Dziecię nieszczęścia/Epilog/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

I.

Ośmnaście miesięcy upłynęło od wzruszającej sceny, którą przedstawiliśmy czytelnikom naszym.
Położenie osób opowieści niniejszej, mało się zmieniło w przeciągu tego czasu.
Pani de Nathon i córka jej, jasnowłosa Herminia, mieszkały razem to w pałacu na bulwarze Hausmana, to w zamku Amberville w Normandji.
Armand Fangel wyprowadził się z pawilonu, gdzie już nic nie usprawiedliwiało jego obecności i widywał się z hrabiną bardzo rzadko.
Baronowa de Vergy, usiłując złagodzić swą obecnością pocieszającą boleść niezmierną, której stała się mimowolną przyczyną, spędzała trzy czwarte swego czasu przy kuzynce.
Berta, spokojna i zrezygnowana pozornie, była w rzeczywistości głęboko i śmiertelnie smutną.
Chorą nie wydawała się wcale, a jednak widać było po niej, iż życie z niej ucieka.
Pan de Nathon podróżował zagranicą.
Do żony pisywał często.
Listy, w których wynurzało się jego serce, mówiły wiele o nieskończonem uczuciu, przywiązaniu, lecz nigdy o powrocie.
Więc kochał jeszcze bardziej i nie mógł zapomnieć.. Więc nieuleczalna rana zagoić się nie mogła i krwawiła się ciągle.
Zima z roku 1869 na 1870 upłynęła zwolna.
Była to zima dziwnie smutna.
Wielka stolica wydawała się osobliwie przygnębioną.
W powietrzu dawał się czuć jakiś złowrogi powiew, ponure przynoszący wróżby.
„Międzynarodówka“ pracowała w mroku.
Feliks Pyat w Londynie wznosił toast na cześć „kuli“, a dzienniki nieprzejednane skwapliwie powtarzały go i zachwalały.
Najwięksi optymiści przewidywali niechybną katastrofę.
Krwawe widmo „komuny“, zjawiało się na horyzoncie we mgłach blizkiej przyszłości.
Francja wpadła w zasadzkę, zastawioną przez tego człowieka ponurego geniuszu, przez tego Machiavela kolosalnego, który dziś nazywa się księciem Bismarckiem.
Książę de Gramont wstąpił na trybunę i wiadomość o wypowiedzeniu wojny spadła jak piorun.
Na ten huk gromu cały kraj zadrżał, ale z radości nie ze zgrozy.
Francja, ślepo ufająca w swą potęgę wojskową, Francja, zwycięzka pod Sewastopolem, pod Magentą, pod Solferinem, czyż mogła bez obrażenia samej siebie, przypuszczać możebność niepowodzeń?
Po stokroć nie! To też cokolwiekbądź dałoby się powiedzieć, zapał olbrzymi był i powszechny, a gdy pułki przechodziły, dążąc ku granicy, witano je okrzykami:
— Idą po zwycięztwo!
Złudzenia, złudzenia, jak nigdy!
Po tak pięknych rojeniach, jakaż nastała rzeczywistość!..
Najprzód Wissemburg, potem Forbach, potem Reischoffen, walki przerażające i pełne chwały, bo jeden walczył przeciw dziesięciu, bo kilka tysięcy bohaterów nie zostało zwyciężonych ale zaduszonych tłumami wojsk niemieckich, padli rozszarpani przez kartacze niemieckie.
A przecie mimo to wszystko, jeszcze się łudzono, jeszcze się pocieszano nadzieją.
Nareszcie nastało zupełne przebudzenie: Sedan!
Ujęcie Paryża w żelazne kleszcze stawało się faktem.
Zalew całej Francji przez niemieckie żołdactwo stawał się blizki.


∗             ∗

W październiku już Armand Fangel zajął miejsce w szeregach gwardji ruchomej departamentu Doubs.
Z wyboru został porucznikiem.
Pani de Nathon przypuszczając, że ci gwardziści prowincjonalni przeznaczeni będą do obrony Wogezów, tych fortyfikacji naturalnych, tych wąwozów potężnych, wydanych wrogowi prawie bez walki, opuściła Paryż wraz z Herminią i baronową, i zamieszkała w zamku Cusance, ażeby bliżej być syna.
Hrabia de Nathon, który podróżował po Austrji, powrócił do Francji spiesznie, skoro tylko wojna została wypowiedziana.
Dowiedziawszy się po przybyciu do Paryża, że hrabina wyjechała do departamentu Franche-Comté, udał się do Besançon, gdzie miał dowództwo dzielny jenerał Rolland.
Wiek nie pozwalał hrabiemu zaciągnąć się do wojska regularnego, ale zebrał i uzbroił własnym kosztem mały oddział ochotników, złożony z dzielnych ludzi, którzy jak on, za Francję konającą gotowi byli poświęcić życie, przelać krew swą do ostatniej kropli.
Hrabia de Nathon znajdował się w Villersexel z garścią swych ludzi.
Prawdziwym bohaterem był onego złowrogiego i zarazem wzniosłego dnia, który dreszczem bólu przejął serca niemieckie.
Niechby powodzenie potrwało jeszcze dwadzieścia cztery godzin, a sztandar francuzki wespół z armatami francuzkiemi, wkroczyłby do księstwa badeńskiego.
Ale Garibaldi, w błąd wprowadzony pozornym atakiem kilkuset landwerzystów, przepuścił tymczasem armię Manteuffla i pozwolił przeciąć linię kolejową w Monchard.
Tym razem sprawa francuzka już była przegrana! Ostatnie widoki, ostatnie szanse znikły...
Odtąd wojskom regularnym, gwardzistom ruchomym i wolnym strzelcom pozostawało już tylko rejterować, a ścigały ich zewsząd kule i kartacze. Kiedy wśród najstraszliwszej nędzy i niewysłowionych niebezpieczeństw, większa część armii rzuciła się do Szwajcarji, gdzie ją czekała iście wzruszająca gościnność, kilka garstek gwardzistów ruchomych, kilka partji wolnych strzelców, oddzielonych od towarzyszów niedoli, tułało się jeszcze między skalistemi pagórkami pod Rougemont i Baume-les-Dames.
Otoczeni ze wszechstron, trapieni zblizka przez patrole pruskie, żołnierze ci zaimprowizowani, czuli się prawie zgubionymi, ale podtrzymywała ich jeszcze nadzieja, że sprzedadzą swe życie o ile można jaknajdrożej, że wielu wrogów zabiją, zanim sami polegną.
Zresztą musieli walczyć nietylko z nieprzyjacielem, ale z zimnem i głodem.
Śnieg, grubą warstwą pokrywający ziemię, stężał na mrozie i oślizgł, że chodzić było ciężko.
Żywności brakło...
Do wsi trudno się było dostać, gdyż wszystkie już wpadły w ręce najeźdźców.


∗             ∗

Noc zapadała mroźna i ciemna.
Gromadka sześciu ludzi biwakowała na polance, u szczytu wzgórza pokrytego lasem.
Ludzie w bluzach ciemnoniebieskich i w szerokich spodniach, założonych w buty, jakby ani trochę nie stracili energii.
Uzbrojeni byli w karabiny Remingtona, u pasów skórzanych wisiały im rewolwery i pałasze.
Przy pomocy noży i kolb karabinów, oczyścili ze śniegu kawałek ziemi i grzali ręce skostniałe przed ogniskiem, rozpalonem z suchych gałęzi.
Na końcu polanki z przeciwległych stron, stało dwóch na czatach ażeby nie dać się zaskoczyć znienacka.
Dowódzcą tej gromadki partyzantów, był starzec o twarzy szlachetnej. Broda długa, srebrnowłosa, spadała mu na piersi.
Bluzę zdobiła mu wstążeczka orderowa Legii honorowej.
Pomimo wieku, wydawał się jeszcze bardzo krzepkim. Oczy miał żywe, błyszczały mu one z pod gęstych brwi, które nie zbielały jeszcze tak, jak broda.
Przy całej powadze swej, zachował on zwinność i elegancję młodzieńczą.
Towarzysze okazywali mu głęboki szacunek i nazywali go to „mój kapitanie“, to „panie hrabio“.
Nagle w ciemnościach rozległ się głos placówki:
— Kto idzie?
Pięciu ludzi równoczesnym ruchem przyłożyło karabiny do ramienia.
Starzec z białą brodą pochwycił rewolwer.
— Francya! — odpowiedział jakiś głos,
— Przechodźcie! odezwał się szyldwach.


II.

Na stoku wzgórza posłyszano odgłos kroków i dźwięk broni.
Zamajaczyły jakieś cienie i w miarę jak się zbliżały do miejsc oświetlonych płomieniem ogniska, postacie ludzkie stawały się widoczniejsze.
Wkrótce rozróżnić można było mundur gwardzistów ruchomych.
Było ich dwudziestu i szli pod dowództwem porucznika.
Mundury podarte, obuwie podziurawione, szaspoty pokryte rdzą, wszystko to świadczyło o strasznych kolejach, jakie musieli przebywać.
— Stój! — rozkazał porucznik o trzydzieści kroków od biwaku wolnych strzelców.
Poczem zbliżył się sam mówiąc:
— Gwardziści z Doubs...
— Witajcie koledzy — odparł starzec ze wstążeczką legii honorowej — i przysiądźcie się do naszego ogniska... Niestety! to wszystko co mogę wam ofiarować...
Usłyszawszy ten głos, porucznik gwałtownie zadrżał. Postąpił kilka kroków i spojrzawszy na twarz wodza wolnych strzelców, od którego przedzielało go tylko ognisko, porucznik zawołał:
— Panie hrabio!!.. Pan!.. Pan tutaj!!..
Starzec drgnął tak samo, jak młody oficer i również przyjrzał mu się bacznie.
Gwardzista ułatwił mu to, odrzucając kaptur, który mu ukrywał kepi i zasłaniał część twarzy.
Starzec nagle zbladł i szepnął tonem dzikim:
— Armand!.. to Armand!..
W pierwszej chwili chciał cofnąć się, jakby ujrzał przed sobą coś wstrętnego, ale był to ruch tylko błyskawiczny i dżentelman, którego nazywano „panem hrabią“ wyciągnął ramiona ku młodzieńcowi i wyrzekł wzruszonym głosem:
— Chwała Ci Boże, żeś go jeszcze zostawił przy życiu!.. Dziecko moje, chodź mnie uściskać...
Oficer gwardzistów podbiegł i hrabia Henryk de Nathon przycisnął Armanda Fangela do serca z jakąś ponurą gwałtownością.
Nastąpiło kilka chwil milczenia po tym uścisku. Nie był tu ani czas, ani miejsce, do poufnych wynurzeń,
Zresztą cóż mieli sobie osobiście powiedzieć ci dwaj ludzie, którzy przed tylu miesiącami rozstali się wskutek sceny, o której żaden z nich nie mógł pomyśleć bez zgrozy?
Pierwszy p. de Nathon przerwał milczenie.
— Czy to tylko traf cię tutaj sprowadza? — zapytał.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział porucznik.
— Przecie nie wiedziałeś, że tutaj jestem.
— Niewiedziałem.
— I zapuściłeś się w ten las, mając jakiś cel?
— Tak.
— Czy mogę cię zapytać: jaki?
— I owszem!.. Cel to jest bardzo prosty... Masz, panie hrabio, jaki taki zapas żywności?..
— Gdybyśmy mieli, chętnie sami podzielilibyśmy się z wami, o tem przecie nie możesz wątpić — odpowiedział Henryk. — Nie zostało nam nic!.. Od południa pościmy..,
— Ha! panie hrabio, my będąc w takiem samem położeniu, postanowiliśmy, że lepiej jak żołnierzom przystoi, poledz od kul niemieckich, niż nędznie powymierać z głodu...
— Stokrotnie macie słuszność!..
— Jakiś wieśniak, z którym spotkaliśmy się przed godziną, mówił mi, że o pół mili ztąd jest duża wieś, zajęta wczoraj w nocy przez oddział pruski, złożony zaledwie z dwudziestu żołnierzy.
— A czyś pewien, że ten wieśniak nie jest zdrajcą, zaprzedanym nieprzyjacielowi, może chce cię ściągnąć w zasadzkę? — przerwał pan de Nathon.
— O! nie... Znam go oddawna... To uczciwy człowiek.
— Dobrze, ale w każdym razie ta wiadomość od niego wydaje się bardzo nieprawdopodobną?
— Pod jakim względem?
— Bo niemcy zwykle są aż do przesady ostrożni... Do samotności czują oni odrazę, zwłaszcza w nocy nie pozostawiliby garści ludzi na wsi, wiedząc, że tak blizko przebywają szczątki nieprzyjacielskiej armii...
— W zasadzie masz pan słuszność, panie hrabio — podchwycił Armand Fangel — ale tym razem nieostrożność jest możebną, bo jest mimowolną... Wieśniak ów, dał mi szczegółowe wiadomości...
Tych dwudziestu ludzi zrana pojechało do Baume-les-Dames po mięso i wino... Nie tak to łatwo im przyszło, bo kraj wyniszczony... Eskorta spóźniła się wśród złych dróg... Oficer, dowodzący oddziałem, obawiał się po nocy wpaść w jaką zasadzkę wolnych strzelców i wolał się zatrzymać na wsi...
To zmienia postać rzeczy, panie hrabio, nieprawdaż?
— Niezawodnie! — odpowiedział Henryk de Nathon — co przed chwilą wydawało mi się niemożebnem, teraz rzeczywiście jest dla mnie prawdopodobnem...
— A zatem — mówił dalej porucznik — proponujemy wam zaskoczyć niemców, zaatakować wioskę, znieść oddział i zabrać prowiant.
— Doskonała myśl, popieram ją ze wszech sił.
— A nadto zwróć uwagę, panie hrabio: jakkolwiekbądź skończy się awantura, zawsze wszystkie szanse są po naszej stronie.
— Jakto?
— Jeżeli nas zabiją, to już nie będzie nas trapił głód... Zatem dopniemy swego celu... Jeżeli zaś przeciwnie, zostaniemy zwycięzcami, uczynimy jak za czasów Iliady, upieczemy dwa lub trzy woły na olbrzymim ogniu, wytoczymy nektar z pięciu czy sześciu beczek i nasza ostatnia uczta będzie wyglądała na biesiadę pół-bogów!.. No i cóż, należysz do nas, panie hrabio?
— Naturalnie, do licha!
— A więc w drogę!
— Znasz drogę?
— Na palcach... Wśród najciemniejszej nocy trafiłbym... Ze dwadzieścia razy, kiedy polowałem w tych stronach, odpoczywałem tam...
— Więc prowadź nas w drogę!
Przywołano placówki.
Zagaszono ogień, który pozostawiony sam sobie mógłby wzniecić pożar w sąsiednich lasach, i mały oddział, złożony z dwudziestu dwóch gwardzistów i ośmiu wolnych strzelców, ruszył po ścieżkach stromych i oślizgłych od stwardniałego śniegu.
Szli wolno, nie mówiąc nic do siebie.
W godzinę niespełna porucznik, który postępował na czele, zatrzymał się i po cichu rozkazał wszystkim stanąć.
O czterysta kroków zarysowała się niewyraźnie na ciemnem niebie jakaś czarna masa, przedziurawiona tu i owdzie punktami świetlanymi.
Żaden odgłos ztamtąd nie dolatywał.
Były to gospodarskie zabudowania folwarczne.
Dokoła nich rosły drzewa owocowe a opasywał je, jak zwykle na wsi w tamtych stronach, parkan z dużych kamieni, wysoki ze dwa łokcie.
— Jesteśmy na miejscu... — odezwał się Armand Fangel — teraz pozwól mi pan złożyć dowództwo w swoje ręce.
Gwardziści i wolni strzelcy otoczyli pana de Nathon.
— Dopiero godzina dziewiąta wieczorem — zauważył tenże — na folwarku cicho, to prawda, ale z pewnością goście niemieccy nie śpią... Sądzę, że nie należałoby zaczynać przed północą... O północy zaskoczymy prusaków rozespanych... A ty, poruczniku Fangel, jak myślisz?
— Byłoby to dobrze, przyznaję... — odparł młodzieniec żywo — ale do północy mamy jeszcze trzy godziny... Owóż, jeżeli będziemy musieli przepędzić tutaj, w śniegu, trzy godziny na dwunastostopniowym mrozie, zmarzniemy tak, iż ledwie zdołamy się ruszyć, gdy nastanie wreszcie odpowiednia chwila!.. Wiem, że życie stawiamy na jedną kartę... ale cóż to znaczy?. Kiedy Francja kona i Francuzi mogą umierać!..
Rozejrzyjmy się prędko w położeniu.
Jeżeli wieśniak mówił mi prawdę, jak się spodziewam, jeżeli niemców jest tam zaledwie dwudziestu pięciu, będziemy mieli nad nimi potrójną przewagę: liczbę, zapał i niespodziewane zaskoczenie...
W takich warunkach powodzenie wydaje mi się niewątpliwem...
Jeżeli przeciwnie, wieśniak ten mnie oszukał lub sam był oszukany, jeżeli prusacy otrzymali już posiłki, których się nie spodziewali, zginiemy, to rzecz jasna, jak nasze pułki zginęły pod Wörth, zdruzgotane masą!.. Tego nie wstyd!..
Ja byłbym za natychmiastowym atakiem!
Cóż pan teraz na to, panie hrabio?
— Przekonałeś mnie — odparł pan de Nathon. — Za siebie i za swoich towarzyszów odpowiadam: Tak!
Armand skłonił się hrabiemu i podchwycił:
— Proponuję więc podejść bez hałasu aż do bramy, która jak mi mówił wieśniak, wyłamana jest od kilku dni i tylko zapchana chrustem...
Jeżeli zejdziemy szyldwacha znienacka i zabijemy go bagnetem, wszystko pójdzie dobrze!.. Jeżeli zaś placówka zaalarmuje, wedrzemy się na parkan, zaraz po pierwszym strzale... Poskoczymy na wieś i każdy weźmie się do roboty... Cóż, dobry plan, panie hrabio?
— Zgadzam się!.. — odparł Henryk de Nathon. — Zastrzegam sobie tylko, iż pójdę pierwszy...
— Dlaczego, hrabio, masz się bardziej narażać od nas?
— Dla dobra wszystkich... Mówię po niemiecku jak rodowity berlińczyk... Przypuśćmy, że szyldwach nas spostrzeże, może uda mi się tak długo go zająć, że zdążycie nadbiedz, zanim krzyknie na alarm.
— Dobrze! — odpowiedział Armand — niech się dzieje wola hrabiego...
Hrabia ruszył naprzód, a za nim w małej odległości jego oddział.
Szedł zwolna, wystrzegając się skrzypu kroków na śniegu pod ciężkiemi podeszwami butów.
Już zaledwie pięćdziesiąt kroków oddzielało go od parkanu.
Wtem jeden z wolnych strzelców potknął się i upadł, a lufa karabinu zabrzęczała na stwardniałej ziemi.
Natychmiast wśród ciszy, dał się słyszeć donośny głos placówki niemieckiej:
— „Wer da?“
— „Offizier!“ odpowiedział hrabia.


III.

Cofnijmy się w tył o dwadzieścia cztery godziny.
Prosimy czytelników z sobą do zamku Cusance.
Pani de Nathon, Herminia i baronowa, mieszkały tutaj od początku wojny z bardzo nieliczną służbą.
Wszystkie trzy kobiety żyły w atmosferze niepokoju i zgrozy, zwiększających się z każdym dniem.
Wieści o ciągłych klęskach dochodziły do nich, ale bez bliższych szczegółów, a ta niepewność wzmagała ich niewymowne katusze.
Berta ani się widziała z synem, ani nie miała od niego żadnych wiadomości.
Posłyszała tylko od kogoś, że gwardziści z Doubs zaciągnęli się do armii Burbakiego — ot i wszystko.
Czy Armand przeżył rozproszenie tej armii? Czy poległ w jakiej niewiadomej bitwie? A może dostał się do niewoli?
Przeczucia jaknajbardziej złowrogie opanowywały nieszczęśliwą matkę i pani de Vergy usiłowała je przezwyciężyć lecz daremnie i bez przekonania, bo je sama podzielała.
Hrabina nic nie wiedziała o tem — jakeśmy to powiedzieli — że p. de Nathon wróciwszy do Francji, stanął na czele oddziału ochotników i znajdował się w okolicy.
Wojska niemieckie zajmowały Beaume-les-Dames.
Bandy ułanów wałęsały się po okolicy na zwiady i nieraz swe przysłowiowe chude konie przywiązywali do sztachet zamkowych i mową swą, podobną do skrzeczenia kruków, żądali „Wein“, „Fleisch“, „Broot“ i „Tabak“, to jest wina, mięsa, chleba i tytoniu.
Co prędzej śpieszono ich zaspokoić i ci łakomi rabusie, objadłszy się i opiwszy, odlatywali potem ociężali, jak ptaki drapieżne syte żeru.


∗             ∗

Była godzina dziesiąta wieczorem.
Pani de Vergy bardzo cierpiąca, udała się do swoich pokoi prawie zaraz po obiedzie.
Berta, ukląkłszy obok Herminii, której pokój znajdował się przy jej pokoju, modliła się do Boga, by czuwał nad Henrykiem, miał w swej opiece Armanda i ulitował się nad Francją w męczarniach...
Rzadko kiedy tak gorąca modlitwa wznosi się do niebios, lecz niestety! biedna kobieta, mając wciąż jeszcze wiarę, nie miała już żadnej nadziei...
Nagle zadrżała, zerwała się z podłogi gwałtownie i blada nadstawiła uszu.
Dziwny zgiełk dawał się słyszeć.
Dolatywały dźwięki trąb chrapliwe, przerażające, złowróżbne...
Majaczyły światełka, podobne do odblasku dalekiego pożaru, migały wśród głębokich ciemności i odbijały się na szybach dwóch okien.
Jednocześnie gwałtownie zadzwoniono przy bramie.
Herminia zbliżyła się do Berty.
— Mamo — szepnęła — co to znaczył. Boję się...
— Uspokój się, moja pieszczotko — odpowiedziała hrabina. — Czegóż mamy się lękać? Jesteśmy kobietami i bezbronność nasza najlepiej nas broni...
Otworzyła okno i wychyliła się do ogrodu.
Plac przed kościołem — jak nadmieniliśmy na początku pierwszej części opowiadania naszego — znajdował się naprzeciw wejścia do parku.
Plac ten zapełniony był teraz przez żołnierzy niosących pochodnie, których płomienie czerwone lśniły na lufach karabinów i szpicach kasków pruskich.
Dwóch czy trzech oficerów na koniach, w płaszczach ciemnych z podszewką ponsową, sterczało jak posągi konne nad tem czarnem mrowiskiem.
Dzwonek u furty odzywał się ciągle, trąby chrapały, a klątwy i okrzyki gniewu wznosiły się po nad tą wrzawą.
Potrzeba samemu oglądać to szczególne widowisko, potrzeba samemu nasłuchiwać tych odgłosów złowrogich, ażeby jasno zdać sobie sprawę z całej tej zgrozy.
Do pokoju wpadł przestraszony sługa.
— Pani hrabino! — zawołał. — Prusacy! jest ich przeszło pięciuset we wsi!.. Wyłamują drzwi domów... Chcą tutaj wejść... Co robić?
— Trzeba im otworzyć... — odparła pani de Nathon. — Mają za sobą siłę i sami mogliby wyłamać sztachety tak dobrze, jak drzwi w chatach... Niech więc wejdą. Dowiedz się czego chcą i staraj się powstrzymać ich od rabunku, dając im czego żądają...
Służący wyszedł prędko.
Berta zamknęła okno, lecz stanęła z twarzą, opartą o szybę.
Herminia tuląc się do matki, patrzyła także źrenicami rozszerzonemi z przerażenia.
Lokaj przyszedłszy do bramy, otworzył ją natychmiast.
Jeden z oficerów galopem wjechał do ogrodu i w kilku podskokach zajął miejsce wśród placyku pokrytego śniegiem, naprzeciw zamkowego ganku.
Tu zatrzymał się i głosem ostrym zarazem gardlanym wykrzyknął kilka rozkazów po niemiecku.
Wtedy trzy czwarte piechurów stojących przed kościołem, ustawiło się w szeregi i krokiem miarowym jakby do ataku, przeszło za bramę do parku i w liczbie około dwustu nagromadziło się między gankiem i oficerem.
Ten znowu wydał rozkazy i Berta nie bez zdziwienia zobaczyła, jak żołnierze pruscy rozstąpili się z szeregów i z bronią na ramieniu utworzyli kordon dokoła zamku.
Dziesięciu czy dwunastu ludzi, potrząsając pochodniami ze smolnego łuczywa, przyświecało temu niepojętemu manewrowi.
Wówczas oficer zsiadł z wielkiego konia czarnego, rzucił cugle jednemu z żołnierzy z pochodniami, poczem przybrawszy czterech żołnierzy, skierował się do zamku i przeszedł schody, prowadzące do przedsionka.
Więcej pani de Nathon nie widziała, gdyż nie mogła oderwać oczu od tego szeregu żołnierzy, pilnujących zamku jakoby więzienia.
Upłynęło kilka minut, a wydały się one matce i córce dłuższemi od godzin.
Wszedł służący.
— Cóż się dzieje? — spytała go żywo Berta. — Czego chcą ci ludzie? Czego szukają?
— Pani hrabino — odpowiedział kamerdyner — oficer, a mówi on po francuzku jak paryżanin i prawie bez obcego akcentu, postawił żołnierzy na straży przy schodach i kazał mi zaprowadzić się do salonu... Na kominku paliło się kilka drewienek... „Dorzuć drzewa — rzekł do mnie — dużo drzewa... Rozpal suty ogień, ale to zaraz...“ Spełniłem co kazał. Potem znów się odezwał: „Zapal świece i kandelabry wszystkie, natychmiast!“ Zapaliłem. Spojrzał na zegar, potem na swój zegarek i rzekł: „Przeproś panią hrabinę za subjekcję jaką jej sprawiam, i uprzedź ją natychmiast, że błagam o zaszczyt złożenia jej swego uszanowania... Czekam na nią tutaj, chyba że woli przyjąć mnie w swoim pokoju, to pójdę tam i owszem...“
— Jakto? — zawołała pani de Nathon drgnąwszy — ten człowiek chce się ze mną widzieć!..
— Mamo!.. mamo!.. — wyjąkała drżąca Herminia — ty nie pójdziesz...
— Niestety, droga pieszczotko — odparła Berta — jak tu odmówić... Jeżeli nie pójdę do salonu, on tutaj przyjdzie mnie szukać... Lepiej iść...
— No, to przynajmniej i ja z tobą pójdę...
— Ależ ledwie się trzymasz na nogach..
— Nic nie szkodzi! Ażeby nie rozłączyć się z tobą, znajdę dość sił.
— Dobrze!.. Pójdź ze mną, moje dziecko...
Pani de Nathon i jej córka ubrane były czarno, jak kobiety w grubej żałobie... Nosiły żałobę po Francji.
Oparłszy się jedna o drugą, a lokaj im świecił, zeszły zwolna ze schodów.
Na dole dwóch żołnierzy pruskich, zgodnie z danym im rozkazem, salutowali przed niemi.
Herminia i Berta odwróciły głowę.
Służący otworzył im drzwi salonu, słabo oświetlonego.
Oficer pruski oparł nogę o kominek i grzał się przed płomieniami ogniska.
Zrzucił już na krzesło płaszcz i grube rękawice z łosiowej skóry zastąpił rękawiczkami delikatnemi, czystości bez zarzutu.
Kask trzymał pod pachą.
Oficer mógł mieć od dwudziestu siedmiu do dwudziestu ośmiu lat. Wysokiego wzrostu, bardzo szczupły, pomimo pewnej sztywności miał postawę elegancką.
Włosy jego prawie jak len białe, zwijały się same w naturalne kędziory. Broda wachlarzowata, gęsta, płomienisto-ruda, okrążała twarz świeżą, trochę piegowatą; rysy były ostre ale regularne, oczy bladawo-szare.
Długie i cienkie wąsiki, szpilkowate, jak u kota, sięgały uszu.
Całość wyglądała dystyngowanie; na pierwszy rzut oka poznać można było człowieka światowego.
Gdy Berta z córką weszła do salonu, skłonił się im z naturalną swobodą, przysunął dwa foteliki do kominka i rzekł:
— Pozwoli pani hrabina, że ponowię pokorną prośbę o przebaczenie, którą tylko co służącemu zleciłem pani oświadczyć. Pojmuję doskonale, niech pani mi wierzy, jak przykrą jej jest moja wizyta... Musi mi pani jednak wybaczyć... to nie ja jestem winien... tylko wojna...
Pani de Nathon przerwała.
— „Żądałeś“ pan — odezwała się z przyciskiem — widzieć się ze mną natychmiast... musiałam się do tego zastosować i przyszłam... Cóż mam od pana usłyszeć?.. Mów pan... Czekam...
Oficer skłonił się znowu i uśmiechnął.
— Miałem zaszczyt podać paniom krzesła... — rzekł.
— Postojemy... Czy mam panu powtórzyć, że czekam...
Prusak skłonił się po raz trzeci.
— Z głębokim żalem widzę — podchwycił — że pani hrabina de Nathon nie raczy mnie poznać...
— Ja pana nie znam...
— Pani hrabina się myli... Miałem zaszczyt być pani przedstawionym a nawet znajdować się na balu w salonach pałacu pani na bulwarze Hausmana... Tańczyłem z córką pani... Co prawda broda mnie trochę zmieniła... Przed wojną nosiłem tylko wąsy... Jestem hrabia Gastein, były drugi sekretarz ambasady pruskiej w Paryżu... Poznaje mnie teraz pani?
— O to mniejsza! odrzekła Berta z wyniosłą pogardą. — Spodziewam się, że nie po to wtargnąłeś pan do mojego domu, ażeby wywoływać wspomnienia, obojętne dla mnie... Czego pan chcesz? Czego pan tutaj szukasz?
— Szukam hrabiego de Nathon — odparł p. Gastein.


IV.

Herminia nie mogła powstrzymać lekkiego okrzyku.
— Mego ojca... — wyszeptała.
— Hrabiego de Nathon! — powtórzyła zdumiona Berta.
— Jego samego, pani hrabino...
— Ależ to pan nie wiesz, że hrabia jest zagranicą?.. Od czasu wojny nie miałam o mężu żadnej wiadomości... Nie znane mi jest nawet miejsce obecnego jego pobytu.
Pan Gastein uśmiechnął się.
— Będę więc miał zaszczyt udzielić pani wiadomości o nim... — wyrzekł,
— Pan?
— Tak, pani, i to wiadomości świeżych, ponieważ powiada pani, że nie wie, gdzie się znajduje pan de Nathon... a niech mi pani wierzy, że sobie nie pozwolę: podejrzewać szczerości pani słów... Hrabia wrócił do Francji na niedługo przed oblężeniem Paryża, przybył do tej prowincji, własnym kosztem wysztyftował oddział ochotników i z nimi ciągle prowadzi wojnę podjazdową z nami, ciągłe utarczki niespodziewane, ciągłe zasadzki... Już nam wybił sporo żołnierzy...
Krew z serca powlekła szkarłatem piękną twarz Berty, przed chwilą jeszcze bladą. Błyskawica radości i pełnej dumy, opromieniała jej czoło.
— Słyszysz, Herminio, moje dziecko — rzekła — słyszysz, co uczynił twój ojciec?
Dziewczę zarzuciło ręce na szyję matczyną i ucałowało matkę, mówiąc:
— O! dumna jestem z niego,
Prusak mówił dalej:
— Po zniesieniu waszej ostatniej armii, hrabia de Nathon i jego oddział, liczący już zaledwie kilku ludzi, nie złożyli broni...
— Zapewne ci dzielni ludzie i ich bohaterski dowódzca przeszli granicę i schronili się do Szwajcarji — zawołała Berta.
— Nie, pani... Według wiadomości ze źródeł francuzkich, których wiarogodność jest niewątpliwą, hrabia nie chciał czy nie mógł przedostać się przez linie naszych wojsk i mamy wszelkie dane po temu mniemać, że się ukrywa w tym zamku...
Hrabina drgnęła.
— Oświadczam panu, że się pan myli — rzekła — a jeżeli potrzeba gotowam przysiądz...
Oficer skłonił się.
— Niech Bóg uchowa, ażebym miał niedowierzać słowom pani hrabiny... — odparł. — Hrabia może chciał zaoszczędzić pani wrażliwości słusznego niepokoju... Bynajmniej nie jestem daleki od przypuszczenia, że, jeśli się tu znajduje, to przebywa bez wiedzy pani.
— To niepodobna...
— Nie moja to rzecz wyrokować o możebności lub niemożebności... Ciężki mam obowiązek do spełnienia, ale mam rozkazy, a pani hrabinie wiadomo, że bierne posłuszeństwo jest pierwszym obowiązkiem żołnierza... Żałuję, że te rozkazy są tak ścisłe... O! żałuję, ale cóż pani chce, to wojna.
— Przystąp pan do rzeczy bez ogólników, bez czczych słów — przerwała Berta. — Cóż to za rozkaz masz pan wykonać?
— Mam zrewidować cały zamek od dołu do góry, wraz z wszelkiemi przyległemi zabudowaniami.
— Dobrze, mój panie, niech będzie siła przed prawem! Rewiduj pan, rewiduj, ile ci się spodoba... Spodziewam się jednak, że wyjątek uczynisz pan dla pokoju, gdzie śpi moja krewna chora...
— Chciałbym, pani hrabino... O! chciałbym, ale nie mogę — to wojna!.. Ale przez grzeczność sam wejdę do tego pokoju i nic nie przeszkodzi pani towarzyszyć mi... Żałuję surowości rozkazu, ale bardzo nam zależy na pochwyceniu hrabiego...
— Nie pojmuję tego wcale, wyznaję, wojna skończyła się... jesteśmy zwyciężeni. Co może zależeć na jednym więźniu mniej lub więcej, choćby się on nazywał hrabią de Nathon?
— Wojna nie kończy się nigdy, dopóki pokój nie jest zawarty i póki strzelają z po za płotów. Hrabiego chcemy nie dlatego, ażeby mieć z niego więźnia, ale dla dania przykładu z niego!..
— Przykładu? — powtórzyła Berta, a dreszcz przebiegł po jej ciele.
— Tak pani... Kiedy w okolicy posłyszą, że pan de Nathon został rozstrzelany, górale, którzy ukradkiem polują na niemców, zapewne ochłoną w swym zapale...
Herminia jęknęła i na wpół zemdlona, osunęła się na fotel.
Pani de Nathon zbladła i zachwiała się, ale natychmiast zapanowała nad sobą i wzruszając ramionami z przygniatającą pogardą:
— O! mój panie!.. — odparła. — Czy sądzisz że ci uwierzę? Odkądże to u narodów cywilizowanych rozstrzeliwa się żołnierza w niewoli?
— E! wolni strzelcy nie są żołnierzami!
— A czemże są?
— Mordercami a niczem innem... Ktobądź kryje się, ażeby zabić człowieka, popełnia zbrodnię, karaną przez wszystkie prawa i musi ponieść karę. My, niemcy, jesteśmy nieprzyjaciółmi uczciwymi i szlachetnymi...
— Uczciwymi i szlachetnymi. Boże sprawiedliwy! — wykrzyknęła hrabina, podnosząc ręce ku niebu — zapomniałeś pan o Bavilles, gdzie żołnierze wasi bagnetami wpędzali do gorejących domów kobiety, dzieci i starców!..
— To wojna!.. My walczymy w otwartym boju, wy, francuzi, apostołujecie morderstwo, a wasi wolni strzelcy są po prostu zbóje!..
— I pan śmiesz tak nazywać ludzi gotowych na wszystko, byleby kraj swój ocalić?.. Śmiesz pan patryotów stawiać na równi ze zbrodniarzami?..
Oficer pruski uśmiechnął się gracko.
— Wierzaj mi, pani hrabino — rzekł -nie mów o patryotyzmie... Istnieje on u nas w wielkiej i pełnej chwały ojczyźnie niemieckiej, ale we Francji on przepadł!.. To wyraz bez znaczenia na ustach francuza!
— Milcz pan! milcz! zawołała Berta w uniesieniu. — Kłamiesz pan!
Pan de Gastein cały zbladł.
Przygryzł wargi aż do krwi, targnął się za brodę i parę razy przeszedł się prędkim krokiem po salonie, jak zwierz dziki, zamknięty w klatce.
Gdy wrócił jednak na dawne miejsce przed ogniem i oparł się o kominek, wszelki ślad wzruszenia zniknął z jego twarzy i znowu się uśmiechnął.
— Można wiele wybaczyć gniewowi kobiety... — rzekł. — Mężczyźnie odpowiedziałbym strzałem z rewolweru... Pani, pani hrabino, odpowiem argumentami... Tak, patrjotyzm wygnany został z waszego kraju pokonanego!.. Któż lepiej od nas może o tem wiedzieć?.. Chcę pani dać dowody... Odkąd nasze wojska depczą po ziemi Francji, która występuje z rewolucją nazajutrz po klęsce, cóż się dzieje w oczach naszych? W każdem mieście zajętem przez wojsko nasze, komendant nasz zasypywany jest listami, pisanymi przez francuzów, denuncjujący mi innych francuzów. A małoż to widziałem milionerów, ratujących swe ekwipaże i samych siebie od wszelkiego niebezpieczeństwa przez pomalowanie na powozach czerwonego krzyża genewskiego i obszycie ich w płótno ambulansowe... Widziałem jak wieśniacy w wioskach waszych odmawiali żywności żołnierzom francuzkim, zachowując ją dla naszych... Widzieliśmy, jak rady miejskie, zawczasu uchwalały wysokość kontrybucji wojennych, ażeby zjednać sobie naszą życzliwość swym służalczym pośpiechem. Widziałem wiele jeszcze innych, których szczegółami nie chcę pani utrudzać... Oto dlaczego powiedziałem przed chwilą, że we Francji patrjotyzm przepadł! Oto dlaczego i teraz to powtarzam i mam zupełną słuszność!..
— A ja — zawołała pani de Nathon, a oczy jej zabłysnęły oburzeniem szlachetnem — nie chcę panu wierzyć i dodaję, że taka mowa do żony zwyciężonego jest niegodną szlachcica! Czy te fakty, o których pan wspomniał, są prawdziwe czy fałszywe? Niewiem, ale choćby były nawet prawdziwe, nie mają jeszcze żadnego znaczenia! Występki kilku jednostek nie bezczeszczą całego narodu! Wszędzie i zawsze znajdą się podli! Nie, panie, patrjotyzm nie wygasł w sercach francuzkich! Mój mąż już dowiódł panu, czyniąc to, co uczynił, przejmując was przestrachem przez swą bohaterskość, a Francja, która wam się wydaje umarłą, najlepiej wam dowiedzie w dniu swego odrodzenia.
Po tych słowach nastało milczenie.
Hrabina po tej gorączkowej tyradzie, zdawała się już nie widzieć obecności oficera, który znowu przygryzał wargi i targał brodę.
Zajęła się Herminią, której na wpół omdlenie ledwie przechodziło.
Po upływie przeszło minuty, p. Gastein skłonił się i odezwał:
— Teraz, pani hrabino, niech mi pani raczy pozwolić bez zwłoki już spełnić rozkaz, który mi został dany.
— Jak się panu podoba,.. — odrzekła Berta lodowatym tonem. — Pokażę panu drogę...
Pani de Vergy, która się położyła spać przed nadejściem niemców, a pokój jej znajdował się w tylnej części zamku, nic nie słyszała co się dzieje.
Łatwo wyobrazić sobie, jakie było jej zdumienie, gdy zobaczyła Bertę, wchodzącą do jej pokoju w towarzystwie oficera pruskiego.
Chciała już wypytywać, ale pani de Nathon przyłożyła palec do ust, dając jej znak milczenia.
Dawny drugi sekretarz ambasady pruskiej, był gorliwy w całem znaczeniu tego wyrazu.
Żaden ajent policyjny nie szperał z taką dokładnością i uwagą, jak on.
Zajrzał do każdego kąta, na wszystko zwrócił uwagę, patrzał pod łóżkiem, badał grubość materaców, dla przekonania się, czy w nich kto się nie schował, podnosił w szafie suknie, jednę za drugą.
Naturalnie nie znalazł nic.
— Pani hrabino — rzekł — wezmę teraz żołnierzy, ażeby w innych pokojach zamku uczynili to samo, co ja tutaj, a co się tyczy pani, sądzę, że obecność pani przy tej rewizji jest zbyteczną, chyba, że pani sobie życzy...
— Niech pan sam idzie — odparła Berta. — Ja zostanę w tym pokoju z córką i kuzynką...
— Ma pani wszelką swobodę wyjść ztąd, tylko, ażeby kto nie wszedł tutaj bez mojej wiedzy, postawię przy drzwiach żołnierza na straży.
Poszukiwania trwały do trzeciej zrana i naturalnie nie doprowadziły do niczego.
Zjawił się znów pan Gastein.
— Zaraz się oddalimy, pani hrabino — rzekł — ale przed złożeniem pani mego uszanowania i pożegnania się, pragnąłbym widzieć się z pani intendentem...
— Nie mam intendenta.
— Do kogóż więc mam się zwrócić o prowiant.
— Do mnie.
— Dobrze! w takim razie niech pani hrabina raczy dać do mego rozporządzenia pięćset butelek dobrego wina i wszystką wódkę, jaka jest w piwnicy... Noc zimna, więc żołnierze moi potrzebują się rozgrzać... To wojna...
Berta zadzwoniła.
— Antoni — rzekła — oddaj piwnicę do rozporządzenia tego pana.
— Pani hrabino, mam zaszczyt złożyć pani pokorne moje uszanowanie... Wierzaj mi, pani, iż bardzo sobie życzę nie spotkać pana de Nathon.
— I ja dla pana życzę, ażebyś się z panem de Nathon nie spotkał!


V.

Zostawiliśmy pana de Nathon, gdy odpowiedział: „Officier“ na „Wer da “
żołnierza niemieckiego.
Szyldwach wymówił kilka słów, na które hrabia odpowiedział niezwłocznie, ale odpowiedź bezwątpienia wydała się niedostateczną, albo akcent mowy nasunął wątpliwości, gdyż prusak krzyknął na alarm i dał ognia.
Pan de Nathon usłyszał świszczącą mu nad uchem kulę, ale go ona nie trafiła.
Odpowiedział na to strzałem z karabinu.
Szyldwach zwalił się na ziemię zabity.
— Naprzód! — zakomenderował Armand Fangel.
Mały oddział podążył biegiem.
Ale zanim zdołał przebiedz kilkanaście łokci, brama i dwa okna na folwarku otworzyły się gwałtownie na rozcież. Pochodnie zapłonęły po za murami, uszykowanemi na podwórzu i oświetliły sześćdziesiąt kasków pruskich.
Dała się słyszeć komenda, jak piorun huknęły rzęsiste strzały i kule zabrzęczały w szeregach francuzów.
Pięciu ludzi padło.
Inni odpowiedzieli daniem ognia, ale niemcy zagasili pochodnie i ołów zabłąkał się w ciemnościach.
Czyżby wieśniak napotkany przez Armanda Fangela miał być zdrajcą, sprzedającym braci swych wrogowi.
Nie, nie oszukał on nikogo i to co mówił, było wtenczas prawdą, ale teraz już od godziny, trzydziestu żołnierzy przysłanych z Beaume-les-Dames, wzmocniło posterunek niemiecki.
Prowadzić dalej walkę w takich warunkach, przy liczebnej mniejszości i nie mając za sobą szans niespodzianego ataku, byłoby szaleństwem.
— Do odwrotu! — zawołał porucznik.
I obawiając się powtórnego strzelania, dodał:
— W rozsypkę!
Wolni strzelcy i gwardziści rozproszyli się zaraz na wszystkie strony.
Po dziesięciu minutach szybkiego biegu, Armand zatrzymał się.
Przyłożył do ust dwa palce i zagwizdał łagodnie a przeciągle.
Był to znak dla żołnierzy do zebrania się.
Wkrótce wolni strzelcy i gwardziści skupili się przy poruczniku.
Policzono żywych, ażeby się dowiedzieć o liczbie umarłych.
Brakowało pięciu ludzi, czterech gwardzistów i jednego wolnego strzelca.
— Panie hrabio — rzekł Armand de Fangel — wywołuj pan swych towarzyszy, jak ja to uczynię następnie ze swymi... W ten sposób dowiemy się nazwisk ofiar.
Żaden głos nie odpowiedział młodemu oficerowi.
Wolnym strzelcem, którego brakło, był Henryk de Nathon.
— Zabity! — szepnął boleśnie syn hrabiny. — Czemu on a nie ja? Kula, która go ugodziła, przeszyje serce mej matce!..
Dodał głośno:
— Koledzy, trzeba nam mieć hrabiego żywego lub nieżywego!.. Porzucić jego, lub jego trupa, byłoby podłością nas niegodną!.. Wróćmy się!..
— Jesteśmy gotowi!.. — odpowiedzieli wszyscy.
Gdy to się dzieje w otwartem polu, zajrzyjmy tymczasem na folwark, zajęty przez prusaków.
W dużej izbie, tyłem przy piecu stał kapitan lat dwudziestu siedmiu czy ośmiu, wysoki i szczupły.
Za nim palił się suty ogień ze szczap i gałęzi, oświetlając pokój lepiej, od czterech kopcących świec na stole.
Oficera tego znamy.
Był to hrabia Gastein.
W ustach miał cygaro, a w ręku rewolwer.
Drzwi naprzeciw niego otworzyły się gwałtownie.
Weszło dwóch żołnierzy, prowadząc za ręce więźnia z siwą brodą, a trzeci prusak popychał go z tyłu kolbą.
Łatwo się domyślić że był to hrabia de Nathon.
W chwili gdy zagrzmiały strzały, poślizgnął się na zmarzniętym śniegu, upadł całem ciałem i przez kilka sekund leżał oszołomiony.
Gdy przyszedł do siebie, ujrzał się rozbrojonym i w ręku nieprzyjaciela,
— Panie — odezwał się po niemiecku do oficera — nie wierzyłem do dziś, ażeby żołnierze z narodu cywilizowanego, albo przynajmniej uważającego się za taki, pastwili się nad swymi więźniami.
Kapitan nic nie odrzekł.
Przyglądał się Henrykowi z wielką uwagą,
W kilka sekund uśmiechnął się z zadowolenia.
Przyłożył dwa palce do kasku, salutując po wojskowemu i zawołał po francuzku:
— Chyba się nie mylę ani trochę... Wszak z panem hrabią de Nathon mam zaszczyt mówić?
— W istocie — odparł zdumiony więzień jestem hrabia de Nathon.
— Widzę, że pan hrabia mnie nie poznaje...
— Rzeczywiście, chociaż twarz pańska nie jest mi obca.
— Zmieniła mnie zapuszczona broda... — odparł prusak ze śmiechem. — Spotykaliśmy się przecie nieraz w towarzystwach w Paryżu. Miałem nawet zaszczyt być u pana na wieczorze...
Wymienił swe nazwisko.
— Teraz przypominam sobie wybornie, panie hrabio — odrzekł Henryk, skłoniwszy się.
— Pozwól mi pan zapytać się — podchwycił oficer — czy dawno się pan widział z panią hrabiną.
— O! już dawno... Żadnych nawet wiadomości nie mam o pani de Nathon...
— To bardzo smutno, nieprawdaż? Ale cóż pan chce, wojna... Czy mogę panu hrabiemu udzielić wiadomości, których panu brak.
— Widział pan moją żonę? — spytał Henryk żywo.
— Miałem zaszczyt spędzić część ostatniej nocy w zamku Cusance... Pani hrabina wygląda doskonale chociaż rozgorączkowana, naturalnie tylu nieprzewidzianemi wypadkami... Któżby z nas mógł się spodziewać, gdyśmy się po raz ostatni spotkali na balu w ambasadzie pruskiej, że zobaczymy się tutaj... i to w takich warunkach!
— Zapewne każdemu z nas wydałoby się to wówczas nieprawdopodobnem... — odparł pan de Nathon.
— Wszystko na tym świecie możebne, a nawet to, co jest wprost nieprawdopodobnem i zdaje się niemożliwem... Dowód tego mamy dzisiaj...
Zamilkli na kilka sekund.
P. Gastein wyjął papierośnicę, otworzył ją, podał Henrykowi, który giestem odmówił, poczem odezwał się tonem swobodnym:
— Więc, panie hrabio, bije się pan z wojskiem niemieckiem?..
— To mój obowiązek... Bronię swego kraju.
— Obowiązek?.. Żaden! Nie jesteś pan żołnierzem.
— To najmniejsza, a że pomimo wieku pozostało mi jeszcze dość siły, jak na żołnierza...
— Jesteś pan dowódzcą wolnych strzelców, panie hrabio, a nawet sam jesteś pan wolnym strzelcem.
— Tak!
— Żałuję...
— A ja się tem szczycę...
— Zabiłeś nam dużo ludzi...
— Ile tylko mogłem najwięcej... to moje prawo nieprzyjaciela.
— Niestety! na to nie ma pan prawa i z winy pańskiej będę musiał dowieść panu boleśnie, jak się pan mylisz.. o! będzie to dla mnie wielką przykrością, wierzaj mi pan!..
— A jakże to pan mi dowiedziesz, jeżeli wolno zapytać?..
— Z wielką boleścią muszę pana kazać rozstrzelać...
Pan de Nathon zadrżał.
— Rozstrzelać jeńca! — zawołał — cóż znowu?!
— Wolny strzelec nie jest wcale żołnierzem, a zatem nie jest wcale jeńcem, panie hrabio... — odparł prusak — miałem to zaszczyt zeszłej nocy wytłomaczyć pani hrabinie, która zresztą nie chciała się dać przekonać... Jednakże prawa nasze wojenne są bardzo ścisłe... Ktokolwiek nie należy do wojska regularnego a strzela do żołnierza z armii niemieckiej, uważany jest po prostu za złoczyńcę i kara śmierci winna go dotknąć niezwłocznie, niech tylko go pochwycimy, zaraz będzie rozstrzelany!
— Ależ to, mój panie, potwornie! To po barbarzyńsku!
— Bynajmniej! Albo idźcie do wojska, albo zostańcie w domu! Czy może być coś prostszego! My nie uznajemy wcale żadnego wojska wolnych strzelców, a nieświadomością w tym względzie nie możesz się panie hrabio tłomaczyć, ponieważ nasz Najjaśniejszy Pan, król Wilhelm, z wszelką troskliwością raczył licznemi ogłoszeniami zawiadomić o tem ludność we wszystkich wioskach, zajętych przez nasze wojska.
— Muszę panu wyznać, panie hrabio — odrzekł Henryk z uśmiechem — że my francuzi, unikamy czytania odezw króla Wilhelma...
— Mocno żałuję... Gdybyś pan był czytał, niezawodnie byłbyś pan mniej nieroztropnym i zaoszczędziłbyś mi pan spełnienia przykrego obowiązku, jaki mnie czeka... W rozpaczy jestem, zaręczam panu, ale cóż robić, wojna!.. Cóż panie hrabio, gotów jesteś pan?..
— Czym gotów umrzeć? — spytał Henryk.
Pan Gastein po raz drugi salutował przed nim po wojskowemu i skłonił się potwierdzająco.
— Zatem zamorduj pan... — podchwycił hrabia. — Jestem gotów.
— Jeżeli pan pragnie napisać słówko pożegnania do pani hrabiny, lub skreślić krótko swą ostatnią wolę — mówił dalej prusak — oddaję panu do rozporządzenia ćwiartkę papieru z pugilaresu i ołówek...
— Tysiąckrotne dzięki za tyle uprzejmości... — odrzekł Henryk z goryczą. — Testament mój już dawniej napisałem i znajduje się on w pewnem miejscu, a pani de Nathon wie dobrze, że ostatnia moja myśl będzie: o niej i o mej córce... Powtarzam panu, że gotów jestem... Tylko długo nie dajcie mi czekać... O to tylko pana proszę...
— I owszem, panie hrabio...


VI.

P. Gastein wydał kilka rozkazów i wskazał dwunastu ludzi którzy mieli dokonać egzekucyi.
Zapalono pochodnie, otworzono wrota.
Wyznaczeni żołnierze zebrali się dokoła hrabiego de Nathon i zaprowadzili go na podwórze.
Poprzedził ich kapitan, a towarzyszyli im i wszyscy inni niemcy.
Henryk z odkrytą głową i rękami swobodnemi postawiony został przy parkanie.
Duszę swą polecił Bogu, ostatnią myśl przesłał ku żonie i córce, jak to był powiedział szlachcicowi niemieckiemu i czekał śmierci, jeżeli nie z obojętnością, to przynajmniej z rezygnacyą wielką serca i spokojem duszy chrześcijańskiej.
Prusacy przyłożyli broń do ramienia.
Oficer poruszył już usta ażeby zakomenderować ognia.
Rozległ się straszny huk...
Ale strzelili nie żołnierze króla Wilhelma, bo pięciu czy sześciu z nich padło na ziemię trupem.
Jednocześnie dał się słyszeć okrzyk francuski.
— Na bagnety, dzieci!.. na bagnety!..
I dwudziestu pięciu ludzi, ze zwinnością jaguarów wdrapało się na parkan, jak huragan spadło na podwórze, w szalonym ataku, kłując Prusaków bagnetami zewsząd, popłoch i śmierć szerząc dokoła, tak iż wróg nie zdążył nawet strzelić.
Po kilku sekundach trudnego do opowiedzenia zamięszania, o strasznej rzezi, bez pardonu, trupy niemieckie zasłały dziedziniec, grzeźnięto w krzepnącej krwi i francuzi zwycięzcy zostali panami folwarku. Hrabia Gastein poległ jeden z pierwszych.
Armand Fangel rzucił się w objęcia pana de Nathon, wołając:
— Jesteś pan uratowany... ale mnie nic się nie stało. Nie o to prosiłem Boga!.. Chciałem był umrzeć za pana...
— Moje dziecko rzekł Henryk, uściskawszy młodzieńca — poszukajmy ciała oficera, który tutaj dowodził.
— Po co? — spytał porucznik.
— Czy zapomniałeś o świętej zasadzie, która nakazuje nam odpłacać dobrem za złe?.. Jeżeli oficer ten oddycha jeszcze, będziemy go pielęgnowali jak swego... Jeżeli może być wyleczonym z ran to niech wyzdrowieje... Nie chcę ja go tak opuścić...
Armand Fangel miał duszę wzniosłą. Zrozumiał uczucie rycerskie pana de Nathon. Rozkazał dwom ze swych ludzi zapalić pochodnie i pomógł hrabiemu w obejrzeniu trupów niemieckich.
— Jest!.. jest!.. — szepnął Henryk po chwili, zobaczywszy rudą brodę, długie białe wąsy i bladą twarz, którą spływająca krew z czoła czyniła jeszcze bledszą.
Oficer miał oczy zamknięte.
W zaciśniętej dłoni trzymał rewolwer.
— Podniosę go... — rzekł Armand — przekonam się, czy serce mu bije...
Nachylił się ku niemu.
Oficer otworzył oczy, zamglone już mrokiem śmiertelnym, zgiął rękę, zwrócił broń ku piersiom młodzieńca i nacisnął cyngiel.
Armand, nie westchnąwszy nawet, padł na swego zabójcę.
Kula przeszyła mu serce.
Działo się to w nocy 30 stycznia 1871 roku.


∗             ∗

Nazajutrz około godziny dziesiątej zrana, pani de Nathon i baronowa de Vergy, pomimo zimna, przechadzały się zwolna po alei, oczyszczonej ze śniegu.
Od czasu nocnych odwiedzin hrabiego Gastein w zamku Cusance, biedna Berta wiedząc teraz, że Henryk znajduje się w okolicy i tropiony jest przez prusaków jak dziki zwierz, cierpiała podwójnie.
Z każdą godziną miała coraz smutniejsze przeczucia.
Dotąd drżała tylko o syna. Teraz drżeć musiała i o męża.
Nagle gwałtownie zadzwoniono do bramy.
Któż tak oznajmiał o swem przybyciu?
Czyżby to znowu byli łupieżcy ułani?.. Czyżby prusacy po raz drugi chcieli wtargnąć do zamku?.
Brama zaskrzypiała na wrzeciądzach.
Ktoś z kimś począł rozmawiać, a w kilka minut nadbiegł bardzo blady.
— Co to? — zapytała go Berta, a serce jej ścisnęło się boleśnie — jakieś nieszczęście, nieprawdaż?
— Pani hrabino — odpowiedział służący z widocznem zakłopotaniem — pewien wieśniak przyszedł powiedzieć, że jakiś człowiek z wozem zaprzężonym w dwa woły, czeka na trakcie we wsi, niedaleko od kościoła i prosi panią baronową de Vergy, ażeby była łaskawą przyjść się z nim rozmówić.
— Mnie!.. — zawołała zdumiona Blanka.
— Tak, panią baronową samą.. — odparł służący. — „Samą”.
Wymówił to z przyciskiem.
— Zaraz odgadłam — szepnęła hrabina. — Chcą ci powiedzieć o jakiemś nieszczęściu, które mnie dotyczy i ugodzi we mnie... Czułam już, że się ono zbliża... Chcą cię prosić, ażebyś mnie do tego zwolna przygotowała... Po co? Lepiej się dowiedzieć odrazu... Chodź, droga Blanko, idę z tobą...
— Ale... — odezwała się pani de Vergy.
— Chcę! — przerwała Berta. — Przed chwilą jakby mi serce pękło... Henryk umarł!.. Henryk albo Armand — dodała ciszej.
Niepodobna było sprzeciwić się woli hrabiny.
Kobiety we dwie wyszły za bramę i udały się w pustą ulicę, bo przestraszeni mieszkańcy prawie wszyscy porzucili wioskę.
O pięćdziesiąt kroków od kościoła, jak mówił służący, stał wóz, zaprzężony w dwa duże, wychudłe woły.
Przed wołami widać było jakiegoś człowieka z białą brodą w płaszczu, zarzuconym na ubiór wolnego strzelca.
Na wozie leżała jakaś postać ludzka, przykryta białem płótnem. Wielka plama krwawiła płótno przy sercu owego człowieka.
Berta spojrzała najprzód na stojącego przed wozem mężczyznę z siwą brodą i poznała go odrazu.
— Henryk! — zawołała zdławionym głosem — Henryk!..
Już rzucić mu się miała w objęcia, gdy oczy jej zobaczyły skrwawiony całun.
Dreszcz zgrozy wstrząsnął całem jej ciałem.
W myśli ujrzała znów płótno, takie samo, jak to poplamione krwią, które przykrywało trupa Sebastyana Gérarda, zabitego przez margrabiego de Flammaroche.
— Henryku!.. — jęknęła. — Kto to? Któż umarł?
Zachwiała się.
— Berto, moja najdroższa Berto, bądź silną... bądź chrześcianką... — szepnął hrabia podtrzymując ją.
— Któż umarł? — powtórzyła, jakby jeszcze wątpiła.
Niestety! nie wątpiła wcale.
— On! — odpowiedział pan de Nathon, a po twarzy płynęły mu łzy — zginął jak bohater, ocalając mi życie! Bóg mi świadkiem, że wołałbym zamiast niego umrzeć!
Berta osunęła się hrabiemu na ręce.
Rzec możnaby, że kula która zabiła syna i ją ugodziła w serce.
Podniosła się jednak. Oczy miała suche, tylko boleść w twarzy zastygła i podobną była do widma.
— Chcę go zobaczyć — rzekła — zanieś mnie do niego, bo nie mam sił...
Hrabia spełnił jej życzenie.
Berta uchyliła całun i odsłoniła głowę Armanda.
Łagodna i szlachetna twarz młodzieńca wyglądała spokojnie, jakby we śnie, ale cera, jak kość słoniowa biała, wargi wilgotne i niebieskawe obwódki okrążające oczy, mówiły wyraźnie, że jest to sen z którego niema przebudzenia.
— Ucałuję go po raz ostatni — odezwała się Berta po kilku chwilach przyglądania mu się w milczeniu.
Nachyliła się podtrzymywana przez męża, i usta żyjącej dotknęły się czoła umarłego.
— Pozwólcie mi uklęknąć — rzekła.
I ukląkłszy na śniegu, w dłoniach trzymając zlodowaciałą rękę syna, wyszeptała głosem tak cichym, że nawet Henryk nie mógł go dosłyszeć:
— Wśród boleści i łez przyszedł na mój wstyd i moje nieszczęście... Przyjęłam go... A kiedy stał się pociechą moją i życiem, zabrałeś mi go... Mój Boże!.. Mój Boże!.. Niech się dzieje wola twoja! święć się Imię twoje!..


∗             ∗

Pani de Nathon nie myliła się wcale. W jej sercu coś rzeczywiście pękło.
Biedna kobieta upadała pod brzemieniem boleści, zbyt ciężkiej na jej siły ludzkie.
Woda, uderzając kropla po kropli, wyżłabia najtwardszy granit.
Cierpienie ponawiające się bezustannie, wyczerpało jej dzielną i silną naturę.
Od dnia śmierci Armanda gasła powoli z każdą godziną, w oczach męża, córki i Blanki de Vergy.
Piękną była zawsze i zdawała się być zawsze spokojną. Siliła się pocieszać tych, którzy płakali widząc że umiera.
To spokojne konanie trwało cztery miesiące.
Trzydziestego maja, wieczór był to ciepły i widny, skinęła na męża ażeby się zbliżył i nachylił się do niej. Zarzuciła mu ręce na szyję i szepnęła bardzo cicho:
— Żegnaj!.. ja cię bardzo kochałam!.. żegnaj!..
Potem wyciągnęła ręce do Herminii i Blanki i dodała:
— Żegnajcie...
Głowa jej opadła w tył.
Uśmiechała się...
Już nie żyła.
Naprzeciw otwartego okna słowik śpiewał na kasztanie, różowo kwitnącym...


∗             ∗

Na cmentarzu w Cusance, obok mogiły Armanda Fangela, stanął grobowiec hrabiny de Nathon.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.