankę dla Berty, gdy jej powiem, że syn chrzestny jej kuzynki i jej najlepszej przyjaciółki, który jest już jakby naszem dzieckiem, zostanie naprawdę jej synem!..
Armand żył jaknajspokojniej, pracując bardziej niż kiedykolwiek, gdyż praca była dlań szczęściem i nie podejrzewał zgoła projektów hrabiego, które przy wiadomym stanie rzeczy sprowadzić mogły fatalną katastrofę.
Pewnego dnia w miesiącu lutym, prawie w rok po pojedynku, w którym margrabia de Flammaroche śmierć znalazł, młodzieniec, ulegając namowom wicehrabiego de Mornay, kazał się odfotografować u pewnego słynnego naówczas fotografa.
W parę dni otrzymał z pracowni fotografię próbną z zapytaniem listownem czy dobra i czy można więcej takich robić.
Armand odpisał że jest zadowolony, zostawił fotografię na biurku i wyszedł.
W dwie godziny później pani de Nathon jak zwykle, zakradła się do mieszkania syna, a zobaczywszy jego fotografię, porwała ją chciwie i ponieważ podobieństwo było wielkie, przycisnęła ją do ust z uniesieniem, wyobrażając sobie, że całuje samego Armanda.
Naraz usłyszała zgrzyt klucza obracanego w zamku. Któś otwierał drzwi od sieni.
Przestraszona Berta uciekła, a w przelęknieniu tem zapomniała położyć fotografię na miejscu, zkąd ją wzięła.
Przebiegła szybko sypialny pokój młodzieńca i inne następne. Zeskoczyła z trzech schodów prowadzących do bocznych drzwiczek, które potem otworzyła i upewniwszy się spojrzeniem, że nikt jej nie widzi, wbiegła do oszklonej galeryi. Jakież było jej przerażenie, gdy nagle uczuła, że nie może się poruszyć dalej, że przytrzymaną została na miejscu. Więc ją ktoś gonił... więc wszystko się wykryło!.. O mało co nie upadła zemdlona, ale uratowała ją resztka energii... Dał się słyszeć trzask... przeszkoda ustąpiła.
Pani de Nathon obróciła się i zrozumiała teraz przyczynę swego przerażenia, która była przecie bardzo prosta.
Koniec jej bardzo powłóczystej sukni zaczepił się we drzwiach, gdy je zatrzasnęła raptownie. Gwałtownem szarpnięciem wyrwała suknię, Kawałek jedwabnej materyi udarł się jednak i pozostał między progiem a podłogą.
Hrabina wróciła się odczepić ten kawałek materji, którego obecność w takiem miejscu mogła ją poważnie skompromitować. Już miała drzwi otworzyć, kiedy ozwały się jakieś kroki lekkie i prędkie w korytarzu oszklonym. Pośród zieleni, otaczającej ściany, zarysowała się ujmująca postać. To Herminia weszła do galerji.
Berta ledwie zdążyła wsunąć za gorset fotografię, którą wciąż jeszcze trzymała w ręce i zaczęła obrywać kwiaty z najbliższego krzewu.
— A to ty tu jesteś, mamo!.. — zawołało dziewczę. — A ja myślałam, że jesteś w swoim pokoju... Cóż tu mama porabia?..
— Widzisz, moje dziecko — odpowiedziała hrabina, usiłując zapanować nad swem wzruszeniem — zrywam kwiaty...
— To jest mama je obłamuje... A przecie sama mama mówiła mi, że to kwiatkom szkodzi... To też muszę kochaną mamę połajać po raz pierwszy w życiu... Jeżeli mamie potrzeba nożyczek, oto są moje, bo i ja właśnie przyszłam zerwać trochę kwiatów, ale nie obłamując ich.
Pani de Nathon była jak na torturach. Ani można było myśleć o oddaleniu ztąd córki... Bo jakże ją oddalić z galerji, gdy matka sama tu zostanie!.. Namyśliła się, że poddać się musi temu, czemu nie może przeszkodzić. Obiecała sobie później tu wrócić, pocieszając się, że przecie mały kawałek materji pod drzwiami zatracony, nie zwróci tak prędko niczyjej uwagi.
Pozostała więc przy Herminii z pół godziny, dopomagając jej do ułożenia ogromnego bukietu i była na pozór spokojną, jakby nic jej nie niepokoiło.
Kiedy dziewczę ukończyło to wonne żniwo, hrabina wyszła z nią z ogrodu zimowego, wróciła do swego mieszkania, zdjęła z siebie suknię podartą i schowała, ażeby jej nie zobaczyła ciekawa Fanny i już zamierza znów iść do galerji oszklonej, kiedy lokaj oznajmił, że p. de Nathon prosi ją do salonu, gdzie mu jej kogoś przedstawi.
— A, mój Boże! — szepnęła Berta — jakże są szczęśliwi ci, którzy w życiu nie mają żadnej tajemnicy, którzy nie potrzebują z niczem się kryć.
I po tej cichej skardze żałosnej, udała się do oczekującego ją męża.
Odgłosem obróconego klucza w zamku spłoszył panią de Nathon, Armand Fangel, który wracał do swego mieszkania dla dokończenia zaczętego w przeddzień artykułu ekonomicznego.
Młodzieniec przebrał się w lekką bluzkę, zapalił jedno z cygar, których dobroć oceniał nieraz piękny August pokryjomu, usiadł przed biurkiem, rozłożył papier i umaczał pióro w kałamarzu.
Odczytawszy jednak ostatnie zdanie swej pracy, i zanim rozpoczął nowe zdanie dalsze, machinalnie poszukał oczyma fotografii w miejscu, gdzie ją zrana zostawił.
Nie zobaczył jej — wiemy dlaczego.
Przypuszczając, że służący mógł fotografię porzucić pomiędzy papiery, dzienniki i książki, nagromadzone na stoliku, wstał i zaczął wszystko przewracać na biurku, lecz bez skutku.
Fotografii nie było.
— A! tego już za wiele! — zawołał głośno zniecierpliwiony Armand — muszę tą fotografię znaleźć!.. przecie nie znikła!..
Zbliżył się do kominka i pociągnął za sznurek, połączony z dzwonkiem w pokoju służących.
Lecz piękny August nie stawił się na to wezwanie.
Armand zadzwonił znowu kilkakrotnie, a szarpnął sznurek tak gwałtownie, że pozostał mu on w ręce.
Gniew nastąpił po zniecierpliwieniu. Ktoś z lekka zapukał do drzwi w przedpokoju. Młodzieniec pobiegł otworzyć i znalazł się wobec swego stangreta.
— Słysząc że pan dzwoni — rzekł tenże — przyszedłem po rozkazy.
— Nie ciebie potrzebuję. Gdzie jest August?
— Wyszedł, proszę pana.
— No, widzę... Ale gdzież jest?
— Nie wiem, proszę pana... Ale może go gdzie znajdę, jeżeli pan każe, to poszukam go.
— Każę — przerwał Armand — szukaj... znajdź mi go... niech przychodzi zaraz... potrzebuję go natychmiast...
— Idę, proszę pana... ale pozwolę sobie zauważyć panu, że moim obowiązkiem jest doglądać pańskich koni i powozów, siedzieć na koźle i powozić, a nie szukać Augusta.
Armand tupnął nogą gwałtownie. Stangret, tak dobrze obeznany ze swą specjalnością, spuścił głowę i skierował się ku ulicy Courcelle, gdzie w znanej knajpie, gdzieśmy już widzieli lokaja ze ślusarzem, spodziewał się zastać Augusta przy butelce anyżówki, albo z kijem przy bilardzie.
Nie zawiódł się. Pierwszą osobą, która tam rzuciła mu się w oczy był August, który właśnie smarował kij swój kredą i mówił wesoło:
— Dziewiętnaście w czterech razach!.. Mój Rossignolu, już po tobie!.. Zaraz z tobą skończę!..


XIX.

— Skończysz innym razem!.. — przerwał stangret, zjawiając się jak posąg komandora na uczcie Don Juana.
— Co? — zawołał lokaj, obracając się. — A, to ty Józefie... siadajże a każ sobie co podać... Ja funduję... Naturalnie, na koszt Rossignola... Za pięć minut skończymy...
— Nie pięć minut, ale ani chwili dłużej... potrzebny jesteś natychmiast.
— Cóż tam takiego?..
— Pan cię potrzebuje... kazał mi cię szukać...
— To i cóż z tego, pan może poczekać... przecie się nie pali...
— Zapewne że mógłby, ale zdaje się, że nie ma ochoty... Jakby się wściekł... Dzwonił na ciebie i dzwonił, aż urwał sznurek... klnie... tupie nogami...
— A to musiano go chyba zamienić... — szepnął August zdumiony.
— Zamieniono czy nie zamieniono, ale radzę ci się pośpieszyć, ażeby źle z tobą nie było... Dziś z nim żartować nie można... Mógłby odrazu się z tobą rozprawić...
Lokaj wzruszył pogardliwie ramionami i uśmiechnął się, jako pewny siebie.
— Ze mną nie tak łatwo się rozprawić! — odparł — mnie nikt nie ruszy z domu!.. Ale idę, kiedy panu tak pilno!.. Ale to pierwszy raz i ostatni, nie trzeba go przyzwyczajać... Zastąp mnie, Józefie, w partyi... Ja mam dziewiętnaście, a Rossignol cztery.. O! ci panowie, jak to oni są bez żadnego wyrozumienia... Kiedyż i ja nareszcie zostanę panem?..
August opuścił knajpę bardzo niezadowolony, a nawet oburzony niedelikatnością Armanda Fangela
Przyszedłszy do pawilonu na bulwarze Hausmana, lokaj rzucił cygaro, wszedł na schody, otworzył drzwi od przedpokoju własnym kluczem i pokazał się w salonie.
Armand, czekając nań, stał przy kominku, zobaczywszy go, zawołał:
— Jesteś nareszcie! Przecie!
— Przybiegłem nie tracąc ani chwili, jak tylko się dowiedziałem, że pan mnie woła... — odpowiedział piękny August.
— Gdzieżeś to był?
— Prosił mnie jeden z kolegów w sąsiedztwie, ażebym mu trochę pomógł, bo on dopiero co jest w obowiązku, a pan jego ma dziś u siebie gości. Wiedząc, jak pan rzadko bywa u siebie w dzień, myślałem, że mogę się oddalić na godzinę...
— To na przyszłość pamiętaj, ażebym cię zawsze zastał, jak do domu przyjdę.
— Nie omieszkam... — rzekł August głośno, a po cichu dodał do siebie: Każ się wypchać!
— Kiedym z domu wychodził zrana — podchwycił Armand — leżała tutaj na biurku fotografia... widziałeś ją?..
— Widziałem, proszę pana... Uprzątając salon, zauważyłem ją i wydała mi się podobną... ale w naturze, pan daleko lepiej...
I piękny August spojrzał na swego pana ukradkiem, ażeby zobaczyć jaki skutek wywarło na nim to delikatne pochlebstwo.
Ale Armand jakby go wcale nie słyszał i mówił dalej:
— Gdzież jest ta fotografia?
— Zapewne tam, gdzie ją pan położył...
— Mówię ci, że zostawiłem ją na tem miejscu, przyszedłem przed chwilą i nie znajduję jej... Cóż się z nią stało?..
— Pozwoli mi pan odpowiedzieć, że nic a nic nie wiem...
— To być nie może!..
Piękny August przybrał minę urażonej godności.
— Cóż to, podejrzewa mnie pan o kłamstwo?..
Armand wzruszył ramionami.
— Ja jestem uczciwym człowiekiem, proszę pana, chociażem tylko służący — mówił dalej lokaj — i moja uczciwość...
— Tu nie chodzi o twoją uczciwość — przerwał Armand — bo to przecie jak wiesz, rzecz bez żadnej wartości. Podejrzewam cię tylko po prostu o niedbalstwo, albo o ciekawość!.. Mogłeś, dajmy na to, przyglądając się fotografii, upuścić ją przypadkowo w ogień na kominku... Mogłeś ją wziąść dla pokazania swoim kolegom, myśląc, że ją położysz na miejscu, zanim wrócę... nic w tem nie byłoby tak złego, i dlatego, proszę cię, przyznaj się szczerze.
— Nie mogę się przyznać do tego, co nie było — rzekł piękny August.
— Więc utrzymujesz, że nie wiesz, gdzie jest ta fotografia?
— Tak, proszę pana, utrzymuję i mówię szczerą prawdę.
Armand uczynił wielki wysiłek nad sobą, ażeby powściągnąć opanowujący go gniew.
— Ależ — zawołał — zrozumże jakie to niedorzeczne co mówisz! Na twoje objaśnienie możnaby się tylko w takim razie zgodzić, gdyby można było przypuścić, że ktoś tu wchodził do mego mieszkania po twojem wyjściu i przed mojem przyjściem.
— Ja nie jestem od tego, ażeby tak nie przypuszczać... — odpowiedział August.
— Zapominasz, że są tylko dwa klucze od przedpokoju... Jeden ja mam, ty drugi. Czyś komu pożyczał swego?
— Nie, proszę pana.
— Więc...
August przybrał minę niezmiernie filuterną. Zamrugał oczyma, nadął policzki, wykrzywił usta i odrzekł:
— A czy pan jest pewien, że więcej kluczy niema?
— Czy jestem pewien?.. — podchwycił Armand, spoglądając na lokaja.
— Tak, proszę pana, bo gdyby był jeszcze trzeci, wszystko dałoby się jaknajlepiej wytłomaczyć i ta nieznana ręka, co wtedy włożyła bukiety do wazonów pana, mogła bardzo łatwo „świsnąć“ fotografię pańską.
— Jakto — zawołał młodzieniec ze wzmagającem się zniecierpliwieniem — powracasz znów do tej śmiesznej historji z kwiatami?..
— Tak, proszę pana, powracam... Ta historja jeszcze dotąd się nie wyjaśniła... przynajmniej dla pana, a ja coś już wyrozumiałem i zobaczy pan jak się to wszystko ze sobą łączy... Jakaś piękna dama zajęta panem, przychodzi tu od czasu do czasu plądrować... to przyniesie bukiet, to zabierze fotografię, jedno wynagradza sobie drugiem, wprawdzie niewiadome jest jeszcze nazwisko tej damy, ale chociażbym nawet wiedział, nigdybym nie pozwolił sobie wymówić go...
— Ten człowiek oszalał! — zawołał do siebie Armand, patrząc na służącego przenikliwie.
Twarz Augusta wyrażała zupełne zadowolenie, ale niepodobna było na niej pochwycić choćby najmniejszego śladu szaleństwa. Oko było wesołe, usta się uśmiechały.
— Czy pan mnie jeszcze podejrzewa? — spytał lokaj.
— Naturalnie — pomyślał młodzieniec — w tem musi coś być.
Po chwili zaś namysłu, dodał głośno:
— No, Auguście, wytłomacz sie, porzuć te miny tajemnicze i tę mowę zagadkową... Mów wyraźnie, bez żadnych ogródek.. Czas już, ażebym cię zrozumiał.
— Doprawdy pan niedobrze robi, że się tak i przedemną kryje — odrzekł służący. — Oddawna już wiem o tylu rzeczach, a przed nikim ani pisnę o tajemnicy pana...
— O mojej tajemnicy? — powtórzył Armand zdumiony. — O jakiej tajemnicy?
— A co do tych drzwi ubocznych, przez które zagląda do pana „pewna osoba“...
— Co za drzwi!?.. Jaka osoba?.. — zapytał młodzieniec, a zdumienie jego wzmagało się z każdą chwilą.
— Więc pan wciąż mi nie ufa? — odezwał się August z nowym uśmiechem. — Jeżeli pan raczy pójść ze mną w głąb mieszkania, przekona się, że wiem o wszystkiem.
— Chodź...
Pan i służący weszli razem do pokoiku, gdzie znajdowały się schodki, prowadzące z pawilonu do galerji oszklonej.
August już chciał się wdać w objaśnienia, ale uczyniła je zbytecznemi pewna okoliczność, którą czytelnicy może odgadują.
Lokaj wydał okrzyk radosny, wskazując na kawałek materyi jedwabnej, wspaniałego koloru zielonego, uczepionej między progiem a ostatnim ze schodów.
— A o tem co pan myśli? — zapytał. — Teraz chyba już będzie pan wierzył, że któś wchodził dzisiaj do pokoju pana.
Armand pochylił głowę, nic nie odpowiedziawszy. Od pierwszego rzutu oka poznał materyę zieloną sukni, którą pani de Nathon miała nawet tego dnia właśnie przy śniadaniu.
Więc potwierdzały się jego podejrzenia!.. Obawy jego były usprawiedliwione!.. Hrabina kochała go!.. Kochała go tak bardzo, że nawet narażała swój honor, wraz ze spokojem całego życia, byleby podczas jego nieobecności, zajść do jego mieszkania.
— Auguście! — odezwał się po chwili, głosem bardzo wzburzonym — masz słuszność i widzę teraz, że bez racyi podejrzewałem cię o niedbalstwo lub o ciekawość... Ale ani słowa o tem co odkryłeś i o czem ja sam zgoła nie wiedziałem.. Jesteś rozsądny, pojmujesz więc zapewne, jak postępek taki nierozważny, choć w gruncie rzeczy niewinny, mógłby być źle tłomaczony... Nakazuję ci zatem najzupełniejsze o tem milczenie...
— O! pan może być zupełnie spokojny... ja już milczałem, nawet wtenczas, kiedy się pan krył przedemną... Teraz, kiedy pan ma do mnie zaufanie, będę jeszcze bardziej milczał.
Armand nie pojął tego ostatniego zdania, które ustanawiało niejakie wspólnictwo między nim a sługą. Bezwątpienia nie dosłyszał go, zamyśliwszy się nad poważną i niebezpieczną stroną położenia.
Powrócił zwolna do swego saloniku. Dał znak Augustowi i ten pozostawił go samego.
Wtedy młodzieniec mógł bez świadka oddać się posępnym rozmyślaniom, albo raczej dręczącemu go cierpieniu. Teraz miał, a przynajmniej mniemał że ma dowód rzeczowy szalonej namiętności hrabiny.
Co z tego może wyniknąć?
Nie wątpił oczywiście ani na chwilę, ażeby sam mógł kiedykolwiek uledz jakiej słabości i stać się winnym!. On sam czuł się silnym. Wiedział, że nic w świecie nie doprowadzi go do wywzajemnienia się zdradą najnikczemniejszą za szlachetną i ufności pełną przyjaźń hrabiego de Nathon.
Ale pozory tej zdrady, która dlań była tak ohydną, już nosił dzisiaj w oczach własnego lokaja, kto wie, czy jutro nie będzie ich miał w oczach samego pana de Nathon?
Henryk już blizki był podejrzenia owego dnia kiedy na kominku Armanda zobaczył kwiaty, jakie on tylko posiadał w całym Paryżu.
Przypadek, traf, mogły mu odkryć nagle potajemne wizyty Berty w pawilonie.
Czyż wówczas w strasznym i słusznym gniewie nie przyjdzie zażądać objaśnienia od tego, którego te niezbite poszlaki wskażą mu go jako sprawcę jego hańby? Cóż mu odpowiedzieć? Prawdę. Ale czyż on może uwierzyć? Stokroć nie, tyle była ona nieprawdopodobną!..
Armand w myśli stawiając się w miejscu hrabiego, pojmował, że niepodobna mu się usprawiedliwić w jego oczach. Wypadłoby więc dać mu zadośćuczynienie za zniewagę, której wcale nie popełnił i oddać mu swe życie, bo ze szpadą w ręce, z pewnością nie broniłby się wcale; umrze, zabity i przeklęty przez człowieka, którego najwięcej kochał na świecie, pozostawiając po sobie pamięć, skalaną zdradą sromotną!
Takie widoki przyszłości zdolne były przerazić i najdzielniejsze serce, najbardziej zahartowaną duszę.
Armand postanowił wszelkiemi sposoby zapobiedz katastrofie, którą nieostrożność lekkomyślna hrabiny, czyniła prawie nieodwołalną i natychmiast postarał się obmyślić te sposoby.
Po długiem zastanowieniu, zdało mu się, że jest tylko jeden jedyny środek: oddalić się z Paryża, opuścić Francję, udając się w podróż przynajmniej na rok, po powrocie zaś, wyrzec się politycznego protektoratu pana de Nathon, a może nawet tej świetnej przyszłości o jakiej marzył, wyprowadzić się z pawilonu pałacowego, zamieszkać w części miasta bardzo oddalonej od bulwaru Hausmana, ożenić się i szukać na łonie nowej rodziny tego życia spokojnego, jakie szał Berty czynił niemożebnem w otoczeniu tem, gdzie dotychczas przebywał.
Powziąwszy te postanowienia, Armand zamierzył wykonać je bezzwłocznie i czuł się spokojniejszym o przyszłość, którą już tak sobie ułożył.
Ale poeta powiada: „Przyszłość należy do Boga“


XX.

Armand dnia tego nie jadł obiadu w pałacu, a nazajutrz napisał do hrabiego, że nie może być na śniadaniu.
Pan de Nathon odpisał mu kilka słów, prosząc o oznaczenie mu godziny, kiedy może się z nim widzieć, bo ma wiele do pomówienia o rzeczach poważnych.
Forma całkiem przyjacielska tego liściku, świadczyła jaknajzupełniej, że p. de Nathon nie miał żadnych podejrzeń. Nie mniej jednak, młodzieniec nie mógł się oprzeć pewnemu niepokojowi. W fałszywem położeniu każda rzecz nieprzewidziana daje dużo do myślenia. Jaki cel mogła mieć ta żądana przez hrabiego rozmowa?
Dnia tego była niedziela. W izbie zawieszono posiedzenia. Armand oznaczył więc do rozporządzenia hrabiemu godzinę popołudniową i czekał na tą rozmowę z niecierpliwością.
O umówionej porze udał się do gabinetu hrabiego.
Henryk postąpił kilka kroków na spotkanie Armanda, uścisnął go za rękę może serdeczniej nawet niż zwykle i rzekł doń z uśmiechem:
— Moje drogie dziecko, zaczynasz się u nas rzadko pokazywać!.. Uciekasz przed nami, czy co... Ale bądź spokojny, ja tak źle o tobie nie myślę — dodał skwapliwie. — Musiałbyś być chyba wielkim niewdzięcznikiem, ażebyś nas miał nie kochać, a wiem, że nim nie jesteś, ani nim nie będziesz...
— I słusznie tak myślisz, panie hrabio! — odpowiedział gorąco młodzieniec — niewdzięczność jest dla mnie jednym z najwstrętniejszych występków!
— Jak dla każdej poczciwej natury! — rzekł pan de Nathon — a cóż dopiero o tobie mówić!
— Sądzisz mnie, panie hrabio, z wielką pobłażliwością.
— Sądzę cię jako człowiek, który cię dobrze zna, szanuje i kocha... Będziesz miał zaraz najlepszy tego dowód.. Właśnie dlatego, że chcę ci go dać, prosiłem cię o tą rozmowę... Przy latach moich mógłbym dwa razy być twoim ojcem... Jesteś moim synem z przywiązania... Chcę więc z tobą pomówić jak z synem, a ty powinieneś mnie słuchać i odpowiadać mi, jak prawdziwy syn.
Teraz Armand uścisnął hrabiego za ręce, a uczynił to z całego serca.
— Od kilku dni — podchwycił Henryk — nie jesteś takim jak dawniej...
— Ależ... — odezwał się młodzieniec.
— O! nie zaprzeczaj! — przerwał pan de Nathon. — Ja nie chcę twierdzić nic takiego, czegobym nie mógł dowieść z łatwością... Jesteś zamyślony, niespokojny, prawie smutny... Praca cię męczy... Zapały szlachetne rozpraszają się jak dymy... Plany ambitne maleją... Widnokrąg tak szeroko przed tobą otwarty, zdaje się w oczach twoich zwężać z dnia na dzień, ba! nawet z godziny na godzinę... Wszak prawda, czy nie zgaduję co się dzieje w twej duszy?
Armand prędko zdecydował się, jak ma postąpić. Hrabia nastręczał mu sposobność do oznajmienia o pierwszem z postanowień, jakie powziął w przeddzień. Sposobności tej nie pominął.
— Tak, wyznaję — odpowiedział — to prawda!.. Czyta pan we mnie, jak w otwartej książce... Określa pan jednem słowem, co mnie wydawało się mglistem... Jestem w okresie zasłabnięcia moralnego, zniechęcenia bez powodu, sam się tego wstydzę, a jednak nie mogę temu zaradzić. Powietrze paryzkie dusi mnie tak, że powziąłem myśl dalekiej podróży i natychmiast zamierzam ten projekt urzeczywistnić.
— Chcesz wyjechać? — zawołał pan de Nathon.
— Tak, panie hrabio, i zdaje mi się, że postąpię najlepiej.
— Ho! ho! — rzekł Henryk z nowym uśmiechem — ta choroba jakoś wydaje się ciężką, kiedy potrzeba takich na nią lekarstw, ale może jej przecie poradzimy!.. Biorę na siebie rolę doktora i dotykam się miejsca najwrażliwszego. Czy przypadkiem niema w twem sercu jakiej nieszczęśliwej miłości?.. Pytanie co prawda niedelikatne, ale odpowiedz na nie.
Armand zaczerwienił się. W umyśle jego, jak błyskawica przebiegła myśl, że hrabia może go już posądza o miłość ku hrabinie.
— Nie, panie hrabio — odparł po chwili, wstrząsając głową. — Nie mam w sercu miłości ani szczęśliwej ani nieszczęśliwej... Nie kocham się w nikim i zdaje mi się, że to już panu raz powiedziałem.
— Tak, ale od tego czasu położenie mogło się zmienić.
— Ale wcale się nie zmieniło, zaręczam panu...
— Wierzę ci i teraz znam już przyczynę twej choroby... Pochodzi ona właśnie z tej bezwzględnej obojętności, o jakiej wspominałeś. Znasz przecie pewnik: „Natura nie znosi próżni“... Jest to faktem prawdziwym zarówno w rzeczach fizycznych jak i w ustroju moralnym... Chcesz sobie nic nie robić z praw nieodwołalnych dla młodości i młodość mści się na tobie... Rozumiesz mnie teraz, moje dziecko?
— Nie zupełnie, panie hrabio.
— Więc ci jaśniej wytłomaczę... — podchwycił Henryk — do dziś dnia żyłeś tylko dla pracy... Zajmujesz się tylko rzeczami poważnemi... Nawet ludzie w moim wieku, z trudnością zdobyć mogliby się na surowość twoich obyczajów... A przecie nie jesteś księdzem, ani nie masz zamiaru nim zostać... Dlaczego więc takie cnoty dzikie... Większość czasu poświęć nauce, pracy, ale i dla przyjemności pozostaw także trochę w życiu... Spłać swój dług naturze... Rozkochaj się nareszcie, ponieważ to potrzebne dla równowagi, a pozbędziesz się wszystkich tych nieokreślonych dolegliwości, znikną one jak czary...
— Zapewne, ma pan słuszność, panie hrabio — odpowiedział Armand — ale miałbym przeciw temu dwie uwagi...
— Jakie?
— Oto pierwsza: Miłości poważnej, prawdziwej, godnej zacnego serca, nie wynajduje się, ani nie stwarza się naprędce...
— Zgoda! — a druga uwaga?
— A miłostki łatwe, czułości sprzedajne, pocałunki bez głębszego uczucia, zresztą zależne tylko od ceny, przejmują mnie nieprzezwyciężonym wstrętem.
— Wiedziałem o tem i dlatego wszystko co powiedziałem dążyło tylko do jednego celu, a celem tym, było udzielenie ci rady; Ożeń się!
— W moim wieku! — zawołał młodzieniec ździwiony.
— Czemu nie?
— Doprawdy, bez żartu mówisz, panie hrabio? Nie zapominasz o tem, że mam zaledwie lat dwadzieścia dwa?
— Oto mniejsza... Ale masz tę dojrzałość wieku, jaką mało ludzi może się pochwalić i w trzydziestym roku życia... Ty lepiej od innych zrozumiesz obowiązki małżeństwa i lepiej się z nich będziesz wywiązywał... Uwielbiać będziesz swoją żonę, która wywzajemniać ci się w tem będzie, bo wybierzesz sobie żonę z sercem i z inteligencją! Opóźniać własne szczęście, czyż to nie okradać się? Ja doszedłem lat czterdziestu, kiedy dopiero zostałem mężem mej żony, Gdyby otóż było materjalnie możliwem poznać mi ją i zaślubić o dwadzieścia lat wcześniej, miałbym o dwadzieścia lat więcej szczęścia bez żądnych chmur... Ty przynajmniej uczyń to, czego ja nie mogłem uczynić... Ożeń się, moje dziecko, i śpiesz się zostać szczęśliwym! Cóż, przekonałem cię?
— A któż nie dałby się przekonać, słuchając cię, panie hrabio!.. Ale na co się przyda to przekonanie?.. Do małżeństwa potrzeba dwojga... Ja zaś nie mam panny, która zgodziłaby się powierzyć mi swoją przyszłość...
— A ja może ją znam... — odparł pan de Nathon.
Armand spojrzał nań z głębokiem ździwieniem.
— Cobyś pomyślał — podchwycił Henryk — o dziewczęciu szesnastoletniem, poczciwem i ślicznem, niewinnem jak sama Madonna, z rodziny, której imię jest sławne pod względem historycznym, a majątek wielki!.. cobyś o niej powiedział?..
— Powiedziałbym, że zapewne by mi jej nie dano!.. — odrzekł młodzieniec z uśmiechem.
— E!.. a dlaczego?..
— Ponieważ przedewszystkiem wspomniał pan o rodzinie znakomitej, a ja nazywam się po prostu tylko: Armand Fangel.
— To łatwa do usunięcia przeszkoda... Wyjednałoby się do twego nazwiska dodanie nazwiska twej żony... albo mało to podobnych przykładów...
Ździwienie Armanda rosło.
— Ale choćby majątek: — wyszeptał — pan mówił o ogromnym majątku?
— To najmniejsza... Sam przecie jesteś bogaty, a chociażbyś był nawet biednym, miliony jasnowłosego dziewczęcia, wystarczyłyby aż nadto dla was dwojga...
— Panie hrabio — odezwał się młodzieniec po chwili milczenia — słuchając pana, zaczynam niedowierzać swoim zmysłom... Czyż istnieje doprawdy młoda osoba w takich warunkach, a jeśli istnieje, czy wolno byłoby mi starać się o jej rękę?..
— Na oba te pytania odpowiadam: Tak.
— Czy mogę ją poznać?..
— Znasz ją...
I pan de Nathon jął się śmiać, widząc, malujące się na twarzy Armanda osłupienie.
— Mój drogi chłopcze — mówił dalej — to co uczynię, jest zapewne dziwne i wiem że rażące jest wobec wszelkich względów przyzwoitości, ale nadewszystko pragnę, jeżeli to w mej mocy, zapewnić szczęście dwojgu ludziom, którzy mi są bardzo drodzy... Jasnowłose dziewczę, o którem ci mówię, ma na imię Herminia... i jest moją córką.
Armand do reszty osłupiał i oniemiał zupełnie.
Pan de Nathon ani się nie dziwiąc, ani obrażając się tem milczeniem, którego zresztą spodziewał się, ciągnął dalej:
— Powiedziałeś mi niedawno, że serce twe całkiem jest wolne, masz więc dla Herminii tylko braterskie przywiązanie. Córka moja znów, kocha cię również tak, jak gdybyś był jej bratem, ale w szesnastym i dwudziestym drugim roku życia, miłość podobną jest do owych pięknych kwiatów podzwrotnikowych, które rozwijają się w jednej chwili. Herminia, jeżeli zechcesz, pokocha cię w kilka dni miłością narzeczonej a nie już miłością siostry, a ty sam również uczujesz w sobie tą miłość, jaką przed chwilą tak pięknie określiłeś, jako uczucie głębokie i szlachetne.
Ja powiedziałem już wszystko. Teraz ty mi odpowiedz z całą otwartością i z całą swobodą, tak, jak ja do ciebie przemówiłem... Czy widzisz jaką przeszkodę?..
Armand porwał pana de Nathon za ręce i uścisnął je w swoich z prawdziwem rozrzewnieniem.
— A! panie hrabio — wyjąkał — zostać synem pańskim, byłby to zaszczyt tak wielki, szczęście tak dalece niezasłużone, iż sam siebie pytam czy nie śnię...
— Uspokój się moje dziecko, to jest sen nie mający po sobie przebudzenia!.. Ucałuj mnie, mój synu z wyboru!.. Teraz już nie prosty przyjaciel, ale ojciec ściska cię w swem objęciu...
W uścisku tym Henryka i Armanda, dwoje szlachetnych serc zabiło przy sobie.
— A... pani hrabina? — spytał młodzieniec z niejakiem wahaniem.
— Pani będzie bardzo szczęśliwa, mogąc ci powierzyć szczęście swej córki... Wie o tem jak i ja, że nie może go złożyć w ręce czystsze i godniejsze... Sama ci to powie niebawem... Teraz rozkochaj w sobie Herminię, a kiedy na imię twoje, serce jej żywiej bić będzie, czemprędzej damy na zapowiedzi...
Armand wrócił do siebie, jak nawpół dopiero rozbudzony lunatyk.
Zaledwie mógł dać wiarę w ten nadzwyczajny wypadek, mający raptownie zmienić jego życie.
On! Armand Fangel, zrodzony z rodziców nieznanych, dziecię winy, a może dziecię występku, przybrany syn doktora prowincjonalnego, teraz zostać miał zięciem hrabiego de Nathon i sam nosić to nazwisko, słynne od tylu wieków.
Wszystkie jego marzenia na chwilę uśpione, obudziły się znów i jak rój pszczół, brzęczały wśród myśli bez ładu.
Widział przed sobą przez mgłę przejrzystą przyszłość świetną, rozległą, pełną wielkich prac i zaszczytów wszelkich.
Wszystko wydawało mu się możebnem, mógł zamarzyć o wszystkiem...
Szczególna rzecz! Pośród tych czarodziejskich widziadeł, wywoływanych przez jego wyobraźnię, Herminia zajmowała najmniej wydatne miejsce. Łagodna twarzyczka tego anioła-dziecka, które zostać miało jego żoną, wdzięk czarowny dziewczęcia, wcale nie wzruszał serca Armanda. Siostrą mu była zawsze a nie narzeczoną...
Niepokój młodzieńca co do hrabiny znikł, nie pozostawiwszy śladu. Wszystko, co wydawało się niezrozumiałem, czyż się nie tłomaczyło teraz najnaturalniej w świecie.
Bez wątpienia, pani de Nathon, tak samo jak hrabia, myślała o możliwości związku między Herminią a młodzieńcem.
Jej odwiedziny tajemnicze w pawilonie, zamiast znamionować popędy wiarołomnej żony, czyż nie mogły pochodzić z troskliwości matki, która chciała sama naocznie, zapoznać się z życiem wewnętrznem i przyzwyczajeniami swego przyszłego zięcia.
Kwiaty przynosi mu hrabina, jako przyszłemu mężowi Herminii...
Potajemnie zabrała jego fotografję, jako fotografję męża Herminii...
Wszystko więc działo się jaknajlepiej na tym jaknajlepszym świecie!..


XXI.

Jeżeli zdołaliśmy czytelnikom dać pojęcie, jaki nawał myśli tłoczył się w głowie Armanda Fangel’a, nie wyda im się dziwnym, że młodzieniec zapragnął odetchnąć świeżem powietrzem i użyć ruchu na przechadzce.
Wyszedł od siebie pieszo i podążył ku Polom Elizejskim.
Pogoda była wspaniała. Słońce wesoło świeciło na niebie bez chmur, tłum różnobarwny zajmował wszystkie aleje od placu Zgody do Łuku Tryumfalnego.
Armand, uszedłszy spory kawał drogi, przystanął i przypatrywał się ciągle snującemu pasmu ładnych powozów i konnych jeźdźców. Była to godzina przejażdżki i dla arystokracji wyższego towarzystwa i dla ublichtrowanego półświata.
Nagle oczy jego zatrzymały się na ślicznym koniu rasowym, który kroczył od niego o jakie piętnaście kroków.
— Jak dwie krople wody podobny do mej klaczy Normy — rzekł do siebie — gdybym nie wiedział, że jest teraz w mej stajni, myślałbym, że to ona... Dziwne podobieństwo!..
Przyjrzawszy się koniowi, spojrzenie młodzieńca przeniosło się następnie na jeźdźca, a szczególne podobieństwo jakie zauważył, zaraz się wyjaśniło...
Jeźdzcem był piękny August. A był wyświeżony, wyelegantowany! Miał na sobie całe ubranie swego pana od stóp do głowy. Nawet palił jego cygaro i trzymał w ręku jego ulubioną szpicrózgę.
Tego już było zawielel Armand Fangel poczuł ogarniający go gniew.
— Poczekaj łotrze! — rzekł do siebie i przez chwilę miał ochotę poskoczyć między powozy, schwycić Normę za cugle i lokajowi-sportsmanowi na miejscu wymierzyć doraźną karę.
Już ręką ściskał giętką trzcinę swej laski, lecz namyślił się, że tylko widowisko sprawiłby temu tłumowi i samby się jeszcze ośmieszył.
Zaniechał więc pierwotnego projektu, obiecując sobie, że August na zwłoce tej nic nie straci i nawpół gniewny, nawpół śmiejąc się mimowolnie z komicznej sytuacji, poszedł dalej na spacer.


∗             ∗

Kiedy Armand wychodził z pawilonu na Pola Elizejskie, p. de Nathon udał się do żony.
Miał twarz rozradowaną uszczęśliwionego człowieka, któremu wiadomo, iż podwoi swe szczęście, dzieląc je z innymi.
— Cóżeś taki ucieszony, mój drogi... — rzekła doń Berta — zapewne przynosisz mi jakąś dobrą nowinę, nieprawdaż?
— Tak mi się przynajmniej zdaje... a nawet jestem tego pewien...
— O cóż chodzi?..
— O osobę, najbardziej przez ciebie ukochaną...
— Więc o ciebie, Herminię, albo Blankę...
W myśli dodała hrabina i Armanda, ale nie śmiała wymówić.
— O Herminię... — odpowiedział Henryk.
— Słucham cię z wielką ciekawością, bo nie pojmuje doprawdy, jakie może dołączyć się dla niej nowe szczęście do tego już, że jest twoją córką...
— Jesteś zbyt dobrą matką — podjął hrabia — ażebyś nie myślała czasami, iż trzeba będzie kiedyś rozłączyć się z Herminią i powierzyć jej przyszłość człowiekowi obcemu...
— O! tak, myślałam o tem często... bardzo często...-odrzekła pani de Nathon.
— I wiem, ilebyś dała — ciągnął dalej Henryk — za to, ażeby człowiek, który dostanie od ciebie ten skarb, godnym był jego posiadania!..
— Życie chętniebym oddała, wiesz o tem dobrze.. Kobieta, nie kochająca swego dziecka nad życie, czyż godna być matką?
— Czegóżbyś więc doznała, gdybyś znalazła dla Herminii męża tak doskonałego, z którym szczęście jej, nietylko nie byłoby prawdopodobne, ale i zapewnione zupełnie?..
— Doznałabym nieziemskiej radości...
— Ciesz się więc, droga Berto, bo ja takiego dla niej męża odkryłem!.. To przecie najlepsza chyba nowina, co!
— Najlepsza, jaką mi przynieść możesz!.. Ale spodziewam się, że nie od dziś dopiero poznałeś tego wzorowego męża, tego niezrównanego feniksa?..
— Myślałem o nim już oddawna... Przypatrywałem mu się, badałem.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi o nim wcześniej?
— Ażeby ci odrazu sprawić zupełną radość, bez tych uprzednich wahań, namysłów, które zawsze powstają w każdym rozsądnym umyśle, przed powzięciem ostatecznego postanowienia... Ty zaś, ufając mi, znając moje chłodne zapatrywanie i doświadczenie życiowe, masz wszelką pewność, że możesz odrazu potwierdzić mój wybór... Z góry przeświadczony jestem, że potwierdzisz... A może się mylę?
— My mamy zawsze jednakie myśli — zawołała hrabina — a wszystko, co ty uczynisz jest dobre... Jesteś najlepszy i najrozsądniejszy z ludzi... a i najbardziej też kochany...
Henryk przytulił do siebie Bertę i uścisnął ją z tkliwością, jakiej siedmnaście lat pożycia małżeńskiego nie zdołały wcale zmniejszyć.
Hrabina spojrzała na męża słodkim wzrokiem dużych oczu i rzekła doń z czarującym uśmiechem, zawsze młodym i zawsze zachwycającym:
— Teraz powiedz mi, jak się nazywa ten, który będzie moim synem...
— Jakto?.. jeszcze się nie domyślasz?..
— Zkądże mam odgadnąć? czyż go znam?
— I bardzo dobrze... Nawet go już polubiłaś...
— Ja?..
— Tak, moja droga.
Kiedy hrabia wymawiał te słowa, hrabinę tknęło jakby instynktowne przeczucie jakiegoś nieszczęścia.
Uczuła się pomieszaną, sama nie wiedząc dlaczego. Pochyliła głowę i wyszeptała:
— Może ci się wydam bardzo głupią... albo mającą bardzo słabą pamięć... Daremnie myślę... nie zgaduję wcale a wcale... Dopomóż mi... Cóż to jest za człowiek, którego znam i już polubiłam... Któż to?..
— Armand Fangel — odpowiedział Henryk.
Piorun uderzył.
Nazwisko to, wywołało w oczach hrabiny widziadła ohydnych nieszczęść!.. Henryk pomyślał o potwornym związku między bratem a siostrą!
Biedna kobieta zachwiała się. Zapomniała o wszelkiej przezorności i z wyrazem zgrozy, wykrzyknęła zdławionym głosem:
— On! o! nie! nigdy!.. to niepodobna!..
— Niepodobna?. — powtórzył p. de Nathon, zdumiony zarówno odpowiedzią niespodziewaną, jak i dziwnem zachowaniem się żony. — Dlaczego niepodobna?
Berta, przerażona okrzykiem zgrozy, jakiego nie zdołała powściągnąć, zrozumiała nagle, że może być zgubioną. Trzeba było jakimbądź sposobem złagodzić, zatrzeć wrażenie, sprawione na mężu tem pierwszem uniesieniem. Trzeba było wynaleźć, wymyślić jakikolwiek powód, użyć jakichbądź dowodzeń dobrych czy złych, ale w każdym razie czem bądź wszystko upozorować.
Złamana na chwilę niespodziewanym ciosem, umiała odzyskać prędko właściwą sobie energię i za kilka sekund, nie brakło jej ani przytomności umysłu, ani zimnej krwi.
Nasunęła wszelkie możliwe przeszkody, jakie tylko mogłyby choć w części zmienić projekty pana de Nathon.
Powoływała się to na zbyt młody wiek i Herminii i Armanda, to na imię jego plebejuszowskie, to wreszcie na różnicę majątków.
Hrabia, jak nam wiadomo, przed postanowieniem wydania córki za Armanda Fangel’a, sam już dostatecznie rozważył wszystkie te względy.
Z łatwością więc zdołał rozbić na miazgę dowodzenia żony, lecz ona nie mogła mu ustąpić i w chwili kiedy p. de Nathon sądził, że ją już przekonał swą loiką, rzekła doń składając ręce:
— Tak, przyznaję, kochany Henryku, mądrość twoja przewyższa mój rozsądek... Tak, twoje poglądy są słuszne, wola rozumna i przezorna, ale są też i instynkta macierzyńskie, których nie należy lekceważyć... Ty w związku tym, widzisz szczęście Herminii... Mnie jakiś głos duszy ostrzega, że dla niej byłoby to wiekuiste nieszczęście... W imię nieba, Henryku, proszę cię... W imię miłości naszej, zaklinam cię, błagam cię, wyrzecz się tego małżeństwa!..
— Zbyt dobrze znam twój rozsądek wielki, droga moja Berto — odrzekł hrabia — ażeby nie przypuszczać, że mówisz mi nie bez bardzo słusznych powodów... Odkryj mi je zatem... Czy wiesz o Armandzie coś, co mnie nie jest wiadome?.. Czyżby nie był godny tego uczucia, jakie dla niego mam? ani tego zaufania jakie w nim pokładam?
— Niechże mnie Bóg uchowa od spotwarzania tego człowieka! — zawołała pani de Nathon. — Nie wiem o nim nic takiego, czegobyś i ty nie wiedział, nic takiego, coby nie było dobrem i honorowem...
— A jednak nie masz do niego zaufania, ponieważ związek z nim odpychasz z takiem uniesieniem, jakby nawet ze zgrozą.
— Ufam mu tak, jak tobie... Zawierzyłabym mu honor mój i córki mojej i jestem pewna, że umiałby ich dochować...
— Skoro go tak wysoce szanujesz, dlaczego więc nie chcesz przyszłości Herminii złożyć w jego ręce?..
— Cóż ci mam na to odpowiedzieć?.. Wszystko, co miałam do powiedzenia, już powiedziałam... Może jestem szalona i doprawdy, czasem zdaje mi się, że jestem szalona... Henryku, miej wzgląd na to moje szaleństwo... Przez pamięć na te siedmnaście lat, kiedy mieliśmy jedną tylko duszę i jedną tylko wolę... Wszystko, co zależało odemnie, ażeby cię uszczęśliwić, to uczyniłam, a i ty mnie tak uszczęśliwiłeś, że czasem szczęście to moje wydawało mi się snem, tak było niezmierne... O nic cię nigdy nie błagałam, kochany Henryku, gdyż zawsze uprzedzałeś pragnienia moje... Nie odmawiaj więc dziś, kiedy cię błagam na klęczkach... A przecie nie proszę cię o nic tak trudnego.. Tylko ty i ja znamy projekt, który tyś powziął... Herminia nie wie, Armand nie mógł odgadnąć... Wyrzekając się go dla miłości mojej, nie dotkniesz tem nikogo, a mnie sprawisz radość, z jaką żadna z dawniejszych nie może się równać...
— A! — wyszeptał p. de Nathon — gdybym był wiedział...
Hrabia mówił to sam do siebie. Słowa jego były prawie niedosłyszalne, Jednakże Berta pochwyciła je w locie.
— Gdybyś był wiedział? — powtórzyła. — Przecie wiesz już teraz, a chyba jeszcze pora...
— O! nie, już nie pora! — odpowiedział Henryk. — Byłem tak pewny twego przyzwolenia, bez żadnych zastrzeżeń, że już przed godziną przyrzekłem Herminię Armandowi Fangel.
— Coś uczynił, Henryku? coś uczynił — wyjąkała Berta zasłaniając sobie twarz oburącz.
— Uczyniłem to, co mi się wydało dobrem i pożytecznem, czego przecie żałuję, skoro ciebie to martwi... Ale zapytuję cię, kochana Berto, czy można cofnąć zaciągnięte zobowiązanie, dane słowo!.. Czy można bez dostatecznych powodów, bo przyznaj sama, że takich wcale nie masz, znieważyć okrutnie człowieka, którego tak wysoko cenię w umyśle, a w sercu uważam za godnego być moim synem?.. Byłoby to nieuczciwością, bez usprawiedliwienia, której niepodobna byłoby mi się dopuścić... Odwołuję się do ciebie samej... Sama osądź... jakże?
— Nie wiem... nie wiem... — odpowiedziała hrabina, a w głowie jej powstał istny odmęt myśli — ja to tylko wiem i powtarzać wciąż będę... to małżeństwo nie może nastąpić...
Henryk spojrzał na żonę z żywym niepokojem, w oczach jej błyszczał jakiś obłęd, znać go było i w ruchach i w tonie głosu. Jak zresztą wytłomaczyć inaczej ten nierozsądny upór? Czy to nie był przejściowy atak szaleństwa?
P. de Nathon ujął hrabiny ręce i poczuł jak są rozpalone, co go umocniło w podejrzeniu, że mówi przez nią gorączka.
— Kochana Berto — odezwał się do niej głosem bardzo łagodnym i czułym — wiesz, jak cię kocham... Gotów ci jestem ustąpić we wszystkiem, prócz w takich razach, kiedy chodzi o me sumienie i prawość moją... zostawiam cię samą... godzina samotności uspokoi twe rozdraźnienie nerwowe... odzyskasz spokój umysłu i zrozumiesz, że dla zachowania twojego szacunku powinienem postąpić tak, jak postępuję.
Henryk ujął w objęcia hrabinę, przycisnął usta do jej czoła i wyszedł z pokoju.
Zaledwie przestąpił próg i zamknął drzwi po za sobą, pani de Nathon uklękła a raczej padła na klęcznik przed krucyfiksem z kości słoniowej, odbijającym od tła ciemnego aksamitu.
— Mój Boże!.. mój Boże... mój Boże — wyjąkała, a z gardła jej i ż serca wydarły się konwulsyjne jęki — czyż się nie ulitujesz nademną?.. Zbyt ciężkie jest brzemię... już pod niem upadam... Boże! Boże! Panie moój!.. pozwól mi umrzeć!..
Gdy wstała po długiej modlitwie, łzy gorące spływały po jej zmienionej twarzy.
Wzięła ćwiartkę papieru i szybko skreśliła następujące wyrazy:
„Blanko, jedyna przyjaciółko moja, siostro moja, jestem zgubiona!.. O! tym razem już zgubiona!..
Henryk ożenić chce Armanda z Herminią!.. Pojmujesz?..
Prosiłam, błagałam, nic nie wskórałam. Odszedł odemnie myśląc, żem warjatka... i nie omylił się... Jestem doprawdy warjatką... zwarjowałam z przerażenia, cierpienia i rozpaczy... Czekam cię Blanko.. Przybądź, przybądź prędko... i ocal mnie, jeżeli możesz!

Berta“.

Pani de Nathon włożyła do koperty ten list rozpaczliwy, wypisała adres drżącą ręką, otarła łzy i nacisnęła guzik od dzwonka elektrycznego.
— Ten list zanieść natychmiast do pani baronowej de Vergy — rzekła do lokaja, który przybył w tejże chwili po rozkazy — i czekać na odpowiedź.
W godzinę zjawił się tenże sam służący.
— I cóż! — spytała go Berta niespokojna.
— Pani baronowa jest w Wersalu — odpowiedział. — Powróci dopiero jutro... Zostawiłem jej pannie służącej list pani hrabiny.
Berta skinęła głową.
Lokaj wyszedł, a nieszczęśliwa kobieta osunęła się na fotel, szepcząc:
— Nawet traf jest przeciw mnie!.. Wszystko mnie opuszcza.. Ha! więc sama się nie opuszczę... Zostaje mi ostatnia nadzieja... Pójdę do Armanda i jeżeli będzie potrzeba, powiem mu, że jest moim synem!..


XXII.

Armand Fangel powrócił z Pól Elizejskich w bardzo dobrym humorze.
Przechadzka i świeże powietrze usunęły rozgorączkowanie, powstałe z rozmowy z hrabią. Teraz spoglądał spokojniej w świetną przyszłość, niespodziewaną, jaka się przed nim roztaczała. Wybryk pięknego Augusta, który go zrazu tak rozgniewał, wydawał mu się teraz podobnym tylko do jednego z epizodów, jakie spotkać można w różnych farsach na scenie.
Postanowił jednak pozbyć się usług tego eleganckiego lokaja, w którym zanadto rozwijały się upodobania sportsmeńskie.
Przyszedłszy do pawilonu na bulwarze Hausmana, Armand spostrzegł swego stangreta, czyszczącego munsztuk koński przed stajnią.
— Józefie — odezwał się doń — jeżeli przypadkiem zobaczysz Augusta, powiedz mu, że go potrzebuję...
W pół godziny później, lokaj stawał przed swym panem ze zwykłą sobie pewnością i z najzupełniejszem zadowoleniem z siebie, malującem się na twarzy.
Hultaj ogołocił się już z pawich piórek. Innemi słowy, piękny August zdjął już z siebie garnitur swego pana i ubrał się znów w liberję.
— A! a! jesteś panie Auguście! — przywitał go Armand.
— Pan mnie potrzebował, przybiegam...
— A zkąd to, panie Auguście?
— Byłem w stajniach pałacowych i rozmawiałem ze starszym stangretem pana hrabiego de Nathon.
— A czy czasem nie przyszła ci fantazja użyć spaceru?..
— Służba mi nie pozwala... Musiałem być gotów na zawołanie pana...
— A! to bardzo przykładnie!.. Jesteś wzorowym służącym.
— Pan jest zbyt łaskaw... Staram się jak umiem.
Oburzony taką bezczelnością, Armand zmienił ton.
— Wracam z Pól Elizejskich — zawołał — gdzie ciebie widziałem!
August sponsowiał na całej twarzy, ale prędko zapanował nad sobą i odpowiedział z najwyższą impertynencją:
— Gdybym był pana widział, miałbym zaszczyt ukłonić się panu uniżenie...
— Ubrałeś się w mój garnitur!..
— Krawiec mój nie stawił się na słowie, myślałem więc, że mogę chwilowo pożyczyć sobie ubrania pana...
— Jechałeś na mojej klaczy Normie!..
— Prześliczne stworzenie!.. Wyjątkowe ruchy!.. Pan nie powinien jej za nic w świecie sprzedawać... — Panie Auguście, już nie służysz u mnie...
— Właśnie chciałem mieć honor to panu oświadczyć... Zastanowiłem się bardzo przed kilku dniami nad mojem powołaniem i przyszedłem do przekonania, że nie moją rzeczą jest służyć... Urodziłem się, ażeby być niezależnym i trudnić się handlem... Chcę sobie co założyć... Pan mi okazywał zawsze tyle łaskawości, iż zapewne z radością pan się dowie, że traktuję o sklep z likierami i winem, mający już wyrobioną klientelę. Sposobność natrafia mi się wyborna, a stawiają cenę dość skromną... Dwadzieścia pięć tysięcy franków... Ale trzeba zapłacić gotówką odrazu, a ja szeląga nie mam... Moja słaba natura i gust delikatny, nie pozwoliły mi nic zaoszczędzić z płacy. Znam jednak serce pańskie... powiedziałem też sobie, że pan zechce mi dopomódz i kupi tak tanio moją, dozgonną wdzięczność.
Armand aż się poruszył ze zdumienia. Zmieszał się nawet, w obec tak kolosalnej pewności siebie.
— Liczyłeś! — wykrzyknął — że ja ci dam dwadzieścia pięć tysięcy franków?..
— Liczyłem i teraz jeszcze liczę, proszę pana...
— A! toś chyba warjat!..
Za całą odpowiedź piękny August rozśmiał się zuchwale.
Armand rozłoszczony, chcąc doraźnie ukarać łotra, rzucił oczyma dokoła siebie.
— Pan szuka laski... — odezwał się służący z najzupełniej zimną krwią — stoi ona w pokoju sypialnym... mogę iść po nią... ale po co?.. kiedy pan jej nie użyje.
— A! tak sądzisz?
— I sądzę również, że jak się pan zastanowi nad rzeczami rozsądnie, to zaraz chwili nie zwlekając, podpisze mi pan czek do banku na wspomnianą sumę. Mógłbym niezawodnie prosić pana o dwa razy tyle, bo tajemnica, którą posiadam, co najmniej tego warta... Ale jestem we wszystkiem skromny...
Błyskawicą przebiegła myśl Armanda. Przypomniał sobie drzwi potajemne i odwiedziny hrabiny.
W przeddzień jeszcze byłby zadrżał ze zgrozy, byłby dał wszystko za milczenie nędznika, ale przez te kilka godzin zmieniła się postać rzeczy. Tajemnica została wyjaśnioną, (tak przynajmniej mniemał), pani de Nathon nie miała się czego obawiać, żmija nie mogła ukąsić jej życia bez plamy.
Wstrząsnął się tylko z gniewu i oburzenia.
— A! rozumiem cię nędzniku! — rzekł, a głos mu świszczał przez zaciśnięte zęby. — To ma być „szantaż“, nieprawdaż?
— Pan używa bardzo brzydkiego wyrazu!.. — odparł piękny August — posiadam cóś i chcę to sprzedać... To zwyczajny handel...
— Handel nikczemny, karany przez prawo!.. Strzeż się, ażeby twych ksiąg handlowych nie podpisał prokurator!.. Dość mi powiedzieć jedno słowo...
August znów się roześmiał szyderczo.
— Pan sam się wystrzegać będzie od powiedzenia tego słowa... — odparł.
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny...
Armand zrozumiał, że jeżeliby chciał mu odpowiedzieć, przestałby panować nad sobą, a z uniesienia jego, mogłyby wyniknąć godne pożałowania skutki.
Otworzył w milczeniu szufladę biurka.
August zobaczył w szufladzie tej złoto i pakiety papierków bankowych.
Oczy zaświeciły mu chciwością.
— Pan mi zaraz wyliczy pieniądze! — pomyślał — gołąbek oskubany będzie bez wielkiego krzyku!
— Zapłaciłem ci zasługi w grudniu... — wyrzekł Armand Fangel — należy ci się do dziś dwieście pięćdziesiąt franków... Masz oto trzysta... Daję ci godzinę czasu do wyniesienia się z pawilonu.
Zdumiony i osłupiały piękny August, włożył do kieszeni trzy niebieskie papierki i usiłując odzyskać choć trochę pewności, która go coraz bardziej opuszczała, ośmielił się odezwać znacząco:
— Tak, mały mój rachuneczek już załatwiony... Czy życzy pan sobie, ażebyśmy się zaraz zajęli tym innym interesem?..
— Nie mam żadnych interesów z tobą...
— Może cena, chociaż bardzo umiarkowana, wydaje się panu za wysoką... Ja do zgody, jak ryba do wody... Dla pana gotów jestem zrobić z siebie małe poświęcenie...
— Wynoś się!
— Dwanaście tysięcy franków...
— Wynoś się! powiadam ci...
— To dziesięć tysięcy...
— No!!
Armand zerwał się groźnie.
August zrozumiał, że może być z nim wcale niedobrze.
Ukłonił się swemu byłemu panu, wykręcił się na pięcie i skierował ku drzwiom, lecz zanim jeszcze do nich doszedł, obrócił się i szybko rzekł te ostatnie wyrazy:
— Pan pożałuje!..
Armand zostawszy sam, przeszedł się kilka razy wzdłuż i wszerz po saloniku, dla ochłonięcia z gniewu.
— Nikczemny łotr! — wyszeptał. — Oto są ludzie, co żyją naszym chlebem, dorabiają się z wyzysku do nieskończoności!.. Gdyby ta tajemnica, którą ten hultaj śmiał mnie grozić, nie istniała tylko w mej wyobraźni, gdyby hrabina rzeczywiście miała sobie co do wyrzucenia, byłbym na łasce takiego wyrzutka z galer!... Doprawdy Świat jest lasem rozbójników!..
Gdy Armand Fangel tak rozprawiał z sobą, piękny August pakował swe manatki i zapewne przez nieuwagę zabrał ze swemi rzeczami i kilka ubrań swego pana.
Złośliwy uśmiech wykrzywiał mu usta.
— Mój towar wart jest swej ceny — mówił do siebie — tem gorzej dla pana Fangela że niechciał go kupić. Inny go mieć będzie...
Uporządkowawszy pakunki swoje, August kazał je posłańcowi przenieść do małego hotelu w sąsiedztwie, a sam poszedł zjeść obiad ze służbą pałacową pana de Nathon, pewien, że nikt z niej nie wie jeszcze o jego odprawieniu. Rzeczywiście nikogo nie ździwiła jego obecność i on też uznał za właściwe pozostawić w nieświadomości swoich dawnych kolegów.
Wkrótce przed końcem obiadu nachylił się ku starszej pannie służącej, która jak wiadomo była jego sąsiadką przy stole i odezwał się do niej półgłosem:
— Chciałbym z panią pomówić w bardzo ważnym interesie... Mogę przyjść do pani pokoju po obiedzie!.. To rzecz bardzo pilna...
— Czy to chodzi o naszych państwa? — spytała Fanny, obejmując go ciekawem spojrzeniem.
— Właśnie!
— To przyjdź pan w pięć minut po mojem ztąd wyjściu, ażeby się nikt o niczem nie domyślał...
— Bardzo dobrze...
Fanny zużytkowała te pięć minut na przybranie stolika w swoim pokoiku buteleczkami z przeróżnemi likierami, których August, jak wiedziała, umiał oceniać zalety. Taki przystojny był ten lokaj!.. Pomimo ciągle okazywanej przez niego obojętności, stara panna czułą ku niemu nieprzeparty pociąg. Miała pewne oszczędności. Kto wie?.. Wszystko jest możebne...
August zapukał delikatnie.
— Proszę! — szepnęła Fanny, a serce zabiło jej młotem.
Piękny August począł sobie bardzo zręcznie od wycałowania obu policzków panny służącej, które aż poszkarłatniały. Pierwszy to raz był taki galant!.. Dobry znak!..
Poczem usiadł, rozkoszował się kilku kieliszeczkami i nagle wszczął rozmowę temi słowy:
— Wyrzucono mnie ze służby!..
Fanny drgnęła i zsiniała.
— Pana!.. — wyjąkała — pana!.. odprawiono!..
— Tak, naprawdę, kochana przyjaciółko...
— Cóżeś pan zrobił?..
— To cała historya...
August opowiedział, „haftując“ i tłomacząc to, o czem wiedzą już czytelnicy.
— I cóż pan teraz zamierzasz? — spytała pokojówka gdy skończył.
— Chcę pani zaproponować pewien układ... Każde z nas posiada połowę tajemnicy... Ja znam historyjkę z kluczem, pani przygodę z balem maskowym... Możesz pani wykazać prawdę w swoich słowach, jak ja ją dowiodę w moich... Połączmy nasze połówki, dla złożenia całości, którą razem będziemy eksploatować... Cóż zgoda, piękna Fanny?
„Piękna Fanny“!
Ta niespodziewana nazwa, dana tak obcesowo zwiędłej twarzy pokojówki, odniosła prędki i cudowny skutek.
Fanny ujrzała w ognistej wyobraźni rozkosze, o jakich tak często i tak daremnie marzyła. Straciła głowę.
— Auguście... drogi Auguście — szepnęła czule, pieszczotliwie — zebrałam sobie trochę grosza...
— Zawsze się tego domyślałem...
— Sumka nawet dość okrągła..
— Ile?..
— Trzydzieści tysięcy franków... W dobrych papierach... Wzajemnego kredytu... Kolei orleańskiej... Pieniądze pewne... Proponujesz mi spółkę?.. Przyjmuję... Zysk z twego interesu zwiększy mój kapitalik... Połączmy się, ale na całe życie... Czy chcesz mnie zaślubić?..
— Trzydzieści tysięcy franków, powiedziałaś? — zapytał piękny August.
— Nie liczę w to jeszcze procentu za kwartał i moich zasług za czternaście miesięcy.
— Rzecz wcale nie niemożebna... Na jakich warunkach się pobierzemy?.. Ja chciałbym wspólność majątku...
— Jak chcesz, bo mnie idzie tylko o twoje serce... Słówko powiedz... daj znak... a ręka moja i akcje moje są twemi!!
— Pęc i zgoda!.. Rzucasz służbę... Zakładamy sobie szykowną kawiarnię przy jakim teatrze... Będziesz w niej królową i zostaniemy milionerami!..
— I będziesz mnie kochał, o mój Auguście! — zawołała stara panna z upojeniem. Ma się rozumieć!.. To samo z siebie wypływa!.. — odpowiedział lokaj, drwiąc sobie w myśli ze złudzeń pokojówki, której pieniążkom grozić poczynało wielkie niebezpieczeństwo.
Poczciwi narzeczeni znowu się uściskali, poczem piękny August uważając, że dosyć już było tych czułości, zwrócił rozmowę na przedmiot, który go tu sprowadził.
— Miłości stało się zadość — rzekł — zajmijmy się teraz sprawami poważnemi... Czas nagli i nie trzeba ażeby mój dawny pan i hrabina mieli czas porozumieć się z sobą... Zaczniemy działać od jutra...
— U pani czy u pana hrabiego?
— U pana hrabiego, moja droga... Kobieta to zaraz płacze, szlocha, ręce łamie i człowiek ma minę tygrysa, choć żąda tylko, co się należy... Zresztą kobiety nie mają pieniędzy, nawet najbogatsze... a nam potrzeba 50,000 franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków!.. — powtórzyła Fanny, olśniona tą poważną sumą.
— Ani grosza mniej!.. Odkrycie warte jest tyle z pewnością i pan de Nathon targować się nie będzie... Zobaczysz...
— To byłoby prześlicznie!..
— Pięćdziesiąt a trzydzieści, ośmdziesiąt — mówił dalej mistrz szantażu — prawda że ślicznie!.. Ho! ho!.. moja droga, tak mi się coś zdaje, jesteśmy na drodze do milionów!.. Trzeba teraz ustawić nasze baterje i mieć dowody pod ręką; oskarżenie bez dowodów to tak, jak list bezimienny, nie wierzy się mu, gdy się nie chce wierzyć.. Ja biorę na siebie ślusarza, ale i dorożkarza nam potrzeba... Dowiedziałaś się w swoim czasie o jego nazwisku i adresie, to było bardzo dowcipnie!..
Powiedz mi je teraz, piękna Fanny...
Pokojówka otworzyła szafę, wydobyła szkatułkę, a z niej kawałek papieru, na którym było napisane ołówkiem;
„Jan Chardin, Grenelle, ulica Handlowa № 4.“
Przeczytała ten adres,
— Doskonale! biegnę czemprędzej na Grenelle. Rozmówię się z Janem Chardin, zamawiam jego wraz z dorożką na cały dzień jutrzejszy... Potem zobaczę się z Rossignolem na balu „Białej królowej“, zafunduję mu śniadanie, zapakuję w dorożkę i każę im czekać przed pałacem aż nam ich będzie potrzeba... Chyba to pomyślane nieźle... Nieprawdaż?
— Jesteś wielkim człowiekiem!.. — zawołała Fanny z przekonaniem — a nadewszystko pięknym!.. — dodała miłośnie.
August, któremu już migotało przed oczyma ośmdziesiąt tysięcy franków, ucałował ją bardzo ochoczo i ruszył ku Grenelle.


XXIII.

Zaraz po obiedzie na którym był i Armand Fangel, szczególnie zafrasowany został głębokim smutkiem pani de Nathon, ta, skarżąc się na silną migrenę, oddaliła się do swoich pokoi.
Nie mogła przenieść myśli, ażeby Armand, zachęcany przez hrabiego i pewny upoważnienia również od niej, zmieniał względem Herminii oznaki przyjaźni braterskiej, na delikatne i czułe zaloty narzeczonego, mającego zostać mężem.
Rozmyślała również i Bóg wie z jakiem przerażeniem o widzeniu się jutrzejszem, które fatalność czyniła koniecznem.
Czy znajdzie w swej duszy dość słów, ażeby odwieść Armanda od małżeństwa, które byłoby zbrodnią? Czy da się on wzruszyć jej błaganiami, rozczulić jej łzami? Czy (jak do tego z pewnością ma prawo) nie zechce poznać prawdziwych pobudek tej odmowy, tak podobnej do wyrządzenia zniewagi?
Cóż mu odpowiedzieć, jeżeli przemawiając jak człowiek honorowy, dotknięty w swym honorze, zażąda powodów? Więc Berta mogłaby być doprowadzona do bolesnej ostateczności, rumienienia się przed synem, musiałaby wyznać przed nim tajemnicę przeszłości?
— O! stokroć lepiej byłoby umrzeć! mówiła do siebie nieszczęśliwa matka.
Ale dla niej nawet ucieczka do ciszy grobu nie byłaby środkiem skutecznym. Gdyby umarła nic nie wyznawszy, śmierć jej byłaby nieużyteczną, bo spełniłoby się to kozirodne małżeństwo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po odejściu jej, hrabia, Herminia i Armand pozostali sami w salonie, lecz Berta oddalając się, jakby i nad nimi rozpostarła melancholię.
Armand pomimowolnie myślał o tej wstrętnej i oburzającej scenie, w której lokaj August był bezwstydnym aktorem. Daremnie powtarzał sobie, że niebezpieczeństwo nie istnieje, nie mógł się przecie obronić jakiemuś nieokreślonemu a uporczywemu niepokojowi i czasami wyrzucał sobie, iż nie zgodził się na targ, proponowany przez tego bandytę w liberji.
Po raz pierwszy nadto czuł się zakłopotanym w obecności Herminii. Bardziej niż kiedykolwiek widział w niej anioła, istotę prześliczną, ale nie mógł oswoić się z myślą, że to ma być jego narzeczona.
— Jakże się do niej zalecać? — zapytywał sam siebie.
I nie umiał sobie na to odpowiedzieć.
Pan de Nathon bardziej niż chciał, rozmyślał nad odmową Berty. Im dłużej się zastanawiał, tem opór jej wydawał mu się niepojętym.
Usiłował objaśnić to sobie przystępem gorączki, ale takie tłomaczenie żadnej nie wytrzymywało krytyki. Znajdował się więc wobec jakiejś zagadkowej tajemnicy. Owóż wszystko co tajemnicze, niepokoi, i p. de Nathon niepokoił się bardzo.
Tylko Herminia nie miała żadnej troski, lecz i ona widząc ojca i Armanda Fangela zamyślonych i milczących, także się nie odzywała i jej szczebiot wiosenny nie mógł rozerwać obu mężczyzn w zadumie.
Taki stan nie mógł jednak długo potrwać. Po upłynięciu prawie godziny, hrabia powstał.
— Idź się dowiedzieć, moje dziecko, jak się miewa matka... — rzekł do Herminii, całując ją w czoło.
Uścisnął Armanda za rękę i pożegnali się.
Nazajutrz pani de Nathon opuściła swój pokój dopiero na śniadanie.
Nie miała już twarzy tak zmienionej jak w przeddzień, gdyż róż maskował bladość jej policzków.
Mówiła wiele, interesowała się rzeczami najbłahszemi, uśmiechała się ze wszystkiego i często bez żadnego powodu.
Ale Henryk poznał się na tem, zrozumiał, iż sili się tylko na udaną wesołość.
— Co z sobą dziś robisz? — zapytał hrabia Armanda w czasie śniadania.
— Nie ruszę się od siebie... — odpowiedział młodzieniec. — Mam zamiar skończyć wiadomą panu pracę.
— Doskonale! — podchwycił pan de Nathon — jak wrócę z posiedzenia, przyjdę do ciebie i odczytasz mi swój artykuł... Dobrze?
— I owszem!
Gdy wstano od stołu, Berta wyszła za mężem i skoro tylko znalazła się w jego pokoju, znikło jej wymuszone ożywienie.
Znów poczęła nalegać na Henryka, ażeby wymódz na nim to, czego tak stanowczo w przeddzień odmawiał: zerwanie projektowanego małżeństwa.
P. de Nathon pozwolił jej mówić, a gdy słuchał, najczulsza dobrotliwość malowała się w jego oczach.
— Moja droga — odezwał się, całując ją w rękę, gdy przestała mówić — mogę ci tylko powtórzyć raz jeszcze: wskaż mi jaki powód twej odrazy, choćby jeden, ale poważny... Zobaczysz, że zaraz się poddam... Wiesz, że nie jestem wcale uparty i uległbym ci, nawet bez powodu, gdyby mi pozwalała na to moja uczciwość... Niestety, nie podajesz żadnego... Troskliwość o honor mój jak i Armanda, poszanowanie dla słowa, danego dobrowolnie, nakazują mi wytrwać i wytrwać muszę.
Teraz postanowienie jej, było już nieodwołalne.
Skoro tylko hrabia wyjdzie z pałacu, zobaczy się z Armandem!..


∗             ∗

Pan de Nathon zabierał się do wyjścia. Na podwórzu przed gankiem czekał jego powóz.
Wtem naprzeciw pałacu, na bulwarze Hausmana zatrzymała się stara dorożka. Stare, roztrzęsione pudło, chwiało się na koślawiących się kołach.
Na koźle Jan Chardin ćmił fajeczkę, kapelusz pognieciony wcisnął na twarz, jakby niezbyt rad był popisywać się ekwipażem swym w biały dzień, on, co zwykle pracował dopiero w nocy.
W środku dorożki Rossignol palił cygaro i rozpamiętywał z lubością sute śniadanie, zafundowane mu przez Augusta.
P. de Nathon wkładał rękawiczki. Zapukano delikatnie we drzwi i wszedł lokaj.
— Czy to jaka wizyta — odezwał się doń Henryk — nie mogę nikogo przyjąć... wychodzę...
— To panna Fanny, panna służąca pani hrabiny, z panem Augustem, kamerdynerem pana Fangela pragną się z panem hrabią widzieć — odrzekł służący.
— To co innego... niech wejdą.
Panna Fanny weszła pierwsza. Ta żmijowata istota przybrała minę najpokorniejszą i ruchy jaknajskromniejsze. Nie szła tylko stąpała na palcach. Oczy miała spuszczone, ale dziwny płomień tryskał z pod nawpół przymkniętych powiek.
Za nią postępował piękny August, jak zwykle wspaniały, ale widocznie czemś przejęty.
— Czyżby pani hrabina była cierpiąca? — spytał żywo p. de Nathon.
— Nie sądzę, panie hrabio... Przynajmniej przed chwilą pani miała się wybornie... — odpowiedziała Fanny.
— Więc czego chcecie?
— Przychodzę powiedzieć panu hrabiemu, że przestaję służyć u pani... — odezwała się pokojówka.
— Tak jak ja przestałem już od wczoraj służyć u pana Armanda... — wtrącił August.
Henryk spojrzał kolejno na starą pannę i na młodego służącego. Zaniepokoiła go ich mina.
— A! odchodzicie... oboje... — szepnął — a to dlaczego?..
— Bośmy uczciwi ludzie... — rzekła Fanny głosem bardzo cichym, ale doskonale wyraźnym.
— A w oczach naszych dzieją się takie rzeczy, na jakie nie chcemy dłużej patrzeć... — poparł piękny August.
— Zanadto wiele tajemnic trzebaby ukrywać w tym domu... — podchwyciła pokojówka.
— A jak bardzo dobrze powiedziała Fanny, jesteśmy zbyt uczciwi, ażeby jeść taki chleb... — mówił dalej służący.
Pan de Nathon pobladł przerażająco, ale nie przestał być spokojnym, a taką miał moc nad sobą, że spytał zaledwie zmienionym głosem:
— Cóż się to dzieje w tym domu? O jakich to tajemnicach mówicie?
Panna Fanny udała zakłopotanie tak doskonale, że pierwszorzędna aktorka z trudnością jej wyrównałaby.
— Nie wiem doprawdy, jak to powiedzieć panu hrabiemu... — to bardzo trudno... Ja tylko prosta służąca, ale dzięki Bogu, zawsze postępowałam uczciwie i nigdybym nie chciała mieć coś podobnego do ukrywania!.. Nie, panie hrabio, za wszystko nawet złoto Banku Francuzkiego.
— Ani ja, choćby za całą Kalifornię! — dodał August jakby echo.
— Ja, co czciłam panią hrabinę jak świętą!.. — podchwyciła Fanny, ocierając suche oczy. — A! napłakałam się co niemiara...
Zęby pana de Nathon szczęknęły, ale pozwolił nikczemnym oskarżycielom odegrać rolę do końca. Widział już przed sobą przepaść, ale przepaść ta, ciągnęła go ku sobie.
— Więc to o panią hrabinę chodzi?.. rzekł.
— Niestety! — westchnęli naraz Fanny i piękny August.
— Śmielibyście przypuszczać, że postępowanie mej żony nie było zawsze honorowe i bez zarzutu?
— Czyż się bez zarzutu nazywa „postępowanie kobiety zamężnej, kiedy daje ona schadzki potajemne mężczyźnie, który nie jest jej mężem...“ — spytała pokojówka.
— Schadzki!.. — powtórzył hrabia — to niepodobna!.. Zycie pani de Nathon jest przejrzyste jak kryształ... Nie ukrywa ona nic i nie potrzebuje ukrywać!.. Drzwi jej pałacu i salonu są zawsze otwarte!.. Gdzież więc odbywałyby się te schadzki?
— Na balu Opery! — odparła wręcz Fanny.
— I gdzieindziej... — dorzucił August.
Zdawało się Henrykowi, że mu ktoś z piersi zrzucił przygniatający ciężar. Odetchnął swobodnie. Oskarżenie było tak dalece niedorzeczne, niemożebne, że upadało samo przez się.
— Szalona jesteś moja panno! — wykrzyknął z większą wzgardą niż gniewem. — Dałem ucho bezwstydnym potwarzom wypędzonych sług... To było niegodnie... Jestem za to ukarany, bardzo słusznie!.. Wyjdźcie!..
August przybrał minę butną i nie ruszył się wcale.
Fanny podniosła głowę jak wąż, gdy kto na niego nastąpi.
— Pan hrabia mi nie wierzy? — odezwała się z syczeniem gadu.
— Nie, nie wierzę ci i powtarzam, ażebyście wyszli!..
— A gdybym miała dowody? — spytała pokojówka, brzydko się uśmiechając.
— Tak, gdybyśmy mieli dowody? — powtórzył piękny August.
Henryk zachwiał się.
Dwie te obmierzłe istoty, jakie miał przed sobą, mówiły z przerażającą pewnością.
Co o tem należało myśleć?
— Dowody?.. — wyjąkał — dowody macie?.. na co?
— Że pani hrabina miała schadzkę na balu Opery zeszłego roku, bo to długo już trwa!.. — rzekła Fanny.
— I że pani hrabina odwiedza codzień człowieka, którego kocha!.. — wyrzekł z kolei August.
Człowieka, którego kocha!.. Nędznik powiedział: „człowieka, którego kocha!“
Pana de Nathon ogarnęła wściekłość, jaka nieraz popycha do zabójstwa. Gotów był rzucić się na służącego, schwycić go za gardło i udusić.
Ale i tym razem się pohamował. Trzeba było wysłuchać do końca. Jeżeli ten łotr kłamał, zawsze do zabicia go, był jeszcze czas.
— No! — wyrzekł złowrogim głosem — dowiedźcie, ponieważ macie dowody! Ale najprzód nazwisko tego człowieka, którego jak powiadacie, żona moja kocha... Mówcie! widzicie przecie, że czekam!..
Fanny spojrzała na Augusta, który postąpił kilka kroków naprzód.
— Jesteśmy na rozkazy pana hrabiego — zaczął — lecz sądzę, że przedewszystkiem należałoby postawić warunki maleńkiej tranzakcji. Pan hrabia pojmuje zapewne, jak nasze położenie jest draźliwe... Uczucie może zanadto delikatne, zniewala nas do opuszczenia służby, bardzo dobrej służby. Przekonani będąc, że niepodobna nam będzie znaleźć tak dobrych państwa, jak tych, których nam trzeba pożegnać, postanowiliśmy wyrzec się służby, pobrać się i zająć się handlem trochę... Ale brak nam głównej rzeczy i spodziewamy się jej od pana hrabiego wzamian za usługę, jaką mu mamy wyświadczyć.
— A! — zawołał pan de Nathon z niezmiernym wstrętem — chcecie być zapłaceni!.. Denuncjujecie nie z nienawiści, ani przez gniew, ale jak Judasz, dla pieniędzy!..
— Nie mamy zamiaru „pracować“ darmo!.. — wybełkotał piękny August.
— Dobrze... Ileż chcecie?..
Lokaj zawahał się przed oznaczeniem ceny, lecz Fanny wzruszyła ramionami i trąciła go łokciem. Śmiało więc przystąpił do rzeczy i rzekł wręcz, nie bez lekkiego przecie bicia serca:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków...
Pan de Nathon nie zdawał się wcale być ździwiony wysokością sumy.
Kluczykiem, zawieszonym przy łańcuszku od zegarka, otworzył szafeczkę dębową rzeźbioną, wewnątrz zaopatrzoną w przegródki żelazne, która mu służyła za kasę.
Wyjął z tego sprzętu książeczkę z czekami i rewolwer i położył je obok siebie na stole.
August i Fanny, ucieszeni już zadziwiającą łatwością, patrzyli z niepokojem na rewolwer.
Hrabia wyrwał z książeczki czeków kwit, napisał kilka słów i u dołu podpisał swe nazwisko.
— To — rzekł następnie chłodno — jest przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków... Wasze to będzie, jeżeli oskarżenia dowiedziecie.
Nabił rewolwer i dodał:
— Ale jeżeli nie dowiedziecie, palnę w łeb lokajowi, a służącą odeślę do domu poprawy. A teraz mówcie!
Słucham...


XXIV.

Panna Fanny i piękny August bladzi byli i spoglądali po sobie.
— Wahacie się zawołał Henryk.
— Dlaczego mielibyśmy się wahać? — odparł służący. — Groźba nas nie wzrusza, ponieważ jesteśmy w stanie zaspokoić pana hrabiego... Młodym człowiekiem o którego chodzi, jest mój dawny pan, pan Armand Fangel...
Hrabia bezwątpienia nie spodziewał się tego nazwiska, gdyż nerwowe drżenie wstrząsnęło jego ciałem od stóp do głowy, a twarz jego, przybrała wyraz boleści niewysłowionej, nadludzkiej.
Przez chwilę oboje wspólnicy myśleli iż upadnie, ale opanował się prawie natychmiast. Usta mu się poruszyły a niewyraźny dźwięk, jaki z nich wybiegł, znaczył:
— Mówcie...
— Daję głos Fanny dla anegdotki o balu w Operze... — rzekł August. — Jak skończy tę historję, ja rozpocznę swoją...
Pokojówka niezwłocznie przystąpiła do rzeczy i opowiedziała obszernie, nie pomijając żadnego szczegółu to, co już znane jest czytelnikom.
Pan de Nathon jakby zamienił się w posąg z marmuru. Gdy słuchał Fanny, twarz jego surowa nie zdradzała żadnego wzruszenia. Nie drgnął ani jeden z muskułów. Nawet spojrzenie było nieruchome.
Kiedy pokojówka skończyła, August rozpoczął opowiadanie. Miał wiele do mówienia i nie zapomniał o niczem. Przeszedł kolejno historję dorobionego klucza, historję kwiatów, fotografii i wreszcie powiedział o strzępku zielonej materji jedwabnej, pozostawiony jako dowód rzeczowy pod drzwiami galerji oszklonej.
— To wszystko!.. — rzekł skończywszy — i sądzę, że tego aż nadto... Pan hrabia zadowolony?..
— Dowodów... — wyrzekł Henryk głucho.
— Dowody są na dole, w osobie niejakiego Rossignola, pierwszego czeladnika u majstra ślusarskiego przy ulicy Miromesuil, i w osobie dorożkarza, Jana Chardin, zamieszkałego na Grenelle, ulica Handlowa Nr.4, Pierwszy zrobił klucz, drugi woził panią hrabinę w noc zapustną, a nazajutrz przyszedł tu odnieść bransoletkę, którą mu pani zostawiła dla pewności, nie mając przy sobie pieniędzy dla zapłacenia za jazdę... To właśnie w ten sposób dowiedziała się Fanny o jego adresie... Pójdę po nich i przyprowadzę panu hrabiemu.
— Ani mi się rusz! — rozkazał p. de Nathon, wyciągając ku Augustowi rękę uzbrojoną w rewolwer, poczem zwracając się do pokojówki, dodał:
— Ty idź...
Fanny nie dała sobie tego dwa razy powtarzać, wybiegła z pokoju z zadziwiającą szybkością.
Ukazała się znów po kilku minutach, wprowadzając Rossignola i Jana Chardin.
Rzemieślnik i dorożkarz, a zwłaszcza dorożkarz, zdawali się być upokorzeni i niezadowoleni z tego, w co zostali wmieszani i jak jeden tak i drugi wymawiali się od opowiadania i z wielkim wstrętem zeznaniami swemi popierali oskarżenia pokojówki i lokaja, lecz August rad uniknąć kuli rewolwerowej a schować do kieszeni przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, sam zajął się badaniem i poprowadził je tak zręcznie, że Rossignol musiał się przyznać bez ogródek, że sfabrykował dorobiony klucz, a Jan Chardin, że zawiózł hrabinę na bal Opery i odniósł bransoletkę nazajutrz.
Przy każdej odpowiedzi stanowczej, August rzucał na hrabiego tryumfujące spojrzenie, poczem spoglądał na Fanny, jakby chciał się przed nią pochwalić:
— A co? czy nie jestem grackim zuchem?..
— Zarobiliście swe pieniądze... — rzekł raptownie p. de Nathon, podając czek przyszłemu małżonkowi panny Fanny. — Idźcie sobie!..
August schwycił chciwie papierek, który dawał mu majątek, wybełkotał kilka słów bez związku i wyniósł się co prędzej, pociągając za sobą narzeczonę swą, Rossignola i Jana Chardina.
Hrabia pozostawszy sam, usiadł, a raczej osunął się, na duży fotel przed biurkiem.
Przez godzinę przeszło, wychylał do dna kielich goryczy i utrzymać się zdołał w pozornym spokoju.
Teraz nikt nań nie patrzył, ukrył twarz w załamane dłonie a z oczu łzy mu popłynęły.
Lecz nagle wyprostowała się głowa jego pochylona, przypływ raptowny krwi w szkarłat zamienił jego bladość, oczy były już suche, ponury ogień zaświecił w rozszerzonych źrenicach i dziwny uśmiech wykrzywił mu usta.
Powstał, wyjął z biurka jakiś klucz, który tam leżał między papierami, wziął ze stołu rewolwer i wyszedł z pokoju tak gwałtownie, że potrącił i o mało co nie przewrócił służącego, czekającego w sąsiednim pokoju na jego rozkazy.
Lokaj zdumiony dziwnemi ruchami swego pana, który wydawał się oszalałym z wściekłości i w ręku trzymał rewolwer, podążył za nim ukradkiem, aż do progu galerji, służącej za ogród zimowy.
Hrabia przebiegł ją całą wzdłuż i znikł za gąszczem roślin, zasłaniających drzwi potajemne.
— Nie wiem co się stało... — szepnął służący. — Ale Boże zmiłuj się, pan hrabia wygląda na warjata, jeszcze będzie jakie nieszczęście!
I wrócił na swe miejsce do przedpokoju.


∗             ∗

Gdy piękny August i panna Fanny spełniali wobec pana de Nathon dzieło swej nikczemności, Armand Fangel zabrał się do rozpoczętego artykułu, a przerwanego od dni kilku.
Pisał szybko, bo myśl jego dojrzała w zastanowieniu, dobywała się jasno i wyraźnie i przybierała na siebie tę sukienkę, którą jest styl.
Nagle drgnął, przestał pisać i nadstawił uszu. Usłyszał w pokoju jakiś szmer lekki, co do jakości którego niepodobna się było mylić, ktoś nadchodził. Owóż, skoro August został odprawiony w przeddzień, któż więc do mieszkania mógł wejść?..
Armand wstał z krzesła i udał się do sąsiedniego pokoju, już miał tam wejść, gdy portjera u drzwi uchyliła się i na progu salonu ukazała się hrabina.
Młodzieniec wiedział już ze słów Augusta, że pani de Nathon posiada klucz od jego mieszkania. Nie mniej jednak ździwienie jego było bardzo żywe, gdy zobaczył ją, ukazującą się tak znienacka. Co ją mogło nakłonić do odkrycia tajemnicy (którą musiała uważać za dobrze zachowaną), tajemnicy potajemnych odwiedzin? Co miała mu do powiedzenia, że aż przychodziła do niego tutaj, zamiast pomówić z nim podczas jego bytności w pałacu?
— Pani, pani hrabino!.. — zawołał. — Pani!.. u mnie!..
— I to nie po raz pierwszy tu przychodzę — odpowiedziała Berta, a gorączka dodawała jej energii i sztucznej siły.
Rozpalone policzki, blask oczu, zdradzały gwałtowność tej gorączki.
— Mam panu wiele do powiedzenia i to bardzo poważnych rzeczy — mówiła dalej hrabina — nie śmiem być długo... Nie pytaj mnie więc pan o nic, tylko słuchaj.
Armand przysunął fotel. Berta odmówiła skinieniem ręki. Oboje stali naprzeciw siebie.
Pani de Nathon mówiła dalej:
— Bez próżnych słów i daremnych zdań... Przystępuję prosto do celu... Hrabia mówił panu o małżeństwie... chce pana połączyć z moją córką...
— Tak pani, i ten związek, o jakim nie pozwoliłbym sobie nawet zamarzyć, czyni mnie bardzo dumnym i bardzo szczęśliwym... Wejść do państwa rodziny, to zaszczyt przewyższający moje pragnienia i nadzieje i p. de Nathon wielką mi sprawił radość, oznajmiając mi, że pani na to małżeństwo zgadza się zupełnie...
— Omylił się! — odrzekła Berta gwałtownie — zanadto się pośpieszył... Nie wiedziałam o niczem... To małżeństwo jest niemożebne...
Armand drgnął.
Obawy jego, jakie się przed chwilą rozproszyły, co do możliwej miłości hrabiny, znów powróciły teraz. To sprzeciwianie się małżeństwu, czyniło je nader uzasadnionem.
— Niepodobna? — powtórzył chłodno. — Pozwól mi, pani hrabino, zapytać: dlaczego?
— Nie... nie... — odparła Berta — nie, nie pytaj mnie pan, na Boga, nie pytaj mnie o nic!., nie wybaduj, tylko wierz...
— Wierzyć mam pani... Ale nic przecie jeszcze pani nie powiedziała...
— Armandzie, przysięgam ci, przysięgam, że małżeństwo to niemożebne... na klęczkach błagam cię, ażebyś się go wyrzekł!..
Chciała ująć ręce młodzieńca, ażeby je przycisnąć do serca, do ust przyłożyć, lecz on cofnął je szybko.
— Wyrzec się szczęścia całego życia mego — odrzekł — i to bez powodu, ponieważ nie chce pani wyjawić mi żadnego, byłoby to wydać na siebie samego wyrok, iż nie zasługuję wcale na to szczęście... Byłoby to obrazić pana de Nathon, w oczach którego jestem godzien... tego nie uczynię...
Berta załamała ręce.
— Odmawiasz pan!.. — wyjąkała ze łkaniem — odmawiasz!..
— Muszę... Tu chodzi o honor mój i szczęście... Nie chcę ich pokrzywdzić...
— Co pan mówisz o swem szczęściu!.. Pan Herminii nie kochasz!
— Miłość sama przyjdzie!.. Jakże niema przyjść?.. Dziecię to urocze, to anioł! któż może lepiej o tem wiedzieć nad panią? A aniołów się kocha...
— Armandzie, Armandzie, czy chcesz mnie doprowadzić do rozpaczy?
— Zkądże ma tu być rozpacz?.. Czyż mam być tem dotknięty boleśnie, iż związanie przyszłości pani córki z moją przyszłością tak panią niepokoi?.. Nie kłamałem nigdy... Więc przysięgam pani, że we wszystkiem chcę iść za przykładem pana de Nathon... Przysięgam pani, że będę dla Herminii tem, czem on był dla pani... wzorowym, najlepszym mężem... A jeżeli pani przysięgam, to dlatego że pewny jestem siebie.
— Armandzie, ulituj się nademną... nie zmuszaj mnie do wyznania upokarzającego... nie zmuszaj mnie, ażebym się rumieniła przed tobą...
Jakże po słowach tych, można było jeszcze powątpiewać o występnej namiętności nieszczęsnej kobiety. Ogarniał ją paroksyzm gorączki. Miała już zawołać: Kocham cię!
Armand blady był z przerażenia,
— Nie, pani — odparł, wzdrygając się — nic nie masz do wyznania przedemną, a ja nie powinienem pani słuchać... Pan de Nathon, najwyższy sędzia w tem, co jestem wart, oddaje mi swój najdroższy najcenniejszy skarb... Słowo jego jest święte, jak moje... Co postanowione spełni się, a kiedy zobaczysz pani Herminię szanowaną przezemnie i szczęśliwą, gdy we mnie znajdziesz pani syna z czcią i przywiązaniem, który cię kochać będzie, jak gdybyś była mu matką, której nigdy nie znał, wtedy przebaczysz mi pani, żem ci był nieposłuszny.
Armand wiele się spodziewał po tem odwołaniu się do uczucia matczynego, które powinnoby otworzyć oczy pani de Nathon. Miał nadzieję, że wspominając o swej matce, przypomni jej, że i ona jest matką.
Ani wiedział jednak, jaki to był celny cios. Poruszył najczulszą w niej strunę, dotknął krwawiącej się rany w sercu hrabiny.
W miarę jak mówił, Berta schylała głowę. Gdy skończył, podniosła ją zwolna i wykrzyknęła jakby w gorączce:
— Tak, wszystko się skończyło... Trzeba mu odkryć tajemnicę, ażeby go powstrzymać... Tak! będę miała odwagę mówić... dowie się o wszystkiem... a jeżeli wyznanie mnie zabije, to i cóż potem znaczy dla mnie śmierć... Posłuchaj więc Armandzie... Słuchaj odwróciwszy oczy, ażebyś nie widział mego wstydu... Czy wiesz, dlaczego tu jestem?.. Po co tutaj codzień przychodziłam?.. Dlaczego tak cię kocham, iż oddałabym życie za ciebie, krew swoją, kropla po kropli, przelałabym dla ciebie?.. Dlaczego ta małżeństwo jest niemożebne?.,
Armand zasłaniał twarz obu rękoma.
Berta nie miała czasu dokończyć.
Portjera, oddzielająca salonik od sypialni, odchyliła się gwałtownie i ukazał się p. de Nathon.
— Dlaczego to małżeństwo jest niemożebne? — powtórzył głuchym głosem. — Bo ty jesteś nikczemną a ten człowiek jest podłym nędznikiem!.. Ciebie wypędzam, a jego zabiję!
Berta wydała przerażający okrzyk i chciała sobą zasłonić Armanda Fangela, ku piersi którego Henryk wymierzył rewolwer.
Hrabia lewą ręką porwał ją za dłoń i na bok odepchnął.
— To się na nic nie przyda — wyrzekł z postanowieniem strasznem — kochanek pani umrze!..
Armand, pojmując dobrze, iż żadnem słowem nie zdołałby uspokoić pana de Nathon i że nic go nie mogłoby przekonać o jego niewinności, ani się poruszył dla uniknięcia śmiertelnego strzału.
Był bardzo blady, ale spokojny i zrezygnowany.
Henryk kładł palec na cynglu.
Wtedy Berta upadłszy na kolana, ledwie miała siłę wyjąkać te wyrazy:
— To nie kochanek... to mój syn...
Pan de Nathon cofnął się.
— Twój syn? — powtórzył. — Nie! W to nie wierzę!.. Chcesz go ocalić... Kłamiesz!..
— To mój syn!.. Przysięgam ci przed Bogiem!..
Berta wspierała się tylko jedną ręką. Ręka się ugięła i ona osunęła się cała na dywan.
Armand niemy i nieruchomy, podobny był do posągu Osłupienia.
Pan de Nathon rzucił rewolwer, porwał Bertę za ramiona, podniósł ją i posadził na fotelu.
Twarz jej była już jakby martwa, oddech przyśpieszony świadczył, iż żyła jeszcze.
— Więc to tak — rzekł do niej hrabia ze spokojem straszliwszym od najokropniejszej złości — to ja w pani ręce złożyłem miłość moją, honor, radość, przyszłość... Pani oddałem całe swe życie... a pani mnie oszukiwałaś od lat ośmnastu!.. i oszukiwałaś wtedy, gdy nie byłaś jeszcze moją!.. Więc cóż z pani za kobieta?..
Armand zbliżył się do niego,
— Panie hrabio — odezwał się głosem stłumionym ale pewnym nie mnie tutaj być sędzią... Pozwól mi pan jednak z szacunkiem powiedzieć: „To moja matka!.. Nie znieważaj pan mojej matki!..“
— To podła!.. — wyszeptał pan de Nathon.
— Nie, to święta i męczennica! — zawołała baronowa de Vergy, wbiegając do salonu — ja tylko jestem winna, bo ją oszukałam, bo schowałam ten list, napisany przez nią przed ośmnastu laty, który przysięgłam oddać panu przed ślubem... Gdy została pańską żoną, myślała, że pan wiesz o wszystkiem... Ongi jak i dziś była niewinną i była tylko ofiarą cudzej zbrodni... Czytaj pan!..
Pan de Nathon porwał zaadresowany do niego list, który mu baronowa podała i rozdarł kopertę.
List był długi. Przez te ośmnaście lat atrament zbielał na z żółkłym papierze. Tu i owdzie widniały blade plamy, ślady łez.
Zaniepokojona niezmiernie, odkąd po powrocie z Wersalu przeczytała list Berty, dręczona smutnemi przeczuciami, pani de Vergy wzięła na wszelki wypadek ów list fatalny ze szkatułki, gdzie go chowała od tak dawna.
Gdy przybyła do pałacu, lokaj w przedpokoju czemprędzej jej opowiedział, jako hrabia z rewolwerem w ręku, wbiegł do galerji oszklonej, na końcu której zniknął.
Baronowa, której niepokój przeszedł teraz w rozpacz, natychmiast podążyła tą samą drogą. Drzwi zastała otwarte.
Resztę już wiemy.
Kiedy pan de Nathon skończył smutne czytanie, podszedł zwolna do Berty, prawie obumarłej, leżącej na fotelu.
Nachylił się ku niej i dotknął ustami czoła.
— Tak, ma pani słuszność — rzekł. — To święta i męczennica!.. O! biedna, biedna!..
Otarł łzy, spływające mu z oczu i mówił dalej:
— Potrzebuję samotności i ciszy. Zostawiam ją z siostrą i synem... Armandzie, podaj mi rękę i przebacz, com powiedział przed chwilą... Nie ja to mówiłem, ale złość niesprawiedliwa i szalona... Kochaj ją, tą matkę bolesną... Kochaj ją bardzo, bo przez ciebie i dla ciebie, cierpiała ona tak okrutnie...
Hrabia wyszedł z pawilonu i zamknął się w swym pokoju.
Berta ożywiła się pomału i bolesny uśmiech zawitał na jej wybladłe usta.
Syn, klęcząc przed nią, całował jej ręce.


∗             ∗
Tegoż wieczora pan de Nathon opuścił pałac na bulwarze Hausmana, zabrawszy z sobą tylko jednę walizkę.

W godzinę po jego odjeździe, oddano hrabinie list następujący:

„Droga i ukochana Berto!

Nie piszę wcale: „Przebaczam ci!“ bo nie potrzebujesz przebaczenia... Jesteś aniołem przeczystym! Dusza twa skromna, serce wzniosłe, są bez skazy...
Wiem o tem wszystkiem Berto i kocham cię, i to dlatego że cię kocham, że moja miłość jest tak niezmierna, jak pierwszego dnia i bardziej jeszcze może, dlatego cierpię tak okrutnie.
Wbrew woli mojej, myśl zwraca się w przeszłość ku tej nocy zbrodni, której byłaś ofiarą a nie wspólniczką.
To wspomnienie zabija moje szczęście. Szaleństwo to, nieprawdaż? Ale któż jest panem swego umysłu? Pragnę zapomnieć, mam nadzieję że zapomnę i dlatego właśnie oddalam się... Gdy zapomnienie przyjdzie, powrócę.

Henryk.

Pani de Nathon, której Blanka i Armand nie opuszczali wcale, przeczytała głośno te kilka wierszy.
— Niestety! — jęknęła. — Czy kiedy powróci.
Głos jej przeszedł w łkanie i zemdlała.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.