Przejdź do zawartości

Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Anioł śmierci
Wydawca Gebethner & Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Do pracowni Rdzawicza wpadało zimowe, południowe słońce, bardzo jasne i, choć od północnej strony, bardzo promienne. Jasność jakaś, jakby wykrysztalona i złocista, lała się przez szklisty blask szyb wewnątrz pracowni, czyniąc w niej wielkie światło. Przez okna widać było ogród, rodzaj parku. Kasztany, lipy i klony błyszczały w słońcu zlodniałym śniegiem i szronem, który je pokrywał i jakby wycinały się ostrym konturem na czystem, błękitnem, świetnem tle nieba, na którem płonęło ogromne, jaskrawe, płomienne słońce.
Wśród drzew była cisza. Złote słoneczne milczenie iskrzącego na ziemi śniegu i iskrzącego pośród drzew powietrza, rozwiało się po parku, jak szeroki ton dzwoniącego o srebrne sztaby kryształu. Pod błękit ciszy widnokręgu nieba, szło zadumanie się niezmierne ziemi sennej. Drzewa, rzucone na przestrzenie śniegowe, stały nieruchome, wysokie, zaśnięte, olśnione i lśniące. Niebieski mróz pełzał w cieniu po śniegach i roztapiał się w złote światła wśród widna. Wszystko miało w sobie metal i jakby dźwięk metalu.
Nad drzewami, w oddali i w górze, widniała na szafirowym w tej stronie błękicie, podobnym do ściętego w twardą taflę morza, czerwona wieża kościelna z iskrząco wysrebrzonym, stożkowatym dachem, na którym stał krzyż, jakby w czarnym dyamencie rznięty. Wieża tonęła w ukośnem ku tej stronie świetle niebieskiem, wydającem się jakby metalicznem powietrzem, przestrzenią z rozwianego metalu, który niewidoczny, jak woń, świecił, jak ona pachnie.
Spokój rozpostarł się nad parkiem i błękitna, słoneczna senność ogarnęła ziemię. Było cicho.
Był to poniedziałek. W salonie zachęty sztuk pięknych otwarto wczoraj, w niedzielę, specyalną wystawę prac Rdzawicza. Stanowił ją obraz »Wampir« i gipsowa grupa półnaturalnej wielkości »Miłosny uścisk centaurów«.
Przez cały wczorajszy dzień i dziś od rana Rdzawicz nie wychodził z domu; nawet chcąc przejść ze swego mieszkania na pierwszem piętrze do pracowni na dole, nadsłuchiwał przy uchylonych drzwiach, aby kogo nie spotkać. Kiedy rzeczy swoje ekspedyował do salonu, zdawało mu się, że wysyła tam jeśli nie arcydzieła, to przynajmniej coś blizkiego arcydzieł; potem zaś opanowało go takie do tych rzeczy zniechęcenie, że już Tężel musiał go zastąpić we wszelkich układach z zarządem wystawy, ponieważ sam tam nie chciał się pokazać. Napróżno Tężel tłómaczył mu, że komitet zachęty »otworzył gębę jak wrota« i że poważna pani bileterka »tak podskoczyła z zachwytu, aż się uderzyła piętami« i że on, Tężel, »mops jest arogancki« i »wyżeł nieokrzesany«, jeżeli to wszystko nie jest prawdą; Rdzawicz uśmiechał się z zadowolenia, usiłując się nie uśmiechać i »miał tremę«.
— Żebym jedno takie zrobił, jak Boga kocham, dziurębym w parasolu nosem wybił, a on ma tremę! — oburzał się Tężel, ale Rdzawicz był ciągle jednakowo zdenerwowany i niespokojny.
Od powrotu swego z zagranicy, Rdzawicz żył prawie, jak pustelnik. Nie bywał nigdzie, nawet u Przerwiców od owego razu w dniu śmierci Drewskiego, nie był wcale. Kolegów, między którymi a sobą czuł całą przepaść, unikał starannie. Zamknięty u siebie całymi dniami pracował gorączkowo przy pomocy Tężla, starego »finitora« Czempińskiego i kilku ludzi. Od swego przyjazdu do Warszawy do końca lutego, wymalował »Wampira«, wykończył, prawie już zresztą gotowe, z przed wyjazdu za granicę, »Centaury« i wykuł nagrobek dla Drewskiego. Zajętemu tak czas schodził niespostrzeżenie; zresztą Rdzawicz przekonał się, że jedynem lekarstwem na jego chorobę jest gorączkowa, gwałtowna praca, która całego człowieka pochłania i męczy go fizycznie tak, że na chęć, zwykłą u podobnych ludzi jak on, moralnego męczenia się, sił już po prostu niema.
Z kwadrans może Rdzawicz chodził coraz prędzej po pracowni, z rękoma w kieszeniach i cygarem ledwo tlącem się w ustach; Tężel tymczasem lepił z wosku małego dyabełka w kropielnicy. Nagle Rdzawicz wyjął z ust cygaro i przyciszonym głosem zapytał:
— Tężel, słuchaj... byłeś ty wczoraj na wystawie?
— Byłem, właśnie chciałem ci opowiedzieć, co gadali, ale latasz, jak waryat, i nie wiem, czy mam do ciebie gadać, czy nie? Jak Bogam kocham, czasem wolałbym, żebyś był mniejszy, bobym ci powiedział po prostu: — słuchaj psiakrew, kiedy do ciebie mówię! — ale jakże tu z takim grubym panem, jak ty?! Ty nawet nie wiesz, jakiś ty gruby pan!... Siedziałem wczoraj od otwarcia wystawy aż do drugiej, potem mi się jeść zachciało; zmęczyłem się od nadsłuchiwania tej hołoty, jak pudel w tańcu.
— Ale nie o to mi idzie... Widziałeś tam kogo znajomego?... Co?...
— A jakże, całą kupę. Niektórzy się tak unosili...
— Ale niech ich tam dyabli porwą z ich unoszeniem!
— Więc czegóż chcesz?
Rdzawicz stanął przed Tężlem, popatrzał nań i z widocznym wysiłkiem wstrzymując oczy od odwrócenia się w bok, lub zwrócenia ku podłodze, zapytał:
— Marya była?
Tężel zaczerwienił się jak burak, zmieszał i odpowiedział, wpatrując się pilnie w swego dyabełka, którego na nowo zaczął lepić:
— Była.
— I cóż? Widziała cię?
— Widziała.
— Kłaniałeś się jej?
— Kłaniałem.
— I... i cóż? Odkłoniła ci się?
— Odkłoniła.
— Jak?
— Tak, jakby niedobrze wiedziała, kto jestem, czy mię zna, czy nie zna? Popatrzała na mnie chwilę bez żadnego wyrazu, jak na mur, i kiwnęła mi głową, jakby jej mucha z jednej strony kapelusza siadła.
— Przypatrywała się moim robotom?
— Przypatrywała.
— Z zajęciem? Uważałeś?
— Naumyślnie stanąłem niedaleko. Na rzeźbę patrzała, ale obrazowi przypatrywała się długo.
— I cóż?...
— A cóż ja wiem? Była z panią Porzelską i z jakąś panną, dosyć szczupłą i wysoką.
— Jak była ubrana?
— Miała ciemno­‑granatowe futerko do figury, obramowane czarnym barankiem i czapeczkę z jakiegoś czegoś świecącego, także czarnego, z białym woalem.
— A suknię?
— Nie widziałem.
Rdzawicz zmarszczył się niecierpliwie.
— Był kto z nią?
— Z początku te panie były same. Potem przyszli ich znajomi.
— Kto?
— Nie znam. Naprzód przyszedł jakiś brunecik z taką pinczerkowatą twarzą, pięknie wygolony. Gadał jej coś, ale ledwo się uśmiechała. Potem jakiś łysy jegomość, w ogromnie wysokim kołnierzu, z baczkami, w monoklu. Jego słyszałem, tak mówił do niej: «Ma foi, ten pani« — — Tężel urwał i widocznie przekręcając usłyszane słowa, dokończył — ten pan Rdzawicz to utalentowana sztuka. Może kupię tego Wampira. To wcale niezła rzecz... Nie skończył, tylko kiwnął trochę brodą ku twojej nagiej kobiecie i spojrzał na Maryę, a ona zaczęła się śmiać i odwróciła się trochę czerwona.
Rdzawicz tupnął nogą i jakaś niewyraźna klątwa wybiegła mu przez ściśnięte zęby.
— Może nie chcesz, żebym mówił? Po cóż się pytasz — rzekł Tężel, spoglądając pytająco na Rdzawicza.
— Owszem, mów!
— Jak powiedział o tobie, żeś ty »utalentowana sztuka« i że twój Wampir, to »wcale niezła rzecz«, myślałem, że go trzasnę. Taki ratler podcięty, taki mops wygolony, będzie o tobie mówił, żeś ty utalentowana sztuka!
— Słuchaj, tyś nie powiedział wszystkiego. Jak on się o mnie wyraził?
— Jakto, jak on się wyraził? No tak, jak ci mówię.
— Jak?
— Pan Rdzawicz.
— Kłamiesz, Tężel. Proszę cię, powiedz mi, jak on mię nazwał?
Pod bystrem i rozkazującem spojrzeniem Rdzawicza, uczciwy i prawdomówny Tężel zmieszał się i nie znajdując wykrętu, rzekł, marszcząc brwi:
— Będzie ci przykro.
— To niech mi będzie przykro. Mów!
— Powiedział o tobie: adorator w odstawce...
Rdzawiczowi zadrgały usta i poczerwieniał. Stał nad Tężlem i wpijał w niego swoje stalowe oczy ze zbiegającemi się łukiem brwiami, kiedy je ściągnął i jakimś w tej chwili wyrazem drapieżnego ptaka. Tężel miał minę, jakby zbrodnię popełnił.
— Pocóżeś mi kazał mówić? — bąknął.
Ale Rdzawicz po chwili, jakby przygłuchłym z wewnętrznego bólu i gniewu głosem, zapytał:
— Był kto jeszcze?
— Przyszedł jeszcze jakiś bardzo piękny i bardzo ładnie ubrany blondyn z dużymi wąsami...
— To Borzewski... — szepnął Rdzawicz. — Nie mów mi już nic więcej.
Poczem odwrócił się od Tężla, podszedł do okna i oparł czoło o szybę. Stał długo bez słowa, Tężel zaś bez myśli pogniótł swego woskowego dyabełka w kropielnicy i począł go lepić na nowo, równie bezmyślnie. Po chwili Rdzawicz zapytał krótko:
— Jak wygląda Marya?
Tężel milczał chwilę, jakby nie wiedząc, czy lepiej powiedzieć, czy nie powiedzieć i rzekł wreszcie.
— A no cóż, ślicznie.
Rdzawicz jeszcze silniej przycisnął czoło do szyby i podniósł ku niemu obie dłonie, tak, że twarz zasłonił. Był tak nieruchomy, jak pani Drewska przy ciele syna.
— Czy można? — zapytał nagle miły kobiecy głos przez uchylone drzwi.
— Pani Przerwicowa — szepnął Tężel, zrywając się z paki, na której siedział.
— Można — powtórzyła pani Laura.
— Proszę, proszę — odparł Rdzawicz, usiłując pokryć wyraz swej twarzy uprzejmym uśmiechem.
— Korzystamy z pańskiego zaproszenia, choć nie zaraz — mówiła pani Laura, wchodząc pod rękę z mężem, różowa od zimna i uśmiechnięta. — Pozwoliłam sobie wziąć także Biszę.
— Bardzo się cieszę. Proszę, niech panie usiądą.
— Dobrze, zaraz. Musimy panu przedewszystkiem powinszować! Cudowna jest pańska wystawa!
— Przepyszna. Znany pan był dotąd, ale od wczoraj jest pan sławny. Wszyscy mówią o panu. Ma pan całą Warszawę otwartą — dodała z ujmującym uśmiechem pani Bisza.
— Wiesz, że te rzeczy jeszcze lepiej wyglądają na wystawie, niż tu wyglądały w pracowni — ozwał się Przerwic, podchodząc ku jednemu z obrazów.
— Tak, jak twój dramat lepiej wyszedł na scenie, niż w czytaniu. Zresztą, kiedyżeś ty u mnie był? Z miesiąc temu.
— Ale cóż to panu jest? Jakby pan był czegoś niekontent? — spytała pani Laura.
— Przeciwnie, pani, bardzo jestem kontent. Jakże mógłbym być niekontent, kiedy się moje rzeczy podobają. Każdy artysta jest kontent, kiedy go chwalą, prawda Jerzy?
Przerwic, który domyślał się bardzo dobrze, co się w duszy Rdzawicza dzieje, nic nie odpowiedział; zbliżył się tylko do nagrobka Drewskiego, stojącego pod ścianą i rzekł:
— Wiesz, że to jest coraz bajeczniejsze. I strach, jakeś prędko zrobił.
— To już prawie skończone, koło figury już mało co do roboty. Zresztą przecież pomagał mi Tężel, Czempiński i jeszcze trzech rzeźbiarzy. Inaczej nie bylibyśmy nigdy tak prędko gotowi.
Pani Laura i pani Bisza wstały z podanych sobie krzeseł i podeszły ku nagrobkowi.
— Okropniem tego była ciekawa, ale bałam się panu przeszkadzać — rzekła pani Laura.
Nagrobek Drewskiego, kuty w marmurze, Rdzawicz tak skomponował: na trumnie, bliżej stóp nieboszczyka, siedział ze schylonemi ku ziemi kolanami, złożonemi i również spuszczonemi rękoma, w trzech czwartych naturalnej wielkości, anioł w powłóczystej draperyi, o olbrzymich, rozpiętych skrzydłach, któremi jakby nakrywał i osłaniał całą trumnę od końca do końca. Głowę miał zniżoną cokolwiek ku piersi, powieki przymknięte i w twarzy wyraz nietyle smutku, ile głębokiej, niezmiernej, nieskończonej i nieskończenie milczącej zadumy.
— Wiesz, żeś jeszcze nic takiego nie zrobił — rzekł Przerwic.
— Cudowne, cudowne! — szeptały obie panie, Tężel zaś miał promienistą minę, która mówiła: »Patrzcie! to on! to Roman Rdzawicz!...«
— To jest anioł śmierci — rzekła pani Bisza.
— Nie, pani, to jest anioł tych, którzy umarli — odparł Rdzawicz.
— A co to jest? — spytała pani Laura, wskazując palcem dużą bryłę białego marmuru, w której można się było domyśleć siedzącej postaci, w ten sposób, że prawa noga opierała się na lewem kolanie.
— To jeszcze nic nie jest, to dopiero będzie »Trucicielka«.
— Jakto »Trucicielka?«
— Ja mam zwyczaj wszystkie moje kompozycye naprzód szkicować kredką na kartonach, więc jeżeli panie ciekawe, to proszę.
To mówiąc, odwrócił stojący tyłem do widzów na sztalugach wielki karton na blejtramie.
Rysunek przedstawiał młodą kobietę, z rozpuszczonymi długimi włosami, której draperya okrywała tylko nogi i zsuwała się z lewego biodra. Kobieta ta siedziała na omszonym głazie, około którego rosły paprocie i na który wspinał się młody powój: z prawą nogą opartą w przegubie kostki na lewem kolanie, trzymając w lewej ręce czarkę, a prawą wyciskając w nią sok z wilczych jagód. Pochyloną miała nieco głowę nad tą robotą, ale twarzy obejrzeć nie było można, gdyż widocznie namalowana pierwotnie, zamazana była kilku gwałtownemi pociągnięciami niebieską farbą.
— A cóż tam masz? — spytał Przerwic, podchodząc ku sporemu płótnu, naciągniętemu na blejtram, również grzbietem do widza.
— To? Mogę ci pokazać, ale ledwo naszkicowałem. Zdaje mi się, że to będzie mój najlepszy obraz.
Obrócił płótno, trzymając rękę na ramie; pani Laura spojrzawszy, krzyknęła »ach!« jak przestraszone dziecko.
Obraz przedstawiał pokój, oświetlony ogromnym kandelabrem z mnóstwem świec, których blask odbijał się i dwoił w dużem zwierciadle na ścianie. Prawie w środku pokoju, pod ciemno­‑amarantowem o brudnożółtych koronkach ciel de lit, wśród szeroko rozsuniętych kotar, stało łóżko narysowane w skróceniu, a światło świec padało nań jasne i wielkie. Obok łóżka, człowiek w szarym płaszczu, prawie padał w tył i razem na kolana, wyrywając się równocześnie piersią naprzód, jakby chciał za kimś lecieć, z rękami załamanemi na czole i oczach, rozchylonemi wargami i zaciśniętymi, jakby w straszliwym bólu zębami; po prostu widać było, że się wali z szalonej rozpaczy. Łóżko wraz z tym człowiekiem było ku prawej stronie od widza, na lewo zaś od tej strony, ku której padający zwrócony był przodem, mając wzdłuż siebie łóżko i poza sobą poduszki, ściana jakby rozwiała się i w niezmierną, otwartą przestrzeń, w jakąś blado­‑różaną o złotym odcieniu otchłań, odchodziła kobieta w białej sukni ślubnej, z welonem i kameliami we włosach, zupełnie plastyczna, a równocześnie jakby wtapiająca się w tę blado­‑różaną o złotym odcieniu rozwiej.
W ruchu tej kobiety, która mogła iść w nieskończoność, wiecznie taka rzeczywista i niknąca, taka kobieta­‑widmo i wiecznie w tej nieskończoności widzialna: była zupełna obojętność i zupełny spokój... Odchodziła w swej ślubnej sukni, z welonem i kameliami we włosach, jak cień, lub jakby od rzeczy nieżywej... Tymczasem w tym człowieku, który i lecieć chciał za nią i na kolana padał, jakby chciał za nią krzyczeć i w tył się walił: była przechodząca wszelką moc ludzką boleść, gruz rozpaczy, zdruzgotanie i zgruchotanie wszystkiego, co ludzkie... Na łóżku zaś poza nim, wśród otwartych kotar i w jasnym blasku świec, głową na poduszce, leżał udrapowany w ślubny welon szkielet kobiecy, z szyderczym wyrazem kościanych szczęk i ciemnych oczodołów. Jedną rękę miał kokieteryjnie podłożoną pod twarz, drugą rzuconą na kołdrę; nogi ginęły w cieniu.
Wrażenie było tak silne i tak niespodziewane, że Przerwicowie i pani Bisza stali bez słowa; Rdzawicz, z ręką opartą na ramie płótna, mając w swoich stalowych oczach coś orlego, podobny był w tej chwili do muzyka, który wsłuchuje się w ostatni ton swej symfonii, gdy słuchacze oniemieli z podziwu, ust jeszcze otworzyć do krzyku, ani rąk złożyć do brawa nie mogą i nie śmieją.
— Cudowne — szepnęła nakoniec pani Bisza.
— Straszne — powtórzyła również szeptem pani Laura.
Przerwic milczał, a Tężel promienisty, jak Apollo delficki, wodził kolejno po twarzach obecnych z miną tryumfującego Cezara.
— Ten obraz ma tytuł »Opuszczenie« — rzekł Rdzawicz. — Czy on się tłómaczy? Boję się, że jest zanadto literacki? Czy nie?
— Co gadasz?! — krzyknął Tężel zaperzony. — Tłómaczy się jak wół!
— Więc jak pani sobie to tłómaczy, pani Loro? — spytał Rdzawicz.
— Że ta kobieta opuściła człowieka, który ją kochał do szaleństwa, a zamiast niej, pozostała mu... nie umiem tego nazwać, może symbol opuszczenia przez nią?...
— Tak, tak — rzekł Rdzawicz nerwowo — szyderczy symbol niezajętego miejsca, pustki, zniweczonej nadziei i zmiażdżonego pragnienia, straszliwa ironia tego, co ma, zamiast tego, co mieć miał i w co wierzył, że mieć będzie; wyraz tego, co on czuć będzie. Rozumie pani wybornie, zresztą więcej w to włożyć chciałem, niż jest w naszym języku słów i sposobów wyrażenia uczucia. Możeby mi to Chopin wygrał. Cóż ty, Jerzy, mówisz na to?
— To, co ty sam wiesz — niech cię piorun trzaśnie! Oh! Przepraszam was, moje drogie! To jest zupełnie genialnie malowane.
— Ach tak! — zawołała pani Bisza. — Zupełnie genialnie! Nieprawdaż Loro?
Pani Laura skinęła potakująco głową, nie odrywając oczu od płótna, Rdzawicz zaś spojrzał na panią Biszę, uśmiechnął się i rzekł zwykłym, spokojnym głosem:
— Jaką pani ma pełną iskier twarz.
Pani Bisza roześmiała się, zarumieniła trochę i schyliła nieco głowę o ogromnej, światłej i napiętrzonej czuprynie, Przerwicowa zaś rzekła:
— Niech ją pan wymaluje.
— Nie umiem malować portretów, a w rzeźbie by te iskry nie wyszły — odparł Rdzawicz z uśmiechem.
— A tu szkic do »Wampira?«
— Tak, pani.
Szkic ten przedstawiał krajobraz jesienny. Była żółtawa, zawiędła łąka i za nią, blizko, drzewa o ciemnych liściach. Słońce zniżało się bowiem i ostatnie wielkie, złotawe smugi i plamy płomienistego pąsu świeciły na niezmiernie czystem i błękitnem niebie. Na łące leżał mężczyzna w szarym płaszczu, podobnie, jak na poprzednim obrazie; widać było tylko czoło i oczy, resztę twarzy zasłaniała naga kobieta, klęcząca przy nim i zwrócona w szalenie zuchwałym ruchu i śmiałem skróceniu bokiem do publiczności. Kobieta ta miała bujne ciemno­‑blond włosy. Po mężczyzny przymkniętych oczach poznać można było, że śpi, a po fałdach czoła, ruchu figury i skurczu palców, że we śnie straszliwie cierpi. Kobieta bowiem klęcząca przy nim, wpijała mu się ustami i zębami w gardło i wysysała zeń krew, której krople ciekły na trawę z pod jej piersi. Wśród pierwszoplanowych drzew, wśród niebieskawych o zachodzie pniów brzozowych, w czarnej draperyi, ze stalowym sierpem w ręku, ukazywała się trupia głowa śmierci z wyrazem zimnym i obojętnym. Cały nastrój obrazu miał w sobie coś niesłychanie smutnego i przygnębiającego.
— Ten szkic jest prawie skończonym obrazem — rzekł Przerwic.
— A bo ja pierwotnie ten miałem wystawić. Dopiero później namalowałem tamten, prawie dwa razy większy.
Pani Laura wodziła oczyma po obrazach i zauważyła, że między temi dwiema kobietami i Trucicielką jest coś pokrewnego.
— Bo to jest ta sama kobieta — odparł Rdzawicz. — Ta sama modelka — dodał, jakby poprawiając się.
Pani Bisza uśmiechnęła się.
— Ona jest bardzo ładna, ta dziewczyna.
— O, tak, bardzo ładna, ta dziewczyna jest ładniejsza, niż pani myśli — odparł Rdzawicz, wymawiając z naciskiem słowo »dziewczyna«. — Zresztą do figury pozuje mi kto inny.
— Jakto kto inny?
— Bo widzi pani, w »Opuszczeniu« nie widać wcale, a w »Wampirze« prawie wcale twarzy kobiety, raczej z za włosów widać jej tak mało, że wszystko jedno, jaka jest twarz; w Trucicielce zaś jeszcze nie robię głowy.
— Więc to nie ta sama będzie panu pozowała do głowy?
— Nie.
— A skądże pan model weźmie?
Rdzawicz spojrzał ze smutnem ździwieniem na panią Biszę, a potem rzekł:
— Nie mam jeszcze modelki do głowy.
I jakby mimowoli oczy padły mu na nieduże płótno, odwrócone ku ścianie, Tężel zaś rzucił na panią Biszę z boku pełne niezadowolenia spojrzenie.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Był to posłaniec z ogromnym bukietem w ręku i listem.
— Co to jest? — spytał Rdzawicz.
— Tu mi kazali oddać do pana Rdzawicza.
— Tak, to ja. Kto wam dał to?
— Czyjś lokaj.
— Przeczytajże pan list — wtrąciła pani Laura niezmiernie ciekawa, co w nim jest i skąd bukiet?
— To zaproszenie na ten dzisiejszy raut na dobroczynność.
— Zaczynasz pan być modnym.
— A te kwiaty?
— O kwiatach nic niema w liście.
— No, ale ponieważ razem przysłane, więc naturalnie z tego samego źródła. Pójdzie pan?
— Nie.
— Szkoda, będą deklamowali wiersze Jerzego. Chciałabym, aby pan je słyszał— rzekła, zasępiając się, pani Laura.
— Widzi pani... — odparł Rdzawicz. — Ja nigdzie nie bywam, niech mi pani wybaczy, pani wie, jak Jerzemu dobrze życzę, ale wchodzić w ten cały tłum, w ten gwar, w ten ścisk...
— I nawet pan nie ciekawy autorki tego bukietu? Bo ta z pewnością tam będzie — ozwała się pani Bisza.
Rdzawiczowi napłynęła krew do głowy, chwycił bukiet ze stołu i cisnął go w kąt, mówiąc:
— Ot, co mi ten bukiet!
Panie zmieszały się ogromnie, Przerwic i Tężel także; chwilę trwało niemiłe i ambarasujące milczenie, wreszcie pani Bisza, czując najwidoczniej, że się odzywa bardzo niestosownie i nie w porę, ale zarazem czując, że się ktoś odezwać musi pierwszy, rzekła z wymuszonym uśmiechem:
— Warto was kokietować bukietami! Ta pani zapewne była przekonana, że pan choć z jednym storczykiem w butonierce na raut przyjdzie...
— I zapiszę się do jej lejbgwardyi — przerwał jej półgłosem Rdzawicz, który jeszcze nie ochłonął, ale już zaczął się żenować.
Nagle pani Laura ozwała się, jak się czasem odzywa dziecko, gdy stwierdza, że się coś stało, choć wie, że wszyscy to wiedzą:
— Pan Roman zrobił scenę.
Przerwic i Rdzawicz zaczęli się śmiać, potem zaczęła się śmiać pani Laura i Bisza — i wreszcie Tężel, który stał jak skamieniały, nie wyobrażał sobie bowiem, żeby ktoś przy tak eleganckich paniach mógł co innego robić, jak pięknie mówić, i pięknie się kłaniać.
— Zrobiłem scenę i przepraszam — rzekł Rdzawicz, całując panie w ręce. — Jestem źle wychowany i dziki. Okropnie panią przepraszam, pani Elżbieto — powtórzył, całując panią Biszę ponownie w obie ręce kolejno.
— Wy wszyscy jesteście jak dzikie konie — rzekła pani Laura i dodała, wskazując na Przerwica: — Myśli pan, że nie?
Przerwic zaś począł deklamować:

»Widzę, że nie jest On tylko robaków
Bogiem i tego stworzenia, co pełza;
On lubi szumny lot olbrzymich ptaków,
A rozhukanych koni On nie kiełza!
On piórem z ognia jest dumnych szyszaków,
Wielki czyn często Go ubłaga, nie łza
Próżna, stracona przed kościoła progiem —
Przed Nim upadam na twarz. On jest Bogiem!...«

— Boże, jacy wy jesteście niepodobni do wiejskiej szlachty! — westchnęła pani Bisza.
— Nawet ja się z braci szlachty wyrodziłem, mam krótki nos, a każdy prawy szlachcic powinien mieć nos długi, żeby mógł na jego koniec patrzeć — rzekł z humorem Przerwic, biorąc się za nos z garbkiem, ale trochę krótki. — Za to moja żona ma prawdziwy rasowy nos: i dłudi i z garbtiem — dodał, karykaturując wymowę pani Laury.
Tężel zaś patrząc na śliczną, różową i uśmiechniętą panią Laurę, myślał, że taka kobieta jest cud i że życie z taką kobietą jest cud i że taką na swej drodze powinien był spotkać Rdzawicz, i że on... bałby się koło takiej kobiety chodzić, żeby jej cienia nie przystąpić.
— Ktoś tu idzie aleją, jakiś mały człowieczek; kto to? — rzekła pani Bisza.
— To Czempiński, finitor Romka, proszę pani — rzekł Tężel, obróciwszy się ku oknu.
Za chwilę wszedł do pracowni nizki, zgarbiony człowieczyna, o rzadkich, siwych włosach, małych, zaczerwienionych oczach za okularami w rogowej oprawie, rzadkich, siwych i pożółkłych od palenia wąsach, z trzęsącą się dolną wargą i brodą, o niezmiernie poczciwym, dobrodusznym i zasklepionym w kilku myślach wyrazie pomarszczonej, pomiętej i źle ogolonej twarzy. Na szyi miał fular czarny w bronzowe centki, z nad którego wystawały rogi niekrochmalonego kołnierza, tabaczkowy surdut, długi do kolan i zapięty prawie pod gardło, wytarty i świecący, spodnie nieokreślonego koloru w kraty i buty rozklapane i stosunkowo do jego wzrostu ogromne. W rękach trzymał twardy filcowy kapelusz, zanadto do swej formy wysoki i z za dużemi rondami, niegdyś koloru czarnego, a teraz gdzieniegdzie prawie ciemno­‑zielony; laskę trzcinową, na czerwono malowaną, o kościanej, pożółkłej gałce, i pod pachą rulon zwiniętych papierów.
Bon jour signori, przy samej ziemi na tem gdzie stanęło — rzekł wszedłszy. — Przyniosłem panu pokazać, mam nowe fascimilia Leonarda da Vinci.
W tej chwili dojrzał przez swoje okulary panie i Przerwica, przestał mówić, chrząknął trochę i ukłonił się niezgrabnie i nieśmiało.
— Pan Jacek Czempiński, artysta­‑rzeźbiarz — przedstawił go Rdzawicz.
Czempiński ukłonił się po raz drugi, bąknął: »Upadam do nóg« — czy coś podobnego i uścisnął nie wypuszczając kapelusza, podaną mu przez Przerwica rękę.
— A to ja innym razem przy samej ziemi na tem gdzie stanęło — bąknął i zabrał się do odwrotu.
— Ale niechże pan przynajmniej odpocznie. Czy się pan nas tak przestraszył? — rzekła żywo i uprzejmie podchodząc ku niemu i podając mu rękę pani Laura.
Czempiński wziął tę drobną w eleganckiej rękawiczce dłoń, nie wypuszczając również kapelusza, i nie wiedział, czy ma uścisnąć ją, czy pocałować; nakoniec pocałował, poczem puścił i za pomocą dwóch ostatnich palców u prawej ręki, w której trzymał kapelusz, a trzech u lewej, w której miał laskę, spróbował wyciągnąć sobie z zadługich rękawów surduta niekrochmalone, zakrótkie i zwinięte u skraju mankiety. Stał jeszcze blizko drzwi, a potem usłyszawszy za niemi drapanie — spytał Rdzawicza:
— Okno tu przyleciał ze mną. Czy mogę go puścić?
— Puść go pan.
Czempiński otworzył drzwi i do pracowni wpadł kundel, zwyczajny i ordynarny, ale w ładnej obroży i tłusty. Rzucił się naprzód ku Rdzawiczowi i począł, skomląc z uciechy, skakać mu do twarzy, potem uczynił to samo z Tężlem, potem machnął ogonem do reszty osób, ale bardzo prędko i pobieżnie, aby zbyć, i podwinąwszy go pod siebie, począł biegać w kółko po pracowni, niesłychanie szybko i z nadzwyczajnem zacietrzewieniem, jak często psy, gdy się cieszą. Palnął się przytem raz i drugi w łeb o trumnę nagrobka Drewskiego, ale nie dbał o to i latał dalej od czasu do czasu poszczekując krótko i urywanie.
— To nasz wspólny pies, ale u pana Czempińskiego mieszka — objaśnił Rdzawicz. — Nazywa się Okno na pamiątkę, żeśmy go przez okno wyratować poszli z Tężlem. Właściwie to go Tężel wyratował i odratował. Okno! cóż ty wyprawiasz?!
Okno rozpędziwszy się, wpadł w suknię pani Biszy, zaplątał się i usiłował gwałtownie wysunąć się drugą stroną, w czem mu jednak Rdzawicz przeszkodził, chwytając go za ogon. Pies odwrócił się, złapał Rdzawicza za rękę i niby zaczął gryźć z pełnemi wesela i śmiechu oczami. Rdzawicz odciągnął go i stawiając mu nogę na karku, zakomenderował: »Siedzieć!«
Ale Okno widocznie wiedział, że wszystkie rozkazy tych panów są to strachy na lachy, wymknął się z pod nogi, pokręcił trochę po pracowni i poszedł za trumnę Drewskiego, gdzie podniósł tylną nogę, ale bardzo delikatnie, poczem położył się na brzuchu w miejscu, gdzie padało na podłogę najwięcej słońca przez szyby, wyciągnął przednie łapy, oparł na nich pysk i leżał, patrząc na stojącego vis à vis Tężla z wielką poufałością i pewną nonszalancyą, której sobie nigdy wobec Rdzawicza nie pozwalał.
— Przy samej ziemi na tem gdzie stanęło — ozwał się nieśmiało Czempiński — nie wiem, czy będę mógł dziś robić koło skrzydeł?
— E, dziś damy sobie frei — odparł mu Rdzawicz — Blaumontag. Tężlowi się też dziś nie chce robić, a ja tu chciałbym trochę sam koło Trucicielki pracować.
— Jak pan chce. To jutro przyjdę.
— Dobrze, proszę pana, panie Jacku.
Czempiński zabrał się do wyjścia, rzucił jednak przedtem okiem na karton, na którym była naszkicowana Trucicielka. Popatrzał chwilę, pokiwał głową, mlasnął cicho dwa razy wargami i ozwał się podnosząc rękę i wskazując palcem:
— O tych palcach figury na nagrobku, to już nic nie powiem, bo darmo, ale ten prawy łokieć u tej kobiety musi być cofnięty, przy samej ziemi na tem, gdzie stanęło, bo inaczej nie będzie harmonii. A ta noga żeby była miększa w ruchu i odsłoniłbym więcej biodra, bo to jest piękne w linii, przy samej ziemi na tem gdzie stanęło. Nawet możnaby trochę tyłu pokazać. Milcia...
— Dobrze, dobrze, panie Jacku — przerwał mu Rdzawicz, obawiając się, aby się zbyt fachowo nie zaczął wyrażać — ma pan najzupełniejszą racyę, widzę to.
— A widzi pan, przy samej ziemi na tem gdzie stanęło, widzi pan! — rzekł uradowany i z dumą Czempiński. — Leonarda panu zostawię, niech pan przejrzy. Upadam do nóg państwu, moje uszanowanie, przy samej ziemi na tem gdzie stanęło. Okno, pójdź! — I wyszedł, nie spojrzawszy naprawdę na nikogo, oprócz Rdzawicza i Tężla, jak zresztą przez cały czas patrzał tylko albo w ziemię, albo na nich dwóch.
Okno zerwał się, polizał po rękach Rdzawicza i Tężla, machnął tylko kilka razy ogonem ku reszcie towarzystwa i szczekając przeraźliwie, pobiegł za Czempińskim.
— Cicho, durn... — krzyknął Tężel, ale urwał, bo nie wiedział, czy przy tych paniach wypada powiedzieć psu: dureń, czy nie wypada?
— Milcia idzie — rzekł, spojrzawszy w szybę.
— U panów, jak w kalejdoskopie — zauważyła pani Bisza.
— E, to jeszcze nic. Czasem jak się tu zeszedł anioł z Drewskiego, Milcia, ten w płaszczu, kilku kamieniarzy i rzeźbiarzy, Czempiński, Okno i my dwaj, to się ledwo obrócić można było w pracowni.
— To wesoło tak — rzekła pani Bisza. — Na wsi u nas czasem tak nudno, nikogo niema.
Odprowadzona do drzwi przez Okno weszła Milcia. Była to bardzo przystojna dziewczyna, blondynka, typowa małomieszczańska uroda warszawska. Miała piękne, szare oczy, lekko orli regularny nos i bardzo szlachetny owal twarzy. Na głowie miała niebieską chustkę włóczkową, zawiązaną pod brodą, z pod której wydostawały się krótkie loczki, i na sobie zarzuconą grubą, popielatą himalaję, z ciemnym, szerokim pasem u dołu i popielatymi frendzlami, z pod której wychodziła ciemna suknia. Rękawiczki miała w ręku i widocznie przebiegała tylko z niedaleka do atelier Rdzawicza, nie ubierając się w kapelusz, ani płaszczyk, czy paltot. Musiała iść prędko, bo miała mocne rumieńce na dziwnie gładkich i delikatnej płci licach. Tryskały z niej zdrowie i siła. Miała przytem w swoich szarych oczach dużo sentymentu i tkliwości. Zobaczywszy obcych, stanęła sztywno przy drzwiach, puszczając z rąk otulającą ją chustkę; wówczas można było odgadnąć, że cała jest przepysznie zbudowana, idealny model rzeźbiarski. Ciemno­‑granatowy trykotowy stanik z białymi guziczkami, zapięty pod szyją srebrną broszką w kształcie listka z łodygą, obciskał jej krągłą, wysoką pierś i smukłą, a nie ściskaną gorsetem talię, pod ciemną spódnicą zaś rysował się łuk wspaniałych bioder. Stopy w gumowych bucikach miała nieduże i kształtne; ręce tylko były trochę grube i widocznie nie oszczędzane.
Milcia postąpiła kilka kroków naprzód, skinęła głową obecnym i przysiadła na trumnie z nagrobka.
Qu’elle est jolie, cette fille — zauważyła pani Laura.
Magnifique! — mruknęła pani Bisza, spoglądając z uśmiechem z pod oka na Rdzawicza.
— Dziwna figura ten pan Czempiński — rzekł Przerwic, rysując ołówkiem od zegarka gzygzaki na stole. — Razem z tym przysłowiem możnaby go pysznie do komedyi wsadzić.
— Ale bo ty nie wiesz, co to za pan? — rzekł żywo Rdzawicz. — On ma dwie słabości: zbieranie starych sztychów i fascimiliów z dzieł mistrzów renesansu — i balony. Wystawcie sobie państwo, wywnioskował, że najodpowiedniejszym materyałem na balon są krecie i mysie skórki. Tępił więc biedne krety i myszy, gdzie mógł, płacił za nie ostatni grosz, aż wreszcie, preparując je odpowiednio — strach, co tam za zapachy bywały w jego asilum — doszedł do odpowiedniej ilości i uszył balon. Trzeba ci wiedzieć, Jerzy, że pan Czempiński mieszka za światem, w jakiejś starej hali, czy kaplicy, czemś, co jest na jakie półtora piętra wysokie. Otóż raz, będzie temu miesiąc, czekamy i czekamy, Czempiński nie przychodzi. Posyłam po niego chłopaka kamieniarskiego. Wraca przestraszony i powiada, że pan Czempiński wisi w powietrzu i krzyczy. Nie rozumiemy, co się stało, bierzemy z Tężlem dorożkę i lecimy do niego, co koń wyskoczy. Co za widok! Oto pan Czempiński wisi pod powałą, trzymając się rękami linek od balonu, który się wzbił. Choć sytuacya była naprawdę tragiczna, jak tam dyndając pod powałą z krótkiemi nóżkami w powietrzu, zawołał: przy samej ziemi na tem, gdzie stanęło, ratujcie! — śmiech nas ogarnął. Na szczęście była drabinka, więceśmy go ściągnęli. Okazało się, że pan Jacek wydął wreszcie balon za pomocą wynalezionego przez siebie, jak powiada, przyrządu, umocował go za pomocą sznurka przy ziemi i chciał się wznieść na kilka stóp na próbę, czy go utrzyma, a potem na stole stanąć i balon ściągnąć. Ale sznurek pękł i balon z autorem pojechał w górę. Wisiał tam długo i krzyczał, nikt go jednak nie słyszał. Dobrze, żeśmy zdążyli, nim odpadł ze zmęczenia.
— Biedny pan Czempiński — rzekła pani Laura, śmiejąc się. — A będzie pan na raucie?
— Nie, pani, tego już nie mogę — odparł Rdzawicz, i zbliżywszy się do pani Laury, dodał cicho: — Ja się po prostu boję iść, bo wiem, że — Marya tu jest.
— Może pan być spokojny — odrzekła pani Laura. — Nie śmiałam o tem z panem zacząć mówić, ale spotkałam się u Loursa z naszym wspólnym znajomym, starym Korskim, i mówił mi, że dziś wyjeżdża. Ale teraz chodźmy, ma pan modelkę, będzie pan pracował.
— Co to za takie ładne panie? — spytała Milcia po wyjściu pań i Przerwica.
— To żona mojego kuzyna i jej siostra.
— Ta tęższa pani jest bardzo ładna. I musi mieć także śliczny akt. Tu, od pasa na dół, to jest tak, jak Wenus kapilotyńska, prawda, proszę pana?
— Kapitolińska — poprawił ją Tężel.
— Kapilo — — kapitolińska — powtórzyła Milcia.
Tężel wdział paltot, włożył czapkę na głowę i rzekł, wyciągając do Rdzawicza rękę.
— No, wiesz ty, ja pójdę. Jeść mi się trochę chce, robić dziś koło Drewskiego nie będziemy, a ty i tak wolisz sam być przy swojej robocie. Tylko, bój się Boga, nie przekuj marmuru! Zepsułbyś całą rzecz, a powiadam ci, furda twoja Dyana i Centaury i Drewski, to dopiero będzie chef­‑de’oeuvre rzeźbiarski! Mówię ci! Kujże ostrożnie. Ten Czempiński to jest stara latarnia, żeby ci uwagi robić co do tego łokcia. Co do palców, to istotnie jest między nimi pewna różnica, zresztą sam to widzisz, ale skoro się upierasz... Czego on jednak chce od łokcia, to nie wiem? Stara piszczałka.
— A kiedy on ma racyę.
— A ty każdemu musisz racyę przyznać! A ja ci powiadam, że nie ma racyi.
— Ale ma.
— Milcia, dobry ten łokieć?
Milcia zbliżyła się ku narysowanemu szkicowi, popatrzała chwilę z bardzo poważną i skupioną miną i rzekła:
— Zdaje mi się, że dobry, ale możeby było jeszcze lepiej, żeby tak, jak u Kagiligos — —
— Kallipigos — poprawił ją Tężel.
— Kalli-gi-pos — powtórzyła, sylabizując, Milcia. — Zresztą jest on bardzo szlachetny w ruchu.
— Szlachetny jest? — powtórzył Rdzawicz z uśmiechem.
Tężel wyszedł.
— Czy będę panu pozować? — spytała Milcia, zdejmując chustkę z głowy. — Tak mi się włosy zmierzwili, aż strach.
— Owszem — rzekł Rdzawicz — porobię trochę, ale tymczasem zrzuć himalaję i stań tam przy oknie tyłem do mnie i stój.
Milcia, przyzwyczajona do wszelkich podobnych rozkazów, zwłaszcza do fantazyj Rdzawicza, któremu pozowała od jego przyjazdu, stanęła we wskazanej pozycyi.
Rdzawicz zaś usiadł i patrzał na nią, twarz jęła mu się zachmurzać i posępnieć, poczem wstał nagle i podszedł ku Milci.
— Co? — spytała ona, odwracając głowę.
Ale Rdzawicz nie odpowiedział, objął ją tylko prawem ramieniem pod brodę i w tył przegiął. Potem położył jej usta na usta i nie odejmując ich, pociągnął ją ku szezlongowi — — Milcia poddała się. Upadli razem na szezlong i Rdzawicza ręce poczęły gorączkowo szukać ciała Milci — — po chwili jednak cofnął je gwałtownie i odsunąwszy się od niej, zakrył twarz.
— Co? — szepnęła Milcia miękko i cicho.
Ujrzawszy jednak, że przez szpary między palcami Rdzawicza ciekną łzy, podniosła się i usiadła na brzegu sofy. On leżał nieruchomy. Wówczas Milcia wstała i po cichutku wyszła z pracowni.
Rdzawicz pozostał sam.
Było mu źle do pęknięcia serca. Dziesięć już miesięcy nie widział Maryi... Dziesięć miesięcy... Dłużej już jej nie widzi, niż był z nią, prawie dwa razy dłużej... I przez ten czas nie zmieniło się w nim nic: żyje jedną tylko myślą i jednem uczuciem. I tylko coraz bardziej wzmaga się w nim świadomość straszliwej bezsilności, absolutnej niemocy wobec kwestyi jego stosunku do Maryi. Nie może zrobić nic, jest odcięty od niej murem jej woli i społecznego konwenansu i może pod tym murem zginąć, a przekroczyć go nie może. Wszystko mu wolno — przyłożyć sobie w tej chwili rewolwer do skroni i pociągnąć cyngiel, roztrzaskać głowę o ścianę, rzucić wszystko i wyjechać na zawsze, wolno mu szukać rozkoszy czy miłości, gdzie chce, tylko nie wolno mu spytać Maryi: nie przestałem cię kochać — czy nie chcesz wrócić?... I to nie tyle jej wola między niemi stoi, ile społeczny konwenans, społeczny układ, który człowieka w podobnem położeniu, jak on, wykreśla z pamięci kobiety i wpisuje w poczet dla niej umarłych ludzi. Nie może zaś chyba być, żeby on naprawdę przestał dla niej istnieć, żeby już rzeczywiście umarł dla niej... Dała mu tyle dowodów miłości — — mogła go przestać kochać, ale kochała go — — a tak, jak przestała, tak samo może go zacząć kochać na nowo... A Borzewski? Borzewski może być naprawdę dla Maryi niczem. Nieraz mówiła mu, kiedy rozmawiali ze sobą poufnie, że podejrzywano ją często o zajęcie się ludźmi, którzy jej byli w istocie najzupełniej obojętni. Lubiła flirt i przyznawała się do tego. Borzewski może być takim flirtem i w istocie niczem dla Maryi. Gdyby napisać do niej?... Napisać?... Nic łatwiejszego. Jakiejż jednak odpowiedzi może się spodziewać? Gdyby Marya chciała do niego wrócić, mogła była dać mu to do poznania w sto sposobów... Tak, ale konwenans społeczny powiada, że kobiecie w podobnych razach nie wypada robić pierwszych kroków... Można więc komuś życie złamać i sobie życie złamać, dlatego, że nie wypada czegoś zrobić. Ba! można kogoś dlatego zabić.
Gdyby był się Maryi po dwóch lub trzech tygodniach znajomości oświadczył i dostał odmowną odpowiedź: mógłby był naprzykład po dwóch lub trzech miesiącach, po roku, czy kiedykolwiek, próbę powtórzyć — — tymczasem teraz, po stu wyznaniach, stu przysięgach i stu uściskach, jest dla niej jakby umarłym człowiekiem i ma nim pozostać na zawsze, chybaby jakiś naprawdę cud go wskrzesił...
Myśli te krążyły mu jedna za drugą w głowie od kilku godzin. Zmęczyły go tak i zdenerwowały, że pierwszy objaw współczucia prostej dziewczyny, modelki, omal, że mu nie wyrwał płaczu z piersi, jak dziecku. Było mu źle, niezmiernie, bezbrzeżnie źle...
W tej chwili zapukał do drzwi, mocno, jak zwykle, Tężel, i wszedł zamaszyściej, niż zazwyczaj.
— Co tu tak ciemno? — zapytał.
— Odpoczywałem — odparł Rdzawicz.
— Dajże zapałkę, bo, zdaje się, nie mam. Mam ci coś przeczytać.
— Cóż takiego?
— Ale ho! Powiadam ci, jaką ci recenzyę wyrżnął w Kuryerze stary Bronn, który tu akurat jakby naumyślnie przyjechał do Warszawy! Powiada, że musiał poprosić redaktora o miejsce, aby powiedzieć głośno, że szczęśliwy się czuje, że właśnie teraz przybył tutaj i dumny z takiego ucznia! Powiada, że jeżeli się po tobie zawsze dużo spodziewał, to, powiada, przeszedłeś jego oczekiwania z kretesem. Pisze, że twoje Centaury przypominają najświetniejszą epokę rzeźby klasycznej, i, powiada, do bani z Francuzami przy tobie!
— Jakto? To powiada: do bani?
— No, jak powiada, to powiada, dość, że przeczytaj sam, jak cię chwali. On, mówi, niby ty, łączy w sobie harmonię, toby się Czempiński ucieszył, jak pies w jatkach, klasyczną, grecką, z prawdą natury w pojęciu współczesnego człowieka, ale, powiada, nie przesadzasz, nie szarżujesz w naturalizmie, jakkolwiek jesteś zupełnie, nawskróś oryginalny, znać w każdym calu twego marmuru umiłowanie helleńskiej rzeźby nieśmiertelnego piękna...
— Cóżeś ty się tego na pamięć nauczył?
— Powiada, że dawno nie tylko polska, ale i współczesna sztuka nie wydała nic takiego, jak Centaury, zwłaszcza, jeżeli się zważy, że autor jest młodym, dwudziestosiedmio­‑letnim człowiekiem. Wampir w zdumienie go wprawił. Krytykuje wprawdzie to i owo, powiada, że jeżeli w rysunku jesteś zupełnie doskonały, to w kolorycie możeś tu i owdzie trochę chybił, ale przedewszystkiem gębę rozdziawia wobec tego, że jeden i ten sam człowiek potrafi tak rzeźbić i malować. Nie waham się, pisze, porównać pana, a raczej teraz już Romana Rdzawicza, ze zdumiewającymi wszechstronnymi talentami epoki włoskiego renesansu.
— Wiesz Tężel, rzuć ty rzeźbę i weź się do recytatorstwa.
— Nakoniec, mówi, tylko tak dalej a będziesz miał europejską sławę... Poczciwy ten stary Bronn. Pocałowałbym go wszędzie. Zaraz jutro do niego pójdę. I Pan Bóg dobry, że go tu właśnie na tę porę przysłał. Bo i jemu przyjemnie, i tobie musi być przyjemnie, że on pierwszy o twoim pierwszym naprawdę wielkim występie pisze. A pamiętasz, jak ci nieraz mówił: panie Łdzawicz, panie Łdzawicz, pan ma głuby talent, tylko natuła, oj ta natuła; Panie Łdzawicz, panie Łdzawicz!... Pamiętasz? Poczciwe to Bronnisko, jak Boga kocham. Żeby miał tyle szczęścia, co pies pcheł. Ale, dajże zapałkę, to przeczytasz.
— Pocóż, kiedyś mi wszystko opowiedział. A w innych gazetach jest co?
Tężel rzucił na stół plik papierów i rzekł:
— Jeszcze nic. Kupiłem wszystkie gazety wieczorne w kiosku i przejrzałem pod latarnią, ale jeszcze w żadnej nic niema, tylko w tym Kuryerze. Czytałem po drodze, dobrzem oczu nie wypatrzył. Cieszysz się?
Rdzawicz nic nie odpowiedział, Tężel zaś, uderzywszy się ręką po udzie, począł śpiewać wesoło:

Dali mi jom dali
Piknie zubirali
Inom musioł pocekać...

Wynalazł zapałki, zapalił lampę i włożywszy obie ręce do kieszeni, stanął przed Rdzawiczem, mówiąc:
— Wiesz ty co, idź ty na ten raut.
— Nie chce mi się.
— Naprzód zrobisz pani Przerwicowej uciechę, a to takie miłe i kochane stworzenie. Żebyś ty taką... — urwał i trzepnął sobie mimowoli ręką po ustach. — Wiesz, jak Boga kocham, ja nie znam drugiej takiej serdecznej kobiety, jak to Przerwicątko. Misia jest dobra nadzwyczajnie, ale Misia, choć piękniejsza, bo cóż, Przerwicowa jest bardzo ładna, ale żadna piękność nie ma ani ćwierć tego wdzięku. I potem, bądź co bądź, to jest paniątko, a Misia dziewczyna edukowana. Widziałeś ty, jak to ładnie siada? A jak idzie po ulicy, powoli, nosek naprzód, i tylko się kiwa z nóżki na nóżkę.
— Cóż ty się kochasz w Lorze, że się tak rozpajęczasz?
— Nie kocham się, ale ją strasznie lubię.
— Ją wszyscy muszą lubić.
— A ta druga, jej siostra, ta pani Bisza, o, to dyabełek! To numer! No, pójdziesz na raut?
— Nie, nie chce mi się.
— Idź, mój drogi. Obetkasz się sławą, jak kot salcesonem.
— No, raześ przecie psa zluzował na odmianę. Musiałbym się ubierać...
— A cóż? Frak i basta. Jak nie masz czego, to skoczę do miasta i przyniosę ci.
— Nic nie mam. A ni krawaty, ani rękawiczek.
— No, to dymam. Oddasz mi pieniądze później. Siedm i pół, prawda? Poczciwy ten Bronn! Jak Boga kocham — gdzież moja czapka?... — takbym go...
Wypadł jak bomba z pracowni.
Natychmiast po wyjściu Tężla, Rdzawicz odłożył na bok swoją udaną nonszalancyę wobec artykułu profesora Bronna, przeczytał go uważnie raz i drugi, potem przeszukał najstaranniej inne gazety, czy istotnie nic w nich niema o jego wystawie, raz jeszcze przeczytał recenzyę Bronna i zaczął układać na stole gazety, tak, jak pierwej, aby Tężel nie poznał, że je ruszał i otwierał. Ponieważ poukładać je zupełnie tak samo było trudno, zgarnął je wszystkie ze stołu na ziemię, z wyjątkiem Kuryera, którego schował do szuflady. Wpadł w dobry humor, uczuł się nadzwyczaj pełnym energii i ochoty do wszystkiego i był zdecydowany pójść na raut. — Cóż mi to szkodzi — myślał — niechże się »obetkam tą sławą, jak kot salcesonem«. Wiecznie siedzę, dyabli wiedzą gdzie, albo w dziurze, jak tu. Pójdę, co mi tam! Cóż mi zrobią? Niech się gapią, jeżeli mają ochotę. I czy to mnie pierwszego coś podobnego spotkało? Mało tam takich będzie jak ja? I dla czegóż takby się mną mieli specyalnie zajmować ludzie? A zresztą, odi profanum vulgus et arceo. Przytem zrobię przyjemność Przerwicowej...
Rdzawicz wiedział, że jej ogromnie zależy zawsze na tem, aby on był świadkiem powodzenia Jerzego. Czuł to, że ta kobietka, jakkolwiek zbyt dobra, aby mu życzyć inaczej, jak tylko jak najlepiej, nie chciałaby, aby jego rosnące imię miało być głośniejsze kiedykolwiek, niż imię Jerzego — i bała się tego. Naprzód Rdzawicz, jako rzeźbiarz, mógł zdobyć sławę europejską, co piszącemu po polsku jest prawie niepodobieństwem; następnie, jakkolwiek Jerzy, od Rdzawicza starszy, w tej chwili więcej był od niego znanym i uznanym: nadzieje, jakie rokowano Rdzawiczowi, były nierównie większe od tych, jakie rokowano Jerzemu. Pani Laura nie chciała o tem wiedzieć i udawała, że nie wie, ale nie wiedzieć nie mogła. Wpadła raz w pasyę i nie mogąc wytrzymać, wybuchnęła przed mężem. Przerwic jednak uśmiechnął się całkiem spokojnie i powiedział jej: Moja droga, trzeba się z tem zgodzić, że takich ludzi, jak ja, rodzi się naraz dziesięciu, a tacy, jak Rdzawicz, rodzą się raz na dwieście lat. Pani Laura wpadła w taką pasyę, że tupnęła nóżką, krzyknęła: »Ziuci jest głupi!« i rozpłakała się. Przerwic sam mu o tem mówił, śmiejąc się serdecznie ze swojego »różowego maleństwa«.
Co do Maryi, to jej nie spotka, Przerwicowa go zapewniła... Spotkać może wprawdzie jej »lejbgwardyę« — — ale zbyt wiele zaszczytu dla tych durniów, gdyby sobie co z nich robił. Borzewski? Cóż jest Borzewski? Jakiś sobie majętny jegomość z Ukrainy z pięknie podczesanymi wąsami i w spiczastych lakierkach, o którym wiedzą w jego powiecie, tacy sami, jak on, i kilkadziesiąt, a choćby kilkaset osób w Warszawie, także takich samych, jak on... Cóż to jest Borzewski? Korcami możnaby zbierać takich szlachciców z pięknymi wąsami i w spiczastych lakierkach. Był las, nie było nas, będzie las, nie będzie nas. Borzewski jest podrzędnym, pierwszym lepszym z brzegu pionkiem na szachownicy świata, bo przecież na urodzie, majątku i spiczastych lakierkach świat nie stoi. Borzewskich jest mnóstwo, mnóstwo jest pospolite, pospolite nic nie znaczy, Borzewski jest nic.
Zgasił lampę, zamknął pracownię i poszedł na górę, do mieszkania, zostawiając przy klamce kartkę dla Tężla z napisem: »na górze«. Rad był, że zobaczy dużo ludzi, dużo światła, ruch, ożywienie, zabawę. Od jakże dawna nigdzie już nie był pomiędzy ludźmi! Widywał wprawdzie tłum na Corso w Neapolu, w kasynach miejskich i salach gry i koncertów w Monte Carlo, na placu świętego Marka w Wenecyi, ale ten tłum był mu zupełnie obcy i on wśród niego czuł się obcym i odbitym od swoich. Z przyjemnością też myślał, że się elegancko ubierze, że wdzieje frak, którego już blizko rok na sobie nie miał, że włoży cienkie lakierowane trzewiki i weźmie cienką chustkę od nosa.
Kończył się właśnie ubierać i oglądając się w lustrze, powiedział sobie: no, ostatecznie taki znowu strasznie brzydki nie jestem i jest we mnie »coś« — kiedy Tężel wpadł na górę, tupiąc po schodach, jak łoś po kamieńcu.
— Dobre? Co? — krzyknął zasapany, rzucając na stół rękawiczki i krawatkę.
— Doskonałe, dziękuję ci.
— Pokażże się, obróć się.
— Cóż, nieźle wyglądam?
— Lord jesteś, daj cię katu, lord! Jak Pana Boga kocham! Kobiety będą topniały.
Rdzawicz odwrócił się. Tężel zaklął na siebie w myśli, sądził bowiem, że zrobił ostatnią uwagą Rdzawiczowi przykrość i że ten się dlatego odwrócił; ale Rdzawicz odwrócił się dlatego, że się na tę uwagę Tężla mimowoli z pewnem zadowoleniem uśmiechnął, a nie chciał, aby Tężel ten uśmiech spostrzegł, bo się wstydził. Wstydził się po prostu tego, że Tężel mógłby ostatecznie pomyśleć, że go jakieś inne kobiety, oprócz Maryi, mogą interesować, i nie chciał, aby Tężel przypuścił, że on już przestaje cierpieć. Nie chciał się do tego przyznać i sam przed sobą, a jednak w tej chwili czuł, że nie jest tak złamanym, jakim się sam sądził — przez dziesięć miesięcy.
Gotów był i pojechał na raut. Tężel żałował, że nie ma fraka, bo takby był chciał widzieć tryumfy tego »ultrarenesansowego chłopaka«...
Po drodze Rdzawicz myślał o kobietach, które może spotkać. Przypomniał sobie bukiet i zaczęło go interesować, kto go mógł przysłać i czy ta osoba będzie na raucie?
— Nie przysłali mi go przecież ani koledzy, ani wierzyciele — myślał. — Skoro się taki bukiet przysyła, to daje się do myślenia... A przedewszystkiem będzie wkoło tak dużo kobiet, oczu i brylantów, kobiecego głosu i kwiatów — — to morze, ten nurt kobiecości, des Weiblichen, w który się na zebraniach publicznych zanurzyć można. Będzie dużo szelestu jedwabiu i atłasu, szelestu kwiatów we włosach i u gorsów i bransoletek na ramionach, szelestu sukien na trzewikach i szmeru trzewików na posadzce... Będzie ogród kobiet, wielki gaj, w który wejść będzie można, jak rozkochany w zapachu mirtów Faun, błędny od drzewa do drzewa. Te wszystkie spojrzenia zleją się w jedną tęczę światła, wszystkie głosy w jeden ton czarodziejskiego fletu, wszystkie ruchy i wszystkie ciała w jedną miękką, w łuki płynną falę... Tyle łon, tyle kibici, tyle ust, tyle ramion, tyle stóp... Będzie to zupełny labirynt, pośród którego błąkać się będzie można... Jak one się będą przeginały w chodzie te kobiety, co za przepyszne grupy tworzyć będą... Oto tam, ta brunetka z wypukłą piersią w tył się przechyla, i odwracając lekko poza siebie głowę, szepce — — a bije z niej pragnienie, jak z róży woń... A tam, ta blondyna cudowna, z całym błękitem nieba w oczach, jak miękko, jak ponętnie siedzi, patrząc na kształt swych nóg pod białym atłasem sukni; niby słucha, co do niej mówią, a naprawdę upaja się tych swoich nóg kształtem, rysującym się tajemniczo i czarownie, cała w nich rozkochana, rozmiłowana w sobie, rozlubieżniona sobą...
On wchodzi — — wszyscy zwracają się ku niemu, pokazują go sobie, mężczyźni usuwają mu się z drogi uprzejmie i grzecznie, kobiety chcą z nim mówić, zbliżają się, patrzą nań błyszczącemi oczyma, rozchylają usta i pochylają się blizko, blizko... Tak dawno nie był między ludźmi w kraju, opuścił go zaś w chwili dla artysty najmniej przyjemnej, kiedy dopiero zaczyna na siebie zwracać uwagę i budzi niedostępną w takich razach ironiczną nieufność filisterskiego ogółu.
Przytem ma za sobą historyę, ma nieszczęśliwą miłość, wędrówkę, tajemnicę serca... Nikt nie wie, co się z nim działo, co się w nim dzieje? co w nim jest? Odcięty, odbity od stada, oto nagle się zjawia, promienny w chwale swej twórczości i ciemny tajemnicą duszy, wyższy nad tłum i zagadkowy, Child­‑Harold drugi... Będzie mówił tak, jak żeby coś w sobie krył, no, i nie będzie kłamał, bo kryje... Za jego uśmiechem musi być znać gorycz i ból, w jego łagodnej, subtelnej, przyciszonej rozmowie wyższego człowieka: ironię zupełnej apatyi, zupełnej obojętności na to, co się wkoło dzieje, na wszystko... Nagle wzdrygnął się nerwowo w karetce, która go wiozła na raut i milczącym tym myślom swoim odpowiedział głośno i ostro: Sport! Sport! Sport będę z tego robił?! Sport z tego, co mi życie złamało?! Sport z niej?!... Ale równocześnie mówiąc tak, czuł, że naprawdę jego życie nie jest przez katastrofę z Maryą złamane i że sam w siebie chce to wkłamać, zarazem zanadto żywotny, aby chciał, żeby tak było, i zanadto romantyczny, aby stanowczo i nie chciał. Tymczasem dorożka zajechała na miejsce.
Rdzawicz wyskoczył i sam ucieszył się swoją elastycznością, jakby odzyskaną na nowo. Niby poprawiając, przekrzywił trochę szapoklak na głowie z pewną junakeryą i począł wchodzić na jasno oświetlone i strojne kwiatami schody, uderzając rękawiczkami, które trzymał w ręku, o paltot. W garderobie zauważył, że przeszła koło niego jakaś oryginalna, ruda, dosyć wysoka i blada kobieta, lat może około trzydziestu. Zauważył, że spojrzała na niego i że miała ciemne brwi i ciemne oczy.
Wszedł na salę.
Miał to być wielki raut w połączeniu z koncertem i żywymi obrazami, zupełnie oryginalnie obmyślony przez kilka dam z arystokracyi i bogatej burżuazyi. Środkiem ogromnej sali biegł między dwoma rzędami krzeseł ku estradzie, szeroki pasaż, ale krzesła nie były poustawiane regularnie, jak zazwyczaj, tylko porozrzucane w grupy koło małych, eleganckich stolików. Mnóstwo światła, mnóstwo kwiatów w festonach, girlandach, mnóstwo kwitnących w wazonach, wielkie oleandry, mirty, fikusy. Na estradzie fortepian czarny i połyskujący, i u góry, ponad nią, zaimprowizowana, wzniesiona kurtyna.
Kiedy Rdzawicz wszedł, było już pełno w sali. We drzwiach opuściła go cokolwiek pewność siebie i uczuł, że dawno nie poruszał się w tłoku i na bardzo woskowanej posadzce. Zrobiło mu się od razu duszno i uczuł, że jest stworzonym do bluzy i rzeźbiarskiego atelier, a nie do fraka i sal balowych; czuł się zarazem cokolwiek zażenowanym i cokolwiek królewskim w tej ciżbie, która wobec niego nie czuła się ani zażenowaną, ani królewską, nie chcącą na siebie zwrócić jego uwagi, ani też zwracającą na niego swoją. Odechciało mu się od razu tryumfów, a zachciało dobrych znajomych, przy których możnaby usiąść i którzyby wiedzieli, kto on jest i do czego ma prawo.
Ujrzał wreszcie Przerwiców; siedzieli po lewej stronie pasażu od wejścia, w środku sali, oni oboje, pani Bisza, przy nich jakiś stary, siwy pan z dużymi wąsami i dwie panny. Wysunął się z tłumu i podszedł ku nim.
Pani Laura, spostrzegłszy go, klasnęła końcami palców obu dłoni i zawołała prawie głośno: — Romek! — poczem zaczerwieniła się mocno i wyciągając ku niemu rękę, rzekła zmieszana:
— Przepraszam pana, ale takem się ucieszyła, że pan przyszedł. Zresztą przypuszcza pan zapewne, że o panu nie mówimy między sobą po nazwisku. Wuju Stasiu — zwróciła się ku siedzącemu obok siwemu panu — pan Roman Rdzawicz, kuzyn Jerzego; mój wuj Rosieński. Pan Rdzawicz — dodała, przedstawiając go pannom.
Rdzawicz uścisnął rękę siwego pana, skłonił się pannom i usiadł na zrobionem sobie miejscu, między panią Laurą a młodszą z panien.
— Moje kuzynki, córki wuja — mówiła pani Laura, chcąc od razu przełamać pierwsze lody — były dziś na wystawie i bardzo były pana ciekawe.
— A tak. Tak mnie chcjało sję widzjec kiedy rzezbjarza — odezwała się zupełnie prosto z mostu, mocno z litewska po białorusku, siedząca obok Rdzawicza panienka. Wszyscy uśmiechnęli się, ona zaś podobnie równie po prostu popatrzyła na około. — A pan i maluje? — zaśpiewała dalej.
— Maluję, proszę pani.
— My raz w Sorgajłach cała noc malowalim kraszanki na Swięcone. Spac chcjało sję, ale cjocja kazała malowac, tak nie można było. Bardzo sliczne były te jajka. Nawet kniaź Birkudź chwalił.
— A któż to jest kniaź Birkudź?
— A to jeden bardzo sliczny człowiek. Musji byc przyjedzie tutaj na wyścigi. Wszystkie panny sję w nim kochają na Litwie. To ideał.
— A ty, Mignon, masz swój ideał? — spytał Przerwic.
— Ja? Nie znalazłszy.
— A jakież warunki musi mieć twój ideał?
— Musji byc brunet i dumny.
— A kniaź Birkudź nie jest brunet i dumny?
— Może on i dumny, ale blondyn — odparła panna.
Rdzawicz, który dotąd przypatrywał się głównie swojej sąsiadce, ślicznej szesnastoletniej brunetce o czarnych z zielonym połyskiem źrenicach na niebieskawych białkach pod olbrzymiemi rzęsami, patrzących z zupełnie legendową naiwnością na świat, spojrzał teraz na drugą pannę Rosieńską, siedzącą między ojcem, a panią Biszą. Oczy ich spotkały się i chwilę zatrzymały na sobie, poczem panna przysłoniła swoje powiekami o równie ogromnych ciemnych rzęsach, jak u siostry.
Ta mogła mieć lat ośmnaście, była szatynką lekko bladą o szaro­‑niebieskich oczach, dużych i głębokich, a oczy te uczyniły od razu wrażenie Rdzawiczowi, że można w nie iść, jak w las; rysy miała delikatne, mniej ładne, niż u siostry, ale zwracające od razu uwagę, zwłaszcza nos miała śliczny, trochę orli, i przepyszne, wiśniowej ciemnej barwy usta, takie, o których się mówi, że są »stworzone do pocałunków«. Białą miała szyję, pełny, szlachetny biust i wązką rękę. Twarz jej bladawa i wytworna, miała w sobie jakiś smutek, jakąś w wyrazie myśl tęskną i pragnącą a tajoną, i ten wyraz był przedewszystkiem wymową jej twarzy.
— W tej dziewczynie coś się wewnątrz pali i to nie jest pierwsza lepsza z brzegu — pomyślał Rdzawicz, któremu jej uroda od razu podziałała na zmysły. — Ciekawym, czy i ona tak »przecjąga«?
I zwracając się ku niej, spytał uprzejmie:
— Jak pani znajduje tutejsze towarzystwo?
— Bardzo sympatyczne — odparła panna leciutko śpiewnym akcentem, podnosząc nań swoje duże, głębokie oczy. — Kobiety są po większej części przystojne i dobrze ubrane.
— Nigdzie się tak nie ubierają, jak w Warszawie — ozwał się pan Rosieński, siwy, lat około sześćdziesięciu.
— Kobiety się powinny ubierać jak najstaranniej. Róża jest róża, ale ładny wazon jest ładny wazon. Szkoda tylko, że nie nosi się greckich fałdzistych, nieszytych materyj — rzekł Przerwic.
— Ładniebyśmy w tem wyglądały, kuzynku — uśmiechnęła się starsza panna Rosieńska.
— Czemu-że? — ozwała się młodsza. — Jabym sobie zaraz zakazała takie u Hersa, żeby tatko pozwolił. Zadzjałabym i cóż?
— Bajeczna figura! — zawołał Przerwic, który się z niezmierną rozkoszą wpatrywał w tę pannę.
— Figura nie figura — odcięła się urażona. — Także grzeczność.
— No, że jesteś figura, Mignon, to już daruj — rzekł pan Rosieński z miną seryo.
Rdzawicz patrzał kolejno na panny Rosieńskie, obie ubrane w blado­‑zielone suknie z kwiatami, co przypominało Zosię z »Pana Tadeusza« i łąkę. Biła też od tych dziewczyn jakby woń pełnych pasiek i zagajów wsi, jakiś jakby zapach kwitnących jabłoni i młodych brzóz i zboża w słońcu.
— Przejdźmy się — rzekła, powstając, pani Laura. — Poda mi pan rękę, panie Romanie?
— Służę pani.
Pan Rosiński podał ramię pani Biszy, Przerwic zbliżył się do starszej panny Rosieńskiej, ale ta uśmiechnęła się i rzekła:
— Niech kuzynek poda ramię Różyczce, będzie się kuzynek lepiej bawił i większą ma na to ochotę, prawda?
— Zrób tak — ozwała się pani Laura, odwracając głowę. — A ty Elu chodź z nami.
— Teraz niech mi panie wytłómaczą — rzekł Rdzawicz, prowadząc panią Laurę — dlaczego jedna z pań litwinizuje tak bardzo, a druga tak mało?
— One wcale nie są Litwinki — odpowiedziała pani Laura — tylko ciocia Rosieńska jest chora na krzyż i nie mogła się zajmować ich wychowaniem, więc wychowywały się u swoich krewnych na granicy litewsko­‑białoruskiej. Ela była tam krótko i nie zdążyła się rozakcentować, ale Mignon siedziała tam z małymi wyjazdami sześć lat i śpiewa, jak żeby była przynajmniej kniaziówna Birkudziówna z domu. Ona mi mówi ciociu, ale to tylko przez zbytek szacunku dla mego wieku.
— Mignon za dwa tygodnie skończy szesnaście lat — rzekła panna Rosieńska.
— Strasznie jest naiwna. Powinnaś ją rozwijać jakoś.
— A uczy się doskonale i wszyscy powiadają, że jest bardzo zdolna. Jak ją poznasz bliżej, Lorciu, to zobaczysz, że ona jest inteligentna. Ale prawda, że robi wrażenie zupełnego dziecka. Twój mąż się nią rozkoszuje.
— Ah, Jerzy jest nią zachwycony. Powiada, że jeżeli jej nie wsadzi w najbliższą powieść, to jest »polska inwencya«.
— Cóż to znaczy? — spytała panna Rosieńska.
— Zapewne to samo, co, mówiąc po studencku, »jestem gips« — powiedział Rdzawicz.
Pani Laura zaś rzekła:
— Jerzy jest chory na to, że Polacy nie mają swojej inwencyi, że nie są nigdy w niczem oryginalni. On twierdzi, że my nawet zrobimy czasem coś lepiej, niż inni, ale wymyślili to ci inni przed nami. Na tym punkcie on ma zupełną idée fixe.
— I zdaje mi się, niestety, że ma racyę — rzekł Rdzawicz.
Panna Rosieńska zaś podniosła nań swoje szaroniebieskie oczy z pod ogromnych ciemnych rzęs i spytała:
— Czy pan zna »Pana Tadeusza«?
— Znam.
— A »Pogrzeb kapitana M.« albo »Złotą czaszkę«?
— Także znam.
— A »Farysa«?
— Znam.
— A wie pan, z czego to jest »Na moim mieczu były wtenczas wieki«?
— Wiem.
— A teraz co będzie? — spytała, przeciągając lekko, z łagodnym i dziwnie miłym, a smętnym, jak cała jej twarz uśmiechem, panna Rosieńska.
— Jerzy nie ma racyi — rzekł Rdzawicz.
Pani Laura spojrzała na niego z widocznem zadowoleniem, co dostrzegł i powiedział:
— Cieszy się pani, żem skapitulował.
— Cieszę się. Z patryotyzmu — dodała z uśmiechem. Nagle odwróciła się do Przerwica i wskazując mu głową dosyć wysoką brunetę o za dużej twarzy i nieładnym nosie, rzekła: — Patrz-no Jerzy. Pani Leokadya Sępowska.
— Kto to jest? — spytał Przerwica Rdzawicz.
— A to jest jedna pani, która opowiada o sobie, że miewa takie bicia serca, aż się doktorzy obawiają, aby jej chrząstki nie popękały, i szuka — — szczęścia. Kieszonkowe wydanie »Hrabiny Idalii« Słowackiego. Strzeż się jej, bo cię wyprowadzi w nocy w las, powie ci, że masz wnikający w duszę głos i że dla niej u mężczyzny nie istnieje nic, tylko oczy i usta, albo każe ci usiąść obok na malutkiej ławeczce i wetknie między siebie i ciebie parasolkę, »pewna«, że tej dyskretnej linii demarkacyjnej nie przekroczysz, ale zarazem »pewna«, że masz na to dyablą ochotę. Zasypie cię frazesami z Bourgeta, Lemaitre’a, Maupassanta, D’Annunzia i swoimi na tym sosie, a kiedy już nie możesz wytrzymać tej histerycznej piły, pożegna cię gorzkim śmiechem rozczarowania. Kapitalny okaz.
— Złośliwy jesteś, kuzynku — rzekła starsza panna Rosieńska, młodsza zaś spytała:
— Coże to jest histeryczna piła, wuju Jurku?
— To jest tak, jakby kto paczulą smarował chleb — odparł Przerwic.
Mignon popatrzała na niego wielkiemi oczyma, nie zrozumiała, i kiwnęła głową na znak, że rozumie.
Nagle zabrzmiał srebrzysty dzwonek od estrady i w sali poczęło się uciszać. Na estradzie ukazała się uproszona do deklamacyi aktorka, niebardzo młoda, ale jeszcze piękna, mocno dekoltowana i z ogromnymi brylantami w uszach i u gorsu.
— Twoje wiersze — szepnęła pani Laura, blednąc ze wzruszenia.
— Aha — odparł spokojnie Przerwic — zacznie od »Kolumn«.
Publiczność uciszyła się, ugrupowała, a deklamatorka rozpoczęła mówić. Po »Kolumnach Samsona« nastąpiła »Otchłań«, a kiedy oklaski były duże, artystka zadeklamowała innego już autora wiersz, zaczynający się od strofy:

»Sama nie wiem, kogo wolę,
Czy Antosia, czy też Józia?
W takim samym ambarasie
Jest na pensyi także Rózia«...

i tak dalej.
Wiersz się kończył:

Józio... Antoś... Sama nie wiem,
Bo stokrotka może kłamie — —
Nikt mi z państwa nie poradzi?
To już chyba powiem mamie...

Zerwała się po prostu szalona burza oklasków. Sala huczała od braw. Krzyczano: »bis! bis!« bez upamiętania. Wówczas deklamatorka uczyniła minę smętną i rzewnym głosem poczęła mówić wiersz drugiego z »kolegów« Przerwica. Wiersz ten rozpoczynał się od strofy:

Obrazeczek mu dała do ręki,
Uczyniła mu krzyżyk nad głową,
I pożegnał chateńkę mateńki
I w świat ruszył zieloną dąbrową...

Zapanowało głuche milczenie w sali; panie podnosiły batystowe chusteczki do ócz. Ostatnia strofa o zapłakanej u okna dziewczynie i mogile w pustej, obcej stronie, wywołała kilka głośnych szlochań. Burza oklasków była równie silna, jak poprzednio. Autorowie obu wierszy, długowłosi i poetyczni, stojąc pod ścianą, spoglądali z daleka z tryumfem i politowaniem na Przerwica.

— Jestem pobity na łeb — rzekł Przerwic z zupełnie obojętnym uśmiechem. Ja miałem succès d’estime, ale moi »koledzy« istotnie rozentuzyazmowali publiczność. Gdyby była powiedziała Evviva! byłbym jakoś wytrzymał konkurencyę; karmelkom i opłatkom tylko bomby dotrzymują u nas placu.
— Dawniej byłbyś wściekle zły — rzekł do Przerwica Rdzawicz. — Powiedz mi, skąd się w tobie teraz taka pogoda bierze.
— Stamtąd — odparł Przerwic, wskazując głową żonę.
Pani Laura jednak nie przyjęła z takim samym stoicyzmem succès d’estime swego męża: była zła i miała mars w oczach.
— Ziuci? — rzekł Przerwic z silnym wyrazem zdziwienia.
— A bo jestem zła — odpowiedziała pani Laura. — Wszyscy przecież wiedzą, że ci tamci dwaj do pięt nie dorośli!
— No to niech ci to wystarczy. A teraz słuchaj, Mattini. Patrz-no, Mignon, ten jest i brunet, i dumny; widzisz, jaką ma minę?
— Ot spiewadło jakieś. Cjocja Nascja na imieniny wujaszka sprowadziła spiewaków ze Smoleńska, to sję im jesc dało w sieni.
— Ależ to jest europejska sława!
— At! Pewnie nawet nie urodzony.
— Róziu! — rzekła starsza panna Rosieńska, zażenowana.
— Cjocja Nascja zawsze kazała się naprzód dowjedzjeć kto rodzji — odparła panna Mignon.
— Psst! — szepnęła pani Bisza. — Zaczyna.
Do burzy oklasków przyłączył się grad kwiatów. Wówczas tenor, przystojny, tęgi, jak byk, z wyrazem głupim, jak u woła, upuścił, niby przypadkiem, między szalone entuzyazmem kobiety swoje rękawiczki. Powstała formalna o nie bitwa. Wyrywając sobie, panie rozdarły je na drobne kawałeczki, a kawałeczki te przyciskały do ust i chowały za gors; on zaś stał na estradzie tryumfujący, pogramiający i bezbrzeżnie głupi.
— Przecie to chyba dureń? — szepnął do Przerwica Rdzawicz.
— A dureń — ten odparł.
— Ale ciebie z twoją poezyą, a mnie z moimi Centaurami i Wampirem zgasił zupełnie.
— To zawsze tak bywa. Similia similibus. Jeszcze tego nie wiesz?
Wtem Rdzawicz, zobaczywszy przed sobą olbrzymiego, szpakowatego już mężczyznę, zawołał:
— Patrz-no co to za chłop! Żebym takiego dostał za model! Husarz czysty!
— Z twarzą kretyna, przypatrz się. To jest tak zwany hrabia Miś, z Galicyi. Ten nieszczęśliwy człowiek ma na rok trzysta sześćdziesiąt pięć posiedzeń autonomicznych i trzysta sześćdziesiąt pięć polowań z naganką. Trzysta sześćdziesiąt cztery dni poluje, a o trzysta sześćdziesiątym piątym pisze się w »ich organie«, że poświęcił przyjemność polowania dla służby publicznej. W roku przestępnym przypada na to dzień trzysta sześćdziesiąty szósty.
Nastąpiła pauza w koncercie i promenada. Panowie podawali paniom ręce, a te promienne brylantami, kwietne od kwiatów, twarze różowe od gorąca chłodziły wachlarzami z piór puszystych i opierając się na towarzyszach, rozmawiały żywo, pełne śmiechu, humoru, podrażnione same i drażniące. Fala głów, grająca barwami włosów, pereł, kwiatów, dyademów złotych i brylantowych trzęsących się gwiazd, kołysała się nad falą białych, obnażonych ramion i białych obnażonych pleców. Tłum kobiet zamienił się w jakąś jedną płynną i płynącą masę, pełną światła, krągłych linij i szerokich płaszczyzn, pełną wyzywających ponęt i oszałamiających podrażnień.
— Pamiętasz, co w Don Juanie napisał Byron o Briareusie? — szepnął do Rdzawicza Przerwic.
Rdzawicz zaś spoglądał na pannę Elę Rosieńską z coraz większem zajęciem. Przedewszystkiem uderzało go w niej to, że była niesłychanie czysta; głębokie oczy i jej pogodne, równo sklepione czoło, czyniły wrażenie, jakby przez nie nigdy nie przechodziła żadna myśl brudna, nizka i niegodna, gdy natomiast usta wołały: pragnę!... Ta dziewczyna wydawała mu się, jakby kwiat o świcie, kiedy jeszcze mgły poranne wiszą nad ziemią, ale już perleją i przezłacają się w słonecznym wschodzie i kiedy krople rosy na kwiatach poczynają brać w siebie blask i świecić. O tej porze kwiaty są tak czyste, jak nigdy, i woń mają świeżą i śliczną, choć kolory jeszcze nie rozbudzone i jakby trwożne. Są przy tem jakieś smutne i dziwnie ciche.
Rdzawicz czuł, że jakaś żądza przylgnięcia do tej dziewczyny ogarnia go coraz silniej. Uczucie, jakiego doznawał, było dlań całkiem nowe, bo jeżeli z jednej strony pożądał jej zmysłami, to z drugiej szedł od niej ku niemu jakiś spokój duchowy i czystość jej myśli jakby przelewała mu się od niej w duszę. Był to czar, jakiego nie znał dotąd: czar łąki, pełnej słodkich zapachów i łagodnych barw, czar przyrody zupełnie takiej, jak jest, żywiołowej, prostej i tą prostotą jakby świętej.
Żadnej kokieteryi, żadnej sztuki nie widział w pannie Rosieńskiej: zdawało mu się, kiedy patrzał na jej usta, że ona lada chwila mogłaby wyciągnąć do kogoś ręce, założyć mu je na szyję i powiedzieć głośno wśród całego tego tłumu: kocham, bo mi to jest wrodzone... — gdy patrząc na jej oczy i czoło, widział wstyd kobiecy i dumę, które w niej wyrobiła cywilizacya i które w niej musiały być bardzo silne.
Stała ze schyloną trochę głową, dotykając ust skrajem wachlarza, podobna razem do Charyty i Dyany. Rdzawicz uczuł, jak mu się coś wewnątrz, w piersiach pochyla ku tej dziewczynie; spojrzał na nią, a równocześnie ona podniosła nań z pod wielkich rzęs swoje głębokie oczy. Ciepło ogarnęło Rdzawicza, albowiem przez jedno ledwo dostrzegalne mgnienie te oczy coś mu chciały powiedzieć, poczem znów stały się ciche, łagodne i smętne i przysłoniły się powiekami o ogromnych rzęsach. Cicha i dumna czystość spała niebudzona na czole panny Rosieńskiej, zaś jej wiśniowe i jakby do pocałunków stworzone usta, wołały: pragnę!...
Rdzawicz dostrzegł, że pani Laura spojrzała na niego i na Elę bardzo dyskretnie jakimś, jakby wilgotnym od wzruszenia wzrokiem, a równocześnie zdało mu się, że obejmuje go sen, i że głowa jego jakby skłania się, aby się oprzeć. Wtem zbliżył się lat około trzydziestu siedmiu mężczyzna, wysoki i chudy, zupełnie ogolony, z długimi płowymi włosami, długim, zagiętym w dół nosem, dwiema długiemi brózdami od kości policzkowych ku brodzie i pewnem zaniedbaniem w zawiązaniu krawata i począł się witać poufale i po przyjacielsku z panem Rosieńskim i pannami, oraz cokolwiek etykietalniej, ale bardzo mało, z Przerwicami i panią Biszą. Rdzawicz zauważył, że z Elą uścisnęli sobie ręce niezwykle serdecznie i mimowoli, szybko, jak myśl, kąty ust ściągnęły mu się na wewnątrz ku dołowi, brwi drgnęły nad oczami, z mózgu zaś do ust błysł mu jak płomień wyraz: »Moja jest!...« Zaćmiło mu się wszystko i czuł że gotów jest, nie zastanawiając się nad niczem, krzyknąć: »kocham!«, jeżeli za ten krzyk utrzyma się przy wyrazie: »Moja jest!...« W tej chwili chudy i wysoki człowiek, spostrzegłszy, że Rdzawicz należy do towarzystwa, zbliżył się ku niemu i podając mu rękę, rzekł ze swobodną grzecznością światowego człowieka: Leon Morski.
Rdzawicz nazwisko to, zresztą arystokratyczne, znał od dawna: Morski, który mieszkał stale za granicą, miał sławę ogromnego talentu muzycznego i równie sławną opinię ogromnego dziwaka. Jemu zaś także widocznie nie było nieznane nazwisko Rdzawicza, uśmiechnął się bowiem życzliwie i potrząsając silnie jego ręką, począł mówić ogromnie prędko i niedbale, mieszając wszystko razem.
— Bardzo się cieszę, że pana poznaję. Odkądże to panny Rosieńskie bywają w tak porządnem towarzystwie? Opowiedziały już panu o tem, jak się sadzi, czy tam sieje, czy tam może i sadzi buraki, ile jajek kury znoszą, co zjadł Miluś na śniadanie, i że pan Kalasanty Wątróbski ma nową szpilkę w krawacie, a pan Antyfanty Wiejskogłupski cztery nowe kuce do wolanta?
— Nie, panie, jeszcze mi tego panny Rosieńskie nie opowiedziały — odparł Rdzawicz, usiłując odpowiedzieć nie niegrzecznie.
— No, to panu opowiedzą, czekaj pan. Bardzo się cieszę, że was tu spotkałem, moi państwo. Przed trzema godzinami przyjechałem z Londynu. Chlapanina tam, aż strach. Cóż tu robią na tym raucie? Ten osioł Mattini tam stoi. Śpiewał? Bo dopiero co przyszedłem. Mignon, nie gap się tak na tego oficera. Jakże urodzaje panie Stanisławie? Ślicznie pani wygląda, pani Lauro, okropnie dawno pani nie widziałem. Słyszałem Paderewskiego w Nowym Yorku. Powiadam wam, świat się kończy i nie zaczyna, ale nie rozumiem, jak można tak grać na zawołanie? Mignon, podnieś nos. Rozumiem grać wtedy, kiedy się chce, ale nie wtedy, kiedy się zapowiedziało. Cieszę się, mocno się cieszę, że was tu widzę. Pani Elżbieta przytyła na ostrze noża. Cóż ja tak gadam i gadam. Niechże kto co powie. Przepyszne są pańskie rzeczy, panie Rdzawicz. Dostałbyś pan złoty medal w Salonie, albo w Glaspalaście. Słowo daję, że my Polacy jesteśmy ludzie zdolni i jeszcze się nie damy. Nie wie pan, gdzie jest teraz Menter? Ale, prawda, cóż to pana może obchodzić? No, chodźmy stąd. Któż nie ma pary?
— Ja — rzekła pani Laura, wsuwając rękę pod ramię Morskiego. — Dotąd korzystałyśmy obie z Elą z grzeczności pana Rdzawicza.
— Bardzo się cieszę — odrzekł Morski. — Nie miałbym co lepszego do roboty, jak oprowadzać po sali te siedm cnót głównych i cztery kardynalne. Mignon, uczep się pana Przerwica i jazda naprzód. My z panią Przerwicową za nimi, pan Rdzawicz z Elą, Mignon, nie kręć się na piętach, a pan Stanisław z panią Elżbietą w aryergardzie. Strój się! Marsz! Tratatata!
— Hrabia Morski jest wart pana Czempińskiego, prawda? — rzekła panna Rosieńska. — Oryginał, jakich mało. Ciekawam, czy długo tu zabawi? My wszyscy znamy go dawno i bardzo go lubimy.
— Bardzo sympatyczny — powiedział, aby coś powiedzieć, Rdzawicz, który przedewszystkiem czuł, że ta dziewczyna opiera się na jego ramieniu i jest mu tak blizko, i który chwytał oczyma na jej ustach dźwięk słów, prawie nie rozumiejąc co one znaczą, ale widząc, jak poruszają wiśniowemi wargami Eli i słysząc ich dźwięk smętny i słodko zmysłowy. Nie mógł się oprzeć pokusie i chciał przycisnąć mocniej ramię Eli do siebie, ona jednak, jakby przeczuwając to może bezwiednie, spojrzała nań i choć w tem spojrzeniu nie było nic, tylko cicha głębia i czystość, Rdzawicz nie uczynił, co chciał. Ale usta jej wołały: pragnę!...
Rdzawicz patrzał na tę twarz i pił ją oczyma, zapomniawszy o tem, że trzeba rozmawiać. Czuł, jakby jakieś nowe życie w niego wchodziło i jakby mu się otwierał jakiś nowy horyzont życia. Przedewszystkiem jednak niosły go zmysły; »Śliczna! śliczna! śliczna! — mówił jej drganiem ust. — »Pójdź, pójdź!...« Czuł, jakby coś omdlewało w nim z pragnienia i równocześnie przędło koło Eli jakąś sieć palącą. Przepalał jej ubiór i ją samą wskróś, opłomieniał ją i zdawało mu się, że widzi swoje pragnienie, jako niesłychanie subtelną płomienisto­‑błękitną substancyę, którą Ela jest owiana cała, od stóp do głowy i ponad nią. Zarazem chciałby był wziąć w dłonie jej duszę i wyobrażał sobie, że wyglądałaby jak róża, zupełnie biała, która w jego dłoniach i pod jego wzrokiem przemieniałaby się powoli w ciemnopurpurową, o tak mocnej woni, ażby odurzony nią padł bezprzytomnie... Nigdy nie doznawał równie silnego uniesienia; czuł, że dochodzi do granicy, gdzie miesza się bez pamięci i samemu ich w danej chwili nie odróżniając, słowa: »kocham« i »pragnę«; zdolny był jednakże obejmować to myślą, że ta kobieta, która pobudza go do najwyższej ekstazy zmysłów, jaką czuł kiedykolwiek, jest zarazem najczyściejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał.
Co ona myślała i czuła: nie wiedział. Szli stosunkowo dosyć już długą chwilę w milczeniu, ona oparta lekko na jego ramieniu, dotykając sobie ust skrajem wachlarza, który trzymała w drugiej ręce. Twarz jej wydawała się Rdzawiczowi jakby weselszą, niż kiedy ją w pierwszej chwili zobaczył i razem jakby smętniejszą; zdawało mu się, że spotykają się na niej dwie nowe myśli, których tam pierwej nie było, a z których jedna rodzi się z jakiejś przyczyny jasnej, gdy druga właśnie stąd budzi jakiś niepokój. Nagle Ela podniosła nań swe duże, głębokie oczy i zaczęła mówić:
— Pan Morski jest naszym sąsiadem, to jest jego majątek leży obok naszego, bo on sam, teraz zwłaszcza, rzadko tam bywa. Dawniej przyjeżdżał częściej i zostawał czasem po kilka miesięcy. Nasze rodziny są z dawien dawna w przyjaźni, nawet są jakieś powinowactwa. Zna nas od dzieci, a Rózię trzymał do chrztu, dlatego nam mówi »ty«. Zresztą on prawie wszystkim pannom mówi »ty«.
— Przerwic to także lubi robić — wtrącił Rdzawicz.
— Tak, mnie za drugim razem, a Rózi od pierwszej chwili zaczął mówić »ty«, ale prawda, że Lorcia jest naszą blizką kuzynką.
— A dlaczegóż pan Morski nie mieszka w kraju? — spytał Rdzawicz, którego drażniło to, że Morski zna Elę od dawna i lepiej od niego, i chcąc dowiedzieć się, co ona o nim wie, a stąd wywnioskować, jaki jest między nimi stosunek.
— On ogromnie lubi podróżować, jak każdy zresztą podobno artysta, a przytem powiada, że nie może wytrzymać w kraju dla mnóstwa rzeczy, a przedewszystkiem dla swojej rodziny.
— On musi być bardzo arystokratycznie spokrewniony?
— O, bardzo, najwyżej, jak można. Niemożliwe rzeczy opowiada o swoich kuzynach. Oni mu się też odwdzięczają.
— Bogaty jest?
— Tatko, którego prosił o nadzór nad administracyą majątku, powiada, że ma dwa miliony.
— I to bardzo interesujący człowiek i sympatyczny.
— Bardzo.
— O ile wiem, on rzadko kiedy wydaje swoje kompozycye, ale podobno są śliczne. Przytem podobno ślicznie gra.
— Cudownie. Niczyja muzyka nie robi na mnie takiego wrażenia.
— Pani jest muzykalna?
— O, tak, my obie z Rózią gramy i śpiewamy. Ile razy pan Leon przyjedzie z zagranicy, odkąd jestem w domu, biorę od niego lekcye. Od niego można w godzinę więcej skorzystać, niż od najlepszych metrów przez całe miesiące. A to dlatego, że kiedy on gra, to jakby mu dusza spływała przez palce w fortepian.
— Przerwic-by pani pozazdrościł — rzekł Rdzawicz, zniżając mimowoli głos, jak kiedy się chce powiedzieć coś przykrego, ale w tejże chwili człowiek zawaha się, czy trzeba i czy można.
— Czego? — spytała nie oryentując się panna Rosieńska.
Rdzawicz chciał odpowiedzieć podobnym tonem, jak pierwej: »tego frazesu« — spojrzawszy jednak na duże, smutne i w tej chwili pytające oczy Eli, uczuł na siebie gniew, a nad nią żal, i powiedział łagodnie:
— Pani tak ładnie to powiedziała, że panu Morskiemu spływa dusza przez palce w fortepian. Nam także czasem dusza spływa przez palce w marmur albo płótno. Ale to jest daleko mniej poetyczne i kobiety to daleko mniej interesuje — dokończył, zmieniwszy już znowu usposobienie względem Eli i wydymając lekko dolną wargę, z pewnem niby skrywanem, ale naumyślnie źle, lekceważeniem. Widział, że Ela to dostrzegła i że się cokolwiek zmieszała, i zły na siebie, że jej dokuczył, a zarazem czując w tem jakąś bolącą przyjemność, dodał: — Muzyka jest daleko przystępniejsza, niż malarstwo i rzeźba. Między Michałem Aniołem a Chopinem jest jednak różnica.
— Zapomina pan o Beethovenie.
— Tak, ale »Mondscheinsonatte« gra pierwsza lepsza Lieschen, czy Aenchen i płacze nad nią, a niech pani zaprowadzi ją do kaplicy Sykstyńskiej.
Powiedział to tonem szorstkim i sądził, że panna Rosieńska albo się obrazi albo zacznie z nim dysputować, albo zrobi »naiwną« i zechce go rozbroić czemś naprzykład w rodzaju: »Czemu mi pan dokucza?« albo spojrzeniem, które mówi: »Co ja ci zrobiłam?« — ale Ela podniosła tylko na niego smutne, zdziwione oczy. On zaś uczuł chęć pochwycić jej ręce i przycisnąć do ust, zamiast czego wydął znowu cokolwiek dolną wargę i zrobił lekki ruch lekceważenia ramieniem, na którem się opierała. Pewny był, że odpowie na to w jakikolwiek sposób, bo nie uczuć i nie zrozumieć nie mogła, czekał tego, ale Ela dotknęła znów skrajem wachlarza ust i milczała, patrząc przed siebie. Wtenczas Rdzawicz powiedział sobie, że do tej kobiety nie ma już najmniejszego pociągu, spojrzał na nią z góry, z pewnem pobłażliwem politowaniem, jak na zwykłe »panieńskie cielę«, i spytał dość niedbale:
— Państwo mają dużo sąsiedztw?
— Dużo — odpowiedziała uprzejmie.
— Jest doskonale wychowana — pomyślał i mówił dalej: — Szlachta w okolicy musi mieć dobre konie?
— Wyborne.
— A do wolantów czy tam się używają kuce?
Przeląkł się i chciałby był cofnąć to, co powiedział, bo uczuł, że było grube, ale ona powiedziała mu równie uprzejmie jak pierwej:
— Czasem, ale u nas mało wogóle kucami jeżdżą, chyba dzieci. Rózia ma parę węgierskich, bardzo ładnych.
— Pobiła mnie — pomyślał, i ozwał się prosto: — Pani jest nadzwyczajnie wychowana i nadzwyczajnie mądra.
Ela uśmiechnęła się, spojrzała nań przyjaźnie i widocznie wiedząc, dlaczego on to mówi, spytała:
— Z czego pan tak sądzi?
— Z tego, że pani mnie umiała przyprowadzić do porządku tak prędko i tak łatwo. Przepraszam panią. Zawrzyjmy pokój. Chcę być pani przyjacielem.
Chciał to powiedzieć serdecznie tak, aby ją ująć, ale powiedział tak serdecznie, że przedewszystkiem ujął sam siebie, a że mu przyszło na myśl, że może tylko siebie i że się może zaawansował, uczuł się znowu zły; lecz ona uśmiechnęła się mile i odpowiedziała:
— Pokoju niema po co zawierać, bo nie było wojny i nie wiem za co mnie pan przeprasza, ale w każdym razie, bądźmy w przyjaźni.
— Za gładka — pomyślał Rdzawicz. — Nie jest to żadne panieńskie cielę, ale może być panieński lis, który spostrzegł się, że mnie »bierze« i teraz sobie wewnątrz drwi ze mnie. Zmieńmy ton. Czy pani nie wie, co teraz będzie w programie? — zapytał głośno.
Ona jednak uśmiechnęła się znowu i odpowiedziała:
— Owszem, wiem. Żywe obrazy. Ale pan skacze z tematu na temat, jak konik polny. Nie zdążę.
— Drwi! — pomyślał Rdzawicz. — Trzeba od razu uciąć. — Jednak brakło mu na razie konceptu, jej zaś usta w uśmiechu były tak ponętne i rumieniec, który ją trochę pokrasił, tak ładny, że znowu uczuł się pod urokiem, a inteligencya zmysłów krzyknęła nań: nie psuj! — rzekł więc wprost to, co w tej chwili myślał najszczerzej: — Przez swoje wychowanie i przez swój rozum pani zrobiła mi przykrość.
— Dlaczego? Nie rozumiem.
— Rozumie pani. Gdyby pani nie była udała, że pani nie wie, za co panią przepraszam, stosunek nasz stałby się był od razu prostszy i szczerszy.
— A więc przepraszam pana za to i przyjmuję pańskie przeproszenie. Pokój zawarty i nie będzie mi pan dawał do zrozumienia, że jestem niemądra.
— Ależ...
— No, już o tem niema mowy. Może komu innemu nie dałabym sobie tak od pierwszego razu dokuczać, ale pana nie mogę brać tak, jak innych.
— Dlaczego?
— Naprzód dlatego, że pan jest artystą.
— Czy mam jeszcze jakie inne prawa do pobłażliwego obchodzenia się ze mną?
Ela spojrzała na niego i nie mówiąc widocznie tego, lub przynajmniej nie wszystko, co pomyślała, rzekła:
— Tak, bo jest pan jeszcze krewnym męża Lorci, którą bardzo kocham.
Przechodzili właśnie koło urządzonego w sąsiedniej sali bufetu, gdzie kręciło się trochę osób. Morski pochylił się ku młodszej pannie Rosieńskiej i spytał:
— Mignon, aniele, nie chce się tobie jeść?
— Chce się — odpowiedziała panna Mignon.
— A cóżbyś zjadła?
— Kromka chleba z powidłami.
— No, tego to nie wiem, czy tam dostaniesz, ale może znajdziemy co innego. Czy państwo nic nie mają przeciw temu, abyśmy weszli do bufetu? — spytał, obracając się ku dwom następnym parom.
— Owszem, chodźmy — odpowiedziała pani Bisza.
— O, tam jest pyszny stół w drugim rogu w kącie — rzekł Przerwic, który wszedł z Mignon pierwszy. — Będziemy zupełnie swobodni. Mignon, prędko, żeby nam kto nie zajął.
Mignon puściła się wraz z Przerwicem pędem przez salę i dobiegłszy stołu, usiadła z takim rozmachem, aż krzesło zgrzytnęło.
— Doskonale — rzekł Morski, przechodząc z panią Laurą — ale patrzcie, jak te hrabiny, unterhrabiny i mieszczki patrzą na was zgorszone. Gdyby to zrobił mój brat stryjeczny, Wicio Morski, który ma tyle szpilek do krawatów, że go na komorze przytrzymali, bo myśleli, że przemyca, z księżniczką Izą Zasławską, toby te wszystkie baby krzyczały: jaka miła swoboda! — a że zrobił »niejaki« pan Przerwic z »niejaką« panną Rosieńską, to będą wrzeszczeć: co za zachowanie! Ale siadajmy.
Pan Rosieński ukłonił się od stołu i rzekł do Morskiego.
— Hrabina Wyczewska.
— Aha, kochana ciocia Femcia! Muszę się z nią przywitać. Zaraz wrócę, tylko jej powiem jaką impertynencyę. Ze trzy lata jej nie widziałem.
— Już — rzekł po chwili, wróciwszy i siadając na dawnem miejscu.
— Cóż pan powiedział? — spytała pani Bisza.
— Wyraziła najłaskawszą ochotę poznania panów, panie Jerzy i panie Rdzawicz. Gdyby to była zrobiła, jak cywilizowana kobieta, to naturalnie nic prostszego, byłbym panów prosił o to i przedstawił, ale ponieważ powiedziała: »Pokażno mi zblizka tego poetę i tego rzeźbiarza«, więc jej odpowiedziałem: »Niech ciocia podejdzie bliżej, to im się ciocia przypatrzy«.
— Cóż ona na to?
— Powiedziała mi, że jestem śmieszny, a ja jej, że to dziwna rzecz, bo mię przecież uważają za wyrodka z rodziny. U nas się psuje dwie rzeczy: arystokracyę i kobiety, bo się o nich za dużo mówi. Patrzcie-no, jak ta mieszczka tam siada przy Wyczewskiej, zupełnie, jak żeby była z serwskiej porcelany. Dalibóg dziwny sposób okazywania komuś szacunku przez delikatność dla własnej skóry. Ale obie są zadowolone: i ciocia Femcia i porcelana tej pani.
W tej chwili, pośród tłumu, Przerwic spostrzegł Kowala, który z za swoich okularów rozglądał się naokoło dosyć przestraszonemi oczyma: za zgodą pań poszedł ku niemu i zaprosił go do towarzystwa, uprzedziwszy pannę Mignon, że to jest uczony człowiek, skutkiem czego patrzała na Kowala, jak kot na wielkiego chrząszcza. Kowalowi widocznie podobały się te panny, gdyż się ożywił i mówił dużo i przyjemnie. Obaj z Morskim widzieli masę świata, Morski miast, a Kowal puszcz, i opowiadali o tem kolejno. Rdzawicz, siedząc koło Eli, posuwał paznogciem okruszyny chleba po obrusie i milczał.
Nie wątpił, że Ela przyznała mu »wyjątkowe prawa« nie tylko dlatego, że jest artystą i że jest kuzynem męża Lory, ale także dlatego, że musiała wiedzieć o wszystkiem, i że ma dobre i delikatne serce. Przerwicowa nic mu nie wspominała wogóle o pannach Rosieńskich, ani o tem, że mają być na raucie, ale z rozmowy dowiedział się, że bawią w Warszawie z ojcem od dwóch tygodni; dowiedział się także, że pan Rosieński zostawi je u Przerwiców na kilka miesięcy, sam bowiem musi z żoną wyjechać do kąpiel. Ta ostatnia wiadomość zelektryzowała Rdzawicza.
A Marya, a Marya... — szeptał mu jakiś głos w duszy, ale na to odpowiedział sam sobie: Ach, mam już dość... Męczę się blizko rok i cóż wymęczyłem? Czy dla tego, żem kochał, nie mogę już być nigdy ani spokojny, ani szczęśliwy? Marya nie dba o mnie, nie wie może, że żyję, cóż ja mam ciągle tylko nią i nią żyć? Czy wszelka teorya wierności nie jest głupstwem? Zresztą, jeźli uczuję, że mogę ją przestać kochać, a inną zacząć, to byłbym waryatem, gdybym dla jakiejś teoryi przy tamtej miłości się upierał, a tej bronił do siebie przystępu.
Zapewne, tak kochać Eli, jak kochał Maryę, tak bardzo, tak szalenie, tak ogromnie, nie potrafi nigdy; tej przedewszystkiem pragnie, dlatego to uczucie w nim względem tej kobiety jest tak niesłychanie silne i dla tego przesila wszystko inne, co wobec kobiety czuć można. Maryi nie pragnął mniej, ale ponieważ tam w grę wchodziła także cała jego istota psychiczna, jedne więc czynniki miłości równoważyły drugie, a zarazem tworzyły w nim olbrzymi rozwój harmonii miłości. Eli nie kocha jeszcze, ale czuje, że mógłby się dać ogarnąć temu uczuciu; fizycznie już niem jest ogarnięty, a od pragnienia fizycznego do obudzenia się instynktów psychicznych przejście jest nieuchwytne i łatwe, ponieważ naprawdę nawet jedne instynkta bez drugich działać odrębnie nie mogą i nie działają nigdy, może być tylko między nimi łudząca nierównowaga.
Eli nie kocha jeszcze, ale kochać ją może. Uczuciem względem Maryi jest zmęczony i naprawdę to uczucie nie może się już uplastycznić w naturalnej formie kochania, ale tylko w drugorzędnych i nienormalnych formach tęsknoty i żalu. Prawda, że jest do tych jego form szalenie przywiązany; prawda, że droższe mu są teraz jeszcze tęsknota i żal w stosunku do Maryi, niż gdyby mu Ela zarzuciła ręce na szyję, ale to może się zmienić, zwłaszcza, gdy będzie chciał. Nic tak nie leczy z dawnej miłości, jak nowa. W miarę, jak Ela będzie wypełniała jego istotę, musi z niej ustępować Marya, po prostu z czysto fizycznych przyczyn, dla braku miejsca. Chodzi tylko o to, żeby Eli pomagać, a Maryę wypędzać...
Ale kiedy pomyślał to słowo, kiedy uświadomił sobie, że do Maryi zastosował wyraz »wypędzać«, ogarnął go taki żal nad nią, uczuł się wobec niej tak winnym, że ledwo się nie porwał i nie wybiegł od stołu, aby gdzieś paść twarzą ku ziemi i wołać: przebacz mi, przebacz mi ty biedna, ty nieszczęśliwa, ty wypędzana!... Miał to uczucie, jakby na śnieg i mróz w nocy wypędzał dziecko, albo jakieś małe biedne zwierzątko... W tej chwili jednak otrzeźwiał, albowiem przed oczami jego przeszedł przez salę pięknie wygolony, w ogromnym wysokim kołnierzu i z monoklem w oku, jedząc tartynkę z kawiorem, Korab Typolski.
— Lejbgwardya! — pomyślał Rdzawicz i o mało się z siebie nie roześmiał. — O głupcze, o głupcze — mówił do siebie — o głupcze bez dna, granic i brzegu!...
Podrażnionej i zirytowanej jego imaginacyi przyszła teraz inna myśl: oto, że Maryą mógłby kokietować Elę. Że jest dobra, tkliwa, czuła, zdolna do współczucia i bardzo wrażliwa, to miała napisane na twarzy; że jest naturą romantyczną i marzycielską także. Czy może być na taką dziewczynę lepsza wędka, jak uczynić ją powiernicą swojego nieszczęścia, jak szukanie u niej pocieszenia, ukojenia, odetchnięcia... I to jeszcze kto przychodzi? Genialny artysta, bo wiedział, że o nim tak mówią, kuzyn kochanej kuzynki i bardzo przez tę kuzynkę lubiony, co także wiedział, wreszcie człowiek młody i nie niezajmujący już choćby przez tę cichą tragedyę, którą w piersiach nosi. Cudby był, gdyby taka dziewczyna, jak Ela, w takich warunkach nie dała się opętać...
Opętać?... Spojrzał na nią: siedziała ze schyloną nieco głową, słuchając, co mówił Kowal, który opowiadał o polowaniu na bezgrzywne lwy amerykańskie, ale widocznie myśląc o czem innem. Była w tej chwili tak cicha i tak czysta, że Rdzawiczowi zrobiło się przykro, iż mógł pomyśleć o niej ten wyraz »opętać«.
— »Opętywać« taką dziewczynę, jak Ela, i to kokietując, bądź co bądź w taki sposób — myślał. — Zaczynam być wstrętny i podły. Tę chcieć opętać? Czy nie lepiej po prostu oto zastanowić się, obrachować: możesz Maryę przestać kochać? mogę, albo nie. Chcesz Maryę przestać kochać? chcę, albo nie. Chcesz i możesz zacząć kochać pannę Elę Rosieńską?... Chcę i mogę, albo nie.
Jeżeli może i chce zapomnieć o Maryi, a chce i może zacząć kochać pannę Elę Rosieńską, to do takiej panny Eli Rosieńskiej trzeba iść prosto, tak, jak się prosto wyciąga rękę po to, żeby zerwać kwiat. Jestem także »gips« i »polska inwencya«, jeżeli mi w tem nie pomoże Przerwicowa — pomyślał, czując, że myśli sprytnie.
Nie wiedział dlaczego, nie mógłby tego umotywować, był jednak pewny, żeby tak było i gotów był nawet podejrzewać, że go pani Laura na raut nie tylko dla wierszy chciała sprowadzić. Że o nim mówiła przedtem, nim się na raucie spotkali, najlepszy dowód w tem, że Ela wiedziała o istnieniu Czempińskiego, jeżeli zaś wiedziała o istnieniu takiego Czempińskiego i o tem, że Czempiński jest oryginał, to Przerwicowa musiała z nią mówić bardzo szczegółowo. Sto przecież rzeczy było wprzód ważniejszych do powiedzenia niż to, że Czempiński jest oryginał. A jeżeli Lora mówiła tak szczegółowo, to musiała chcieć, żeby Ela o nim dużo wiedziała, a gdyby to nie miało za sobą jakiejś jeszcze dalszej myśli, to pocóżby tego chciała? To więc są wiersze Ziuciego?! — pomyślał. — Zresztą chciałaś »przemiła pani Loro«, przy jednym ogniu upiec dwie pieczenie: żebym słyszał, jak Jerzemu klaszczą, i żebym poznał pannę Elę. Jesteś intrygantka, alebym cię za tę intrygę pocałował w twoje obie pulchne, z klasycznemi poduszeczkami na palcach, białe łapki. — Przygryzł lekko wargi, jak się zwykle robi, kiedy się pomyśli: »aha! mam cię!« i spojrzał na Przerwicową: różowa i uśmiechnięta słuchała, jak Morski, myląc się co piętnaście słów, deklamował »Zapadłe jeziora« Jerzego, pod które także chciał podkładać muzykę.
Zrobiło się Rdzawiczowi na duszy jakoś jasno. Zakocha się w Eli, a ona w nim. A jeżeli co przy niej znajdzie, to wielką czystość, to wielką pewność, wielką szlachetność i dobroć, a przytem, jak jest ponętna, ach! jak!...
Zapomniał jednak o jednem, o Morskim, o którego stosunku względem Eli nic się ostatecznie nie dowiedział, jak wogóle nie wiedział o niej nic. Nie wydawało się, aby ona była zajęta Morskim, albo Morski nią, ale równie dobrze, jak mogła być nim zajęta, mogła być zajęta kim innym.
Ciekawość dowiedzenia się bliższych szczegółów o Eli ogarnęła go tak gwałtownie, że wstał, chwycił za pierwsze z brzegu krzesło, usiadł za panią Laurą i z ogromnym impetem szepnął półgłosem:
— Pani Loro!
— Co? — spytała również półgłosem, odwracając się szybko pani Laura.
— Wiersze Jerzego są śliczne.
Pani Laura uśmiechnęła się.
— I miłe?
— Jak cień w lesie.
— Nie żałuje pan, że pan przyszedł?
— Nie. Ale pani jest intrygantka.
— Ja? Dlaczego?
— Bo pani chciała, żebym ja nie tylko dla panien Rosieńskich tu przyszedł.
— Ale także?
— Dla wierszy Jerzego.
— Które są?
— Śliczne i miłe.
Pani Laura zarumieniła się lekko, jak dobrzy ludzie rumienią się, kiedy ujrzą coś dobrego w swoich rękach, i rzekła:
— Bardzo się cieszę, bo bardzo lubię te wiersze. A pan mi robi takie wrażenie, jak żeby pan odtajał.
— Jakoś mi jest świeżo w duszy. Ale ja zapomniałem, po co tu przyszedłem. Kto to jest pan Morski?
Z kolei teraz pani Laura zrobiła minę, »aha! mam cię!« i odparła w zwykłym tonie rozmowy:
— Hrabia, milioner, muzyk, człowiek przystojny i znany, bardzo zacny i szlachetny, choć dziwak...
— Ale nie o to mi idzie, to wiem — przerwał jej Rdzawicz. — Czy pan Rosieński bardzo go lubi?
— O, bardzo, ma nadzór nad jego majątkiem.
— Także wiem. Czy Morski długo tu teraz zostanie?
— Dlaczego się pan pyta?
— Bo on podobno ślicznie gra?
— Chciałby go pan usłyszeć?
— Yhym.
— O, to bardzo łatwo. Zaproszę kiedy panów na herbatę i poprosimy go, to zagra, bo on tylko na koncertach nie chce grywać, a u mnie zawsze bardzo chętnie. Powiada, że mam doskonały fortepian.
— A, to będzie dobrze. A dlaczegóż on tu teraz przyjechał?
— Tak, odwiedzić znajomych i podpisać jakieś konktrakty na kupno lasów w sąsiedztwie.
— Swojem i pana Rosieńskiego?
— Tak.
— Pani Lauro...
— Co?
— Nic. Tak się tylko pytam, wie pani... Nawet nie wiem, dlaczego jestem ciekawy, bo cóż mnie tam...
— Nic a nic?
— Nic.
— Pan jest bardzo dobry rzeźbiarz, prawda?
— Tak mówią.
— A ja jestem bardzo sprytna kobieta.
— Co ty się tam chwalisz, Ziuci? — spytał Przerwic, który dosłyszał ostatnie słowa.
— Że jestem sprytna. Czy nie?
— Jesteś, ale à propos czego?
— Tak sobie mówimy z panem Romanem.
Przerwic nachylił się ku pani Laurze i Rdzawiczowi i szepnął:
— Prawda, Romku, że to ładne dziewczyny? Powiedziałem im kiedyś, że mi robią wrażenie koloru różowo­‑zielonego i różowo­‑błękitnego; Rózia jest jak łąka z kwiatami, a Ela jak wschód.
— A ja jakiego jestem koloru? — spytała pani Laura, wysuwając niby pretensyonalnie nosek i usta naprzód.
— Ty jesteś niebo i malec.
— Wie pani, że mi się zdaje, że jest jakaś wiosna koło nas — rzekł Rdzawicz. — Takie mam uczucie, jak żeby mnie młody, rzeźwy wiatr owiewał. Czy pani jest naprawdę taka sprytna?
— O, bardzo. Ale cokolwiekbądź, pan nie jest niekontent, że pan przyszedł.
— Nawet jestem ogromnie kontent i ogromnie pani wdzięczny... — odparł Rdzawicz, całując ją w rękę.
— Za co?
— Eh, co tam będziemy grać w słowa. Za to, że pani ma taką śliczną i miłą pannę Elę. Pani się cieszy.
— A cieszę się.
— Z czego?
— Z tego, że nam dobrze.
— Wie pani, że naprawdę mnie przynajmniej jest prawie tak, jak dobrze. Ale ja wiem, że to mi się zdaje tylko.
— Dlaczego? Trzeba tylko chcieć, aby było dobrze. Możebyśmy już wstali? — rzekła głośno do całego towarzystwa. — Elu, opadły ci włosy. Chodź do garderoby, to ci poprawię.
W sali już, w parę minut później, Rdzawicz ujrzał zbliżające się panią Laurę i Elę, w towarzystwie dosyć wysokiej kobiety, o włosach rudych, ciemnych brwiach i oczach, z przepysznymi brylantami w uszach, dyademem z pereł i brylantową gwiazdą we włosach, z olbrzymim brylantem między koronkami u gorsu i olbrzymiemi brylantowemi spinkami na ramionach, które w oryginalny sposób niby spinały tam krótkie naramienniki wygorsowanej sukni srebrzystego koloru. U gorsu miała pęczek storczyków.
Rdzawicz poznał, że była to ta sama ruda kobieta o ciemnych brwiach i ciemnych oczach, którą spotkał u wejścia.
— Panie Romanie — rzekła pani Laura — baronowa Heimerth, dama komitetowa dzisiejszego rautu, życzyła sobie pana poznać, ma do pana interes. Pan Rdzawicz — przedstawiła go baronowej.
— Mój interes jest prośbą — ozwała się z bladym uśmiechem i trochę melodramatycznym tonem baronowa, wsuwając długą i wązką rękę w glansowanej rękawiczce w dłoń Rdzawicza zarazem bardzo lekko i bardzo głęboko.
— Czem pani mogę służyć? — spytał Rdzawicz.
— Drobnostką, jeżeli pan tak grzeczny. Urządzamy żywe obrazy. Gdyśmy się dowiedziały, że pan tu jest, a mówią o tem — wtrąciła z podkreślającym półuśmiechem — postanowiłyśmy natychmiast pana poprosić do pomocy i mamy nadzieję, że nam pan nie odmówi?
Długa i wązka ręka baronowej Heimerth utonęła powtórnie lekko i głęboko w dłoni Rdzawicza — niepodobna było odmówić, ale Rdzawicz rzucił ukradkiem pełne irytacyi spojrzenie ku pani Laurze. Ta odpowiedziała podniesieniem brwi, które znaczyło: cóż robić? — potem mrugnęła znacząco: wszystko dobrze.
Rdzawicz spojrzał na Elę i spotkał jej duże, głębokie i smutne oczy na sobie: chwilę patrzeli na siebie i Rdzawicz uczuł, że te oczy znów mu chcą coś powiedzieć, a czyniły to dłużej i wyraźniej, niż za pierwszym razem. Mówiły coś niesłychanie prostego i ujmującego, o tym większym uroku, że ponad tem było takie czyste, ciche i dumne czoło.
Odpowiedział oczami: ty!... a powieki panny Eli schyliły się i przejrzysty rumieniec na twarz jej wyszedł. Poczem podał ramię pani Heimerthowej i udał się z nią w stronę salonu, w którym komitet rautu przygotowywał żywe obrazy.
— Kto jest ta pani? — spytał Morski pani Laury.
— Baronowa Heimerth, z domu Ołęcka; należy do wszystkich możliwych komitetów i stąd ją znam.
— Musi być bogata, jak Vanderbildt, sądząc po toalecie.
— Ah, ogromnie bogata. Liczą ich przeszło na milion dochodu.
— Fiu! fiu! połowę naszej arystokratycznej »todte Hand« schowaliby w kieszeń. Czy to nie Niemiec ten Heimerth?
— Pół Niemiec, pół Polak, bardzo tęgi i rozumny człowiek.
— Mają dzieci?
— Nie. Wiem, że miało coś być, ale ona namiętnie konno jeździ i zaszkodziła sobie. Podobno już nigdy mieć nie będą. Nie potrzebują też odkładać, bo nie mają dla kogo i to jest zupełna feerya, jak ona żyje. Byłam u niej parę razy: czysta Szeherezada.
— Świeci też od brylantów, jak lampa — wtrącił Przerwic. — Na froncie musiała mieć z pół miliona.
— Cjocja Nascja też ma piękne brylanty — wmieszała się do rozmowy panna Mignon. — Rano włoży buty po kolana, zakasa suknię, weźmie szpicrut w ręce, sjądzje na koń i jezdzji po folwarkach, a potem wezmie aksamity, kładnie kolczyki i ręce w białych rękawiczkach na podołek i sjedzji.
— Na tym koniu? — spytał Morski.
— Nje! W salonje. Przyjmuje.
Pani Laura skinęła na siostrę i odszedłszy z nią parę kroków na bok, rzekła:
— Widzisz Bisza, zdaje mi się, że mi się uda.
— Co? — spytała pani Bisza.
— Pamiętasz, co mówiłam, kiedy to Romek był u nas w dzień tego okropnego wypadku z Drewskim?
— Nie pamiętam; co?
— Mówiłam wam, że go wyleczę i zdaje mi się, że mi się uda. Nie śmiałam go prosić, żeby przyszedł na raut, ale w tem cudownie dopomógł mi ktoś, co mu zaproszenie przesłał. Takem chciała, żeby się tu niby przypadkiem spotkali na neutralnym gruncie. Tak się dobrze zaczyna, jak żeby kto zamówił, i chyba wszystko pójdzie jak z płatka.
— Cóż ty myślisz? — spytała zdziwiona pani Bisza.
— Myślę o Rdzawiczu i o Eli — odparła pani Laura.
Pani Bisza zdumiała się jeszcze bardziej, a potem rzekła:
— Być może, żeby to było dobrze i ja osobiście byłabym bardzo za tem, ale pamiętaj, że w takich sprawach, zwłaszcza w takiej sytuacyi, w jakiej on jest, nie można być nigdy dosyć delikatną i ostrożną.
— Bądź spokojna, nie pójdę przecież do niego i nie powiem mu: najlepiejby było, żebyś się ożenił; ani się go nie spytam, czyby się nie chciał ożenić z Elą? Widziałam jednak, że Ela mu się podoba, choćby był nawet nie mówił o tem; a że on jej, także wiem.
— Czyś ty co mówiła z Elą?
— Tak. Ona jest tak niepodobna do ogółu naszych panien. Ja ją naumyślnie wyprowadziłam do garderoby, żeby z nią pomówić, bo włosy mogły tak zostać, jak były. Spytałam się jej wprost: — Podoba ci się Rdzawicz?
— I cóż ona?
— Zaczerwieniło się biedactwo, jak piwonia i nic nie odpowiedziała, ale widziałam, że ma ochotę przytulić się do mnie. Ona się w nim już kocha, choć sama jeszcze o tem nie wie.
— Żeby tylko z tego co złego nie wynikło. Z takim Rdzawiczem nigdy niczego nie możesz być pewną.
— Wiem o tem, ale taka Ela, taka śliczna, miła dziewczyna, musi go sobą zająć. Jakiś czas będzie w nim walczyć dawne uczucie z nowem, ale ile razy się zastanowi i zobaczy, że z tamtego płynie samo złe, a z nowego samo dobre, musi tamto wreszcie odepchnąć, a Eli chwycić się oburącz, jak zbawienia. Tyżwieckiej nie widział dziesięć miesięcy i na szczęście wyjechała teraz podobno na dłużej; wie zresztą chyba, że ona o niego tyle dba teraz, co o pierwszego lepszego z brzegu, a to zraża. Jerzy wiedział, że ja po zerwaniu z nim nie bywałam nigdzie i nie chciałam się bawić. Tymczasem tak się doskonale składa, że Elę mogę zatrzymać teraz u siebie, będzie ją więc mógł widywać, kiedy zechce i to się musi zrobić.
— Czyś mówiła o tem z Jerzym?
— Ach, ten do tego akurat! Podrapałby się w spód nosa wielkim palcem i powiedziałby: — Ziuci jest mały, albo: — Ziuci jest to — i tylebym się dowiedziała. To nie żadne »Zapadłe jeziora«, których nikt nigdzie nie widział, tylko poważna rzecz, małżeństwo. Rdzawicz musi ulec, jeżeli się tylko Ela w nim zakocha, bo jest miękki i wrażliwy, a ona się już kocha, dałabym sobie rękę za to uciąć. Niech się jeszcze trzy razy zobaczą i porozmawiają ze sobą swobodnie, a żyć bez siebie nie będą mogli. Moja droga, ty wiesz, że ja się na tem znam trochę.
— Zawsześ się na tem lepiej znała odemnie. Ale cóż, myślisz, powie na to wuj Stanisław?
— Ręczę ci, że się zgodzi. Rdzawicz teraz dużo zarabia, więc kwestya majątkowa nie wchodzi w grę, a przy Eli ośmdziesięciu tysiącach posagu mogą stać wcale nieźle. Ty jesteś przyzwyczajona do zbytków, ale my z Jerzym miewamy rocznie najwyżej cztery do pięciu tysięcy rubli i jest nam dobrze.
— Bo nie macie dzieci.
— Wuj przytem zupełnie szczerze mówi, że chciałby jak najprędzej obie wydać za mąż, a Władzia, jak tylko dojdzie do lat piętnastu, wyszle za granicę do szkoły handlowej, ciotka Zofia bowiem ma się coraz gorzej i wuj powiada, że musi zupełnie życie i dom do niej zastosować. Nie dalej jak wczoraj rozmawiałam z nim o tem. Mówił, że jest tak zmęczony tem, że musi myśleć za siebie i za ciotkę o dzieciach, że pierwsi porządni ludzie, byle się tylko dziewczętom podobali, niech biorą.
Qui vivra verra, ale żeby do ciebie żalu nie było. Niech się przedewszystkiem samo robi. Jak się ma zrobić, to będzie.
Qui vivra verra, ma chêre, ale bardzo w to wierzę, że Opatrzność czuwa nad dobrymi zamiarami, a że to byłoby najlepsze, coby w danym razie być mogło, to z pewnością. Onby się przy niej ustatkował i uhamował, a ona mogłaby kochać go bez miary, bo on jest z tych ludzi, którzy się dadzą bez miary kochać, a to jest główną potrzebą jej natury.
— Jerzy — zwróciła się pani Bisza do Przerwica.
— Co, kochanko? — spytał ten z przyjaznem spojrzeniem, jak zawsze, kiedy mówił do pani Biszy, którą ogromnie lubił.
— Jak stąd wyjdziemy, to pocałuj Lorę w obie ręce.
— Bo ładne?
— Nie, bo dobre.
— Ręce pani Laury? Przedewszystkiem, ja to zaraz zrobię — ozwał się Morski, biorąc obie ręce Przerwicowej w swoje i całując naprzód lewą, potem prawą. — Widziałem pannę Laurę Arkowską pierwszy raz lat temu pięć na publicznym balu, i zaraz sobie pomyślałem, że w tych białych tiulach anielstwo siedzi. Że świat psuł, słyszałem, no i nie dziwię mu się, ale zepsuć nie potrafił, bo grunt był za dobry. Z was nic takiego nie będzie, bębny jedne — rzekł, obracając się ku pannom Rosieńskim, które stojąc obok w swoich bladozielonych sukniach z kwiatami, ciągnęły ku sobie oczy tłumu nadzwyczajnym wdziękiem i urodą.
— Nasze panny królują na raucie — szepnęła do pana Rosieńskiego pani Bisza.
Prowadzony przez panią Heimerthową do komitetowego salonu, Rdzawicz wymyślał sobie, że się dał zabrać, i tej »podłej babie«, która go zabrała. Ale kiedy spojrzał na nią, spostrzegł, że można ją przezywać, jak się chce, tylko nie »babą«, bo nią nie jest. Wydała mu się teraz młodszą, niż w pierwszej chwili, kiedy ją zobaczył w garderobie. Mogła mieć lat najwyżej dwadzieścia siedm i twarz miała niepospolitą i subtelną, której główną ozdobą były, przy rudych włosach i białej i delikatnej cerze, duże, ciemne brwi, i duże, ciemne oczy, oraz długi, lekko zagięty nos o cienkich nozdrzach. Wysoka była i wiotka, nie za szczupła jednak, a przytem w ruchu miała dystynkcyę angielskiej damy dobrego towarzystwa; z tem wszystkiem było w niej coś takiego, że Rdzawiczowi, kiedy spojrzał na nią, mimowoli przyszło na myśl słowo: »literatura«.
Zły, że go odciągnęła od Eli, odpowiadał Heimerthowej grzecznie, ale tak krótko, że odezwała się doń z uśmiechem:
— Przepraszam pana, żem pana zabrała, niech pan się jednak nie lęka. Uwolnię pana zaraz od obowiązków. Zresztą, powiem panu szczerze, to był tylko pretekst. Miałam ogromną ochotę pana poznać... od »Wampira«.
— Cieszę się, żem go namalował.
Patrząc na storczyki, które Heimerthowa miała u gorsu, Rdzawicz myślał, że nikt inny, tylko ona bukiet mu przysłała i rzekł głośno:
— Jeżeli się mylę, powie mi pani, że jestem śmieszny; pani należy się odemnie podziękowanie za kwiaty, które mi pani raczyła przysłać wraz z zaproszeniem na dzisiejszy raut, wszak tak?
Heimerthowa zmieszała się cokolwiek, ale na jedną sekundę i odpowiedziała, imitując doskonale prostotę prostoty:
— Tak, to ja. Myślałam, że panu tem zrobię przyjemność, a chciałam ją zrobić. Byłam zupełnie zamagnetyzowana pańskim »Wampirem«, koniecznie potrzebowałam wypowiedzieć jakoś mój entuzyazm. Ale z czego się pan domyślił? Muszą pana przecież ludzie zasypywać kwiatami?
— Nikt mnie nigdy niczem nie zasypuje, pani, a poznałem po storczykach, które pani ma u gorsu.
Heimerthowa rzuciła okiem na butonierkę Rdzawicza przy fraku i rzekła:
— Myślałam, że pan tak dużo dostaje kwiatów, że nie chcąc nikomu robić przykrości, z niczyjego pan nie wybrał.
— Nie, pani, tylko nie wiedziałem od kogo bukiet.
— A teraz... ale to byłoby za mieszczańskie, o cobym się pana była spytała.
— A ja pani odpowiem bardzo niegrzecznie, ale tak, jak jest: i teraz nie byłbym wziął, bo się nosi między ludzi kwiat albo kupiony od ogrodnika, albo z ręki, którą się kocha.
Heimerthowa zamyśliła się trochę i rzekła sentymentalnie:
— Tak, ma pan racyę. Kwiat dzisiaj jest rodzajem tego, czem była niegdyś rękawiczka u hełmu.
W salonie komitetowym było pełno: w kostyumach z dworu Ludwika XV rozmawiali ze sobą poprzebierani mężczyźni i kobiety, a wśród nich kręcili się ci, którzy ubierać się mającym wystąpić w obrazach pomagali.
— Pani nie występuje? — spytał Rdzawicz Heimerthowej.
— Nie.
W tem jakiś młody, ostry kobiecy głos, wymawiający r z francuska, ozwał się około ucha Rdzawicza:
— Jak tu gorąco, to może szlak trafić! Pani Posianowska, podepnij pani sobie suknię, bo zjedzie z pani.
Vous dites, princesse? — zawołała, podbiegając prawie pani Posianowska z rozanielonym uśmiechem.
— To księżna Zasławska, wielki cudak, a ta panna obok, to jej siostra, księżniczka Izabella — objaśniała Rdzawicza Heimerthowa.
— Ogon się pani wlecze — mówiła dalej księżna. — Uff! Jak tu gorąco. Pani Braunberger, niema tam gdzie wody, albo limoniady?
— Księżna pozwoli, że każę podać — podsunęła się pani Posianowska.
— Już kazałam — ubiegła ją pani Braunberger.
— Dziękuję.
Mais vous vous fatiguez trop, princesse — mówiła pani Posianowska.
Vraiment, princesse, vous êtes si fatiguée — nie dała się podbić pani Braunberger.
— Ale nie, tylko mówię wam, że tu szlak może trafić od gorąca. Cóż u licha, gdzież ta woda?
— Prawda, gdzież ta woda? — powtórzyła, patrząc z góry na panią Braunberger pani Posianowska.
— Już niosą — odparła pani Braunberger, podsuwając pani Posianowskiej pod nos ucho ze znacznie większym brylantem, niż jej.
— Ah, kochana baronowa! — rzekła księżna, spostrzegając Heimerthową. — Spójrz-no pani, czy dobrze wyglądam z tyłu? Któż jest ten pan? — spytała, prawie nie zniżając głosu, spojrzawszy na Rdzawicza.
— Pan Roman Rdzawicz, artysta.
— Czy pan gra?
— Nie, rzeźbię i maluję.
— A, to dobrze. Mój panie, coś mi tak źle siedzi we włosach, możebyś mi pan poprawił.
Permettez, princesse — Podsunęła się pani Posianowska.
Princesse permettez — nachyliła się pani Braunbergerowa.
— Dziękuję wam, ten pan jest artysta, to on to lepiej zrobi. Już. Dziękuję. Pan jest zręczny. Ale pan nie jest ten sam, co to ptaki wypycha? Bo takie samo nazwisko. Wszak pan Rawicz?
— Rdzawicz.
— Aha, prawda, przepraszam. Powiadam panu, jak wypycha ptaki! Kiedyś mi czaplę wypchał, jak żywa! Widziałaś pani u mnie, pani Posianowska?
Ah, admirablement! A merveille! — krzyknęła pani Posianowska, spoglądając z pełną przekąsu wyższością na panią Braunberger, która widocznie u księżny musiała nie bywać i która w ostatecznej potrzebie, czując, że jest pokonywaną, zatrzęsła pani Posianowskiej pod nos swoją piękną kitką brylantową we włosach, w których pani Posianowska miała jakiś lichy dyademik i to z fałszywymi kamieniami.
Księżna mówiła dalej:
— Powiadam panu, panie Rdzawicz, jak Rawicz wypycha ptaka, to kompletna satysfakcya patrzeć. Mais tiens! Morski! Patrzno Iza. Dzień dobry panu, skądże się tu pan wziął?
— Witam księżnę. Cóż tam wypychamy? — rzekł Morski, który wszedł na chwilę do salonu.
— Kto pana tu puścił? Tylko komitet ma prawo tu wejść — spytała księżniczka Izabella.
— Przecież to u nas, u nas, panno Belu; powiedziałem komuś przy drzwiach, że jestem Morski, zaraz mi je tak roztworzył, że myślałem, że mnie w nos palnie. Panie Rdzawicz, niech pan mnie przedstawi pani baronowej — zwrócił się do Rdzawicza. — Byłem ciekawy — mówił dalej do księżniczki — jakeście się zmienili od ostatniego razu, kiedym was widział, ale widzę, że jesteście tacy sami. »Kochana« gromadka.
— I pan jest równie »sympatyczny« — odcięła mu księżniczka Izabella.
Heimerthowa zapoznała Rdzawicza z obecnymi: panie z miasta witały się z nim uprzejmie, panie z arystokracyi niektóre z chłodną grzecznością, niektóre nadzwyczajnie grzecznie i z komplementami, natomiast panie z półarystokracyi, ćwierćarystokracyi i półćwierci arystokracyi ledwo mu kiwały głową. Mężczyźni wogóle przyjęli go z pokrywaną światową formą niechęcią, zwłaszcza zaś trzej jego koledzy malarze, których zaproszono do urządzania żywych obrazów.
Malarzy tych Rdzawicz znał z lat dawniejszych: jeden gruby, tęgi i pospolity, blagier i reklamista w najgorszym gatunku, zawracał t. zw. »inteligencyi« głowę wielkimi obrazami, obliczonymi na najbardziej płaski i tani efekt, dlatego też nigdy nie chybiał celu. Uwielbiano go za jego idealizm, patryotyzm i religijność, które afektował i z których zrobił sobie wygodny kostyum, myśląc, że nie potrzebuje się męczyć sianiem głupców naokoło, bo sami wschodzą, i że płótno jest równie cierpliwe, jak papier. »Mistrzowi Kapistranowi« jednak nie wystarczała sama tylko malarska sława: sięgnął i po poetyckie laury i wydał tom pierwszy, w których przyrównywał się do Dawida, lwa, hyacentu i orła, i tu spotkał go fatalny wypadek, albowiem w wierszu: »ja, do orła podobny, wbiegłem pod niebiosy« — wskutek nieuwagi korektora, wydrukowano: »ja do osła podobny, wbiegłem pod niebiosy«, co ktoś w książce zakreślił i posłał mu z dopiskiem: »masz racyę, mistrzu«.
Drugi chudy, wysoki i jakby wypłowiały, malował suchotniczki w jarmużu, zupełnie niebieskie drzewa, na których nic zupełnie nie było widać, nosił zawsze żałobne ubranie, trupią główkę przy czarnej tasiemce od zegarka, w butonierce więdnące tuberozy o »woni trupiej«, pił absynt i chciał bić, jeżeli mu ktoś powiedział, że nie jest neurastenikiem i że mu nie grozi obłęd. Uwielbiały go panny z miasta i najmłodsi poeci.
Trzeci, który miał przy mankietach podwójne spinki, z jednej strony złotą podkowę z brylancikami, z drugiej szpicrucik, z brylantem, spięte złotem wędzidłem: malował sceny sportowe, a oprócz tego miał zawsze przy sobie photographies abscènes i sławnie gwizdał. Dzięki swemu rodzajowi i tym dwom przymiotom, był przyjmowany wszędzie i czasem pokazywał fotografie panom, a gwizdał paniom, a czasem naodwrót. Jeżeli zaś przypadkiem zapomniał fotografij, albo nie chciał gwizdać to mu się mówiło: pocóżeś tu przyszedł, mój kochany? Księżnie Zasławskiej wymalował ślicznie szczygła na szybie i za to dostał właśnie od niej spinki, które miał przy mankietach.
Czwarty wreście, który i pomagał w ugrupowaniu obrazu i sam w nim brał udział, jako markiz, był także Rdzawiczowi znajomy; był to młody, wielki pan, bardzo blady, w specyalnie za szerokim kołnierzu, z umyślnie zawsze półodwiązaną krawatą i włosami, przyczesanymi na nieład nad czołem, »poeta«, który »nie dbał o to, żeby był znany«, wiecznie z Mussetem w kieszeni i z czarnym pierścionkiem z dyamentem na palcu, któremu nie można było zrobić większej przyjemności, jak stosując do niego z Rolli: Jacques était, grand, loyal, intrepide et superbe, i który damom wpisywał na wachlarzach: j’aime et pour un baiser je donne mon génie, albo ...le bonheur suprème, aprés qu’on a vaincu, c’est d’avoir désarmé — w sztambuchy zaś całą piątą strofę z Namouny. Panie z arystokracyi, swoje kuzynki i znajome trochę nudził, ale marzyły o nim mussecistki z »inteligencyi«, zwłaszcza te, które miały tylko dobre chęci być »vaincues«.
— A tom się dostał w kompanię! — myślał Rdzawicz, któremu nie pozostało nic innego, jak tylko wraz z tymi czterema panami zająć się ustawianiem menueta na estradzie za zapuszczoną kurtyną. Zauważył też, że wcale nie jest tu traktowany jak artysta, ale jak perukarz, tapicer, szewc, krawiec, szwaczka i metr tańca. Był tak zły, że kiedy go pani Posianowska nudziła o to, aby ją ustawił bliżej księżny Zasławskiej, powiedział jej, że w menuecie nie było zwyczaju nosić za księżnemi ogonów, co dosłyszała pani Braunbergowa i zaprosiła go do siebie na piątki. Księżna, ustawiając się w pozie, rozmawiała z nim dość dużo »o tym poczciwym Ludwiku XV, który mówił l’etat c’est moi, chciał jednak, aby każdy jego poddany miał codzień na obiad kurę w garnku«. Swoją drogą, ona jedna ze swoim suchym i jakby dłutowanym profilem, maleńką nóżeczką i wykwintną budową ciała mogła wyglądać na jedną z dam dworu Ludwika. Inne panie przypominały ich garderobiane, albo garderobiane ich garderobianych.
— Rasowy babsztyl i dobry, tylko strasznie niemądry — szepnął do Rdzawicza Morski, patrząc na księżnę z pod drzwi salonu komitetowego. — W każdym razie wolę ją sto razy od cioci Femci, która słyszy, jak trawa rośnie i sprzedałaby nas wszystkich, ale ma duszę w swoim rodzaju z inkwizycyi hiszpańskiej.
Siedząca obok na fotelu baronowa Heimerthowa, która podczas przygotowania obrazu okazała, że ma bardzo dużo smaku i wykształcenia, starała się, jak mogła, Rdzawiczowi uprzyjemnić pobyt w tem obcem mu pod każdym względem towarzystwie; on jednak był zły i nie bardzo się z tem krył. Żal mu było Eli i więcej go do niej ciągnęło, niżby był nawet sam przypuszczał, odchodząc od niej, drażniło go to, że została tam, wśród tłumu, że może ludzie na nią zbyt z blizka patrzą, a może zbliżyli się do niej i inni znajomi mężczyźni.
Wyobrażało mu się ciągle, iż stoi przy niej jakiś młody blondyn, i że jej się bardzo podoba. Irytował go także Kowal, ten Kowal ze swoim wiecznym spokojem i sławą uczonego. Sława Kowala — uśmiechał się pogardliwie. — Któż o nim wie? Pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu ludzi... I znów uśmiechnął się wzgardliwie, czując, że robi to wbrew przekonaniu, i że naprawdę sława Kowala więcej jest warta od jego, bo każdy z tych pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu ludzi, którzy o Kowalu wiedzą, jest człowiekiem, o którego opinię dbać warto, bo jego sława nie jest sławą arlekina, jaką jest w mało cywilizowanych społeczeństwach, sława artysty. Ja z moimi »Centaurami« i »Wampirem« — myślał — muszę tu babom fałdy układać, a on tam ze swoim zielnikiem i mikroskopem spokojnie sobie z Elą siedzi i rozmawia. I znowu czuł ochotę krzyknąć: moja jest!... i krzyknąć: kocham!... jeżeliby tego słowa było potrzeba, aby się mógł utrzymać przy słowach: moja jest. Coś zaborczego w nim się porwało: chciałby był biec i wbić w Elę palce, ażeby mu jej krwią opłynęły: chciałby ją był wijącą się z boleści garnąć ku sobie, gdyby cisnęła się ku niemu z pragnienia i razem wydzierała mu się z bólu. Nie chciał tego słowa myśleć, czuł, że jakaś zapora stoi między tem słowem a nim, jednakże upajał się dźwiękiem: kocham, kocham...
Tymczasem Heimerthowa opowiadała mu o swej galeryi i prosiła go bardzo, aby zechciał jej opowiedzieć, czy jeden z jej Rubensów jest oryginałem, czy kopią, która byłaby arcydziełem w swoim rodzaju. Przyrzekł jej, że będzie u niej w piątek, zapominając o danem na ten dzień i na tę samą godzinę przyrzeczeniu pani Braunbergowej, i nie czekając odsłonięcia po raz trzeci kurtyny, wysunął się z salonu na salę. Idąc szybko w stronę, gdzie spodziewał się znaleźć Przerwiców i Elę, myślał, że kiedy go tam tak ciągnie, to dyabli wiedzą, co mu jest i chyba naprawdę jest na drodze do zakochania się w Eli. Wspomnienie Maryi odpędzał i zdawało mu się, że jakaś niechęć w nim ku niej rośnie. Źlem trafił i basta — mówił sobie w myśli — teraz może trafię lepiej. Chcę kochać, potrzebuję kochać, chcę być kochanym i ty mnie będziesz kochać, Elu moja. Moja, moja — powtarzał, pieścił się tem powtarzaniem. Był zdecydowany. Tamto było waryactwo, szaleństwo, od samego poczęcia jakieś dziwne, wypaczone, z góry przeznaczone na zły koniec. Tu, jeżeli tylko Ela go nie odtrąci, a nie odtrąci go, mówią mu to jej oczy i Przerwicowa, będzie się starał najformalniej i najnormalniej, jak każdy porządny człowiek, oświadczy się pannie, potem o pannę ojcu; zaręczyny, muszą być oficyalne zaręczyny, są zwyczaje, które trzeba szanować, odbędą się albo u Przerwiców, albo wszyscy pojadą na wieś do państwa Rosieńskich. Tężel także, ah! jaki będzie zabawny we fraku, z białym kwiatem na klapie! Może się zakocha w Mignon, a wtedy on mu powie: Tężel, farbuj łeb, musisz być brunet; zrobi portret pani Rosieńskiej w terrakocie, pójdzie przed ślubem do spowiedzi i będą w domu z Elą pościli w piątki dla przykładu... — w tej chwili dostrzegł Przerwiców, Rosieńskich i Kowala, stojących na lewo od pasażu. Zbliżył się do nich wesoło i wołał z daleka, nie zważając na obcych:
— Ah! przecieżem się wyrwał. Tak mi do państwa było tęskno. Niech ich tam! Myślałem, że się urwę. Jeszcze jak mnie ta baronowa zaczęła piłować Rubensem; nie wiem nawet, com jej gadał...
— Opowiedzże nam pan, coś pan tam widział — rzekła pani Bisza.
Ale Rdzawicz przedewszystkiem utonął w oczach Eli, które, kiedy się zbliżył, podniosły się nań duże i głębokie i powiedziały mu coś takiego, że jej blada twarzyczka powlekła się przejrzystym rumieńcem. Kowal rozmawiał z panią Laurą, ona zaś stała sama i Rdzawicz widział, że coś jasnego wyszło na jej twarz, kiedy się zbliżył. Więc... chyba go nie odtrąci.
— Panno Elu — rzekł do niej tonem, jak żeby to krótkie niewidzenie się posunęło ogromnie naprzód ich znajomość. — Panno Elu, ja nawet nie wiedziałem... — zatrzymał się i zastanowił, że może to, co chciał powiedzieć, byłoby jeszcze za śmiałe, ale potem machnął ręką, uczuł bowiem w sobie wielką fantazyę nie znalazłszy przy Eli żadnego blondyna, i dokończył: — Ja nawet nie wiedziałem, że mi się tak będzie śpieszyło do państwa.
— Pan bardzo lubi Lorę, prawda? — rzekła Ela.
— Bardzo, ale teraz jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek.
— Dlaczego?
— Bo jeżeli może będę szczęśliwy, to dzięki jej i przez nią.
Czy Ela zrozumiała, co miał na myśli, czy nie, nie mógł wiedzieć, ale odpowiedziała:
— Bardzobym chciała, żeby pan był szczęśliwy.
— A czy, gdyby było potrzeba dorzucić jedną cegiełkę do mego szczęścia, dorzuciłaby pani? — spytał, czując, że mu trochę drga głos.
— Tak — odrzekła Ela, zniżając powieki.
— Czy dlatego, że pani jest dobra i że pani uczyniłaby to dla każdego.
Powieki Eli opadły jeszcze niżej i te usta, których rzeźba wołała: pragnę!... także zadrgały nieco, jak jemu głos. Wówczas on czuł, że go opanowywa dziwne wzruszenie i dziwna śmiałość i korzystając, że suknie pani Biszy i Laury osłaniały ich sobą, nieznacznym ruchem wyciągnął dłoń ku opuszczonej wzdłuż biodra ręce Eli z wachlarzem i ujął ją razem trwożnie i namiętnie.
Na twarz panny Rosieńskiej uderzyła cała fala krwi i szarpnęła ręką, aby się wyrwać, ale on przytrzymał ją, poczem ręka ta spoczęła w jego dłoni, jakby wysilona, omdlała i bezwładna. Puścił ją i spojrzał na Elę: na twarzy jej nie było ani oburzenia, ani gniewu lub niechęci, tylko obudzony ogromny wstyd... Rdzawicz uczuł głęboki żal, że go obudził. Ona już nie jest tem, czem była — pomyślał, mając to wrażenie, jakby coś zniszczył lub zepsuł. Szukał jej oczu i wreszcie, jakby zamagnetyzowana, Ela podniosła je na niego: były smutne, wilgotne i bardzo wzruszone, ale nie odpychały, owszem, jakby oddawały mu ją całą spojrzeniem. Rdzawicz zrozumiał, że ta dziewczyna wierzy, że kobietę tak za rękę może wziąć tylko mężczyzna, który ją kocha, i że kobieta, która pozwoli zatrzymać dłoń swoją w dłoni mężczyzny, powinna i musi do niego należeć. Moje święte dziecko — myślał z rozrzewnieniem, doznając uczucia, jak żeby mu się kwiat rozwijał w dłoniach. Nie czuł też w tej chwili względem Eli nic, tylko niezmierną rzewność i dobrą wolę, oraz wielkie i święte zobowiązanie, rycerski i konieczny obowiązek, a w sobie czuł niezmierną błogość. Moje święte dziecko — powtarzał w myśli — anielstwo moje, moje ty biedne, małe, moje ty ti... za ten jeden uścisk całe moje życie ci dam!... Czuł, że powiedzieć w tej chwili cokolwiek, byłoby to zepsuć czar, jakiemu równego nie znał; milczał więc, ona zaś pod wpływem jego spojrzenia, jakby pochylała się ku niemu, i czuł, że jest jego...
Wtem spostrzegł, że pani Laura, która odwróciła się ku Morskiemu, nadchodzącemu właśnie z boku pasażu, stała się nagle cała ponsowa, i usłyszał, jak Morski odezwał się do niej:
— Cóż to za śliczna osoba? Któż to jest?
Obejrzał się i, o jakie ośm, lub dziesięć kroków od siebie, w pasażu, ujrzał stojącego Borzewskiego i panią Porzelską, obok zaś Kołolaskiego, pannę Strzeliską i Maryę. Uczyniło mu się ciemno i oddech mu się zaparł, a w mózgu, jakby w czarnej jakiejś otchłani, zawirowały mu nagle płomieniste zygzaki: To ona!... Marya... moja narzeczona... ona... tak dawno jej nie widziałem... to ona...
Nie wiedział, dlaczego nie pada i dlaczego wszystko nie zapada się wokoło... Kiedy otworzył oczy, czy na nowo przejrzał, bo sam sobie sprawy z tego nie zdawał, zobaczył, że Marya, stojąc doń cokolwiek bokiem i nie widząc go, rozmawia żywo i kokieteryjnie z Kołolaskim, równocześnie rzucając spojrzenia na Borzewskiego; w tyle dostrzegł dwóch brunetów z »leibgwardyi«.
Jak szybko wzrok jego biegł po twarzy Maryi, sam nie mógł pojąć. W jednej sekundzie zobaczył, że miała te same ogromne, jedwabiste, ciemno­‑blond włosy, upięte w bujną fryzurę, tę samą ściągłą, szczupłą twarz o matowych rumieńcach, z wielkiemi, podłużnemi, ciemno­‑szafirowemi oczyma, o złocistym blasku; ten sam nos prosty, cienki, delikatny, z płaszczyznami, jak u greckich posągów, te same usta małe, wązkie, dziwnie regularne, z górną wargą cokolwiek wzniesioną i brodą dosyć krótką i klasycznie okrągłą; tę samą prześliczną szyję i prześliczne ramiona i ten sam nieujęty wdzięk, nieodparty czar...
— To ona!...
W tej chwili oczy jego spotkały się z oczyma panny Strzeliskiej, która naprzód podniosła brwi, jakby zdumiona, a potem spojrzała, jakby z wielkiem współczuciem i skinęła mu głową smutno i poważnie, a w tymże momencie Marya, widocznie ciekawa, komu się Jadwiga kłania, spostrzegła go, zwróciwszy ku niemu głowę.
Na twarzy jej zapalił się rumieniec i drgnęła w tył ciałem; jemu zaś serce chciało pierś rozsadzić.
Stali naprzeciw siebie, zaskoczeni nawzajem swoim widokiem, ona, która przysięgała mu, że go nigdy nie opuści i pozwalała się cisnąć do piersi, i on, który na przysięgi te odpowiadał przysięgami, brał jej stopy w ręce i całował je i miał ją mieć swoją na zawsze. Czuł, że słabnie i jeżeli nie zapanuje nad sobą, albo nie oprze się na kimś, padnie.
Morski, który na pytanie swoje nie otrzymał żadnej odpowiedzi, zrozumiał, że tu się coś dzieje, popatrzył na obecnych i zdziwił się niezmiernie: pani Laura czerwona była, jakby jej cała krew z nóg do głowy buchnęła, Przerwic i pani Bisza stali ogromnie zmieszani, Rdzawicz zaś, blady, jak trup, czynił wrażenie człowieka, któremu przed sekundą powiedziano, że go zetną. Morski zdumiał się jeszcze bardziej i popatrzył z kolei na pana Rosieńskiego i panny, którzy widocznie tak samo spostrzegli, że się coś dzieje i tak samo nie rozumieli co, a gdy zobaczył, że i owa śliczna panna i jej towarzyszki są pomieszane, począł odgadywać, że się tu ktoś z kimś spotkał niepotrzebnie, a jak łatwo mógł się domyśleć, nikt inny, tylko Rdzawicz z ową śliczną panną.
Wtem ona odwróciła się szybko i biorąc pod rękę starszą panią, która rozmawiała z wysokim, pięknym blondynem z dużymi wąsami, posunęła się szybko w przeciwną stronę, a za nią poszła reszta towarzystwa, duża, szczupła panna, piękny, wysoki blondyn, drugi blondyn starszy, dosyć otyły i dwóch młodych brunetów. Śliczna panna szła ku estradzie, coraz dalej, szybko, jakby uciekała. Z daleka tylko widział Morski jej głowę, strojną w białe kwiaty, i obok pięknie rozczesaną głowę wysokiego blondyna.
Qu’est ce? — pomyślał.
Nagle Rdzawicz, jeszcze prawie bledszy, niż był poprzednio, nie mówiąc do nikogo słowa, zwrócił się i odszedł, idąc tak, jakby nad każdym krokiem musiał panować z nerwowym wysiłkiem. Poszedł w stronę bufetu i znikł we drzwiach.
Pani Laura spojrzała na Przerwica i na panią Biszę przerażonemi oczyma, a w tem Rózia odezwała się:
— Musji być słabo stało się panu Rdzawiczowi. Może mu się głowa rozbolała.
Pani Bisza zaś, widząc pytające i zdumione oczy Morskiego, rzekła doń półgłosem:
— Rdzawicz spotkał się z swoją dawną narzeczoną, która z nim zerwała. Lora była pewna, że jej niema w Warszawie. Okropnie źle się stało.
— Kto to jest? — zapytał również półgłosem Morski.
— Panna Marya Tyżwiecka.
Pani Laura patrzała to na męża, to na siostrę, jakby szukała u nich rady, wreszcie odezwała się przestraszonym głosem:
— Gdzież on poszedł? Jerzy, idź za nim...
— Nie, najlepiej go zostawić samego — odparł Przerwic. — Może zresztą chce wyjść z rautu.
— Elu, czego ty jesteś taka blada? — spytał Morski z cicha starszej panny Rosieńskiej, widząc, że tej dziewczynie coś się dzieje.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała, usiłując opanować głos i uśmiechnąć się.
— Zmęczyłaś się, już późno. Najlepiej zrobicie, jak pójdziecie do domu — mówił Morski.
— Wolałabym zostać...
— Nie, rzeczywiście, chodźmy już, ja sam jestem zmęczony — rzekł pan Rosieński, któremu pani Bisza szepnęła, żeby zabrał córki. — Nic już nie będzie i raut się zaraz skończy.
— Rozpacz! — szepnęła pani Laura do siostry. — Ja także idę! Skąd mogłam przewidzieć?... Ale sądzę, że to tylko pierwsze wrażenie tak silne... Nigdy sobie nie daruję, bo to przezemnie... Gdybym go była nie namawiała, nie byłby przyszedł... Trzeba było właśnie teraz... Jestem pewna jednak, że to tylko pierwsza chwila...
Rdzawicz poszedł do bufetu, aby gdzieś pójść, aby gdzieś odłączyć się, zejść z oczu i być samym. Skronie pulsowały mu i na wargi wystąpiła spiekota: czuł razem gorączkę i zimne dreszcze. Miał wrażenie, jak w pierwszych chwilach po zerwaniu: że wszystko runęło dokoła i że on sam runął w otchłań.
Siedział z czołem opartem na rękach, zapomniawszy, gdzie się znajduje; ocknął się dopiero, kiedy garson zapytał go, czy każe sobie co podać? Starał się ogarnąć, owładnąć i związać myśli, które wirowały mu w głowie, jakby mózg jego rozprysł się na sztuki.
— Zobaczyć ją!... Jeszcze ją zobaczyć!... To ona!...
Chciał wstać, ale napowrót usiadł: brakło mu odwagi, bał się sam siebie, wrażenia, którego miał doznać. Siedział znów chwilę, a w głowie rosło mu coraz bardziej pragnienie: Zobaczyć ją!... Jeszcze ją zobaczyć!...
Zresztą, jeżeli się tak zmieszała, ujrzawszy go, to widocznie nie zapomniała, widocznie pamięta... Takiej przeszłości, takich chwil nie mogła zapomnieć... Musi się czuć z nim związaną na zawsze... Może jutro da mu znać, że chce go widzieć, że chce, aby on wrócił do niej... Może potrzeba było właśnie tej chwili spotkania, aby wszystko, co upadło, powstało z gruzów na nowo... Ona jest tam!... Ona!.. Ona!... Ona!...
Wszedł na salę. Dosyć długą chwilę błądził po niej, nim wreszcie ujrzał Maryę, nieopodal estrady, w tem samem towarzystwie, co poprzednio, tylko jeszcze jakiś młody człowiek stał przed nią, a ona rozmawiała z nim tak, jakby go na całe życie zdobyć sobie chciała, gdy on widocznie tonął w niej zupełnie, opętany nieodpartym czarem tej kobiety. Rdzawicz uczuł, jak mu się kąty ust ściągają w dół na wewnątrz i podsunął się, nie zważając na nic, ślepy na skierowane ku sobie spojrzenia pani Porzelskiej i panny Strzeliskiej. Marya spostrzegła go: ani na twarzy jej, ani w oczach nie odbiło się już teraz żadne wrażenie; mówiła dalej, nie patrząc więcej w jego stronę. Wówczas on czuł ból, jakby mu ptak drapieżny wbił szpon w serce, w wargach zadrgało mu: Ja nie istnieję dla niej! — i wyszedł z sali prawie nieprzytomny.
Ubrał się, wydostał na ulicę i wsiadł w dorożkę, nie wiedząc, kiedy to czyni — nie myślał nic i nic nie czuł — spadła nań zupełna ciemność. Nagle znalazł się przed drzwiami swego domu: wszedł nie do mieszkania, lecz do pracowni i zapalił wszystkie lampy i świece, jakie tam były. Pracownia stanęła w świetle, które padło na nagrobek Drewskiego, na »Trucicielkę«, na szkic do »Wampira« i »Opuszczenie«, odwrócone na sztalugach frontem. Wówczas cisnął szapoklak o ziemię i kopnął go w kąt pokoju, zrzucił na podłogę paltot i podniósł pięść w górę, jakby groził. Straszliwy gniew, straszliwa chęć zemsty, straszliwe uniesienie i poczucie własnej siły porwało go. Z zaciśniętych zębów wydobyła mu się na usta piana, a pierś oddychała gwałtownie i głośno. Chwycił ze ściany portret Maryi, rzucił go na ziemię i nogą uderzył. Zarazem w głowie szumiało mu i huczało i czuł, że w nim coś potwornego rodzi ból, gniew i chęć zemsty. Nagle, jakby mu skrzydła wydarły się z ramion i rozpętały nad głową... Pochwycił blejtram z naklejonym świeżo kartonem, oparł na sztalugach i począł rysować. Pod ręką jego rósł kształt z niesłychaną szybkością. Na ziemi leżał mężczyzna w płaszczu, z zasłoniętą twarzą, tak jak w »Wampirze«, nad nim zaś stała kobieta, oparta jedną nogą na jego piersiach, drugą występująca naprzód i obu rękami odsłaniająca z draperyi nagi przód ciała, w ruchu wyzywającym hetery, jakby mówiła: dalej! dalej!... Twarz jej była twarzą Maryi, narysowaną z pamięci, ale zrobioną jakby w halucynacyi i tak podobną, jakby leżący na ziemi portret. Pod spodem podpisał wielkiemi literami:

ANIOŁ ŚMIERCI.
Poczem doznał dziwnego wrażenia, jakiego nigdy jeszcze nie doznawał: oto na moment stracił zupełnie świadomość siebie, nie tak jednak, jak się traci pod zbyt silnem wrażeniem, ale tak, jakby mózg przestawał istnieć w człowieku; wzdrygnął się i przeląkł, omdlenie to bowiem mózgowe miało w sobie coś strasznego i złowrogiego, podobnego do żywej śmierci, do śmierci duszy w żywem ciele — i wysilony, zmęczony, ale jakiś szalenie, dziko tryumfujący, padł na szezlong.
Przed oczyma jego zamajaczyła blada twarz Eli Rosieńskiej, o oczach dużych, głębokich i smutnych, pod ogromnemi rzęsami, i o wiśniowych ustach, które wołały: pragnę... Rozśmiał się wzgardliwie i opuszczając ręce w dół ku ziemi, przymknął powieki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.