Dusza Zaczarowana/I/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł I. Anetka i Sylwja
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny I. Annette et Sylvie
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA.


Siedziała u okna zwrócona doń tyłem, a promienie zachodzącego słońca igrały po krągłym jej karku i ramionach. Wróciła właśnie do domu. Pierwszy to raz od całych miesięcy Anetka spędziła dzień cały na wsi, przechadzając się i pojąc słońcem wczesnej wiosny, co oszołamia, niby czyste wino, którego blasku nie mąci cień bezlistnego drzewa, a rzeźwi chłodny wiew uciekającej zimy. W głowie jej huczało, tętniło w arterjach, oczy zaś miała zalane falą jaśni. Pod powiekami Spuszczonemi widziała czerwone i złote lśnienia, czerwono-złoty nurt przelewał się przez całe jej ciało. Nieruchoma, stężała na krześle, zatraciła na chwilę świadomość...
Pośrodku lasu leży staw z plamą słońca, podobną oku. Wokoło krąg drzew, o konarach mchem porosłych. Uczuwa chęć kąpieli, Nagle jest rozebrana. Lodowata dłoń wody tknęła jej stóp i kolan. Dreszcz ją przejął rozkoszy. Przegląda się naga w złoto-różowym stawie, ogarnięta zawstydzeniem niejasnem i nieokreślonem, jakby jakieś oczy patrzyły z ukrycia. By ujść temu uczuciu, wchodzi w wodę, która jej sięga po brodę. Czarna woda obejmuje ją żywym oplotem, a ljany grube wiją się wokół jej nóg. Chce się uwolnić i zanurza się cała. Ponad nią, na powierzchni stawu błyszczy oko słońca. Rozgniewana uderza stopą w dno i wynurza się. Woda jest teraz szara, mętna, brudna. Ale na połyskliwej warstwie nawierzchnej błyszczy dalej słońce. Anetka, ogarnięta chęcią wydobycia się z mokrej, nieczystej toni, chwyta gałąź wierzby nad wodą zwieszonej. Liściaste, podobne skrzydłu witki okrywają nagie jej ramiona i biodra. Spływa cień nocy, chłód wieczorny rzeźwi ją dotknięciem...
Przychodzi do siebie. Kilka zaledwo sekund minęło od chwili, kiedy zapadła w marzenia. Słońce kryje się za wzgórza Saint-Cloud. Powietrze staje się zimne.
Wytrzeźwiona wstaje, drżąc potrochu i marszcząc brwi, niezadowolona, że dała się pociągnąć w stan półsnu, siada w głębi pokoju u kominka, przy ogniu. Miły to ogień, a palące się jasno polana mają zadanie raczej nęcić spojrzenie i dotrzymywać towarzystwa, niż ogrzewać. Przez otwarte okno płynie, wraz z wilgotnym powiewem wiosennej nocy, świegot melodyjny ptaków, co wróciły i zabierają się do spoczynku. Anetka marzy. Ale tym razem ma oczy otwarte. Znalazła się w świecie realnym, w swym pokoju. Jest znowu sobą, Anetką Rivière. Pochylona ku ognisku, różowiącemu młodą jej twarz, drażniąc stopą czarną kotkę, nadstawiającą brzuch ku złotym blaskom kominka, przypomina sobie osamotnienie swe, na chwilę zapomniane, przywołuje (znikniony z serca) obraz istoty, którą utraciła. Ubrana jest w ciężką żałobę, ma ślady niezatarte przeżyć bolesnych na czole i w fałdach ust, a spód powiek wezbrany jeszcze niedawno przelanemi łzami. Jest jednak zdrowa, świeża, pełna soków nowego życia, silna, rozrosła, nieładna, ale dobrze zbudowana, ma bujne, bronzowe włosy, złociste na karku, matową cerę, oczy jak kwiaty, a wszystko to, tchnące smętkiem osłaniającej ją melancholji, czyni ją niby młodą wdową, ścigającą znikający cień ukochanego.
Anetka była wdową w sercu swojem, ale ten, którego cień zatrzymać chciała drżącą dłonią, był jej ojcem.
Straciła go przed pół rokiem, w końcu jesieni. Młody jeszcze Raul Rivière (miał niespełna pięćdziesiątkę) zmarł po dwudniowej chorobie, na atak uremiczny. Od kilku już lat czuł się nie zdrowym i winien był szczędzić sił, nie zwracał atoli na to uwagi, nie spodziewając się tak nagłego końca. Był architektem znanym w Paryżu, dawnym pensjonarzem Villa Romana, przystojnym z urodzenia, chytrym i obdarzonym znakomitym apetytem. Fetowany po salonach, lubiany w sferach urzędowych, umiał przez całe życie, nie zdając się o to zabiegać, odbierać korzystne zlecenia, zaszczyty i dobre okazyjki. Postać jego, iście paryska, spopularyzowana była przez fotografje i rysunki po pismach, oraz przez karykatury. Czoło miał wypukłe, wydatne skronie, a głowę nosił pochyło, jak byk, gotujący się do ataku. Oczy, na wierzchu umieszczone, świeciły odwagą, włosy miał białe, bujne, przystrzyżone na jeża, muszkę na brodzie, twarz roześmianą, żarłoczną, minę sprytną, trochę bezczelną, ale pełną wdzięku i efronterji. Wszyscy go znali w Paryżu, zajmującym się sztuką i używaniem życia, a jednak nie znał go nikt naprawdę. Posiadał naturę podwójną i umiał się cudownie przystosowywać do środowiska celem eksploatowania go, a jednocześnie potrafił wyrąbać sobie skrytkę na życie tajne, własne. Posiadał mocne namiętności i grzeszył z rozmachem, nie zaniedbując krycia się z tem, a to dlatego, by nie gorszyć klientów. Urządził sobie również sekretne muzeum (per fas et nefas), którego drzwi uchylał jednak tylko nielicznym wtajemniczonym, nie liczącym się zgoła z panującą moralnością ogółu, a jednocześnie pozorne życie swoje uzgadniał z pracą oficjalną. Ni pośród przyjaciół, ni wrogów nie znał go nikt. Nie miał zresztą wrogów, a jeno najwyżej rywali, których w tak łagodny sposób zawsze deptał, że nie czuli doń urazy, ale niemal z uśmiechem prosili o przebaczenie za to, że się znaleźli na jego drodze. Bezwzględny ten i chytry człowiek umiał podtrzymać jednocześnie dobre stosunki ze swymi współzawodnikami i nie wyzyskiwać swych zwycięstw, co go chroniło od nieprzyjaciół.
Niestety, był mniej szczęśliwym w małżeństwie, bowiem żona nie umiała tolerować niewierności męża, mimo iż w ciągu dwudziestopięcioletniego małżeństwa mogła się była z tem do syta oswoić. Uczciwość jej była ponura, obejście chłodne, pochodziła z Lyonu i była piękna, odczuwała wszystko mocno, ale nie zdołała przywiązać do siebie męża, a mniej jeszcze posiadała talentu niedostrzegania tego, czemu przeszkodzić nie mogła. Nie skarżyła się z ambicji, nie umiała jednak zrezygnować i okazywała mu, że wie o wszystkiem i cierpi. Był wrażliwy (tak mniemał przynajmniej), przeto unikał myślenia o tem, ale żywił urazę do żony za to, że nie umie lepiej przysłaniać swych egoistycznych porywów. Od lat całych żyli niemal w separacji, ale kryli to milcząco, a zgodnie przed światem, tak że nawet córka, Anetka, nie zdawała sobie sprawy z sytuacji. Nie badała zresztą nieporozumień zachodzących pomiędzy rodzicami, było jej to niemiłe. Młodość ma dość własnych spraw i nie zajmuje się cudzemi.
Szczytem zręczności Raula Riviere było pozyskanie córki. Coprawda, nie uczynił nic w tym celu, bowiem zwyciężył sam jego artyzm. Nie padło ni słowo wymówki, nie wymknęła się ni jedna aluzja odnośnie do jakichś win żony. Był rycerski, a córce pozostawił trud domysłu. Uczyniła to nader prędko, bowiem działał na nią czar ojca. Cała rzecz polegała na tem, że nigdy nie obwiniał kobiety, która, będąc żoną jego, psuła mu życie przez niezręczność. W owej walce nierównej pani Rivière musiała zgóry ponieść klęskę i dopełniła losu swego, umierając przed mężem. Raul pozostał panem pola bitwy i serca córki. Przez pięć lat ostatnich Anetka żyła w atmosferze ujmującego ojca swego, który ją kochał i, bez złej woli zresztą, otoczył pokusami, jakie stanowiły przyrodzone mu środowisko. Szafował tem hojniej wobec córki, nie mogąc wyżyć się nazewnątrz, gdyż przez dwa ostatnie lata życia zapowiedź choroby, która go zabiła, zmuszała go do życia w zaciszu domowego ogniska.
Nic tedy nie mąciło zażyłości, łączącej ojca z córką, i napoły rozbudzone serce Anetki pałało głęboką doń miłością. Liczyła około dwudziestu czterech lat, ale młodszą była nad wiek, bowiem nie odczuwała przymusu pośpiechu. Jak wszyscy, mający długą przyszłość przed sobą, odczuwający tętnienie głębokich nurtów życia, żyła wśród ciągłego czekania na to, co ono przyniesie, nie licząc się z poszczególnemi faktami.
Odziedziczyła duszę obojga rodziców, od ojca biorąc rysy twarzy i ujmujący uśmiech, obiecujący więcej niźli chciała dać, a że była czystą, dużo więcej, niż byłaby zdolną uczynić, od matki zaś otrzymała pozorny spokój, umiar w zachowaniu i zasady moralne, mimo poglądów nader swobodnych. Owa dwoistość pociągała czarem uwodzicielskim jednej i rezerwą drugiej strony. Trudno było powiedzieć, który z temperamentów miał w niej przewagę. Własna jej natura pozostała dotąd niezbadana, zarówno ona sama, jak ludzie nic o tem nie wiedzieli, że mieścił się w niej świat tajny, nieznany. Była niby Ewa półśniąca w raju, nie uświadamiająca sobie własnych pożądań, bowiem nie zbudziły się, nie będąc potrąconemi. Starczyło wyciągnąć ręce, by ich sięgnąć, ale nie czyniła tego, pogrążona w słodkiej drzemce, a może też nie chciała tego uczynić. Niewiadomo, do jakiego stopnia sami się łudzimy, unikając spojrzeń tam, skąd zagraża niepokój. Wolała nie dostrzegać onego wnętrznego morza. Anetka taka, jaką znano, Anetka świadoma samej siebie, była to mała osóbka spokojna, rozsądna, praktyczna, panująca nad sobą, wyposażona wolą i poglądem na świat, która atoli nie miała dotąd żadnej sposobności wypróbowania tych cech swoich w walce z zasadami panującemi w świecie, czy też obowiązującemi w środowisku domowem.
Nie zaniedbywała świata, nie była zblazowana jego ponętami, przeciwnie konsumowała je z doskonałym apetytem, jednocześnie atoli odczuwała potrzebę zajęcia poważniejszego. Nabyła dużo wiadomości, skończyła kursa akademickie i zdała dwa rygoroza. Obdarzona inteligencją żywą, pożądała danych ścisłych, zwłaszcza w zakresie, który ją pociągał. Była to natura zdrowa i czuła potrzebę przeciwstawienia, z tytułu instynktownej konieczności równowagi, ścisłej metody badań, wolnych od niedomówień i mgieł, temu właśnie niepokojącemu czarowi wnętrznego życia, którego się bała, a który wbrew jej wysiłkom, w momentach słabości, czy bezwładu umysłowego jawił się u progu duszy. Aktywność ta jasna, czysta, jędrna i prosta za dowalała ją narazie, to też nie chciała myśleć, co nastąpi potem. Małżeństwo nie pociągało jej i odsuwała od siebie myśl o niem. Ojciec uśmiechał się, słuchając tych przesądów, ale ich nie zwalczał, gdyż dobrze mu z tem było.



Zniknięcie Raula Rivière podkopało do fundamentów byt Anetki i dopiero teraz przekonała się, czem był dla niej ojciec. Już przedtem zetknęła się ze śmiercią, kiedy pięć lat wstecz utraciła matkę. Ale oblicze śmierci nie zawsze bywa jednakie. Pani Rivière przepędziła kilka miesięcy w domu zdrowia i odeszła w milczeniu, jak żyła, zabierając z sobą tajemnicę cierpień i walk przedzgonnych. Niewinnie egoistyczna dziewczyna odczuła jeno melancholję, jaką wywołuje pierwszy deszcz wiośniany, a jednocześnie doznała ulgi, do której trudno się przyznać przed sobą, i cienia wyrzutu, który znikł niebawem w promieniach naiwnie pogodnych dni życia.
Inaczej umierał Raul Rivière. Cios go dosięgnął w pełni szczęścia, kiedy mniemał, że mu służyć jeszcze długo będzie i nie miał w chwili odlotu żadnej filozofji pocieszycielki. Cierpienie i widmo śmierci przyjął krzykiem buntu. Walczył, przejęty strachem, aż do ostatniego tchnienia, niby koń dopadający w galopie wzgórza, a te straszliwe obrazy odbiły się, niby na wosku, na wrażliwym umyśle Anetki. Nieraz, gdy leżała w ciemni sypialni, mając już zasnąć, zrywała się nagle i przeżywała ponownie agonję ojca, twarz jego jawiła się przed nią w tak straszliwym realizmie, że nie odróżniała jego spojrzenia od swego, jego tchnienia od własnego oddechu, a śmierć wyciągała po nią dłoń. Byłaby zginęła, gdyby nie siła młodości i odporność organizmu. Im silniej rozpięta jest cięciwa, tem dalej wylatuje strzała życia. Przeraźliwa światłość owych zjaw zgasła, zgładzona swą własną siłą i we wspominaniu uczyniła się noc. Przepadły rysy twarzy, głos i cały refleks osobowości zmarłego, wszystko znikło, a Anetka, usiłująca aż do wyczerpania przytrzymać i utrwalić cień żyjący w niej dotąd, spostrzegła, że niema nic prócz niej samej. Została jeno ona... Ewa zbudziła się w raju bez towarzysza obok siebie, bez tego, który, jak wiedziała, był jej dotąd tak bliski, że nie wysilała się nawet na zdefinjowanie go, on zaś bez jej wiedzy przybierał niepewny jeszcze kształt miłości. Nagle raj utracił swe bezpieczeństwo. Dotarły doń niespokojne powiewy z zewnątrz, dotarło tchnienie śmierci i życia. Anetka rozwarła oczy wśród ciemni, jak pierwsi ludzie, napełniona świadomością rozlicznych, czyhających wkoło niebezpieczeństw i instynktowną grozą koniecznej walki. Zaraz też skupiła się jej zaśniona dotąd energja i poczuła, iż sił jej starczy. Samotność jej zapełniła się potęgami namiętności.
Równowaga została zwichnięta, niczem wydały jej się teraz studja i prace i stanowisko, jakie im wyznaczyła w życiu, zgoła przesadne. Druga część terytorjum życia, dotknięta cierpieniem, przybrała nieskończone rozmiary, a wstrząs, wywołany skaleczeniem, obudził do życia wszystkie nerwy. Wokół rany, otwartej stratą ukochanego towarzysza, zbiegły się z największych dali jej istoty wszystkie moce miłosne, tajne i nieznane, przyciągnięte pustką, jaka się zjawiła. Zdziwiona tą inwazją, Anetka starała się nadać im odmienne znaczenie. Wysilała się, by kierować je ku określonemu objektowi cierpienia swego, zarówno dotkliwe ukłucia zmysłów, od których potniała wprost czasu onej nadchodzącej wiosny, jak niejasny, a silny żal za szczęściem straconem, czy pożądanem. Ramiona wyciągała ku temu, czego jeszcze niema, a serce tętniło umiłowaniem przeszłości, a może przyszłości... Ale wysiłki te kończyły się jeno żałobą, tajemnym, dziwnym bólem i jakąs nieznaną rozkoszą, czy pożądaniem. Trawiło ją to jednocześnie i podniecało do buntu...
Tego wieczora kwietniowego dała sobą owładnąć uniesieniu. Rozum jej oburzał się na marzenia bezplanowe, niekontrolowane od długich miesięcy, a niezaprzeczalnie niebezpieczne. Chciała je rozproszyć, ale stawiły opór, nie słuchały, gdyż zatraciła zdolność rozkazywania. Anetka oderwała wkońcu oczy od ognia i, otrząsając czar nocy, która nadeszła tymczasem, wstała i okrywszy się szlafrokiem ojca, zaświeciła lampę.
Gabinet Raula Riviére przytykał wprost do ogrodu, a przez uchylone drzwi widać było teraz młode listowie drzew, przelśnione błyskotaniem fal Sekwany. W dali tworzyła ona ciemną masę, zda się nieruchomą, na której leżały jeno cienie domów przeciwległego brzegu, usiane punktami jasnemi okien, które się rozświetlać zaczęły. Ponad: wzgórzami Saint-Cloud leżała ostatnia łuna dnia skończonego. Raul Rivière miał wyrobiony gust i chociaż w stosunkach z bogatą klientelą nie zadzierał z nikczemną, właściwą im rutyną, powodując się wyłącznie wolą płacących, to jednak na własny użytek nie stawiał domu, ale obrał położony na Quai de Boulogne, stary pałacyk w stylu Ludwika XVI i postarał się jeno o jego wewnętrzne urządzenie. Gabinet, gdzie pracował, nadawał się również do przedsięwzięć miłosnych i niezawodnie pełnić musiał nieraz tę drugą powinność swoją. Rivière gościł tu niejedną nadobną damę, a nikt nie podejrzewał tych wizyt, bowiem wchodziło się wprost od ogrodu. Ale od dwu lat nie używano tych drzwi, a jedyną odwiedzającą ojca kobietą była Anetka. Tutaj najmilej im było rozmawiać. Anetka chodziła z kąta w kąt, to i owo porządkując, dolewając wody do flakonu z kwiatami, czasem zaś nieruchoma siedziała z książką w ręku, wciśnięta w róg sofy, patrzyła na jedwabiste pasmo rzeki, i nie przerywając niedbałej lektury, rozmawiała z ojcem. On siedział w pozie wygodnej, świadczącej o znużeniu, a oczy jego chwytały chytrze każde poruszenie córki. Był rozpieszczonem dzieckiem i nie mógł przypuścić, by nie stanowił ośrodka wszystkich myśli osób, z któremi przestawał. Zasypywał ją tedy pytaniami, uwagami, przymówkami, wyrzutami, serdecznościami i póty nie przestał, aż zwrócił na się całą jej baczność i nie przekonał się, że słyszy każde słowo. Podrażniona tem, a zarazem uszczęśliwiona, że nie może się bez niėj obejść na chwilę, Anetka porzucała wszystko, zajmując się jeno ojcem, a on pewny teraz słuchaczki i zadowolony, z hojnością wielką szafował zasobami swego umysłu. Puszczał rakiety, obrywał listki kwiecia wspomnień, wybierając, oczywiście, jeno pochlebne i przysposobione ad usum delphini, czyli delfinki, wedle znanych sobie dobrze upodobań córki. Opowiadanie doprowadzał do punktu, do którego dojść chciała, nie raził jej nigdy i nie skandalizował, a Anetka dumna z tego zaufania słuchała ochotnie, pewną będąc, że uzyskała ze strony ojca znacznie więcej, niźli to udawało się przez całe życie matce. Była jedyną, jak mniemała, depozytarjuszką wnętrznej strony jego życia.
Posiadała atoli inny jeszcze depozyt, mianowicie wszystkie papiery, pozostałe po ojcu. Anetka nie starała się ich poznać, cześć i miłość mówiły jej, że prawa nie posiada, ale inne względy przemawiały przeciw temu. Należało zadecydować o ich losie, bo jedyna spadkobierczyni, Anetka, mogła również zemrzeć, a papierów rodzinnych nie należało oddawać w obce ręce. Koniecznie tedy musiała je przejrzeć przed zniszczeniem, lub przechowaniem. Zdecydowała się na to już kilka dni temu, ale ile razy znalazła się w gabinecie, przepojonym obecnością ojca, nie była w stanie nic czynić ponad sycenie się owym refleksem osobowości zmarłego i siedziała bez ruchu godzinami. Bała się, że, otwierając listy z przeszłości, zetknie się zbyt bezpośrednio z rzeczywistością.
Ale trzeba to było uczynić i to zaraz dziś. Tej nocy rozmarzającej, przepojonej tkliwością, chciała sobie zapewnić bezgraniczne posiadanie zmarłego. Przystąpiła do mebla z różanego drzewa, wyglądającego raczej na komodę kokotki, niźli na biuro pracującego mężczyzny. Była to wysoka szyfonierka w stylu Ludwika XV, pełna listów, zawartych w siedmiu, czy ośmiu piętrach szufladek, przypominających minjaturę amerykańskich drapaczy nieba. Anetka klękła, otwarła dolny schowek, wyjęła całkiem szufladę i wróciła z nią na swe miejsce u kominka, celem wygodnego zbadania zawartości. Cisza była zupełna. Anetka mieszkała ze starą jeno ciotką, prowadzącą gospodarstwo, nie liczącą się zgoła. Ciotka Wiktoryna pełniła zawsze funkcje służącej brata swego i teraz zgodziła się pozostać dalej w roli bony u bratanicy. Niby stary kot stanowiła część inwentarza domowego, a zapewne przywiązana była do mebli równie mocno, jak do jego mieszkańców. Wcześnie udawała się wieczór do swego pokoju, a obecność jej daleka, oraz wolne, miękkie, starcze stąpanie nie przeszkadzały Anetce w marzeniach więcej, niżby to uczyniło domowe zwierzę.
Zaczęła czytać rozciekawiona i nieco trwożna. Obdarzona. jednak instynktem porządku i spokoju, opanowała się, rozkładała i składała listy powolnemi ruchami i z taką obojętnością, że sama chwilami nabierała wrażenia, iż ją to wszystko nic nie obchodzi.
Zpoczątku przeczytała kilka listów matki. Gderliwy ton smutku, znany z własnego doświadczenia nie zawsze miłego, dotknął ją i upatrując w tem, jak zawsze, chorobliwy nastrój umysłu, szepnęła: — Biedna mama! — Ale w miarę jak czytała inne listy, zaczęła dostrzegać po raz pierwszy, że stan matki posiadał uzasadnienie. Zaniepokoiły ją wzmianki o niewierności ojca, ale zbyt na korzyść ojca usposobiona, pominęła je, udając, że nie dobrze rozumie. Przekonała się atoli niebawem, jak głęboko zranione zostało serce pani Rivière, i uczuła wyrzut, iż nie poznawszy jej dobrze, przysporzyła nieraz smutku tej pełnej poświęcenia istocie.
W tejże samej szufladzie drzemały i inne paczki listów, niektóre nawet rozwiązane i pomieszane z listami matki, jakby na świadectwo lekkomyślności Raula, który wprowadzał tę samą metodę w listach, co w życiu.
Tym razem przybrany spokój Anetki został wystawiony na ciężką próbę. Z listów tych brzmiały głosy pewne i zdecydowane, reklamujące energiczniej „własność“ Raula, niźli to czyniła biedna pani Rivière. Anetka uczuła wzburzenie, i w pierwszej chwili zmiąwszy w dłoni duży plik, cisnęła w ogień. Ale zaraz dobyła go z płomieni.
Spoglądała zamyślona na osmolone już i nadgryzione żarem kawałki papieru. W istocie, mając słuszność, gdy nie mieszała się w spory rodziców za ich życia i teraz nie miała obowiązku zapoznawania się ze stosunkami ojca. Ale racja ta była jej już zbyt nikła, uczuła się bowiem dotkniętą osobiście. Nie umiała tego uzasadnić, powiedzieć, czemu tak sądzi i zmarszczona, gniewna zadrżała chęcią ponownego spalenia świstków. Ale gdy już je ścisnęła w dłoni, nie mogła powstrzymać spojrzenia i nagle zdecydowana siadła, wyprostowała kartki, starannie wygładzając fałdy, i przeczytała wszystkie, do ostatniego...



Z odrazą (nie bez pewnego jednakże pociągu), przebiegała oczyma liczne dowody miłosnych związków, nieznanych sobie zgoła. Stanowiły one bukiecik bardzo fantastyczny i wielce urozmaicony. W miłości, zarówno jak w sztuce, Raul szedł za prądem czasu i zachceniem chwili. Anetka napotykała różne znane nazwiska i wspominała ze złością uśmiechy i pieszczoty, otrzymywane ongiś od kochanek ojca. Inne stały na niższym stopniu, a ortografja listów harmonizowała z wyrażanemi uczuciami. Anetka wciąż się gniewała, ale umysł jej był równie sprężysty i polotny jak ojca, przeto widziała w duszy te przeróżne damy, gryzmolące z trudem po papierze, w pozycjach śmiesznych, z drganiem czół i oczu i językami wysuniętemi z pośród warg. Wszystkie owe awanturki, krótsze czy dłuższe, snuły się nieprzerwanym szeregiem, wypierając jedna drugą. Anetka czuła się teraz zadowolona, mimo że nie opuściła jej uraza i pogarda.
Nie dotarła jeszcze jednak do kresu odkryć. W jednej z szuflad znalazła spory pakiet listów, staranniej od listów matki przechowanych, i przekonała się, że ten stosunek ojca trwał dłużej. Daty niedbale notowane były, ale łatwo się domyśliła, iż korespondencja obejmuje szereg lat. Pismo świadczyło o dwu osobach. Listy pierwszej, złą ortografją i krzywo pisane, ustawały w połowie paczki, drugiej, zrazu dziecięcym charakterem kreślone, stawały się coraz to poprawniejsze i ciągnęły do lat ostatnich, co więcej, aż do ostatnich miesięcy życia ojca i fakt ten sprawił Anetce specjalną przykrość. Ponadto, owa korespondentka nieznana, zabierająca jej część świętego okresu, który za wyłączną swą własność uznawała, w listach do jej ojca, używała wyrażenia „ojcze“.
Doznała wrażenia, że otrzymała cios bolesny. Gestem wściekłości zrzuciła z ramion ojcowski szlafrok. Listy jej wypadły z rąk, skuliła się w fotelu i siedziała z oczyma suchemi i pałającemi policzkami. Nie analizowała się, z podniecenia nie wiedziała co myśli, ale całą duszą myślała: — Oszukał mnie!
Podjęła przeklęte świstki i nie puściła już z rąk, dopóki z nich nie dobyła wszystkiego, aż do ostatniego wiersza. Czytała, ciężko dysząc nozdrzami, zamknąwszy usta, żarta ogniem zazdrości, oraz innem tajnem uczuciem. Wertując tę poufną korespondencję, nie doznała ni razu wyrzutu sumienia z powodu przejęcia tajemnic ojca. Nie wątpiła w swe własne prawo! (Tu rozum nie działał, inna nią władała potęga despotyczna). Przeciwnie, ona to uznała się obrażoną, z przysługującego jej prawa odartą, i to ręką ojca!
Po chwili jednak opanowała się. Na moment dostrzegła, że pretensje jej są potworne. Wzruszyła ramionami. Jakież miała doń prawo? Co mu zawdzięczała? Mocarny głos namiętności powiedział: — „Wszystko! Niema nad czem dyskutować“. — Anetka, porwana bezrozumnym żalem cierpiała z powodu rany, a jednocześnie czuła gorzką radość, że doznała działania owych sił okrutnych, po raz pierwszy wbijających szpony w jej ciało.
Część nocy spędziła na czytaniu, a gdy się wreszcie zdecydowała położyć, widziała pod spuszczonemi powiekami przeraźne wiersze i słowa, od których drżała. Wkońcu jednak poskromił ją zdrowy sen młodości. Legła bez ruchu, rozciągnięta, oddychając głęboko, a sama katastrofa, jaka w niej zaszła, przyniosła jej ulgę widoczną.
Odczytała nazajutrz listy i przez dni kilka nie schodziły jej z myśli. Zdolną była teraz odtworzyć sobie ze szczegółów to podwójne życie, toczące się równolegle z jej życiem. Matka była kwiaciarką, której Raul dostarczył środków na założenie sklepu, córka była zajęta u modniarki, czy szwaczki, dobrze nie wiedziała. Jednej było na imię Delfina, drugiej (młodszej) Sylwja. Sądząc wedle stylu fantastycznego, niedbałego, którego negliż posiadał jednak pewien urok, obie podobne były do siebie. Delfina wydawała się powabną osóbką, która, mimo przejawiającego się tu i owdzie wyuzdania, nie męczyła zbytnio Raula Rivière swemi wymaganiami. Ni matka, ni córka, nie brały życia tragicznie, przytem pewne były przywiązania Raula i ta metoda przyczyniła się może najwięcej do zachowania go naprawdę. Owa impertynencka pewność dotykała jednak Anetkę równie silnie, jak niesłychana poufałość tonu, odnośnie do niego.
Zazdrość czuła przedewszystkiem wobec Sylwji. Tamta znikła, a zresztą duma Anetki pogardzała tym rodzajem stosunku, jaki łączył ojca z Delfiną. Zapomniała już nawet, że wykrycie przywiązania takiego rodzaju, dokonane przed kilku dniami, obraziło ją do żywego. Teraz wstąpiło w szranki uczucie dużo głębsze, tedy wszystkie inne rywalki wydały jej się bez znaczenia. Z wysiłkiem myśli starała się przedstawić sobie ową osobę obcą, która, mimo krzywdy, obcą jej całkiem nie była.
Oburzała ją pogodna swoboda, z jaką spokojnie „tykająca“ go w listach Sylwja dysponowała jej ojcem, jakby posiadała go wyłącznie dla siebie. To też starała się uchwycić bezczelną nieznajomą, by ją pogrążyć. Ale mała intruzka wymykała się jej spojrzeniu. Zdawało się, że mówi:
— On jest mój, mam krew jego w żyłach! Im bardziej złościła się Anetka, tem silniej twierdzenie to przenikało w jej głąb. Walczyła tak uporczywie, że wkońcu nawykła do walki i nawet do przeciwniczki. Pierwsza myśl, jaka jej się jawiła rano, była Sylwja, a przekorny głos rywalki twierdził teraz:
— Mam twoją krew!
Słyszała ją tak wyraźnie, tak żywą stała się wizja nieznanej siostry, że pewnej nocy, w stanie półsnu Anetka wyciągnęła ramiona, by ją pochwycić.
Nazajutrz zagniewana, z protestem w sercu, ale zwyciężona, uczuła, że ogarnięta została pragnieniem, któremu obronić się nie może. Ruszyła tedy z domu szukać Sylwji.



Adres był w listach i Anetka udała się na bulwar du Maine. Ale tego popołudnia Sylwja znajdowała się w pracowni, a Anetka nie miała odwagi iść tam. Przeczekała dni parę i poszła znów pewnego wieczora po obiedzie. Sylwja nie wróciła jeszcze, a może już wyszła, nie wiedziano tego dobrze. Anetka odeszła rozczarowana, a za każdem niepowodzeniem czuła przez cały dzień skurcz nerwowego niepokoju, to też tajny głos nikczemności poddał jej myśli zaprzestania wszystkiego. Ale nie umiała rezygnować raz postanowiwszy i przeszkody, oraz strach przed tem, co nastąpi, uczyniły ją upartą.
Poszła ponownie pewnego dnia, w końcu maja, około dziewiątej wieczór. Tym razem powiedziano jej, że Sylwja jest w domu. Mieszkała na szóstem piętrze. Anetka wbiegła szybko, gdyż nie chciała mieć tyle czasu, by znaleźć motywy zawrócenia. Na górze brakło jej tchu i musiała odpocząć. Przystanęła na schodach, niepewna, kogo zastanie.
Znalazła się w długim kurytarzu, o posadzce w kostkę, bez dywanu. Po prawej i lewej stronie widniały drzwi mieszkań, a głosy odpowiadały sobie wzajem przez korytarz. Szparą w drzwiach lewych padał na ziemię pęk świata zachodzącego słońca. Tu był pokój Sylwji.
Anetka zapukała.
— Proszę! — zawołał ktoś, nie przestając paplać. Otwarła drzwi i nagle, prosto w twarz padła jej złocista poświata nieba. Ujrzała młodą, napoły rozebraną dziewczynę, w spódnicy, z obnażonemi ramionami, bez pończoch, jeno w różowych pantoflach, która kręciła się po pokoju, zwrócona do przybyłej plecami, uroczemi i pulchnemi. Szukała czegoś na tualecie, mówiła do siebie i pudrowała sobie nos puszkiem.
— Ha? Któż to znów? — spytała zmienionym głosem, bowiem w lewym kącie ust trzymała kilka szpilek do włosów.
W tej chwili, spojrzawszy na gałąź bzu, tkwiącą w dzbanku z wodą, zanurzyła nos w kwiatach, wydając pomruk radości. Podniosła głowę i spojrzawszy roześmianemi oczyma w lustro, ujrzala przez ramię stojącą w progu, zakłopotaną, oblaną słońcem Anetkę. Wydała okrzyk, obróciła się, podniosła ramiona do głowy, szybko wetknęła szpilki we fryzurę, poczem podeszła z wyciągniętemi rękami. Ale je zaraz spuściła, czyniąc gest powitalny, uprzejmy, ale pełen rezerwy. Anetka weszła, napróżno usiłując przemówić, a Sylwja również milczała. Podsunęła przybyłej krzesło i narzuciwszy na ramiona kaftanik w błękitne pasy, bardzo już zużyty, siadła naprzeciw niej na łóżku. Patrzyły na siebie, a każda czekała, by druga zaczęła.
Jakże były odmienne. Badały się spojrzeniem bystrem, badawczem, bezlitosnem, pytając: — Któż ty jesteś?
Sylwja spostrzegła, że Anetka jest śmigła, świeża, ma twarz szeroką, nos nieco płaski, czoło wydatne, oblane falą kasztanowatych, spiętrzonych włosów, pięknie zarysowane brwi, wielkie, jasnoszafirowe oczy, to omdlewające, to patrzące twardo pod bezpośrednim porywem serca, usta duże, wargi mięsiste z jasnym puszkiem w kątach, z nawyku zamknięte, z wyrazem defensywnym, baczne, surowe, promieniejące atoli, gdy się raz otwarły zachwycającym uśmiechem, który przeistaczał całą twarz. Miała podbródek równie jak policzki pełny, ale nie gruby, doskonale zakreślony kark, szyję i ręce koloru złotego miodu, gładką, elastyczną skórę i ciało przepojone czystą krwią. Nieco ociężała w biodrach, miała piersi szerokie i wezbrane. Wprawne oczy Sylwji dostrzegły pod cienką materją wszystkie owe zalety zwłaszcza harmonijnych ramion i całego zespołu członków. Umiała się ubierać starannie, nieco nawet za starannie, zdaniem Sylwji, ni jeden lok fryzury nie buntował się, ni jedna agrafka nie była krzywo wpięta, a Sylwja zadała sobie pytanie: — Czy tak samo wygląda jej dusza?
Anetka zauważyła, że Sylwja posiada niemal jej wzrost, ale jest szczuplejsza w biodrach, ma głowę nieco za małą do widnego pod kaftanikiem ciała, biust niewydatny, ale tłuściutki, ramiona toczone. Siedziała, kołysząc się na szczupłych pośladkach, oparłszy ramiona na krągłych kolanach. Równie krągłe miała czoło i podbródek, nosek mały, zadarty, jasnobronzowe włosy, cienkie i zarastające nisko skronie, kędziory spadające na policzki i mnóstwo nieposłusznych kosmyków na karczku, bardzo białym i powabnym. Była to roślina pokojowa. Posiadała pewną asymetrję twarzy, tak że prawa przypominała rozkosznego, sentymentalnego kotka, który śpi, a lewa chytrego, przyczajonego kotka, gotowego drapać. Podczas mówienia unosiła nieco górną wargę, ukazując ząbki i dziąsła. Anetka pomyślała: — Biada temu, na kogo będzie miała chętkę!
Jakże się różniły? A mimo to obie, od pierwszego zaraz wejrzenia rozpoznały w sobie ojcowskie spojrzenie jasnych oczu, czoło jego i fałdy kątów ust.
Anetka zakłopotana wielce, zebrała całą odwagę i głosem, ściętym nadmiarem wrażeń, powiedziała swe nazwisko. Sylwja, nie przerywając, wpatrywała się w nią, potem zaś rzekła spokojnie, unosząc w okrutnym nieco uśmiechu górną wargę.
— Wiedziałam wszystko!
Anetka zadrżała.
— Jakto?
— Widywałam panią często z ojcem.
Ostatni wyraz rzekła z wahaniem. Może chciała powiedzieć złośliwie: — z moim ojcem — ale ulitowała się, nie bez pewnej ironji dojrzawszy spojrzenie Anetki, skierowane na jej wargi. Anetka zrozumiała, odwróciła głowę i oblała się rumieńcem upokorzenia.
Sylwji to nie uszło i syciła się tem zakłopotaniem. Mówiła dalej powoli, bez pośpiechu. Opowiadała, że była w kościele podczas pogrzebu i wszystko widziała. Głos miała śpiewny, nieco nosowy i prawiła, swoje, nie okazując wzruszenia. Umiała patrzeć, ale Anetka umiała słuchać, i gdy skończyła, Anetka spytała, podnosząc oczy:
— Kochałaś go pani bardzo?
Spojrzenia sióstr zamieniły pieszczotę, ale moment ten rychło minął, bo cień zazdrości mignął w oczach Anetki, która rzekła:
— On panią kochał bardzo...
Chciała szczerze zrobić Sylwji przyjemność, ale w głosie jej mimowoli zabrzmiał żal. Sylwji wydało się, że to ton protekcjonalny, to też wysuwając zaraz ostre, kocie pazurki, odparła:
— O tak, kochał mnie bardzo!
Zrobiła małą pauzę, potem zaś dorzuciła uprzejmie:
— I panią również. Nieraz mi to mówił.
Namiętne ręce Anetki, jej duże, nerwowe ręce drgnęły i zacisnęły się. Sylwja objęła je spojrzeniem. Anetka spytała ledwo mogąc wyrzucić słowa:
— Mówił o mnie z panią często?
— O tak, często! potwierdziła niewinnie Sylwja.
Trudno ocenić, czy mówiła prawdę, ale Anetka nie nawykła kryć swych myśli, wierzyła słowom drugich, a wyrazy Sylwji raniły ją w serce. Tak więc ojciec mówił o niej Sylwji, rozmawiali o niej, ona zaś, aż do dnia ostatniego, nie wiedziała o niczem. Wydawało się, że czyni zwierzenia, a tymczasem oszukiwał, trzymał ją na uboczu, tając nawet istnienie siostry. Ta niesprawiedliwość, owo nierówne traktowanie przygnębiło ją. Czuła się zwyciężoną, ale nie chcąc tego okazać, znalazła broń i rzekła:
— W ostatnich latach mało go pani widywałaś.
— O tak! przyznała z niechęcią Sylwja. — To prawda, był chory i trzymano go w zamknięciu.
Zapadła wroga cisza. Uśmiechały się obie, gryząc wędzidła, Anetka zła i zdecydowana, Sylwja chytra, uprzejma, zmanierowana wielce. Przed wznowieniem gry, liczyły punkty. Anetka, pocieszona nieco odniesionym (słabym zresztą) sukcesem i w duszy zawstydzona złemi myślami, zapragnęła nadać rozmowie ton bardziej przyjacielski i wyznała, że uczuła chęć zbliżenia się do tej, w której żyje także nieco jej ojca. Niestety, krok ten nie powiódł się, mimowoli bowiem podkreśliła zachodzące pomiędzy niemi różnice, dając do zrozumienia, że jest uprzywilejowaną. Opowiedziała Sylwji dzieje lat ostatnich Raula i znowu nie mogła zapobiec zaznaczeniu zbliżenia niezwykłego z ojcem. Sylwja skorzystała z przerwy w opowiadaniu i przedłożyła wzamian Anetce własne dowody ojcowskiej miłości. Każda, nie chcąc tego nawet, zazdrościła drugiej i sławiła to, co posiadała. Mówiąc, czy słuchając (starały się wzajem nie słuchać, a słuchały wbrew woli), lustrowały się od stóp do głowy. Sylwja, wielce ugrzeczniona, porównywała swe nogi długie, cienkie w kostce, oraz maleńkie stopki nagie w pantofelkach, z grubą nieco osadą stóp Anetki, a Anetka wzamian, patrząc na piękne ręce Sylwji, notowała mimowoli, że ma żyłki narysowane niebieskim ołówkiem i zbyt różowe paznokcie. Stało tu przeciw sobie nietylko dwoje młodych dziewcząt, ale dwie rodziny współzawodniczące, zbrojne i gotowe na wszystko. Zazdrość osiągnęła tak wrogie napięcie, że od pierwszego rzutu oka dostrzegały wszystkie aż na dnie skryte błędy, winy, grzechy starannie tajone, oraz mnóstwo rzeczy, o których dotycząca zgoła nie wiedziała. Sylwja dostrzegała w Anetce demona pychy, srogość zasad, gwałtowny despotyzm, co nie miał w niej jeszcze okazji wyjść na jaw, Anetka zaś widziała oschłość jej serca i fałsz, uśmiechnięty powabnie. Pokochawszy się później, czyniły wysiłki, by zapomnieć o tem wzajemnem badaniu, narazie jednak wrogi nastrój ukazywał im wszystko w powiększeniu. W pewnych sekundach nienawidziły się. Anetka myślała z przerażeniem:
— To źle, to źle! Ja winnam dać przykład!
Rozglądała się po skromnym pokoiku, patrzyła na okno, firanki szydełkowe, prześwietlone teraz księżycem, dach i kominy przeciwległego domu, oraz gałązki bzu w wyszczerbionym dzbanku na wodę.
Z miną chłodną, wrąc wnętrznie, zaofiarowała Sylwji przyjaźń i pomoc, a Sylwja przyjęła to, słuchając niedbale, ze złośliwym uśmiechem i nic nie odrzekła. Zmartwiona i upokorzona, Anetka wstała szybko, kryjąc ból i budzący się gniew, i zamieniły pożegnanie przyjacielsko-banalne. Anetka wyszła smutna i zła.
Gdy jednak znalazła się na końcu kurytarza i miała zejść z pierwszego schodu, Sylwja przybiegła do niej, gubiąc jeden pantofel, i objęła ją ztyłu za szyję. Anetka obróciła się, wydając okrzyk wzruszenia. Namiętnym uściskiem otoczyła Sylwję, która również krzyknęła, rozbawiona tą gwałtownością. Usta ich się zwarły, zamieniały miłosne wyrazy, szeptały czułości, podzięki i obiecywały sobie wzajemnie rychłe odwiedziny.
Rozłączyły się nakoniec, a roześmiana ze szczęścia Anetka, nie wiedząc jak, stanęła na dole. Posłyszała zgóry gwizdanie łobuzerskie, jakby na psa, oraz głos Sylwji szepcący:
— Anetko!
Podniosła głowę i dostrzegła w plamie światła pochyloną twarzyczkę.
— Łap! zawołała.
W tej chwili spadł na nią deszcz kropel wody, oraz mokre gałązki bzu. W odpowiedzi zaczęła jej na górę słać całusy oburącz...
Sylwja znikła, a Anetka szukała jej długo jeszcze, podnosząc głowę, potem zaś ucałowała mokre gałązki bzu, tuląc je do piersi.



Mimo odległości i niewielkiego bezpieczeństwa niektórych ulic o tak późnej porze, Anetka wracała pieszo. Omal nie tańczyła z radości. Znalazłszy się wreszcie w domu, szczęśliwa i zmęczona, nie spoczęła, zanim nie włożyła kwiatów w wazon przy łóżku. Za chwilę jednak wstała, wyjęła i umieściła je, jak u Sylwji, w dzbanku z wodą. Leżąc w łóżku, nie zgasiła lampy, gdyż nie chciała się rozstawać z dniem przeminionym. W trzy godziny potem znalazła się w ciemności, ale kwiaty świadczyły, że nie śniła, że widziała Sylwję. Tedy zasnęła ponownie, kołysana słodkiemi marzeniami.
Dni następne wypełnione zostały brzękiem pszczół, budujących ul nowy. Jak wokół młodej królowej gromadzi się rój, tak stwarzała Anetka wokół ukochanej Sylwji przyszłość nową. Stary ul opustoszał, bo królowej nie stało. Starając się zamaskować tę rewolucję pałacową, udawała przed własnem sercem, że miłość jej ku ojcu przeniosła się na Sylwję i że ją tam znajdzie. Wiedziała atoli w duszy, że się z nią rozstała.
Nieodporna jest miłość nowa, co stwarza i burzy. Pamiątki po ojcu zostały bezlitośnie usunięte z widowni i z należną im czcią przeniesione w cień pokojów, gdzie im zbyt często nie zagrażała inwazja tego, co teraz ożyło na świeżo. Szlafrok został złożony w starej skrzyni. Anetka dobyła go zaraz ponownie, niepewna co czynić, i przytuliła do ust, potem nagle rzuciła, ogarnięta zazdrością. Tak nielogiczną bywa namiętność! Któż z nich dwojga był teraz zdrajcą?
Rozkochała się w odnalezionej siostrze, a nie znała jej dobrze. Ale owa niepewność stanowi nowy urok z chwilą, gdy kochamy mocno. Tajń rzeczy niezbadanych dopełnia powabów tego, co sądzimy, że wiemy. Z całej Sylwji przelotnie widzianej, chciała to jeno zachować, co ją pociągało. Przyznawała pocichu, że niewiele poczyniła spostrzeżeń, gdy atoli przeżywała rzecz na nowo, jawiło jej się tylko stukanie pantofelków Sylwji po kurytarzu i otaczające jej szyję nagie ramiona.
Sylwja miała przybyć, przyrzekła to, a Anetka czyniła przygotowania. Gdzież ją wprowadzi? Tu, do swego pięknego pokoju. Sylwja usiądzie na ulubionem jej miejscu, przy otwartem oknie. Anetka spoglądała oczyma siostry, radowała się, że pokaże jej swój dom, drobiazgi, drzewa, pokryte zielenią i widniejące w dali wzgórza kwietne. Myśląc o tem, że podzieli z nią wdzięk i komfort, Ale doznawała nowych zgoła uczuć radości. Ale przyszło jej na myśl, że oczy Sylwji uczynią porównanie między pokojem własnym i pałacem i cień okrył radość. Ta nierówność zaciążyła jej, jakby była temu winną. Miała wprawdzie możność zaofiarowania siostrze udziału w tych darach losu. Tak, ale była to ponowna okazja przyznania wyższości sobie i Anetka zrozumiała, że nie uczyni tego bez oporu. Pamiętała owo szydercze milczenie, jakiem Sylwja przyjęła pierwszą ofertę. Należało szczędzić jej skrupułów. Cóż tedy począć? Ułożyła kilka planów w głowie, ale żaden jej nie zaspokoił. Zmieniła dziesięć razy umeblowanie pokoju. Zgromadziwszy tu zrazu z dziecięcą radością wszystko co najcenniejsze, kazała to wynieść potem, zostawiając jeno przedmioty najprostsze. Nie było kątka, szczegółu, kwiatu na etażerce, nad którymby nie dyskutowała z sobą. Bała się jeno, by Sylwja nie przybyła, zanim skończy, ale Sylwji się jakoś nie spieszyło i Anetka miała dość czasu przewracać do góry nogami cały dom. Wydało jej się dziwnem potrosze to opóźnianie, ale korzystała zeń, by plany wszystkie przeprowadzić. Nieświadoma komedja. Sama się oszukiwała, przypisując drobiazgom jakieś znaczenie, a cała ruchliwość i zapał były to jeno preteksty, by opanować podniecenie namiętności, jakie mąciło zwykły tok jej wyrozumowanego, logicznego życia.
Ale te preteksty wyczerpały się także, gdy wszystko było gotowe, a Sylwja się nie pokazywała. Anetka przyjęła ją już dziesięć razy w wyobraźni swojej i cierpiała bardzo, czekając. Nie mogła do niej iść ponownie, bo gdyby w oczach Sylwji wyczytała nudę i obojętność dla siebie, doznałaby niesłychanej przykrości i duma jej zostałaby zraniona śmiertelnie. Lepiej już nie zobaczyć jej nigdy... A jednak, mimo wszystko... zdecydowała się nagle i wzięła okrycie, by iść po niewdzięczną. Nie skończywszy atoli zapinać rękawiczek, straciła odwagę, nogi się pod nią ugięły i siadła na krześle w przedpokoju, nie wiedząc co czynić. I właśnie w tej chwili, kiedy omdlewała niemal, gotowa do wyjścia, w tej chwili zadzwoniła Sylwja.
Od dzwonka do otwarcia nie minęło dziesięć sekund i ta szybkość, oraz spojrzenie Anetki powiedziały Sylwji wyraźnie, jak była oczekiwaną. W progu już, nim wyrzekły słowo, złączyły się pocałunkiem, Anetka pociągnęła Sylwję porywczo przez cały dom, nie puszczając jej rąk, pożerała ją jeno oczyma i śmiała się grubo, a głupkowato, jak uszczęśliwione dziecko...
Nic się nie odbyło tak, jak przewidywała. Nie przyszło jej na myśl ani jedno z przygotowanych zdań powitalnych. Nie posadziła nawet Sylwji na obranem miejscu. Odwrócone do okna plecami, usiadły obie na sofie, i patrząc sobie w oczy, mówiły niedosłyszalnie:
Anetka: Nakoniec przybyłaś!
Sylwja: Przybyłam do ciebie!
Ale Sylwja zauważyła, że siostra jest ubrana do wyjścia, przeto spytała:
— Miałaś iść.
Anetka zaprzeczyła głową, nie dając wyjaśnienia. Sylwja zrozumiała i pochylona szepnęła:
— Do mnieś się wybrała?
Anetka zadrżała i odrzekła, opierając policzek na jej ramieniu:
— Niepoczciwa!
— Dlaczegóż to? — spytała Sylwja, dotykając kątem ust brwi Anetki.
Nic nie rzekła, ale Sylwja znała odpowiedź. Uśmiechnęła się chytrze, patrząc na siostrę, która unikała jej oczu. Ta namiętna dziewczyna straciła naraz cały temperament, ogarnęła ją bojaźliwość, otaczając niby siecią. Siedziały bez ruchu starsza siostra oparta o ramię młodszej, zadowolonej wielce, że tak szybko ugruntowała swą władzę.
Po chwili Anetka podniosła głowę i teraz, opanowawszy pierwsze wzruszenie, zaczęły rozmawiać jak dawne przyjaciółki.
Tym razem nie miały zamiarów wrogich, przeciwnie, obie chciały poddać się wzajem. Ale nie całkiem. Wiedziały, że w każdej tkwią rzeczy, których pokazywać nie wolno, nawet wówczas, gdy się kocha. Właśnie wówczas. Tylko nie wiedziały co kryć. Każda zwierzając się drugiej, tając swe sekrety, śledziła co znieść może miłość tamtej i niejedno zwierzenie, zaczęte szczerze, chwiało się w połowie drogi, zdanie rwało się i kończyło ślicznem kłamstewkiem. Nie znały się wcale, a z wielu względów były sobie tajemnicą, oszałamiającą poprostu, stanowiły dwie natury, dwa światy, mimo wszystko, obce. Sylwja przystroiła się na tę wizytę powabnie (myślała o tem więcej, niźli chciała przyznać), a że to umiała, przeto na Anetce wywarła wrażenie, przyczem jednak niemile tknęły ją pewne sztuczki kokieterji. Sylwja to spostrzegła, ale nie zmieniła niczego, a owa starsza siostra, wolna, naiwna, płomienna, pociągała ją i onieśmielała potrochu. Obie były dowcipne i doskonałe spostrzegaczki, nie traciły przeto jednego spojrzenia, ni refleksji. Nie były jeszcze pewne siebie, a niedowierzając, chciały się sobie oddać, ale tak, by coś wzamian otrzymać. W obu tkwił djablik pychy, a Anetka w tem górowała. Ale również i odruch miłości był w niej silniejszy, to też się zdradziła. Ile razy dawała więcej, niżby chciała, stanowiło to klęskę, którą delektowała się Sylwja. Były jak dwu negocjatorów, którzy, pałając chęcią porozumienia, działają rozsądnie, roztropnie i postępują naprzód, badając każdy ruch...
Pojedynek był nierówny. Bardzo rychło Sylwja zdała sobie sprawę z dominującej w siostrze, a pokornej zarazem namiętności i wypróbowała ją zaraz, nieznacznie, wkładając miękką, kocią łapkę w jej serce. Anetka uczuła się pokonaną, a to ją zawstydziło i uradowało jednocześnie.
Na prośbę Sylwji pokazała jej cały pałac. Nie uczyniłaby tego sama, z obawy dotknięcia roztaczaniem przed siostrą całego dobrobytu, który atoli, ku jej wielkiemu zdumieniu, nie uczynił na Sylwji najmniejszego wrażenia. Czuła się jak u siebie, chodziła, wracała, dotykała wszystkiego z zupełną swobodą. Właściwie Anetkę dotknęła owa bezceremonjalność, a jednocześnie rozczuliło ją to bardziej jeszcze. Mijając łóżko siostry, Sylwja klapnęła po przyjacielsku małą poduszeczkę pod głowę, potem ciekawie obejrzała tualetę, rzuciła badawcze spojrzenie na flakony, przeszła z roztargnieniem przez bibljotekę, wydała okrzyk zachwytu na widok firanek, skrytykowała jeden fotel, wypróbowała drugi, wetknęła nos w uchyloną szafę, pomacała jedną suknię, a obszedłszy wszystko, wróciła do sypialni Anetki, siadła w małym foteliku przy łóżku i podjęła przerwaną rozmowę. Anetka zaproponowała herbatę, ale poprosiła o wino słodkie. Ssąc końcem warg biszkopt, spoglądała na wahającą się, a widocznie chcącą mówić Anetkę, jakby miała za moment krzyknąć:
— No, dalejże, jazda!
Wreszcie Anetka rozpędziła się i pod wpływem nagłego przymusu serdeczności zaproponowała siostrze, by z nią zamieszkała. Sylwja uśmiechnęła się, nie rzekła nic, połknęła kęs, zanurzyła, wsypała do malagi okruszyny ciastka, potem umoczyła w niej palec, uśmiechnęła się znowu grzecznie, dziękując spojrzeniem i pełnemi ustami, wreszcie potrząsnęła głową, jak ktoś co przemawia do dziecka, i rzekła:
— Droga moja...
Potem odmówiła wręcz.
Anetka nalegała, wysilała się, by ja doprowadzić do decyzji, wszystko daremnie. Teraz Sylwja nie chciała mówić, wykręcała się półsłówkami, używała pieszczotliwych wyrażeń, zdawała się potrochu zakłopotana, czy chytra, ale mówiła ciągle (mimo wielkiej miłości dla starszej siostry):
— Nie mogę!
— Dlaczegóż to? — spytała wreszcie Anetka.
— Mam przyjaciela! — odparła Sylwja.
Anetka przez jakąś sekundę nie mogła jej zrozumieć. Potem wszystko jej się stało jasne i zdrętwiała. Sylwja obrzuciła ją skośnem spojrzeniem oczu, wstała i poszła, nagadawszy mnóstwo uroczych słówek i zasypawszy siostrę pocałunkami.



Anetka znalazła się nagle pośród ruin swego pałacu. Doznawała jakiegoś niewyraźnego, a skomplikowanego uczucia. Była to gorycz nieznośna, jakiej wolałaby nie znać, dławiąca ją chwilami za gardło. Wszakże za wolną się miała od przesądów, a tu myśl, że ta piękna siostra... Ach, cóż za klęska. Radaby była łzom. O cóż jednak płakać? To nie ma sensu. Czyżby znowu uczuwała zazdrość? Nie!
Wzruszyła ramionami i wstała, nie chcąc dalej snuć tych myśli. A myślała o tem ciągle. Kroczyła zamaszyście z komnaty do komnaty, dla rozrywki, a niebawem stwierdziła, że powtarza przechadzkę siostry. Myślała wyłącznie o niej, o niej i... tym człowieku... Tak, tak, to zazdrość! Nie! Nie! Uderzała ze złością nogami w dywan. Nie chciała się przyznać, ale mimo wszystko ból gryzł ją w serce. Jęła się tedy rozważań moralnych. Cierpiała tu jej czystość. Była naturą złożoną, bogatą w sprzeczne instynkty, które nie miały dotąd sposobności zetrzeć się z sobą, to też nie brak jej było również purytanizmu. Nie religijne ją jednak zajmowały skrupuły. Wychowana przez ojca sceptyka i matkę wolnomyślną, bez jakiejkolwiek przynależności kościelnej, nawykła dysputować o wszystkiem i nie wahała się poddawać żadnego z zabobonów społecznych badaniu rozumu. W teorji godziła się na wolną miłość i często podtrzymywała jej prawa w rozmowach z ojcem, czy towarzyszami studjów, zaś w tych poglądach mieściło się dużo młodzieńczej chętki okazania swej postępowości. Wolność w zakresie miłości uznawała szczerze za legalną, naturalną, a nawet rozsądną, nigdy też nie miała za złe pięknym paryżankom, że żyją, jak im się podoba, spoglądając na nie z większą znacznie sympatją, niźli na inne kobiety z jej mieszczańskiego świata. Cóż ją tedy dotykało w tym właśnie przypadku? Wszakże Sylwja korzystała jeno ze swego prawa. Z prawa?... Nigdy... inne, tak... ale ona tego prawa nie posiadała. Przyznajemy więcej swobody ludziom, których stawiamy niżej. Wobec siostry swej i niej samej, Anetka sięgała słusznie, lub niesłusznie... tak, słusznie, po surowszą miarę moralną. Miłość jedyna i wyłączna wydała jej się arystokratyzmem serca. Sylwja się poniżyła, a Anetka jej to wzięła za złe. Miłość wyłączna... ku sobie! Któż może zaprzeczyć prawa zazdrości? Ale im bardziej ją potępiała, tem ją miłowała bardziej. Jakże silnie potępiamy osoby kochane!
Tymczasem działał tajemnie czar młodszej siostry. Anetka uczuła, że gniew jest daremny, że trudno żądać, by była inną niż jest, i doznawała teraz uczuć odmiennych, w pierwszym zaś rzędzie ogarnęła ją ciekawość. Wbrew jej woli, umysł starał się wyobrazić sobie sposób życia Sylwji. Myślała nad tem do nieskończoności, nieraz stawiając się na jej miejscu, i uczuwała zakłopotanie wobec tego, że nie czuła się wcale źle. Oburzenie na siebie samą i bunt uczynił ją surowszą wobec Sylwji. Gniewała się na nią dalej i zabroniła sobie formalnie odwiedzać siostrę.
Sylwja nie troszczyła się wcale brakiem jakiegokolwiek znaku życia od siostry. Poznała ją, osądziła i pewną była, że Anetka wróci, a czekanie nie ciężyło jej zgoła. Miała czem zająć serce. Przedewszystkiem posiadała kochanka, który, coprawda, zajmował jeno kącik w jej sercu i to na termin niezbyt długi, prócz tego zaś nie brakło jej innych rzeczy. Polubiła Anetkę szczerze, ale żyła bez niej lat blisko dwadzieścia, tedy mogła przetrzymać kilka tygodni rozłąki. Domyślała się, co zaszło w duszy siostry, i bawiło ją to, a przytem budziło coś w rodzaju resztek nienawiści. Były dwoma wrogiemi rasami i klasami, i nie dając poznać po sobie, Sylwja podczas wizyty u siostry porównała jej życie ze swojem.
Myślała:
— Koniec końcem widzisz, każdy ma coś dla siebie. Ja posiadam to, czego ci brak. Sądziłaś, że mnie masz, a to nieprawda. Rób sobie dalej pogardliwe miny, odymaj swe wypukłe wargi. Zadałam cios twym przesądom... ach co za cios, biedna moja Anetko!...
Śmiejąc się z osłupienia, jakie wyczytała na twarzy siostry, składała na swej dłoni pocałunek i zasyłała go nieobecnej. Mimo jednak, że przejście było dla Anetki ciężkie, nie gniewało to Sylwji. Mówiła jak do dziecka, nie chcącego połknąć łyżki gorzkiego lekarstwa, dmuchając niby to i przybierając ton żartobliwie serdeczny:
— Ano... otwórz dziobek, mała! Hopp... już po wszystkiem!
Nie szło zresztą o same konwenanse. Sylwja wiedziała, że dotknęła inne, głębsze uczucie siostry i szelma cieszyła się, czując jaką ma nad nią władzę. Wiedziała, że uczyni, co tylko zechce.
— Biedna Anetko, — mówiła sobie pofikaj trochę nogami! — pewną się czując, że ją „dostanie“ i szyderczo, a czule jednocześnie szeptała w myślach: Nie bój się, nie nadużyję ciebie!
Nie nadużyje? A czemużby nie? Wszak nadużywanie to radość nielada. Życie jest wojną, a zwycięzcy należy się wszystko! Jeśli przytem pokonany nie oponuje, to znaczy, że nie czuje się pokrzywdzonym.
— Basta! — zawołała. — Pokaże się, co będzie dalej!



Pewnego poniedziałku zrana, Sylwja wyszła po sprawunki i nagle na ulicy de Sèvres, spostrzegła o kilka kroków przed sobą Anetkę, idącą w tym samym kierunku. Poszła za nią i ubawiło ją bardzo, że ją obserwuje. Anetka stawiała duże kroki, jak zawsze. Sylwja drepciła żywo, szybko, tanecznie, śmiejąc się z męskiego, sportowego chodu siostry, musiała jednak oddać uznanie harmonji jej pięknego, silnego ciała. Z podniesioną głową, nie patrząc wokół, szła Anetka zatopiona w myślach, Sylwja ją dogoniła i kroczyła tuż obok trotuarem, a tamta nie widziała nic. Naśladując jej krok, zezowała na policzek starszej siostry, przybladły jakby trochę. Nie obracając głowy, poruszyła wargi cichym szeptem:
— Anetko!
Niesposób było w rozgwarze ulicznym dosłyszeć i Sylwja zaledwo mogła pochwycić słowo, mimo to jednak Anetka usłyszała. A może jeno uświadomiła sobie obecność owego szyderczego sobowtóra, eskortującego ją od chwili w milczeniu. Ujrzała tuż przy sobie profil wesoły i wargi poruszające się bezdźwięcznie, oraz oko roześmiane, zezujące ku niej. Zatrzymała się ruchem gwałtownej, nagłej radości, jaki raz już zdumiał i pociągnął Sylwję, wyciągnęła ramiona w porywie całej swej istoty, a Sylwja pomyślała:
— Rzuci się na mnie...
Ale za moment opanowała się i rzekła niemal chłodno:
— Dzień dobry, Sylwjo!
Ale policzki jej zarumieniły się i nie mogąc utrzymać sztywnej miny wobec wybuchu śmiechu psotnicy, zaśmiała się wraz z nią, mówiąc:
— Złapałaś mnie!
Sylwja ujęła jej ramię i ruszyły razem, starając się, w odruchu serdeczności, dostosować wzajem swe kroki.
— Szłaś ze mną długo? — spytała Anetka.
— O, przeszło pół godziny! — zapewniła natychmiast Sylwja.
— Niepodobna! — krzyknęła łatwowierna siostra.
— Obserwowałam twe ruchy! Widziałam wszystko! Mówiłaś głośno do siebie.
— To nieprawda! Nieprawda! zaprotestowała Anetka. — Jesteś szkaradna kłamczyni.
Ramiona ich zacisnęły się mocniej i zaczęly paplać o sprawunkach porobionych. Obie poweselały. Zajęło je bardzo opowiadanie o pewnej wystawie bielizny, gdzie jedna była, a druga iść miała. Szły, przeciskając się, z nieomylnym instynktem paryżanek, pomiędzy szeregami powozów, gdy nagle Sylwja szepnęła Anetce w ucho:
— Jeszcześ mnie nie pocałowała!
Anetka rzuciła się niemal pod jakiś pojazd, poczem dotarły do trotuaru i nie przestając iść, przycisnęły usta do ust. Objęły się jeszcze ciaśniej i zboczyły w cichszą ulicę, zmierzającą... ach, gdzież ona wiodła?
— Dokądże idziemy? — spytała Anetka.
Stanęły, ubawione tem, że wśród paplaniny zbłądziły fatalnie. Sylwja, nie tracąc kontenansu, palnęła bez namysłu:
— Idziemy na śniadanie!
Anetka się broniła (mimo że ją pociągał urok rzeczy niespodzianej, była metodyczna) i wspomniała o starej ciotce, czekającej w domu. Ale Sylwję nic te drobiazgi nie obchodziły, oświadczyła, że jej nie puści, zatelefonowały do ciotki z jakiegoś biura i poszły do znanej Sylwji mleczarni. Skromne to śniadanko stało się radosnem zdarzeniem dla obu dziewcząt, zwłaszcza Anetki. Sylwja oświadczyła, że chce ufetować szczęśliwszą pod względem fortuny siostrę, a siostra zrozumiała. Anetka zachwycała się wszystkiem, chlebem i doskonale przyrządzonym kotletem, a największą im radość sprawił deser, poziomki ze śmietaną, delektowały się też ich smakiem.
Ale rozmowa bardziej jeszcze niż jedzenie absorbowała języki, mimo że paplały o drobnostkach, szczęśliwe, iż mogą na siebie patrzeć słyszeć głosy. Instynkt ma swe drogi najkrótsze i najpewniejsze. Nie czas było jeszcze na tematy ważne. Gadały tedy wkółko wesoło i niefrasobliwie, niby osy, co oblatują z brzękiem talerz dziesięć razy, zanim na nim siądą. I nie siadły na tym talerzu...
Sylwja wstała, mówiąc:
— Teraz idę pracować.
Anetka zrobiła minę dziecka, któremu nagle odbiorą ciastko, i rzekła:
— Tak nam było dobrze. Szkoda, że już koniec!
— I mnie żal! — zaśmiała się Sylwja. — Kiedyż wznowimy pogadankę?
— Jak najprędzej, a musi trwać długo! Tą się nie nasyciłam.
— Tedy dziś wieczór. Przyjdź po mnie pod pracownię, koło szóstej.
Anetka się zmieszała.
— Czyliż jednak będziemy same? — spytała zaniepokojona, że może spotka „tamtego człowieka“.
Sylwja to odczuła i zapewniła pobłażliwie z odrobiną ironji:
— Tak, całkiem same!
Potem opowiedziała całkiem spokojnie, że przyjaciel jej wyjechał na kilka dni na prowincję, do rodziców. Anetka zarumieniła się z powodu odgadnięcia swych motywów przez siostrę, i zapomniała całkiem, że dnia poprzedniego rano postanowiła jej wyrazić swą naganę moralną. Z całej owej moralności nie pozostało nic, jak tylko radość, że „jego“ tam nie będzie dzisiaj.
— Co za szczęście, spędzimy tedy razem wieczór!
Powiedziała to, klaszcząc w ręce, a Sylwja wykręciła się na pięcie, zrobiła grymas radosny i zawołała:
— Każdy przeto zadowolony!
Potem przybrała minę dystyngowaną na widok wchodzącego do lokalu mężczyzny, powiedziała:
— Do widzenia, moja droga! — i pobiegła jak strzała.
Spotkały się w kilka godzin później u wylotu hałaśliwego ula, z którego roiły się pszczoły rozgadane, zerkające, drepcące, kończące fryzury przed kieszonkowem lusterkiem, lub szybą wystawową. Dziewczęta obracały się w przejściu i oczyma podkrążonemi znużeniem, ale żywemi i rozciekawionemi wpatrywały się w Anetkę. Po dziesięciu krokach przystawały i znowu gadały, drepciły i zerkały z zaciekawieniem na Sylwję, całującą Anetkę, której było bardzo niemiło, że siostra się wygadała przed koleżankami.
Poszły do pałacu przy Quai de Boulogne, dokąd Sylwja zaprosiła się sama. Chcąc oszczędzić oburzenia ciotce, postanowiły w drodze, że Sylwja zostanie przedstawiona w roli przyjaciółki. Mimo to jednak, gdy stara dama udała się po skończeniu obiadu do siebie, pozyskana zresztą urokiem chytrej dziewczyny, Sylwja zaczęła ją zwać ciotką, niby to żartem, a niby ze względów rodzinnych.
Znalazły się same, pośród wielkiego ogrodu, w jasną, letnią noc i objąwszy się czule, kroczyły zwolna, wdychając woń kwiatów znużonych, jaką wydają po upalnym dniu. Podobnie jak kwiaty, dusze ich tchnęły tajemnice swoje. Sylwja odpowiadała terąz bez wielkich zatajeń na pytania Anetki. Opowiedziała swe życie od najwcześniejszej młodości, oraz to, co wiedziała o ojcu. Rozmawiały bez zakłopotania, ni wzajemnej zazdrości, bowiem był ich wspólną własnością. Uśmiechały się pobłażliwie, ironicznie, traktując go jak starego urwisa, zabawnego, pociągającego, niezbyt rozsądnego, coprawda... ale wszakże wszyscy mężczyźni są tacy sami. Nie miały doń już urazy...
— Prawda, Anetko, że gdyby był człowiekiem serjo, nie byłoby mnie tu...
Anetka uścisnęła jej dłoń.
— Aj! – krzyknęła. — Nie ściskaj tak!
Sylwja opowiadała potem o sklepie kwiaciarki, gdzie dzieckiem siadywała pod kontuarem, ze spadłych kwiatów robiąc bukiety i marząc po raz pierwszy. Tam też zapoznała się z życiem Paryża, słuchając rozmów matki z klientami. Gdy Delfina zmarła, Sylwja miała lat trzynaście i poszła na naukę do krawczyni, przyjaciółki matki, która ją wzięła do siebie. Po roku opiekunka zmarła sterana pracą, bo Paryż szybko zużywa, a Sylwja doznała różnych przygód. Wyliczała bez ogródek swe gorzkie doświadczenia, a opowiadała wesoło, często z komizmem. Przelotnie kreśliła typy i charaktery, niby cieniutką igłą wyszywając szkice na tkaninie opowieści. Nie przyznała się do wszystkiego, naturalnie, i była bardziej doświadczona, niż twierdziła, ale owe rozdziały życia widocznie nie zostawiły miłych wspomnień. Dłużej zatrzymała się na swym przyjacielu, to jest, ostatnim przyjacielu, (jeśli byli inni, to zachowała ową wieść dla siebie), który studjował medycynę, a poznał się z nią na balu dzielnicowym (nie jadła obiadu, by nań pójść). Nie odznaczał się zbytnią pięknością, ale był miły, wysoki, ciemne miał włosy, oczy wesołe, sfałdowane w kącikach, rozdęte nozdrza, nos poczciwego psa, był przytem zabawny i serdeczny. Opisywała go bez najmniejszego skrupułu, ale życzliwie, sławiąc jego zalety, przesadzając zresztą potrochu, nader zadowolona z wyboru. Przerywała sama sobie śmiechem wobec pewnych wspomnień, o których mówiła, i innych, jakie przemilczała. Anetka zasłuchana, zmieszana, zaciekawiona, milczała, czasem jeno wsuwając trwożne słówko. Sylwja trzymała jej dłoń, a drugą, wolną ręką, nie przestając mówić, dotykała pieszczotliwie jej palców po kolei, jakby liczyła ziarna różańca. Dostrzegała zmieszanie siostry, ale lubowała się tem i to ją bawiło.
Dziewczęta siedziały na ławce pod drzewami i nie widziały się, gdyż pociemniało całkiem. Sylwja skorzystała z tego i przytoczyła kilka scen wyuzdanych, a nader czułych, w celu zastraszenia starszej siostry. Anetka przejrzała jej chytrość, nie wiedziała, czy śmiać się, czy burczeć, radaby udzielić nagany, ale młodsza siostra była tak śliczna, głos jej takim dźwięczał śmiechem, a radość wydawała się tak zdrowa! Anetka wstrzymywała oddech, by nie zdradzić wzruszenia, jakiego doznawała, słuchając tych opowieści miłosnych, ale Sylwja czuła pod palcami drżenie jej rąk, to też zamilkła na moment, by się tem nacieszyć i przysposobić nową psotę. Pochyliła się nad siostrą i spytała cicho i całkiem niewinnie, czy i ona ma kochanka. Anetka zadrżała, nie spodziewając się czegoś takiego, i oblała się rumieńcem. Sylwja chciała przenikliwem spojrzeniem swem dostrzec jej rysy w ciemności, ale nie mogąc tego dokazać, położyła palec na twarzy Anetki i rzekła ze śmiechem:
— Ach, jakaż gorąca!
Anetka zaśmiała się niedołężnie i jeszcze silniejsze jej wystąpiły rumieńce, a Sylwja objęła ją za szyję.
— Oj, moja głupiutka, jakażeś śliczna! — zawołała. — Naprawdę coś niesłychanego! Nie miej mi tego za złe, ale kocham cię bardzo, kochaj też odrobinkę swą Sylwję. Nic nie warta, ale jest twoja! Anetko, filutko, daj mi dziobka!
Anetka objęła ją namiętnie, aż dziewczyna straciła dech, a wysuwając się z jej ramion, spytała:
— Umiesz ściskać! Powiedz, kto cię tego nauczył?
Anetka uderzyła ją mocno po ustach.
— Przestań żartować! — powiedziała.
Sylwja pocałowała ją w dłoń i odparła:
— Przebacz, już nie będę!
Oparła policzek o ramię siostry i siedziała potulna, milcząca, zasłuchana i wpatrzona w profil twarzy siostry, wychylający się z pośród mroku, a skłoniony ku niej.
Anetka otwarła jej swe serce. Opowiadała zkolei jak w pełni szczęśliwą, choć samotną miała młodość, kreśliła owo zaranie życia namiętnej, ale nietkniętej miłością Diany, zadawalanej w każdem pożądaniu, posiadającej wszystko, której dni mijają cicho, i powoli, bowiem jutro ma dla niej tyle pewności, że niespieszno jej zrywać jaśminu, ale poprzestaje na rozkoszowaniu się jego zapachem.
Kreśliła cichy tok owych lat bez zdarzeń, przepojonych egoizmem i wezbranych marzeniami, opowiadała jak bliską była ojcu i jak wyłączną ją otaczał czułością. Wśród opowiadania spostrzegała ze zdumieniem, że poznaje lepiej samą siebie i w samej rzeczy, aż do tej chwili nie miała sposobności zanalizować swej przeszłości. Chwilami ogarniało ją nawet przerażenie i milkła, to znów nie znajdowała słów, lub też wpadała w zapał i kreśliła rzecz obrazowo. Sylwja nie rozumiała jej często, ale bawiło ją obserwowanie wyrazu twarzy, gestów ciała i tonu głosu.
Anetka przyznała się teraz do cierpienia z powodu odkrycia, iż ojciec zataił przed nią istnienie drugiej rodziny, i rozpaczy, gdy się dowiedziała o istnieniu siostry, rywalki. Wypowiedziała wszystko pod wpływem szczerości, a namiętność jej wezbrała przez przypomnienie tak, że wykrzyknęła:
— Nienawidziłam cię!
Zamilkła przerażona tonem swego głosu, a znacznie mniej wzruszona Sylwja, słuchająca z zaciekawieniem, uczuła na swej twarzy drganie dłoni siostry i pomyślała:
— Jakiż w niej płonie żar.
Anetka podjęła dalszy tok, tyle ją kosztujących zwierzeń, a Sylwja pomyślała:
— Śmieszna jest z tem opowiadaniem swojem.
Jednocześnie odczuła jednak szacunek dla tej dziwnej siostry, nie bez domieszki drwin, coprawda, ale serdeczny. Potarła przymilnie policzek o twarz Anetki.
Gdy doszła do punktu, gdzie urok nieznanej dotąd siostry owładnął nią mimo oporu, wzruszenie odjęło jej głos i umilkła z rezygnacją.
— Nie mogę już... — szepnęła.
Zapadła cisza. Sylwja uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i zbliżając twarz do twarzy siostry oraz szczypiąc ją zlekka w podbródek, szepnęła cicho:
— Jesteś stworzona dla wielkiej miłości.
— Ja? — broniła się Anetka, zmieszana wielce.
Sylwja wstała z ławki, ujęła głowę jej i tuląc ją do siebie oburącz, rzekła:
— Biedna... biedna Anetko!



Od dnia tego siostry widywały się stale. Nie minął tydzień, by się nie zetknęły. Sylwja przybywała wieczorem po Anetkę, rzadziej zaś Anetka do niej chodziła. Milcząco porozumiały się, by oszczędzić Anetce spotkania przyjaciela siostry. Wybrały dzień na śniadanie wspólne w mleczarni, pozatem zaś wyznaczały sobie schadzki gdzieindziej, w mieście. Radowały obie owe wizyty, które weszły w zwyczaj. W dniach, gdy się nie widziały, Anetki nie mogła wyciągnąć na słowo ciotka, zaś Sylwja dręczyła, jak szatan, swego przyjaciela. To jedynie skracało czas, że obie obmyślały, co sobie powiedzą. Ale i ta metoda okazała się zawodną i Anetka nigdy nie była szczęśliwszą, niż kiedy pewnego dnia, już po dziesiątej, do bramy zadzwoniła Sylwja, mówiąc, że przyszła ją pocałować, niezdolna doczekać jutra. Pragnęła ją zatrzymać, ale dziewczyna, nie mająca, jak przysięgała, więcej nad pięć minut czasu, wybiegła pędem, po godzinnem paplaniu bez odetchnienia.
Anetka chciała, by siostra wzięła udział w jej dobrobycie i zamieszkała u niej, ale Sylwja odrzucała szorstko wszystkie te usiłowania, uparła się też jak kozioł i nie chciała w żaden sposób pieniędzy. Wzamian, bez żadnych skrupułów przyjmowała przedmioty tualetowe i, „pożyczała“ różne kwoty (zapominając, oczywiście, oddać). Zdarzyło się nawet parę razy, że ukradła coś. Oczywiście, jeno drobiazg, bo nie ważyła się tknąć pieniędzy, jako rzeczy świętej. Inaczej było z cackami, czy czemś podobnem bez wartości, w tych razach oprzeć się nie była w stanie. Anetka zauważyła zaraz owe srocze instynkty siostry i zmartwiła się. Byłaby jej z radością darowała te same przedmioty. Udawała odtąd, że nie widzi. Lecz największą im sprawiały przyjemność zamiany bluzek, czy staniczków, lub bielizny, zdjętej z siebie. Namiętność Anetki żyła tem. Sylwja z wielką wprawą przerabiała na siebie suknie siostry, a gust jej zmodyfikował niedługo poważniejsze upodobania tualetowe Anetki. Rezultat jednak nie był zbyt szczęśliwy, albowiem ta popędliwa dziewczyna przesadzała często w naśladownictwie i odstępowała tak dalece od stylu osobistego, że Sylwja musiała powstrzymywać jej zapał. Doświadczeńszą będąc, umiała nieznacznie korzystać z powściągliwej dystynkcji starszej siostry, a kopjowała jej sposób mówienia, gesty i zachowanie w sposób tak zręczny, iż wydawało się, że jest modelem, a nie kopją.
Mimo zażyłości, Anetka zdołała poznać jedną jeno część życia siostry. Sylwja umiała zachować pewną niezawisłość i dać ją odczuć. Nie wyzbyła się zresztą doszczętnie swej nienawiści klasowej i z umysłu okazywała siostrze, że nie można nią dysponować dowolnie. Miłość własna mówiła jej przytem, że siostra przygania jej w niejednem, zwlaszcza w kwestji stosunku miłosnego. Anetka czyniła wysiłki, by się z tem pogodzić, ale nie mogła ukryć zakłopotania i albo unikała tego tematu, albo, zmuszając się do mówienia by zrobić przyjemność Sylwji, przybierała mimowoli ton wymuszony, który nie uchodził baczności siostry. Anetkę martwiło to, pragnęła bowiem, by Sylwja była na swój sposób szczęśliwa, i nie chciała okazywać, że niebardzo ją ten sposób właśnie zachwyca. Mimo to okazywała to, albowiem ludzie silnych uczuć są często niezręczni. Sylwja brała jej to za złe i mściła się milczeniem. Tylko dzięki przypadkowi, w kilka tygodni potem, Anetka dowiedziała się kilku ważnych wydarzeń z życia siostry.
Sylwja nie przypisywała im zresztą żadnej wagi, może ześlizgnęły się one po elastycznym jej temperamencie, a może jeno miłość własna nie pozwoliła się przyznać. Anetka dowiedziała się przypadkiem, że „od pewnego czasu“ (niepodobna go określić, gdyż zaliczało to się już do „dziejów starożytnych“) przyjaciel znikł, a stosunek istnieć przestał. Sylwja nic sobie z tego nie robiła, tem więcej Anetka, nie żałując naturalnie tego, co się stało. Usiłowała niezdarnie poznać przyczynę, ale Sylwja wzruszyła ramiona, roześmiała się i rzekła:
— Nie było żadnej przyczyny. Poprostu minęło i basta.
Anetka powinna się była radować, ale słowa siostry przykro na nią oddziałały. Cóż za dziwne uczucie? Jakaż ona jest? Czyż tak mówią ludzie serca? I to ze śmiechem w dodatku.
Po tej wielkiej nowinie (wielkiej dla Anetki) nastąpiło nowe odkrycie. Gdy pewnego dnia objawiła chęć zabrania Sylwji po robocie z pracowni, dziewczyna odparła:
— Nie, nie, już tam nie pracuję!
— Jakto? zawołała zdziwiona. — Od kiedyż to?
— O, od pewnego czasu!...
Zawsze tak nieściśle liczyła czas, że słowa jej mogły dzień wczorajszy oznaczać i rok zeszły jednocześnie.
— Cóż się stało?
— To, co każdego roku! Zaraz po wyścigach „Grand Prix“ zaczyna się martwy sezon. Krawcowe starają się wówczas pozbyć robotnic i z byle powodu wyrzucają nas za drzwi.
— Gdzież tedy jesteś?
— Tu i owdzie. Chodzę, biegam, zajmując się wszystkiem potrochu.
Anetka słuchała przygnębiona.
Nie masz tedy miejsca i nie mówisz mi nic?
Sylwja przybrała minę „co mi zrobisz“ i objaśniła z wyższością (zadowolona zresztą z efektu), że kleci kostjumy tanie dla handlarek konfekcji, robi na drutach sukienki dziecięce, oraz szyje męskie spodnie (oczywiście bufonowała potrochu). Ale Anetka przycisnęła ją do muru i dowiedziała się, że Sylwja rozbija się za robotą i podejmuje często strasznie wytężającą, lub wstrętną. Teraz zrozumiała, dlaczego wydała jej się „od pewnego czasu“ bladą, dlaczego przez kilka dni się nie zjawiała, wykręcała, gadała kłamstwa absurdalne. Oto po nocach musiała szyć, psując palce i oczy. Sylwja ciągnęła dalej w tonie szyderczym, lub sztucznie obojętnym opowieść swych przygód, nagle jednak zauważyła, że wargi Anetki drżą od złości.
— To nikczemne! — krzyknęła Anetka. — Nie mogę znieść tego! Jakto, powiadasz, że mnie kochasz, sama żądałaś mej przyjaźni, a zatajasz rzeczy tak ważne, ciebie dotyczące?
Sylwja uniosła wargę górną, jakby rzec chciała:
— Pfi! Cóż tak ważnego!
Ale siostra nie dopuściła jej do słowa.
— Ufałam ci, sądziłam, że mi się zwierzysz z każdej troski i cierpienia, jak ja ci się zwierzam, i że wszystko dzielić będziemy z sobą... Tymczasem trzymasz mnie na uboczu jak obcą i nic nie wiem. Gdyby nie traf, nie dowiedziałabym się o twych kłopotach, że szukasz pracy, że niweczysz zdrowie i gotowaś wziąć byle jaką robotę raczej, jak zwierzyć się siostrze, mimo tego, że wiesz z jakąbym ci pomogła radością. To haniebne! Zraniłaś mnie! To brak szczerości! To brak przyjaźni! Ale nie ścierpię tego dłużej. Natychmiast sprowadzisz się do mnie i pozostaniesz aż do nowego sezonu!
Sylwja wstrząsnęła głową.
— Tak być musi, nie przecz! Posłuchajże, Sylwjo, gdyż nie przebaczyłabym ci. Nie wzbraniaj się, albo nie zobaczymy się w tem życiu.
Nie racząc nawet tłumaczyć ni wyjaśniać, Sylwja powtórzyła z upartym uśmiechem:
— Nie, nie, droga moja!
Lubowała się uniesieniem doprowadzonej do ostateczności Anetki, która gotowa była płakać, lub bić siostrę.
Przyszło jej na myśl, że wzburzenie Anetki zwiększa jej piękność, ale nie ustępowała. Szło jej o to, by okazać swą wolę.
Anetka powtarzała z twarzą purpurową od złości, nakazując, prosząc, piorunując.
— Zostań! Zostaniesz! Tak być musi. Skończona sprawa. Prawda, zostaniesz? Mów... mów!
Uparta dziewczyna odparła z uśmiechem, mogącym doprowadzić do rozpaczy:
— Nie, droga moja!
Anetka odskoczyła od niej.
— Tedy wszystko skończone! — krzyknęła.
Obróciła się plecami, podeszła do okna i zdawało się, że nie patrzy na Sylwję. Dziewczyna posiedziała chwilę, potem wstała i rzekła słodkim głosikiem:
— Do widzenia, Anetko!
— Bądź zdrowa! — odparła, nie obracając się. Niewiadomo coby się stało, gdyby uczyniła najmniejszy ruch. Płakałaby... krzyczała. Nie drgnęła jednak dumna, lodowata. Sylwja uczuła zakłopotanie i lekki niepokój, ale ubawiona sceną, wyszła i za drzwiami zagrała jej palcami na nosie.
Niebardzo była dumna (troszkę jeno może) ze swego dzielnego oporu, podobnie jak Anetka z uniesienia. Przyznała ze smutkiem, że niestety mosty spaliła i miast pozyskać zręcznie Sylwję, wygnała ją sama niemal. Że Sylwja nie wróci, pewną była, dylematem swym zamknęła jej drzwi domu. Nie mogła ich otworzyć Anetka, bo jakże po takiej deklaracji iść do Sylwji? Znaczyłoby to przyznać się do porażki, czego nie dozwalała duma, ani też słuszność sprawy, bowiem Sylwja postąpiła źle... Pójść, niesposób!
Szybkim ruchem włożyła na głowę kapelusz i poszła prosto do niej.
Sylwja wróciła przed chwilą. Zadumana, rozważała sytuację. Uznawała, że jest głupia, ale nie wiedziała co robić, gdyż ni na myśl jej nie przyszło ugiąć się woli siostry. W gruncie przyznawała jej słuszność, ale nie chciała ustąpić. Nie była obojętną na dostatki i to, co widziała u Anetki, pobudziło jej zazdrość (trudno bowiem uchronić się od tego uczucia, zwłaszcza gdy się ma młode ciało, pełne różnych pragnień, i wie się, że korzystałoby się ze szczęścia lepiej, niż ci, którym pieczone gołąbki wpadły same do gąbki). Nie będąc zazdrosną z natury, miała potrosze Anetce za złe, że jest bogatą, a usiłowania siostry naprawienia zła i uzyskania przebaczenia sprawiały jej przyjemność. Mimo to nie chciała jej przebaczyć. Wszystkiego tego nikt nie wyzna, każdy bowiem nosi w sobie dobrze skryte dwa, lub trzy małe potworki. Nie chwalimy się niemi, nie patrzymy na nie z pozoru, ale nikt się ich nie wyzbywa. Prędzej do tego już się przyznać mogła, że udaje pogardę dla luksusu, który ją pociąga, ale w gruncie rzeczy pogarda ta nie robiła jej wielkiej przyjemności i nie dawała pożytku. Nie, zaprawdę, Sylwji nie cieszyło zwycięstwo, gdyż odniosła je w dodatku na niekorzyść własną. Sytuacja jej nie była zbyt różowa i to pogarszało sprawę. Trudność znalezienia pracy wzrastała, mnóstwo bezrobotnych przymierało głodem, a oczywiście przedsiębiorcy z tego korzystali. Prócz tego zdrowie jej zaczęło szwankować, upały lipcowe, czuwanie po nocach, złe pożywienie i niezdrowa woda wywołały ataki dyzenteryczne, które ją bardzo osłabiły. W pokoiku swym, pod rozpalonym od słońca dachem, Sylwja siedziała przy zapuszczonych żaluzjach półnaga, daremnie szukając chłodnego przedmiotu, by na nim położyć dłonie. Myślała, jak dobrze byłoby w pięknym pałacu przy Quai de Boulogne, że zaś w braku czego innego dostatnio była wyposażona w ironję, bawiła się głupotą swoją. Ładnie się urządziła. W dodatku Anetka i ona były jednego w gruncie zdania. A teraz cóż... żadna nie ustąpi, to rzecz pewna!
I przekonana, że nie ustąpi, że zostanie głupią do końca, uniosła bladą górną wargę i zaśmiała się gorzko. Nagle posłyszała w kurytarzu impetyczne kroki Anetki. Poznała ją zaraz i zerwała się z krzesła.
Anetka wraca! Dobra dziewczyna! Nie czekała na nią, była lepszą! Anetka weszła, zarumieniona od impetu swego i gorąca. Nie wiedziała idąc, co czyni, ale atmosfera pieca ognistego, panująca w półciemnym pokoju, roznieciła na nowo jej gniew szalony. Zbliżyła się do Sylwji, która jej padła na szyje, ścisnęła rękami jej wilgotne od potu ramiona i nie oddając pocałunków, powiedziała z pasją:
— Zabieram cię... Ubieraj się... Nie gadaj nic!
Sylwja jednak zaczęła gadać, by nie stracić wprawy, udawała, że protestuje, ale nie opierała się. Anetka ubrała ją porywczo, wdziała jej trzewiki, zapięła bluzkę, szorstkim gestem wsadziła na głowę kapelusz, a czyniąc to, potrząsała nią, niby workiem. Sylwja powtarzała: nie, nie, nie, wydawała dla formy krzyki oburzenia, ale ten brutalizm zachwycał ją. Gdy Anetka skończyła, Sylwja ujęła jej obie dłonie, pocałowała i rzekła, śmiejąc się z uciechy:
— Pani burzo, nie mam innego sposobu, jak poddać się. Porywaj mnie!
Anetka ją porwała, chwyciła za ramię silną dłonią, niby obcegami, i wyprowadziła. Wsiadły w taksometr. Gdy przybyły, Sylwja powiedziała:
— Teraz mogę ci wyznać, że umierałam z ochoty!
— Czemuż byłaś tak uparta? burknęła uszczęśliwiona Anetka.
Sylwja ujęła jej dłoń i palcem wskazującym uderzyła się po wypukłem czole.
— Tyle w niem złości... prawda? – spytała Anetka.
— Zupełnie podobne do twego! — odparła, pokazując w zwierciadle czoła dwu uparciuchów.
Uśmiechnęły się do siebie.
— Wiemy, skąd się to bierze! — dodała Sylwja.



Pokój Sylwji czekał na nią oddawna. Jeszcze przed dowiedzeniem się o istnieniu Sylwji, Anetka miała go w pogotowiu dla przyjaciółki, którą posiąść mogła. Przyjaciółka nie zjawiła się, kilka razy zaledwo cień jej zamajaczył przelotnie. Stroniły od niej rówieśniczki, mimo szacunku i odczuwania wpływu, jaki wywierała, a czyniły to z roztropności, gdyż osobowość jej była zgoła odmienna, zachowanie zmienne, lodowate, to znów płomienne, ruchy impetyczne i dziwne u osoby zamkniętej w sobie, wreszcie coś niezwykłego, władczego w charakterze, co bezwiednie nieciło błyski i odstraszało, nawet w chwilach, kiedy ją przenikało żarliwe pragnienie pokory i wylania.
Sylwja pierwsza objęła w posiadanie klatkę przyjaźni. Stało się to, oczywiście, bez obawy i wiedziała dobrze, że może z niej wyjść, kiedy jej się spodoba. Anetka nie przestraszyła jej wcale. Nie zdziwił ją nawet jej pokój. Za pierwszą zaraz bytnością poznała po pewnych szczegółach wymyślnej serdeczności, oraz po zakłopotaniu pokazującej go Anetki, że tu się ulokuje.
Teraz będąc pokonaną, na swą korzyść, nie stawiała żadnego oporu. Osłabiona jeszcze po dyzenterji, poddała się z rozkoszą troskliwości psującej ją siostry. Wezwany lekarz stwierdził anemję i zalecił zmianę powietrza, pobyt w górach. Ale ani jednej, ani drugiej niespieszno było porzucać wspólnego gniazdka i, przymilając się do lekarza, wymogły na nim opinję, że ostatecznie w tej okolicy podmiejskiej powietrze jest równie dobre, a pod pewnym względem lepiej nawet, by Sylwja naprzód przyszła do sił w zupełnym spokoju, nim się znajdzie w ostrym górskim klimacie.
Sylwja mogła się tedy oddać lenistwu, co jej się dawno nie przydarzyło. Jakże rozkosznie było odespać wszystkie szalone noce, wszystkie godziny przeczuwane nad pracą, a najrozkoszniejszą rzeczą wydało jej się nie spać, ale spoczywać w miękkiej, pięknej pościeli, pławić się w niej całem, świadomem siebie ciałem i stopą szukać chłodnego miejsca na prześcieradle. Nadewszystko zaś marzyć... marzyć... Ach! Niezbyt daleko wybiegały te jej marzenia, krążąc wkółko, niby muchy po suficie. Nie kończyły się w nich nawet zdania. Powtarzały nikle jakąś historję, plan, czy wspomnienie z pracowni, lub fragment miłosny, a wreszcie obraz kapelusza. W połowie każdej z takich rzeczy wszystko znikało i grążyło się w stawie snu.
— Ależ Sylwjo! — protestowała sama przez sen. — Jakże możesz tak żyć. Wyjdź z tego stanu.
Otwierała jedno oko i, spostrzegłszy pochyloną nad sobą siostrę, czyniła wysiłki, by rzec (słowa nie chciały się formować):
— Obudź mnie, Anetko!
Anetka mówiła:
— Wstawaj, śpiochu! — śmiała się i potrząsała nią. Nieraz Sylwja udawała dziecko.
— O, droga matusiu, cóż się ze mną stało, żem taka śpiąca?
Wielka miłość Anetki przejawiała się w czułości macierzyńskiej. Siedząc na łóżku, patrzyła w tę ukochaną, przytuloną do jej łona głowę i wydawało jej się, że to jej własna córka. Sylwja poddawała się biernie, wyrzekając jeno czasem:
— Ach! Jakże trudno mi się będzie potem jąć pracy!
— Nie wrócisz do roboty!
— Ale cóż znowu! — buntowała się Sylwja. — Muszę!
Zbudzona natychmiast, odsuwała się od siostry, siadała w łóżku z włosami w nieładzie i spozierała ostro na Anetkę z miną podejrzliwą.
— Masz tobie! — wołała Anetka ze śmiechem. — Ona ciągle jeszcze myśli, że ktoś ją zatrzyma przemocą! Idźże sobie, dziewczyno, gdzie chcesz. Nikomu na tobie tak znowu nie zależy!
— Jeśli tak, zostaję! — odpowiadała na złość i wyciągała się na pościeli znużona wysiłkiem.
Jednakowoż leniuchowanie takie trwało kilka dni zaledwo. Nasycona snem, nie mogła potem wytrzymać w spokoju. Biegała po całych dniach z pokoju do pokoju napół ubrana, w pantoflach siostry, za dużych na jej bose nóżki, w jej peniuarze podwiniętym od dołu niby toga, z nagiemi ramionami i łydkami, i badała wszystko troskliwie. Nie miała wygórowanych pojęć o słowie „twoje“ (słowo „moje“ rozumiała znacznie lepiej), a że Anetka jej powiedziała: — Jesteś u siebie — przeto wzięła te wyrazy dosłownie. Wtykała wszędzie nos i próbowała wszystkiego. Chlapała się całemi godzinami w łazience, nie zostawiła kącika bez zlustrowania go, a Anetka zastała ją pewnego dnia nad swemi papierami, które zresztą rychło ją znudziły. Osłupiała ciotka przyjęła z poddaniem inwazję młodej sankiulotki, która, obejrzawszy wszystkie jej meble, poprzewracawszy wszystkie przedmioty, nagadawszy słodkich słówek właścicielce (śledzącej ze strachem każdy jej ruch), zostawiwszy po sobie ogromny nieład, ruszyła dalej, nie troszcząc się o starą pannę, zdumioną i zachwyconą.
Cały dom rozbrzmiewał teraz nieskończoną paplaniną, gadaniem bez sensu, ni końca. Przyjaciółki rozmawiały, rozmawiały i rozmawiały po całych godzinach i dniach bez względu na miejsce, czy kostjum, siedząc na poręczy fotelu, z grzebieniem w ręku, rozplatając włosy, przystając nagle na stopniu schodów w ubraniu kąpielowem, czy wreszcie rano, wychodząc nago z pod tuszu. Rozmawiały tak zapamiętale, że zapominały o spaniu, ciotka protestowała daremnie, pokaszliwała, stukała w sufit, one zaś, dusząc się od śmiechu, usiłowały stłumić swe głosy. Po pięciu minutach rozlegał się ponownie flecik Sylwji i słychać było okrzyki radości, lub oburzenia, wydawane przez Anetkę, nie mogącą się oprzeć chytrości siostry. Razu pewnego pukanie stało się wprost gniewnem, tedy musiały złożyć broń, ale minął jeszcze pewien czas, nim się rozebrały. Sypialnie sąsiadowały z sobą, drzwi były otwarte, obie przekraczały nieustannie granice swych terytorjów i rozmawiały to w spódnicach, to bez nich, i niezawodnie wiodłyby dalej dysputę z łóżka do łóżka, gdyby nie zdrowy sen młodości, kładący kres tej paplaninie. Jawił się nagle, rzucając się na nie niby jastrząb na kurczę, padały na poduszki wpół zdania z otwartemi ustami. Anetka miała sen ciężki, często niespokojny, burzliwy, pełen zwid, miotała się po pościeli, mówiła przez sen, ale nie budziła się. Sylwja spała lekko, zcicha chrapiąc (o czem mówić nie należało), budziła się, nadsłuchiwała rozbawiona bełkotania siostry, wstawała czasem i podchodziła do jej łóżka, patrząc na górę kołdry, podniesioną skurczonemi jej nogami. Anetka leżała nawznak w świetle lampki nocnej (spać nie mogła bez światła), a Sylwja śledziła na jej twarzy spokojnej, rozlanej potrochu, nieraz tragicznej, przejścia duchowe, wywołane snami. Nie mogła jej poznać często.
— Czyż to siostra moja, Anetka? — pytała i zbierała ją chętka zbudzić śpiącą objęciem za szyję i słowami: — Wilk idzie!
Zbyt pewną była obecności owego wilka, by czynić próbę, a mniej czysta, ale normalniejsza od swej niebezpiecznej przyjaciółki, igrała z ogniem, nie parząc się wcale.
Studjowały się wzajemnie przy ubieraniu i rozbieraniu, porównywując z zaciekawieniem. Anetka miewała czasem napady dzikiej skromności, z których śmiała się Sylwja, swobodniejsza i konsekwentniejsza pod tym względem. Często wydawała się Anetka zimną, niemal odpychającą, wybuchała bez przyczyny i płakała rzewnie. Niewiele, rzec można, zostawało z owej równowagi mieszkanki Lyonu, z której tak dumną ongiś była, a przytem, co najważniejsze, nie żałowała tego wcale.
Poufałość ich sięgała teraz daleko i niesposób jej całej wyrazić. Kochające się dziewczęta dochodzą, oczywiście, w zwierzeniach do rzeczy nader śmialych, zachowujących w ustach każdej pół-niewinny ton, których to spraw nie wolno powtarzać drugiej wyraźnie. W rozmowach ich przejawiały się różnice dwu natur. Jedna była amoralna, roześmiana, dobroduszna, spokojna, druga poważna, namiętna, niepokojąca, naładowana elektrycznością. Czasem zdarzały się starcia, bo Anetkę irytowała swoboda, łakomstwo i świadoma rozwiązłość, z jaką mówiła Sylwja o sprawach miłosnych. Śmiała w duszy, była powściągliwa w słowach, zdawało się, że boi się usłyszeć tego, co myśli. Zamykała się często niespodzianie na dwa spusty w dzikiem milczeniu, czego zgoła nie rozumiała. Sylwja rozumiała to lepiej i przez dwa tygodnie wspólnego życia poznała Anetkę dokładniej, niż Anetka znała siebie samą.
Umysłowo nie przekraczała poziomu przeciętnej dziewczyny z ludu paryskiego. Praktyczną była, świadomą wszystkiego, ale nie wyciągała wszystkich korzyści z tych zalet, gdyż często wolała iść za kaprysem własnym, pozatem zaś tkwiła w swojej sferze. Wszystko ją zajmowało, ale nic gruntownie, poza modę gruntu tego nie posiadającą. Nie sięgała poza przeciętność, nie dosięgała jej nawet często, o ile szło o obrazy, muzykę, czy książki, a Anetkę raził w niejednem jej gust. Spostrzegała to i mawiała:
— To prawda, jestem jeszcze wielki cham. Powiedz mi, co się nosi w świecie wyższym?
(Wyrażała się o obrazie, jak o kapeluszu).
— Powiedz mi, co trzeba podziwiać, a będę to czyniła równie dobrze, jak inni.
Nieraz nie była tak zgodliwą i staczała boje w imię jakiegoś bohatera fejletonowego, lub broniła nudnego romansu, uważając go za najszczytniejszy wyraz sztuki, czy uczucia. Skłoniła jednak siostrę do zajęcia się wartością artystyczną, a raczej zapowiedzią tejże wartości na przyszłość, mianowicie kinem, za którem szalała, a które Anetka, nie znając go, potępiała stanowczo.
Zdarzało się też, że, niezdolna odczuć piękna czytanej wspólnie książki, Sylwja pojmowała lepiej siłę pewnych ustępów, których przedziwna prawda odstręczała Anetkę, a to dlatego, że znała życie, ową księgę ponad wszystkie księgi. Nie czyta jej ten, kto chce. Każdy ją nosi w sobie, zapisaną od pierwszej do ostatniej kartki, ale chcąc ją zrozumieć, należy nauczyć się jej języka od srogiego mistrza, zwanego doświadczeniem. Sylwja bardzo wcześnie zaczęła lekcje, czytała tedy biegle, Anetka się spóźniła, ale nauka miała zato przeniknąć głębiej.



Niezmiernie upalne lato tego roku sprawiłlo, że w połowie sierpnia poschły liście drzew pięknego ogrodu, a Sylwja chwytała nocą w rozwarte usta chciwie każdy dech wiatru. Przyszła już do siebie, ale była jeszcze blada i nie miała apetytu. Zawsze jadała niewiele i chętnie poprzestałaby na porcji lodów, czy kilku owocach miast obiadu. Ale czuwała Anetka i gniewała się. Miała teraz sporo zajęcia, bowiem postanowiła nakoniec wyjazd w góry, odkładany z tygodnia na tydzień, z uboczną myślą, że się bez niego obejdzie. Chciała mieć siostrę wyłącznie dla siebie, na całe lato.
Udały się do pewnej miejscowości klimatycznej w kantonie Graubündten, znanej Anetce z dawnego pobytu, jako cichy i skromny zakątek starej Szwajcarji. Ale w ciągu lat kilku wszystko się zmieniło i znalazły się w wielkim, rojnym hotelu, pełnym służby i pretensji. Przez łąki wycięto drogi automobilowe, a z głębi lasu dolatywał zgrzyt elektrycznego tramwaju. Anetka chciała zaraz uciekać, ale były zmęczone długą podróżą w skwarze, nie wiedziały dokąd jechać, i miały też ochotę wyciągnąć się na łóżkach bez ruchu, bo mimo zmian, powietrze zachowało swą krystaliczną czystość. Sylwja ssała je, niby lody w Paryżu, zjadane rozkosznie z miseczki przekupnia wędrownego, pośród zgiełku ulicy. Powiedziały sobie, że zabawią dni kilka, aż miną upały, potem nawykły, pociągnięte urokiem miejsca.
Sezon był w pełni, match tenisowy ściągnął dziarską młodzież, czterech co najmniej narodowości, odbywały się bale i małe przedstawienia. Rój brzękliwy tłoczył się, flirtował i paradował. Anetka obeszłaby się bez tego, ale Sylwję bawiło to szczerze, a radość jej udzieliła się siostrze. Obie miały dobre humory i nie było powodu odpychać rozrywek przystojnych ich wiekowi.
Młode, wesołe, pociągające, każda na swój sposób, zgromadziły wokoło siebie niebawem mnóstwo osób. Anetka promieniowała pięknością, zmieniła się jeszcze bowiem na korzyść w środowisku sportu i w pełni słońca. Silna, zwinna, zamiłowana w chodzeniu i grach ruchowych, była w tenisie pierwszorzędną partnerką, o pewnem oku, elastycznych ruchach, a wprawna jej dłoń miotała błyskawiczne ryposty. Zazwyczaj powściągliwa w gestach, w momentach decydujących miała przedziwny rozmach i ciosy jej piorunowały. Zachwycona Sylwja klaskała w ręce, patrząc na jej grę, była dumną z siostry i podziwiała ją tem bardziej, że sama się czuła niezdolną do naśladowania. Nie nadawała się do gier sportowych ta wiotka paryżanka i nie miały dla niej wielkiego uroku. Za dużo wymagały ruchu, uznała tedy, że przyjemniej i roztropniej zostać spektatorką, ale nie marnowała wcale czasu.
Otoczona małym dworem królowała tak, jakby nic innego nie robiła przez całe życie. Sprytna dziewczyna podpatrzyła światowe damy i umiała wybrać to, co było trafne i łatwe do naśladowania. Z miną obojętną, rozkosznie roztargniona, bacznie śledząc wszystko uchem i okiem, nie traciła niczego. Najlepszym jej modelem była sama Anetka, którą kopjowała w licznych szczegółach, ale nadawała tej kopji różne warjanty, w pewnych wypadkach przechodząc nawet do czegoś wprost przeciwnego, mianowicie tam, gdzie szło o zamarkowanie wyrafinowanej perwersji, co stanowiło jedną więcej atrakcję. Okazywała więcej jeszcze inteligencji w nieprzekraczaniu granic terytorjum, po którem stąpała pewną stopą. Tutaj brylowała wprost zachowaniem, postawą i tonem, była pełną dystynkcji, urozmaiconej cieniem ekstrawagancji. Anetka śmiała się mimowoli, słysząc, jak wykłada swemu dworowi z zachwycającym tupetem to, czego się od niej dowiedziała dnia poprzedniego. Sylwja rzucała jej figlarne spojrzenie i śmiała się także. Nietrudno było ją, coprawda, w konwersacji zapędzić w matnię, bo mimo sprytu i doskonałej pamięci musiałaby zdradzić się z nieuctwem, ale nie dopuszczała do tego, pilnowała swych granic, a przytem umiała dobierać partnerów.
Byli to przeważnie młodzi sportowcy cudzoziemscy, Anglosasi i Rumuni, wrażliwsi na błąd gry, niż błąd wyrażenia. Pierwszym ulubieńcem małego kółka kobiecego był pewien Włoch, noszący dźwięczne nazwisko starej rodziny lombardzkiej (wymarłej od wieków zresztą, ale nazwisko, jak wiadomo, nigdy nie umiera). Był to typ, znany pośród modnej młodzieży, związany raczej z epoką, niż rasą, a składa się nań Amerykanin z Fifth Avenue i kondotjer Quatrocenta. Połączenie to wytwarza dość dostojne osobniki (operowe) pięknych chłopców, smukłych, prostych, dobrze zbudowanych, o okrągłych głowach i wygolonych twarzach, ciemnych włosach i płomiennych oczach, wydatnych, zdobywczych nosach, nozdrzach sinawych i grubych, mocnych szczękach. Tullio poruszał się elastycznie i wypinał pierś. W zachowaniu przebijało dostojeństwo, uprzejma kurtuazja i brutalizm. Był człowiekiem, któremu się oprzeć niesposób, a serca leżały pod jego stopami. Ale nie schylał się po nie, czekając, by mu je podano do ręki.
Dlatego może właśnie, że Anetka nie podała mu swego, zwrócił na nią pierwszą uwagę. Jako szampjon tenisu, ocenił w pełnej mierze fizyczne zalety silnej dziewczyny, a w rozmowie przekonał się, że mają też inne wspólne, sportowe upodobania, jak jazdę konną i żeglarstwo, uprawiane przez Anetkę z pasją, jak wszystko zresztą. Wielki nos jego wyczuł nadmiar energji, pełniący to ciało dziewicze, i uczuł pożądanie. Anetka dostrzegła tę żądzę, zraniło ją to, a podbiło jednocześnie. Silne potrzeby fizyczne, przez całe lata klauzurowane, rozpłomieniły się teraz pośród wspaniałego lata, w środowisku młodzieży myślącej jeno o użyciu, oraz w rozmachu gry. Ostatnie tygodnie spędzone z Sylwją, swawolne jej słowa, nadzwyczajna czułość, jaką przesiąkła, wszystko to zmąciło jej naturę, której istotę znała tak mało i niedokładnie. Dom źle był strzeżony przed atakiem zmysłów i po raz pierwszy Anetka poczuła ukąszenie namiętności płciowej. Zawstydziła się i rozgniewała, jakby dostała w twarz, ale pożądanie nie znikło. Miast cofnąć się, stawiła mu czoło chłodna, dumna, z drżącem sercem. On zaś, okrywając, jak zawsze, zupełną obojętnością żarłoczną chętkę, fascynującą go, rozgorzał tem więcej, że spostrzegł, iż go zrozumiała i stanęła mu wbrew. Rozpoczął się inny match, w odmienny sposób roznamiętniający. Przyszło do ciężkich zmagań, padły groźne ciosy, a nazewnątrz nie było nic widać. Kłonił się z uprzejmością samczą, by ją pocałować w rękę, a podczas gdy uśmiechał się z dumnym wdziękiem, ona czytała w jego oczach:
— Będziesz moją!
Bez drgnienia warg odparła:
— Przenigdy!
Sylwja śledziła pojedynek spojrzeniem rysia, bawił ją, a przytem nabrała ochoty wzięcia w nim udziału. Jakiegóż to? Nie wiedziała dobrze... Pragnęła się rozerwać... dopomóc Anetce... oczywiście. Chłopak był śliczny, Anetka także. Jakże upiększało ją każde silne uczucie! Ta duma jego płomienna, to czoło młodego byczka, gotującego się do walki, te fale nagłych rumieńców, ta nagła bladość. Sylwji zdawało się, że widzi dreszcze, przebiegające po jego ciele. Zapalił się do tej gry...
— Nic z tego, chłopcze... — mówiła – nic, nie zdobędziesz jej wbrew woli. Niewiadomo czy chce, czy nie! Zdecydujże się, Anetko. Jest twój, skończ z nim! Glupia dziewczyna, nie wie o niczem... Ano trzeba jej dopomóc.
Zaznajomili się, wychwalając razem Anetkę. Włoch był podbity naprawdę. Uradowana, z rozbłysłemi oczyma, Sylwja rozpływała się w zachwytach nad siostrą i czyniła to bardzo zręcznie. Równie zręcznie jednak uzbroiła się we wszystkie powaby swoje, a gdy raz zaczęła grę, nic jej już powstrzymać nie było w stanie. Daremnie mówiła sama:
— Teraz bądź rozsądna, dość tego, posuwasz się za daleko.
Temperament ją ponosił, musiała być mu powolną. To ją bawiło! Oczywiście, ten idjota zapalił się odrazu. O, jakże głupi są mężczyźni? Myślał, że wdzięczy się doń dla jego pięknych oczu... Coprawda, piękne to były oczy... Cóż teraz uczyni ryba, pośród dwu haczyków? Czyżby miał pretensję posiąść obie razem? Na którąż się zdecyduje? Dalejże, chłopcze, wybieraj!
Nie uczyniła nic, by mu wybór ułatwić, nie cofnęła się poza Anetkę, a Anetka nie ustępowała również. Od tej chwili czyniła instynktowne wysiłki, by usunąć Sylwję. Siostry kochały się czule, Sylwja była równie dumną z pochwał, oddawanych Anetce, jak Anetka z wrażenia, jakie czyniła Sylwja. Doradzały sobie wzajem, baczyły na szczegóły tualetowe. Wiedziały doskonale, jak kontrastowaniem podnosić wzajemne zalety, to też na wieczorkach hotelowych pociągały spojrzenia wszystkich. Ale właśnie, miast korzyści, spojrzenia owe wywoływały pomiędzy niemi rywalizację. Daremnie się broniły i tańcząc mimowoli szacowały wzajem sukcesy swoje, a zwłaszcza powodzenie u tego, który je zajmował, stanowczo dużo więcej, niżby były chciały... Zajmował je właśnie od czasu, kiedy nie wiedział, która go więcej zajmuje. Na widok zainteresowania się Tullia siostrą, zaczynała doznawać Anetka nieokreślonej przykrości. Obie tańczyły dobrze, a każda w inny sposób. Anetka starała się ile sił wziąć górę i w oczach znawców odnosiła zwycięstwo, ale mniej poprawna Sylwja oddawała się więcej danserowi, a w momentach, kiedy czuła, że ją Anetka obserwuje, stawała się wprost uwodzicielską. Tullio uległ i Anetka spostrzegła, że została opuszczoną. Przetańczywszy z sobą szereg tańców, Tullio i Sylwja wyszli, rozmawiając i śmiejąc się, na dwór. Była piękna noc letnia. Anetka nie mogła się powściągnąć i również opuściła salon. Nie śmiejąc iść za nimi w głąb ogrodu, umyśliła przynajmniej patrzeć na nich z oszklonej galerji u wnijścia i dostrzegła w istocie w alei pochyloną ku sobie i całującą się parę.
Zmartwienie to jednak było niczem wobec tego, jakie ją niebawem spotkać miało. Wróciła do siebie i usiadła w ciemności. Po chwili weszła Sylwja. Była ożywiona, krzyknęła, znajdując ją samą, bez światła, pogładziła jej ręce, ucałowała policzki i zasypała tysiącznemi, zwyczajnemi serdecznościami. Anetka powiedziała, że dostała nagle migreny, musiała tedy opuścić zabawę i spytała siostry, jak spędziła resztę wieczora, oraz czy była na przechadzce z Tulliem. Sylwja odrzekła z naiwną minką, że nie była i nie wie, co się z Tulliem stało. Dodała, że Tullio zaczyna ją doprowadzać do pasji, gdyż niecierpi zbyt pięknych mężczyzn, że jest płytki, nudny i głupawy potrochu. Powiedziawszy to, poszła spać, nucąc półgłosem walca.
Anetka spać nie mogła, Sylwja natomiast chrapała w najlepsze, nie wiedząc, jaką rozpętała burzę. Anetka była łupem demonów, to, co zaszło, stanowiło katastrofę i to podwójną. Sylwja była jej rywalką i Sylwja kłamala. Sylwja, jej ukochana siostra, jej radość i wiara...! Wszystko się zapadło. Nie mogła jej już kochać... Nie kochać? Czyż była to w stanie uczynić? O, jakże ta miłość zakorzeniła się w niej... głębiej niż sądziła...! Czyż jednak można kochać kogoś, kim się pogardza? Niczemby była jeszcze zdrada siostry... gorsza rzecz to to... no, cóż? Szło o tego człowieka, którego Anetka nie szanowała, nie kochała... a pokochała teraz... nie, nie... którego pożądać zaczęła. Zazdrość i duma gorączkowo domagały się, by za każdą cenę odebrała go tamtej, lub przynajmniej nie dała go sobie tamtej wydrzeć („tamta“, oto czem się stała Sylwja dla siostry!...)
Ni na godzinę tej nocy nie zmrużyła oka. Pościel parzyła jej ciało. Z drugiego łóżka dolatywał cichy szmer snu istoty niewinnej.
Gdy się znalazły rankiem oko w oko, Sylwja spostrzegła zaraz, że wszystko ma się inaczej, i nie mogła odgadnąć przyczyny. Anetka miała oczy podkrążone, była blada, twarda, dumna, ale przedziwnie piękna (piękniejsza i brzydsza jednocześnie, jakgdyby na jakiś apel podniosły głowy wszystkie tajne moce jej duszy). Zbrojna w pychę, zimna, wroga, zamknięta w sobie, patrzyła i słuchała Sylwji paplającej jak zwykle głupstwa, oddała jej ledwo: dzień dobry i wyszła z pokoju... Szczebiot Sylwji urwał się wpół słowa. Wyszła również i ujrzała Anetkę schodzącą na dół...
Teraz zrozumiała. Anetka spostrzegła Tullia, siedzącego w hallu, i najkrótszą drogą podeszła prosto do niego. I on zrozumiał, że sytuacja doznała zmiany. Ona siadła przy nim i zaczęli rozmawiać o rzeczach banalnych. Trzymając sztywno głowę, patrzyła przed się, pogardliwie unikając jego oczu. Ale nie miał wątpliwości, że wpija w niego wzrok. Spojrzenie to, skryte pod niebieskawemi powiekami, pytało:
— Czy chcesz mnie?
Zadowolony, opowiadał jakąś głupią historyjkę, patrząc na swe paznokcie, a jednocześnie badał z pod oka, niby tygrys, jej ciało i nabrzmiałe piersi. Pytał w milczeniu:
— Więc i ty chcesz?
— Chcę, byś mnie chciał! — odrzekły jej oczy.
Sylwja nie wahała się ni chwili. Okrążywszy hall, zbliżyła się, wzięła krzesło i usiadła pomiędzy Anetką a Tulliem. Irytacja Anetki przejawiła się spojrzeniem, jedynem spojrzeniem, ale starczyło, był to strzał pogardy prosto w oczy go Sylwji. Powieki jej zadrgały, udała, że nie widzi, ale najeżyła się, niby kotka pod wpływem prądu elektrycznego. Uśmiechnięta czekała sposobności, by ugryźć. Anetka ignorując obecność siostry, nie licząc się z jej słowami, rozmawiała ponad jej głową z zażenowanym Tulliem, czasem też, zmuszona jej słuchać, podkreślała uśmiechem, lub słowem ironicznem ten i ów z rozlicznych błędów językowych, zdobiących dyskurs, których wyplenić z ogródka swego dotąd, mimo swej zręczności, nie mogła mała plebejka. Śmiertelnie zraniona Sylwja przestała widzieć przed sobą siostrę i myśląc jeno o rywalce, mruknęła:
— Odpłacę ci z nawiązką!
Wzniesiona wgórę warga jej drgnęła i w myśl zasady: ząb za ząb, oko za oko... nie, dwoje oczu za jedno... rzuciła się w bój. Jakże nierozważną była Anetka! Sylwja nie krępowała się, jak ona, dumą, a każda broń była jej dobrą. Anetka, opancerzona pychą, uważałaby się za zdegradowaną, gdyby Tullio dostrzegł cień jej pożądania. Sylwję nie obchodziły wcale te skrupuły i postanowiła zagrać mu piosenkę najbardziej pochlebną.
— Co wolisz? — pomyślała. — Czy dostojną pogardę, czy miły podziw?
Znała mężczyznę, owo pyszne zwierzę, a Tullio specjalnie lubił kadzidło. To też dała mu go do syta. Naiwnie, bezwstydnie i z całym spokojem, wyuzdana dziewczyna zaczęła wyliczać doskonałości młodego Gattamalaty z Palace-Hotelu, dotyczące ciała, ducha i stroju. Położyła zwłaszcza nacisk na stroju, gdyż jak sądziła, na tem mu najbardziej zależeć musiało. Lubił hołdy wszelakie, to pewne, ale nikt mu nie mówił, że jest piękny, zaś zalety ducha gwarantowało wielkie jego nazwisko. Ale strój stanowił dzieło osobiste, tedy musiał być wrażliwy na opinję wytrawnej paryżanki. Sylwja lustrowała go od stóp do głowy okiem znawczyni, ubawiona niektóremi dowodami naiwności i zamiłowania jaskrawizny, a Anetka rumieniła się ze wstydu i złości. Podstęp siostry wydał jej się tak ordynarnym, że spytała w duchu:
— Czyż możliwe, by to zniósł?
Ale zniósł wyśmienicie i nawet rozanielił się poprostu. Przeszedłszy stopniowo z pomarańczowej krawatki, do fioletowego paska i skarpetek złotozielonych, Sylwja zamilkla, przyszła jej bowiem doskonała myśl. Zachwycając się wykwintnemi nogami Tullia (z których był bardzo dumny), pokazała swoje, w istocie prześliczne. Z kokieterją podlotka odkryła nogę po kolana i zbliżyła do jego nogi, niby to porównując, potem zaś zwracając się do Anetki, rozpartej z pogardliwą miną w swem rocking-chair, powiedziała z rozkosznym uśmiechem:
— Pokaż też i swoje, droga moja!
Błyskawicznym ruchem odsłoniła je, ukazując kostki, łydki i całe nieco ciężkie kolumny nóg Anetki. Trwało to ledwo dwie sekundy, Anetka wyrwała spódnicę z jej pazurów, które cofnęły się zadowolone, bowiem Tullio widział, co trzeba.
Nie poprzestając na tem, przez cały ranek wymyślała różne sposoby porównań, niby to mimowolnych, na których jednak nie najlepiej wychodziła Anetka. Pod pozorem zasięgnięcia opinji Tullia co do bluzki, kołnierzyka, czy szarfy, zwracała umiejętnie jego uwagę na to, co było u niej piękne, a co mniej pięknem było u siostry. Anetka drżała, udawała, że nie słyszy, a trzymała się siłą mocy, by jej nie zadławić. Sylwja z niezrównanym powabem posyłała jej całusa po każdem świństewku, czasem jednak krzyżowały się ich wejrzenia.
Anetka mówiła: — Gardzę tobą!
Sylwja odpowiadała: — Ha, trudno, ale on mnie kocha jedynie!
— Nie! Nie! — wołała Anetka.
— Tak! Tak! — odpowiadała Sylwja.
Zamieniały prowokujące błyski oczu.
Anetka nie mogła długo ukrywać urazy pod uśmiechem, niby węża wśród kwiatów. Gdyby trwała na stanowisku dłużej, byłaby wybuchła krzykiem. Wstała tedy nagle i zostawiła Sylwji pole. Odeszła z podniesioną głową, rzucając jej ostatnie spojrzenie szyderstwa, przekorne zaś oczy Sylwji odpowiedziały:
— Pokaże się, kto będzie górą!



Nazajutrz i dni następnych walka potoczyła się dalej, a patrzyła na nią galerja rozbawionych widzów, bowiem goście hotelowi zauważyli, co się dzieje. Dwadzieścia par oczu spozierało z ukrycia, czyniono nawet zakłady, obie zaś rywalki, nadto zajęte grą swoją, przestały zwracać uwagę na grę innych.
W gruncie rzeczy nie była to już dla nich gra. Sylwja rozpaliła się równie jak Anetka, demon zmącił i wzburzył ich zmysły. Triumfujący z sukcesu Tullio nie potrzebował podniecać ognia. Był naprawdę piękny, nie brak mu było sprytu, a sam gorzał pożądaniem, które wzbudził. Wart był zdobycia i wiedział o tem doskonale.
Siostry-nieprzyjaciółki schodziły się co wieczór w swych pokojach. Nienawidziły się, udając jednak, że nic o tem nie wiedzą. Sąsiadując w łóżkach nocą, nie mogłyby wytrwać w tej sytuacji, gdyby sobie nie powiedziały, że należy unikać publicznego skandalu. Starały się wracać i wychodzić o różnych porach, unikać rozmów i udawać, że się nie widzą. Gdy to było niemożliwe, mówiły sobie obojętnie dzieńdobry i dobranoc, jakby nic nie zaszło. Najlojalniej byłoby i najrozsądniej rzecz wyjaśnić, ale nie chciały tego uczynić i nie mogły. Namiętność w kobiecie usuwa z widowni lojalność i rozsądek.
Namiętność Anetki stała się dla niej trucizną. Tullio, korzystając ze swej przewagi, pocałował ją w usta gwałtownie pewnego wieczora, na zakręcie drogi. Dumna dziewczyna nie broniła się, a fakt ten rozpętał w niej burzę zmysłów. Upokorzona i wściekła walczyła z nią, ale nie umiała się bronić, tem więcej, że po raz pierwszy objęła ją ta fala. Nieszczęsne są serca zbyt dobrze strzeżone. Gdy się zjawi namiętność, najczystsze jest najbezbronniejszem...
Pewnej nocy wydało się żartej bezsennością Anetce, że nie śpi, gdy tymczasem zasnęła. Widziała się w łóżku, z oczyma otwartemi, ale bez możności ruchu, jakby była związana. Wiedziała, że Sylwja udaje jeno, że śpi, a niebawem ma nadejść Tullio. Po chwili usłyszała skrzyp posadzki w kurytarzu, oraz ostrożne, skradające się kroki. Ujrzała, jak Sylwja podnosi głowę z poduszki, spuszcza nogi, wstaje i podchodzi do otwierających się właśnie drzwi. Anetka chciała też wstać, ale nie mogła. Jakby to posłyszała, Sylwja obróciła się, przystąpiła do jej łóżka, spojrzała i pochyliła się, by lepiej widzieć. Nie wyglądała zgoła jak Sylwja prawdziwa, nie była do niej podobna, a jednak była Sylwją i śmiała się, złośliwie odsłaniając dziąsła. Miała długie, czarne włosy, proste, twarde i sztywne, które w pochyleniu opadały na twarz Anetki, wciskając się w jej oczy i usta. Czuła na języku smak tej ordynarnej grzywy i odór jej gorący. Twarz rywalki zbliżała się coraz to bardziej, wreszcie Sylwja odkryła kołdrę i weszła. Anetka uczuła twarde kolano na swem biodrze. Dławiło ją w gardle. Sylwja miała nóż, a ostrze jego dotknęło gardła ofiary, która broniła się, wrzeszcząc... Znalazła się w ciszy pokoju, na rozburzonem łóżku. Sylwja spała spokojnie. Anetka słuchała, wstrzymując bicie serca, owego ukojnego oddechu siostry, a przytem drżała z nienawiści i strachu...
Nienawidziła... Kogóż to... a kogo kochała? Surowo sądziła Tullia, nie szanowała go, bała się nawet i nie miała doń żadnego zaufania. A mimo to gotową była dla tego człowieka, nieznanego przed dwoma tygodniami i który był jej niczem, nienawidzić tę, która była jej siostrą, którą kochała najgoręcej... tę, którą kochała dotąd... (nie... tak... której nigdy kochać nie przestała). Oddałaby natychmiast człowiekowi temu resztę swego życia. Ach... jakże to możliwe, jak możliwe?...
Strach ją ogarnął, ale mogła jeno stwierdzić potęgę szaleństwa. W pewnych chwilach błysk zdrowego sensu, poryw ironji, nawrót fali dawnego przywiązania do Sylwji unosił jej głowę ponad prąd. Ale starczyło spojrzenia zazdrosnego, widok Tullia szepcącego z Sylwją, by zapadła zaraz w toń.
Najwyraźniej cofała się w walce i dlatego to właśnie namiętność wzrastała. Była niezręczna, nie umiała skrywać ran zadanych swej godności. Tullio, dobry władca, zgodziłby się nie czynić wyboru i rzucić obydwom chustkę. Sylwja podniosłaby ją zaraz, bez żadnych fochów, rezerwując sobie na potem wyuczenie Tullia, by tańczył, jak mu zagra. Nic sobie nie robiła z tego, że ten Don Juan uszczknie zapewne parę jagódek z winnicy Anetki. Nawet gdyby się to jej nie podobało, nie okazywałaby niezadowolenia. Wszakże można udawać... Anetka była do tego niezdolna, nie uznawała podziału i zbyt jasno podkreślała, jaką czuje odrazę do podwójnej gry Tullia.
Tullio stał się wobec niej chłodniejszy. Owa powaga namiętności była mu nie na rękę, nudziła go. Można brać czasem miłość serjo, ale nadmiar uczyniłby z niej zadanie, gdy ma pozostać jeno przyjemnością. Wyobrażał sobie namiętność pod postacią primadonny, która, skończywszy swą wielką kawatinę, zwraca się do publiki z wyciągniętemi ramionami i składa ukłon. Namiętność Anetki nie znała publiki, grała ona jeno dla siebie, przeto grała źle...
Była nadto prawdziwa, zbyt naprawdę namiętna i nie mogła się przystosować, poprawić, wystylizować rysów swych codziennych przejść, utrapień i niedoskonałości, jak to czyni każda rozsądna kobieta, kilka razy na dzień, zmazując je, lub łagodząc. Nie wyglądała także teraz korzystnie, brzydła nawet w miarę odczuwania porażki.
Sylwja triumfowała i pewna wygranej, spoglądała na pogrążoną siostrę z ironją, pełną zadowolenia, zaprawną odrobiną złośliwości, a także, politowania...
— Masz co ci się należy! — myślała. — Tegoś sama przecież chciała, czemuż się tedy boczysz? Masz minę obitego psa...
Chwilami miała ochotę pobiec do niej i objąć serdecznie w ramiona, ale za lada zbliżeniem Anetka stawała się tak wroga, że dotknięta tem Sylwja obracała się do niej plecami, mrucząc:
— Nie chcesz, moja droga? I owszem. Rób co ci się podoba, mniejsza z tem! Każdy sobie rzepkę skrobie. Jeśli ta idjotka cierpi, to jej własna wina, czemuż zachowuje się zawsze tak śmiesznie serjo?
(Wszyscy byli tego samego zdania).
Anetka wycofała się wkońcu z walki. Sylwja z Tulliem organizowała przedstawienie żywych obrazów, w których miała ukazać wszystkie swe powaby i kilka innych w dodatku. (Ta mała czarownica paryska umiała przy pomocy kilku szmatek przeistaczać się ciągle, tworzyć sobowtóry, piękniejsze jeszcze od oryginału, które jednak razem wzięte czyniły oryginał stokroć pożądańszym). Klęskę poniosłaby Anetka, chcąc na tym terenie walczyć z siostrą. Wiedziała o tem i, uznając się zgóry za pobitą, usunęła się od udziału pod pozorem niedyspozycji, co zresztą uzasadniał jej wygląd obecny. Tullio nie nalegał wcale. Zrezygnowawszy, uczuła atoli natychmiast żal, że wyzbyła się wszelkiej broni. Walka beznadziejna nawet, mieści w sobie nadzieję. Teraz musiała zostawić Sylwję sam na sam z Tulliem przez część dnia. Umyśliła tedy brać udział w każdej próbie, by im przeszkadzać. Ale stało się przeciwnie, podniecała ich jeno. Ta bezczelna dziewczyna powtarzała na złość po dziesięć razy scenę porwania zemdlonej odaliski przez korsarza bajronowskiego, który błyskał oczyma, zgrzytął zębami, miał ruchy demoniczne, kocie i gotów był rzucać się, niby rozżarty jaguar. Grał swą rolę, jakby chciał cały Palace-Hotel spalić i wymordować. Sylwja ze swej strony starczyła za dwadzieścia tysięcy hurys, drapiących po brodzie proroka w raju.
Nadszedł dzień przedstawienia. Anetka siedziała w ostatnim rzędzie, na szczęście zapomniana przez rozentuzjazmowaną publiczność. Nie mogąc dotrwać do końca, wyszła storturowana, z płonącą głową. Czuła gorycz w ustach. Przeżuwała cierpienie swoje, wzgardzona namiętność żarła jej wnętrzności.
Szła przez łąki, otaczające hotel, ale nie była w stanie odejść daleko i krążyła ciągle wokół płonącej światłem sali. Słońce zaszło, zapadł mrok. Instynktem zwierzęcym kierowana, śledziła zazdrośnie te drzwi, któremi zapewne wyjdą oboje, małe drzwiczki, pozwalające aktorom dostać się do magazynu kostjumów w skrzydle gmachu, bez przechodzenia przez salę. Wyszli też rzeczywiście i, nie oddalając się bardzo, przystanęli na pociemniałej już łące. Skryta za kępą drzew, Anetka słyszała rozmowę i nieustanny śmiech Sylwji.
— Nie, nie tej nocy! — mówiła.
Tullio nalegał.
— Dlaczegoż to?
— Przedewszystkiem chcę się wyspać.
— Dużo jeszcze zostanie czasu na sen!
— O, nigdy mi nie za wiele snu!
— Więc dobrze, jutro w nocy?
— Ani jutro, ani następnych. Zresztą w nocy nie jestem sama. Śledzi mnie ktoś i pilnuje.
— Więc wszystko na nic?
Na to odrzekła, wijąc się od śmiechu, wyuzdana Sylwja:
— Ależ ja się nie boję dnia, wcale! Czyżbyś się go pan obawiał?
Anetka nie była w stanie słuchać dalej. Ogarnął ją wstręt, wściekłość, ból i pobiegła przez pola, osłonione ciemnością nocy. Może usłyszeli odgłos jej szaleńczego biegu i szelest gałęzi, które potrącała, jak uciekające w popłochu zwierzę. Nie troszczyła się tem wcale, było jej to obojętne, uciekała, uciekała coraz dalej, nie wiedząc, dokąd zmierza. Biegła, jęcząc i nie widząc nic przed sobą, biegła pięć minut, dwadzieścia minut, godzinę całą... nie mogła liczyć czasu. Wreszcie potknęła się o jakiś korzeń i padła jak długa, uderzając głową w pień drzewa. Zaczęła krzyczeć i wyć, przyciskając do ziemi usta, jak ranne zwierzę.
Wokoło niej była noc, niebo bez księżyca, bez gwiazd, czarne, ziemia niema, bez tchnienia, bez brzęku owadów, martwa. Lekko jeno szemrał strumień po kamykach, u stóp sosny, o którą uderzyła czołem, i zdala dolatywał od gardzieli skalnej, dominującej nad doliną, łomot górskiego potoku. Jęk ten łączył się z jękiem zranionej kobiety i zdał się być wiekuistym lamentem ziemi.
Jak długo krzyczała, nie myślała o niczem, ciałem jej wstrząsało konwulsyjne łkanie. Spadł ciężar, którego brzemię gniotło ją od tylu już dni. Umysł milczał. Wreszcie wyczerpana, przestała jęczeć, a ból i myśl wróciły zaraz. Anetka uświadomiła sobie, jak jest samotna, opuszczona i zdradzona. Myśl nie wychodziła poza ten krąg, nie miała sił zgromadzić rozproszonej trzody, nie miała nawet siły wstać. Leżała na ziemi bezwładna. Ach, gdybyż ziemia przyjąć ją chciała w siebie!... Tętniący potok górski mówił i myślał za nią, chłodził i obmywał jej ranę.
Po jakimś czasie (musiał to być długi czas) prostracji i bólu, Anetka podniosła się, zbolała. Kontuzja czoła dokuczała jej bardzo, a ten ból fizyczny odwrócił jej myśl od moralnego, sprawiając ulgę. Zanurzyła w wodzie podrapane dłonie i ochłodziła niemi zranione, palące czoło. Siedziała, przykładając mokre ręce do czoła i oczu, a ciało jej przenikał zamróz lodowy. Oddalała się zwolna od cierpienia swego, oczy obce patrzyły na jęki cierpienie, zatracając coraz to bardziej sens tych uniesień. Myślała:
— Pocóż to? Naco? Czyż warto?
Potok górski dudnił z oddali:
— Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo... wszystko daremne, wszystko jest niczem...
Anetka uśmiechnęła się gorzko, litośnie:
— Czegóżem chciała? Już sama nie wiem! Gdzież jest owo wielkie szczęście? Niech je bierze, kto chce! Nie sprzeciwię się...
Potem nagle zaczęły wracać niby fale obrazy owego szczęścia, którego mimo wszystko pożądała, i gorące tchnienia tych żądz, które ogarnęły i ogarniać będą długo jeszcze jej ciało, choć rozum je negował. Śladem wyżłobionym ich ostrogą wlokły się uniesienia żalu. Wytrzymała ich atak zgięta, milcząca, jakby tłuczona skrzydłami przelatującego wichru. Potem, podnosząc głowę, rzekła głośno:
— Nie mam racji... Sylwji należy się więcej miłości... tego wymaga sprawiedliwość... nadaje się lepiej do kochania. Jest piękniejsza, wiem to i kocham ją, kocham za to właśnie, iż taką jest. Powinnam się tedy radować jej szczęściem. Jestem egoistka. Ale czemuż, ach czemuż kłamała. Boli mnie to tylko, mniejsza o resztę! Czemuż mnie oszukała? Czemuż nie wyznała szczerze, że go kocha? Czemuż zachowuje się, jak wróg? Ach, jest w niej pozatem dużo cech, którychbym widzieć nie chciała, dużo rzeczy nieczystych, niedobrych, niepięknych... Ale to nie jej wina. Czyż wiedziała co czynić? Jakież to życie wiodła od młodości? Czyż mam prawo czynić jej wyrzuty? Czyż byłam szczerą? Czyż sama jestem czystsza? Czyż tego samego nie było we mnie... czyż tego niema dotąd? Wiem, że tkwi, że jest...
Westchnęła znużona, potem rzekła:
— Dość tego! Trzeba skończyć! Jestem starsza, a mimo to bardziej szalona! Niechże Sylwja będzie szczęśliwa! Ale powiedziawszy dość tego, siedziała jeszcze chwilę bez ruchu, wsłuchując się w ciszę, marząc i gryząc końce podrapanych palców. Potem westchnęła, wstała bez słowa i ruszyła zpowrotem.



Wracała nocą. Księżyc miał się ukazać, wschód był jeszcze daleki, ale czuło się, że nadchodzi i zaraz wynurzy się z toni przepastnych ciemności. Słabe jaśnienie brzeżyć zaczęło krawędź szczytów i przełęczy otaczających dolinę, a z minuty na minutę coraz to wyraźniej zarysowywały się ich czarne sylwety na jaśniejącem tle. Anetka szła, nie spiesząc się, chwytając w pierś, coraz to normalniej oddychającą, zapach skoszonych łąk.
W ciemni i dali drogi posłyszała nagle szybkie kroki. Zabiło jej serce. Przystanęła. Poznała, kto idzie, potem ruszyła prędzej na spotkanie. Posłyszano ją zprzeciwka, a niespokojny głos zawołał:
— Anetko!
Nie odpowiedziała, bo nie mogla skutkiem wzruszenia. Przeniknął ją prąd radości, zmywając resztki bólu, unosząc wszystko. Nie odpowiedziała, ale przyspieszyła kroku i szła coraz to prędzej. Tamta biegła teraz, powtarzając głosem przepojonym trwogą:
— Anetko!
Zjawiła się mała, niewyraźna postać na tle fosforescencji świetlnej, dobywającego się z poza czarnych murów skalnych, księżyca. Anetka zawołała:
— Droga moja!
Rzuciła się naprzód, wyciągając ramiona.
W pośpiechu tęsknoty uderzyły o siebie ciałami. Objęły się w ramiona. Usta zaczęły się szukać i spotkały...
— Moja Anetko!
— Moja Sylwjo!
— Najdroższa!
— Ukochana!
Ręce ich szukały w ciemności policzków, włosów, gładziły kark, szyję, ramiona, brały wzajem w posiadanie skarb straconej przyjaźni.
— Droga moja! — zawołała Sylwja, dotykając obnażonych ramion przyjaciółki. — Nie masz płaszcza, widzę, nie masz się czem okryć.
Anetka spostrzegła teraz dopiero, że jest w sukni wieczorowej i przejął ją dreszcz. Zadrżała.
— Szalona jesteś, szalona! — zawołała Sylwja, otulając ją szczelnie swą peleryną, a ręce jej ślizgające się wzdłuż całego ciała stwierdziły stan rzeczy. — Suknia podarta? Cóżeś robiła? Co się z tobą działo? Włosy roztargane na policzkach. A tu, cóż to masz na czole? Anetko, tyś upadła!
Anetka milczała. Stała bezwładnie, z ustami na ramieniu Sylwji i płakała. Sylwja posadziła ją przy sobie na wzgórku, przy drodze. Księżyc przekroczywszy wreszcie zaporę gór, oświecił skaleczoną w czoło Anetkę, którą Sylwja okrywała pocałunkami.
— Powiedz mi, coś robiła? Powiedz, co się stało? Skarbie mój, mała moja, zaniepokoiłam się o ciebie, nie zastawszy nikogo w pokoju twym. Szukałam wszędzie i szukam cię od godziny. Czułam się tak nieszczęśliwą i bałam się strasznie... powiedzieć nie mogę, jak się bałam! Czemuż wyszłaś, czemuś uciekła?
Anetka nie chciała odpowiadać.
— Nie wiem — szepnęła po chwili — czułam się nieswojo, przeto chciałam... przejść się... odetchnąć...
— Nie, nie mówisz prawdy! Anetko, wyznaj wszystko! — pochyliła się nad nią i spytała ciszej: — Powiedz, może to przez niego... przez tego...
Anetka przerwała:
— O, nie, nie!
Ale Sylwja nalegała:
— Nie kłam! Powiedz prawdę, powiedz swej siostrzyczce... prawda, że to z jego powodu?
Anetka otarła oczy i spróbowała się uśmiechnąć.
— Nie, zaręczam ci... Trochę mi było przykro, przyznaję... głupia byłam! Ale już wszystko skończone! Cieszę się, że on cię kocha!
Sylwja podskoczyła, uderzyła w ręce ze złością i zawołała:
— A więc przez niego! Otóż wiedz, że ja go wcale nie kocham, nie kocham tego bydlaka!
— Kochasz go!
— Nie, nie, nie!
Sylwja skakała po drodze.
— Bawiło mnie wodzić go za nos, robiłam sobie zeń żarty, ale jest mi niczem, niczem w porównaniu z tobą... Ach, pocałunki wszystkich mężczyzn nie warte jednej łzy twojej...
Anetka zadrżała ze szczęścia:
— Czyż to prawda? — spytała.
Sylwja rzuciła jej się w ramiona.
Gdy się nieco uspokoiły, Sylwja powiedziała Anetce:
— Przyznaj teraz, że i ty go kochałaś!
— I ty? A widzisz, Sylwjo, sama przyznajesz, żeś go kochała!
— Nie, przysięgam, zabraniam ci... nie chcę o tem słyszeć słowa! Rzecz skończona i basta.
— Skończona! — powtórzyła Anetka.
Wracały drogą skąpaną w świetle księżyca, uśmiechając się do siebie, zachwycone tem, że się odnalazły.
Nagle Sylwja przystanęła i, wytrząsając pięścią księżycowi, krzyknęła:
— A, bydlę jakieś... porachuję ja się z tobą!
Młodość nie traci nigdy swych praw, przeto wybuchnęły obie śmiechem, rozbawione tą pogróżką.
Wiesz co musimy uczynić? — powiedziała zapamiętale Sylwja. — Oto spakujemy manatki, natychmiast po powrocie, a jutro, jutro rano uciekamy pierwszym pociągiem. Gdy przyjdzie na śniadanie, nie zastanie nikogo. Ptaszki uciekły... To dopiero będzie... Ha, ha, ha, (parsknęła). Prawda, zapomniałam powiedzieć... Wyznaczyłam mu schadzkę na dziesiątą tam, w lesie, na górze... Będzie za mną biegał przez całe pół dnia...
Śmiała się w najlepsze, a Anetka jej wtórowała. Bawiły się doskonale, wyobrażając sobie minę Tullia, oszukanego i wściekłego. Szalone dziewczęta. Troski ich były już daleko.
— Wszystko dobrze ozwała się wreszcie Anetka — ale jakże możesz się w ten sposób kompromitować, droga Sylwjo?
— Ba! — odparła lekkomyślna dziewczyna. — Cóż mi to szkodzi? Ja przecież nie zaliczam się do towarzystwa! Tak, – dodała, otrzymawszy od Anetki lekkiego klapsa w ucho — powinnabym uważać potrochu na siebie, od kiedy zostałam twoją siostrą... Przyrzekam, że uczynię co w mojej mocy... Ale przyznaj, staruszko, że ty niewiele lepiej zachowałaś się ode mnie!
— To prawda! — uderzyła się w piersi Anetka. — Chwilami wydaje mi się nawet, że byłam gorsza... Ach, — dodała, tuląc się silniej do siostry — cóż to za dziwna rzecz to serce. Nigdy niewiadomo, co w nim się zbudzi i gdzie poniesie...
— Tak! — przyznała Sylwja, ściskając ją. — I dlatego właśnie cię kocham, że twe serce ponosi cię tak często i tak daleko!
Zbliżyły się do hotelu, którego dachy lśniły w promieniach księżyca. Sylwja otoczyła ramieniem szyję Anetki i szepnęła jej w ucho tonem niezwykle poważnym:
— Starucho moja! Nigdy nie zapomnę, ile przecierpiałaś tej nocy, ilu doznałaś strasznych przejść z mojej winy, tak, tak, nie zaprzeczaj... Miałam to czas rozważyć, biegając w poszukiwaniach za tobą, drżąc z obawy, że może stało się jakieś nieszczęście. Gdyby to zaszło... ach... Cóżbym uczyniła... nie wróciłlabym już chyba nigdy do domu!
— Droga moja! zawołała wzruszona Anetka. — Nie ponosisz winy, nie mogłaś wiedzieć, ile mi sprawiasz bólu.
— Wiedziałam doskonale! Wiedziałam, że cię ranię, a nawet... słuchaj, Anetko... sprawiało mi to wielką radość.
Anetka pomyślała, z dreszczem w sercu, że ona też przed chwilą była w takim nastroju, iż przyjemność sprawiłby jej widok cierpień Sylwji, że gotowa była ją dręczyć okrutnie. Powiedziała jej to i objęły się silniejszym jeszcze uściskiem.
— Cóż to jest, cóż to znaczy? — pytały się wzajem, zawstydzone, przybite, ale uspokojone myślą, że się niczem nie różnią.
— To znaczy miłość! — rzekła Sylwja.
— Miłość! — powtórzyła mechanicznie Anetka i dodała z przerażeniem: — Więc taką być musi miłość?
— I wiedz jeszcze, — pouczała Sylwja — że gdy się raz zacznie, niema żadnej rady...
Anetka zaprotestowała energicznie, oświadczając, że nie chce już nigdy kochać.
Sylwja ją wyśmiała, ale Anetka powtórzyła wielce poważnie:
— Nie chcę! Nie nadaję się do tego!
— Acha! — odparła, śmiejąc się Sylwja. — Nic z tego, biedna Anetko! Ty właśnie będziesz kochała przez całe, całe życie, aż do śmierci!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.