Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Anioł śmierci
Wydawca Gebethner & Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rdzawiczowi zdawało się, że jakiś ogromny dzwon począł bić w przestrzeni, a za każdem brzmieniem jakby olbrzymia kula miedziana pękała od uderzenia młotem z mosiądzu. Wokoło była ciemność, gdzieś w dole szum morza, szum głuchy, a tak potężny, jakby się wszystkie oceany razem przetaczały jedne przez drugie. On zaś w owej ciemności i nad owym szumem głuchym i ciemnym wstępował w górę po krużgankach, przebłyskujących czasem jak szklisty szafir, coraz wyżej i wyżej, krętą drogą w głąb. Poza nim zostało wszystko; ziemię strząsnął z siebie, jak proch — opadła. Czuł się zupełnym duchem i szedł coraz wyżej i wyżej... Nagle krużganki znikły mu pod nogami i uczyniła się pod niemi pustka. Grzmot dzwonu ostatni i kolosalny pękł, szum oceanu ucichł, a on runął w przestrzeń ciemną, w otchłań bez dna i kresu. Lecąc wytężał ręce, aby chwycić się czegoś lub oprzeć, ale wszędzie była jedna próżnia. Leciał czując, że nie leci ani w dół, ani do góry, ale w bezmiar. Ogarnęła go rozpacz, czuł, że wolałby się roztrzaskać o skały, lub utonąć w oceanie, niż tak lecieć w nieskończoności, której jego ludzka natura znieść nie mogła. To uczucie, że otacza go coś przeciwnego jego człowieczeństwu, było boleśniejszem, niż strach. Począł kołować ramionami, jak człowiek tonący i wołać z rozpaczą: Granic! brzegu! granic!...
Nagle uczuł, że dotknął czołem czegoś, co jest miękkie i ciepłe: spojrzał, zobaczył jasność, a nad sobą jakby jakąś znajomą postać kobiecą, nachyloną blizko, z ręką na jego czole.
Potem jakiś głos zapytał cicho, prawie szeptem:
— Poznaje mnie pan?
Jemu przeleciał przez głowę wyraz: Heimerthowa — poruszył wargami i na nowo otoczyła go ciemność, w której jednak już nic nie widział i nie czuł.
W jakiś czas znów zobaczył jasność, słońce na szybach okien i za niemi zielone drzewa.
— Park — rzekł.
— Park — powtórzył po nim ten sam głos, co pierwej.
Usiłował zebrać myśli. Naprzód począł rozróżniać pojedyncze gałęzie, które widział przez okno, potem układ szyb w oknie, poznał, że jest w swej pracowni, wreszcie spostrzegł ludzi. Skupił się we wzroku i rozróżnił ich: byli to Przerwicowa, baronowa Heimerth i Tężel. Siedzieli do niego bokiem i nie mogli zauważyć, że ma oczy otwarte. Przerwicowa wyszywała coś na kanwie, Heimerthowa czytała książkę, a Tężel dłubał ołówkiem w ramie od okna. Rdzawicz uczuł w sobie jakąś siłę i radość, ucieszył się, że widział Lorę i Tężla, nawet, że widzi Heimerthową i zdziwił się, skąd się tu u niego w pracowni wzięły te panie, a potem skąd się tu wzięło łóżko z jego pokoju i on sam na niem? Nie mógł nic zrozumieć i czuł, że ma głowę odurzoną, jak po mocnem winie. Przypuszczał także, że może mu się śni. Ale nie, bo kiedy odezwał się półgłosem: pani Loro — ona zerwała się i odwróciła ku niemu z twarzą bardzo jasną, a równocześnie zwrócili się ku niemu i tamci. Przez chwilę patrzeli na niego wszyscy z wielką tkliwością w oczach, a potem zbliżyli się ku łóżku.
— Poznajesz nas? — spytał Tężel głosem drżącym ze wzruszenia.
— Poznaje nas pan? — powtórzyła Heimerthowa z ujmującym uśmiechem.
— Tak, prawda? Chwała Bogu! — rzekła pani Laura.
Rdzawicz zdziwił się: dlaczego nie miałby ich po znać i dlaczego oni pytają go o to i spytał:
— Co się stało?
— Byłeś pan chory? — odpowiedziała pani Laura. — Ale niech się pan nie męczy mówieniem.
On jednak czuł się silnym, nie mógł tylko powiązać myśli, przypomnieć sobie i zrozumieć, co się stało w istocie?... Dziwiło go najbardziej to, że drzewa są zielone, kiedy powinny być jeszcze bez liści. Skoro jednak drzewa zdążyły się zazielenić, to musiał długo chorować. Nie przypominał sobie przecież zupełnie początku choroby, nie pamiętał, żeby był zasłabł na cokolwiek, żeby się musiał kłaść do łóżka i co więcej, żeby to łóżko przenoszono dla niego, lub też z nim z jego mieszkania do pracowni. Co mu się mogło stać i kiedy?
— Byłem chory? — powtórzył do Przerwicowej.
— Tak.
— Długo?
— Blizko cztery tygodnie.
Niesłychane zdumienie nań spadło.
— Cztery tygodnie?! — powtórzył. — A cóż mi było? Bo ja nic nie wiem?...
Spostrzegł, że Przerwicowa zamieniła z Heimerthową spojrzenie, jakby pytając się, czy może mu odpowiedzieć, poczem rzekła:
— To nic dziwnego, że pan nic nie wie. Miałeś pan gorączkę.
— Ale na cóż chorowałem?
— Z wysiłku — odezwała się Heimerthowa, zastępując panią Laurę. — Przepracował się pan. Chorowałeś pan na nerwy. Ale teraz już wszystko dobrze.
— Myślałem, że już z tobą źle będzie — rzekł Tężel, biorąc jego rękę w swoją szeroką dłoń i ściskając delikatnie a serdecznie.
Rdzawicz zauważył, że jego ręka wobec Tężlowej jest dziwnie biała i chuda.
— Ale jakże to może być, żebym nic nie pamiętał i nic nie wiedział? Kiedyż zachorowałem?
— Pan nie powinien dużo mówić, bo się pan męczy — powiedziała Heimerthowa. — Potem, powoli wszystko panu opowiemy.
— Dobrze, potem, powoli, wszystko mi panie opowiedzą — powtórzył, czując, że najłatwiej mu za kimś myśleć, i że siła ucieka mu z myśli i członków.
Znów poczęło mu się zwolna stawać ciemno w oczach i poczęła go ogarniać bezwładność i niemoc. Obudził się w nocy. W rogu pokoju na stole paliła się lampa, w fotelu zaś siedział Tężel ze zwieszoną głową na piersi i spał, lub drzemał, ale był ubrany.
Rdzawicz czuł się teraz o wiele silniejszym, niż poprzednio: dźwignął się tak, że prawie usiadł na łóżku i zawołał: Tężel!
Tężel drgnął, mruknął coś przez zęby: »Okno, pudzież!« — czy coś takiego, potem nagle bardzo gwałtownie otwarł oczy jak mógł najszerzej i spytał: Co? co?
— Spałeś?
— Aha, niby, coś... Zasnąłem trochę. Przepraszam cię. Jakże się czujesz? Trzeba ci co?
— Nie, nic. Czy to już noc?
— A noc.
— Powiedz mi, czy ja naprawdę chorowałem prawie cztery tygodnie?
— A naprawdę.
— A cóż mi było do dyabła? Heimerthowa mówiła, żem się przepracował? Musiałem być chory na mózg? Tak?
Tężel potrząsł głową przecząco i rzekł:
— Przepracowałeś się, prawda. Ale teraz już jesteś zdrów no, i nic. Niedługo wstaniesz.
Rdzawicz zamyślił się: musiał chorować na mózg i nie chcą z nim o tem mówić, aby go nie przerażać. Wzdrygnął się, przypomniał sobie bowiem, że w ich rodzinie skłonność do chorób mózgowych jest dziedziczną, a zarazem jakby pod wpływem tego przypomnienia i uświadomienia, stało mu się nagle zupełnie widno w głowie i uczuł, że się opamiętał zupełnie.
— Tężel — rzekł — czegóż taisz przedemną? Miałem zapalenie mózgu, czy tak?
Tężel zakręcił się trochę, jakby zaambarasowany i odpowiedział:
— Nie, niby coś ci było trochę ze zmęczenia, ale żadne znowu zapalenie...
— Nie miałem przytomności całe cztery tygodnie?
— Trochę niezupełną czasem, ale to nic. Każdemu się to może zdarzyć, jak się przemęczy.
Rdzawiczowi ujawniło się teraz wszystko: oto robił był w glinie »Anioła śmierci« przez trzy tygodnie przeszło z niesłychanem wytężeniem i jakby w hallucynacyi, nie wychodząc prawie wcale z domu i nie widując się z nikim; podczas roboty kilka razy tracił na moment świadomość siebie, tak, jak ją stracił na moment podczas rzucania szkicu na karton, i czuł bóle w mózgu. I to musiał być początek choroby. Jednego dnia, była to środa w pierwszych dniach kwietnia, zrobiło mu się jakoś dziwnie niedobrze. Położył się na kanapie w pracowni, było koło godziny czwartej po południu, i od tego czasu nic nie pamiętał.
— Tężel — rzekł po chwili.
— Co? — spytał Tężel.
— Kto mnie leczył?
— Kraus i Magnuszewski.
— A kto bywał u mnie, prócz ciebie?
— Wszyscy: Przerwicowa i Przerwic, pani Elżbieta, o ile była w Warszawie, Heimerthowa, Stosławski, Morski, Łanowski...
— To Łanowski przyjechał z Florencyi?
— Przyjechał. Milcia przychodziła, Czempiński, ale Okna musiał zostawić w domu, bo jak przyszedł, to chciał włazić do ciebie, a jak się go wyrzuciło za drzwi to wrzeszczał; no i ja.
— A skądże się tu wzięła Heimerthowa?
— Jak się tylko rozniosło o twojej chorobie, przyjechała i przywiozła Magnuszewskiego, bo z początku był tylko sam Kraus. To dobra kobieta, pielęgnowała cię jak siostra.
Rdzawicz począł się rozglądać po pracowni.
Obrazy poobracano frontem do sztalug, rzeźby poprzykrywane były materyami na draperye, w rogu pokoju zaś stało wielkie pudło z kartonów, pod którem musiał być model gliniany »Anioła śmierci«.
— Tyś to zrobił? — zapytał Tężla, wskazując pudło.
— Ja.
Portretu Maryi na ścianie nie szukał: pamiętał, że go zamknął w ostatniej szufladzie komody na dole, twarzą ku ziemi. Uczuł w tej chwili gwałtowną chęć popatrzenia nań, jak również zapytania o Maryę, ale wstydził się Tężla... Po takiem upokorzeniu...
Stanęła mu w pamięci żywo walka, jaką toczył ze sobą, lepiąc w glinie »Anioła śmierci«. Wykończył był obie figury, tylko twarzy kobiety nie robił. Ile razy podniósł rękę, aby rozpocząć modelowanie twarzy, tyle razy opadała mu w dół. Karton, na którym narysował w pierwszej chwili twarz Maryi, podarł nazajutrz i spalił. »Trucicielce« postanowił dać twarz fantastyczną, w »Wampirze« zakrył ją prawie zupełnie włosami, w »Opuszczeniu« odwrócił kobietę tyłem, ale tu zakryć nie mógł, musiał ją pokazać, a również, jak fantastycznej twarzy dać nie mógł, nie mógł dać i prawdziwej — Maryi. Pamiętał, że w szalonem rozdrażnieniu rzucał się na sofę, jak w konwulsyach, ale porywał się, aby całą robotę zepchnąć z postumentu na ziemię, ale wtedy stawał wobec swego dzieła, jak urzeczony. Cudowne linie ciała kobiety, które idealizował z Milci na kształt, jaki odgadywał u Maryi, czarowały go i dalej wywoływał je z nicości, opętany przez ich złowrogie piękno. Podczas roboty, zamknięty w pracowni, nie puszczał do niej nikogo, prócz modeli, oraz Czempińskiego i Tężla, którzy wykończali nagrobek Drewskiego. Ale na ich pytania, co robi, odpowiadał, że nie wie jeszcze, jaki da tytuł rzeźbie, i że będzie to rzecz zupełnie fantastyczna. Tężel, który rozumiał doskonale, że jest to dalszy ciąg cyklu, zaczętego »Wampirem«, zachodził w głowę, jakie Rdzawicz da rysy tej kobiecie, albo czy też może twarz tę zasłoni draperyą, przez co zepsućby musiał efekt prawie zupełnie; Czempińskiemu zaś o nic nie chodziło, tylko o to, żeby między twarzą a składem głowy tej kobiety była harmonia.
Przez te trzy tygodnie modelowania grupy, Rdzawicz nie widział nikogo ze znajomych i nie pytał nikogo o Maryę. Nie wychodził wcale na miasto, aby się z kimś lub z nią nie spotkać. Był ciągle w stanie anormalnym, jakiegoś gorączkowego podniecenia, które dochodziło prawie do hallucynacyj, a w którem kilka razy doznał owej chwilowej, zupełnej utraty świadomości. Czuł, że się wyczerpuje i że się w nim coś po prostu obala ze znużenia i wewnętrznej trawiącej go gorączki i wreszcie uległ jej, jak mu powiedziano, aż na cztery tygodnie. Teraz przypominał sobie cokolwiek swoją chorobę. Była to powódź chaotycznych wizyj, taki ich nawał, że zdawało mu się, że go zgniotą, jak druzgocące się i obalające na człowieka piramidy, kościoły i obeliski. Potworne kłęby obrazów tłoczyły się na niego, larwy czerwone i wstrętne i białe marmurowe boginie, lemury i upiory, olbrzymy z maczugami i straszliwe widma o głowie ptasiej, z oczami, jak karbunkuły, z błonami olbrzymich nietoperzy u ramion, na suchych pawich nogach, wydające przeraźliwy pisk i zaduch gnijącego ciała. Spadały nań odcięte głowy Meduzy, których pęki żmij zdychały mu na twarzy, zimne, oślizgłe, albo zbliżały się doń ku twarzy na pół ogniłe trupy i usta do ust mu przykładały.
Była to jedna straszliwa męka, aż wreszcie ocknął się wśród ostatniej wizyi — bezmiaru.
— Czy pytał się kto o mnie z miasta?
— Owszem, parę osób zapytywało listownie.
Rdzawicz spojrzał na wskazane mu przez Tężla listy i kartki i kurcz ścisnął mu serce. Przypomniał sobie swoją chorobę w Kłężu i te karteczki, które Jadwiga Strzeliska przynosiła mu od Maryi do domku w ogrodzie, w którym go umieszczono. Raz pisała: »Proszę nie pić tak dużo limonady, bo zaszkodzi, ale za to zjeść kawałek białego mięsa z pulardy«. Innym razem: »Czy pan prędko przyjdzie? Bardzo tu babci pana brak«. Nazajutrz: »Bardzo z babcią prosimy nie wychodzić za wcześnie, ale babcia mówi, że jakby się pan ciepło ubrał, to panu nie zaszkodzi. Poślemy panu futro wuja, to duże, do podróży«. Potem: »To ciastko w środku, co jest takie nieudane i ma na wierzchu sok malinowy, to ja dla pana upiekłam. Przepraszam, że jest brzydkie, ale to się dopiero na patelni tak skrzywiło; przedtem było bardzo ładne i miało kraik w ząbki. Proszę koniecznie zjeść to najpierwsze, ale jakby było niedobre, to niech pan nie je. Nawet koniecznie niech pan nie je, bo będzie zakalec. Ale takby mi było miło, żeby pan je zjadł pierwsze. A przynajmniej sok z wierzchu«.
Drobne te karteczki umiał na pamięć. Potem, na żądanie rodziny Maryi, kiedy jemu zwrócono jego listy, odesłał je wraz z listami. Teraz zdawało mu się, że wszystkie te kartki i listy pamięta dosłownie. Począł je sobie przypominać i kolejno powtarzać, z datami i męcząc się, aby żadnego nie opuścić i powtórzyć dosłownie. To był jego skarb największy; po Maryi ze wszystkiego na świecie najbardziej kochał te kartki i listy w blado­‑różowych, albo heliotrop podłużnych kopertach.
— Sen, sen — mówił sam do siebie. A Marya jawiła mu się w wyobraźni i pamięci kolejno w swoich jasnych i ciemnych sukniach, kapeluszach i czapeczkach, w najrozmaitszych porach dnia i w najrozmaitszych pozycyach, przypominały mu się jej słowa, jej uśmiechy i spojrzenia, wszystko to, co z nią przeszedł, wszystko to, czem żył od jej poznania, aż do chwili, kiedy stracił przytomność, cztery tygodnie temu. — Na zawsze, na zawsze... — powtarzał w duszy. I nagle, w tym bólu i w tym żalu porwała się w nim myśl, aby zniweczyć kompozycyę »Anioła śmierci« i ogarnęło go przerażenie, że może ją kto widział i choć nie było twarzy, domyślił się, kogo ma przedstawiać kobieta, depcąca człowieka i obnażająca się wyzywającym ruchem hetery.
— Tężel! — zawołał gorączkowo. — Czy widział kto ostatnią moją robotę?
— Nie; nimeśmy cię tu przynieśli z pokoju, gdzieś najpierw leżał, przykryłem ją pudłem.
— Przysuń to tu i odsłoń.
Tężel przysunął postument i zdjął pudło.
Rdzawicz począł się wpatrywać w swoją pracę. Powoli znikała mu z przed oczu idea, a poczęła go czarować sztuka. Wtapiał się w szczegóły wykonania artystycznego: szukał błędów i nie mógł ich znaleźć.
— Słuchaj — rzekł do Tężla — czy to ja zrobiłem?
— Jakto: czy ty? — spytał Tężel zdziwiony.
— Bo, zdaje mi się, że gdyby to robił Grek, nie mógłby lepiej zrobić; prawda?
— Ba! — rzekł Tężel z najmocniejszem przekonaniem. — Sam Myron byłby kontent.
— Czy czujesz tu cokolwiek innego, prócz ciała i draperyi? A przedewszystkiem, czy czujesz tu robotę?
Tężel nic nie odpowiedział, tylko patrzył na glinę okiem znawcy i rozentuzyazmowanego czciciela sztuki, Rdzawicz zaś wpatrywał się w swoje dzieło długo, nakoniec rzekł:
— Przykryj to i odsuń. Zdaje mi się, że zrobiłem tak, jakby zrobił Grek z piątego albo czwartego wieku przed Chrystusem w końcu dziewiętnastego wieku po Chrystusie. Poślemy to do »Salonu«. Jeżeli tam będzie lepsza rzeźba, pozwolę się powiesić. Poślę wszystko: »Dyannę«, »Centaury«, »Wampira«, skończę »Opuszczenie« i to. »Trucicielkę« odłożę na później, a »Drewski« jest za ciężki i masęby kosztował transport. Jeżeli nie dostanę wielkiego medalu złotego, nie biorę więcej dłuta do ręki, ani pędzla.
— Dadzą ci legię — rzekł Tężel znowu z najmocniejszem przekonaniem.
— »Anioła śmierci« można będzie zaraz odlać w gipsie. Dobrze, żem go skończył. Myślałem, że mnie dyabli wezmą, alem wytrzymał do ostatniego dotknięcia.
— To to się nazywa »Anioł śmierci«? — spytał Tężel, pozwalając sobie być zdumionym.
— Tak... może jeszcze dam inny tytuł... Bo ten rzeczywiście się nie tłómaczy... nie mów, że to tak nazwałem. Ale jest dobre, prawda?
— Dostaniesz legię, zobaczysz — powtórzył, jak pierwej, Tężel.
Rekonwalescencya trwała długo i Rdzawicz bardzo powoli do sił przychodził. Przerwicowa i Heimerthowa otaczały go taką opieką, iż tłómaczył im, że go na nic rozpieszczą. Zwłaszcza Heimerthowa, której środki pozwalały na to, obsypywała go kwiatami, sprowadzała mu ilustrowane dzieła za jakieś bajeczne sumy i czytywała mu całemi godzinami. Dowodziła mu przytem, że robi jej prawdziwą łaskę chorując, bo ma o kim myśleć i czem się zająć. Rdzawicz nie chciał jej zrobić przykrości i nie zapytywał się o męża, dowiedział się jednak, że bawi od dwóch miesięcy przeszło za granicą, w Londynie, Hamburgu i innych handlowych punktach Europy. O niej zaś powziął przekonanie, że jest ogromnie egzaltowaną.
Przychodził także często Łanowski, młody, dwudziestodwuletni rzeźbiarz, który przyjechał z Włoch, ładny, wiotki blondyn, o sentymentalnych, jasno­‑niebieskich oczach, zawsze bardzo smutny i bardzo cichy, tak melancholijny, że go pani Heimerthowa nazywała »pan cyprys«, albo »pan nenufar«. Zakochał się on zupełnie w Rdzawiczu, wpatrywał się w niego, jak w tęczę i mówił do niego »mistrzu«, czując się najszczęśliwszym, kiedy mógł mu podać wody do mycia, albo filiżankę z herbatą. Stworzyło się kółko, które codzień przed wieczorem zbierało się w dużej i odpowiednio urządzonej pracowni: Heimerthowa nazywała to causeries romaines od imienia Rdzawicza, a na wzór »Wieczorów florenckich«. Dni płynęły Rdzawiczowi cicho i ogromnie spokojnie: nie potrzebował się o nic troszczyć, o niczem myśleć i o nic starać. Czarodziejskie ręce pani Laury i baronowej Heimerthowej słały mu, jak mówił, »życie kwiatami«.
Przerwic, Morski i Kowal, który odłożył swój wyjazd do Australii, wpadali także często, a od powrotu ze wsi i Stosławski. Dysputowano i rozmawiano, a Rdzawicz z pewnem przerażeniem myślał o tem, że wkońcu powróci do zdrowia zupełnie, i że będzie musiał na nowo o sobie sam myśleć, a zarazem, że będzie się musiał przestać czuć osią pewnego kółka ludzi, jaką był teraz, jako chory. Ale wówczas rozglądał się po swojej pracowni i myślał, że przecież jednak zawsze pozostanie czemś, na co się patrzy, o czem się mówi, o co się i dba, i co ma swoje wyjątkowe prawa.
Unikano wszelkich drażliwych tematów, nic więc nie wiedział o Maryi; natomiast Przerwicowa opowiadała mu, że Rózia Rosieńska bardzo się często dowiaduje ze wsi (dokąd pojechała przed paru tygodniami, gdyż Ela nie chciała zostać dłużej): »czy panu Rdzawiczowi boli jeszcze głowa«, że Ela była trochę niezdrowa, ale teraz ma się już dobrze, i że pan Rosieński zaprasza ich do siebie, a wraz z nimi i Rdzawicza, jeżeliby mu lekarze kazali wyjechać gdzie na świeże wiejskie powietrze. Pani Rosieńskiej zrobiło się lepiej i wyjazd jej do kąpiel odłożono do jesieni. Rdzawicz polecił podziękować panu Rosieńskiemu, ale na propozycyę tę nie dał żadnej odpowiedzi. Uczuł pewną obawę spotkania Eli, o której nie mógł myśleć bez jakiejś przykrości i bez uczucia wielkiego niezadowolenia z samego siebie. Wrażenia, że uczynił tej dziewczynie jakąś krzywdę, że coś w niej splamił i czegoś w niej nadużył, nie mógł się pozbyć. Urok, jaki miała dla niego chwilowo, przeminął zupełnie; pamiętał, że była ładna, i że mu się podobała przez godzinę. O tem, co między nimi zaszło, musiał niewiedzieć nikt, Ela nie musiała nic mówić. Gdyby była mówiła źle, pan Rosieński nie byłby go zapraszał, a Lora dałaby mu to poznać. Ale swoją drogą nie mógł sobie wyobrazić, jakby spojrzał na tę pannę? Stu innym byłby spojrzał prosto w oczy, ale w tej czuł jakąś inną naturę, jak w stu innych, i to, co wobec innych wydawałoby mu się głupstwem, tu wydawało mu się krzywdą.
Pani Laura cieszyła się jak dziecko z tego, że będą jeździli konno i wózkami, pływali po jeziorze i bawili się z psami, których jest tam mnóstwo; dowodziła przytem pani Biszy, która wpadła na jeden dzień do Warszawy, że na wsi nastąpi niezawodnie porozumienie między Elą a Rdzawiczem, na co pani Bisza odpowiedziała jej, że ma na tym punkcie ćwieka w głowie i że z wyjazdu Rdzawicza do Rosieńskich może się wykłuć co, z czego nikt nie będzie kontent.
— Ale kiedy go sami zapraszają i ja wiem, że nie mieliby nic przeciwko temu — broniła się pani Laura.
— A ty się zaczynasz widocznie starzeć, kiedy ci takie miłe swatostwo.
— Moja droga — odpowiedziała pani Laura — każda z nas musi się czemś jeszcze zająć poza mężem. Ty masz dwoje dzieci, za pół roku będziesz miała trzecie, a ja nic. Wiesz, jak Jerzego kocham, ale przecież całego życia mi nie wypełnia, tak, jak ja jemu go nie wypełniam. On pisze i zdobywa sławę, a ja chciałabym zrobić coś dobrego. Robi się ludziom dobrze nie tylko ręką i nie tylko tym potrzeba ludzkiej pomocy, którzy nie mają co jeść. Rdzawicz w swojem porządnem ubraniu jest nieszczęśliwszy od wielu takich, co mieszkają po suterenach, albo nigdzie. Trzeba brać ludzi podług ich miary. Moja droga, to nie jest żadna chęć swatania ale zrobić kogoś szczęśliwym, to przecież jest miło; a jeżeli można, to jest obowiązek.
Pani Bisza pokręciła głową i powiedziała, że wszystko to jest bardzo piękne, ale że radzi, jak zawsze, być więcej ostrożną.
Tymczasem Rdzawicz, kiedy uczuł się już jako tako na siłach, pomimo zakazu lekarzy i perswazyj znajomych, począł pracować. Kazał odlać w gipsie »Anioła śmierci«, tak, jak był, z naznaczoną tylko twarzą kobiety, a nadto z forsownym pośpiechem wykończał »Opuszczenie«. Męczyło go to i wysilało, ale na wszelkie przełożenia, że może się rozchorować na nowo, nie zwracał uwagi. Jedna tylko Heimerthowa nie wstrzymywała go od roboty; owszem uważał, że ilekroć spotkał się z nią z potem na czole i wypiekami na twarzy, zdenerwowany i rozdrażniony, ona patrzy na niego z niezwykłem zajęciem i jakby z jakimś rodzajem entuzyazmu.
Raz powiedziała mu:
— Pan tworzy swojem życiem, jak Rafael, jak Byron, jak Chopin i Słowacki.
— Wszyscy młodo pomarli — odrzekł.
— Tak, ale to są najpoetyczniejsze postacie w sztuce.
— Kochankowie bogów umierają młodo — uśmiechnął się.
— Pan jesteś takim kochankiem bogów — rzekła z nieco melodramatycznem spojrzeniem.
— Życzy mi pani wczesnej śmierci?
Ona nic nie odpowiedziała, tylko otuliła się w cienki jak muślin, szal turecki i oparłszy głowę o poręcz fotelu, zapatrzyła się w niebo.
Forsowna praca nie doprowadziła wprawdzie do recydywy, ale rozdrażniła go do najwyższego stopnia. Począł nie znosić ludzi. Irytacyę potęgowało to, że wysłał był do secesyi monachijskiej oba swoje obrazy i wszystkie rzeźby, z wyjątkiem tylko nieskończonej »Trucicielki« i odlewu »Anioła śmierci«. Z rzeczami temi pojechał do Monachium Tężel, który nie chciał ich samych puścić, a nadto ciekawy był ostatniego ruchu secesyonistów. Rdzawicz nie cierpiał teraz niczyjego towarzystwa, z wyjątkiem Heimerthowej i Łanowskiego; zdawało mu się, że wszyscy inni nie rozumieją go, chcą z niego zrobić »filistra« i chcą go traktować, jak żeby był »urzędnikiem z banku dla handlu i przemysłu« albo »współwłaścicielem firmy korzennej«. Dostawało się za oczami nawet pani Laurze. W Heimerthowej miało dla niego urok to, że odgadywała w lot jego najdziksze fantazye i nie dziwiła się i nie sprzeciwiała żadnej. Nawet jej egzaltacya, która go z początku raziła trochę, zaczęła mu się podobać, jako przeciwieństwo do »filisterskiego rozsądku«. Łanowski zaś zastępował mu Tężla, mając dla niego to samo uwielbienie co tamten, tylko w daleko wytworniejszej formie.
O wyjeździe do Rosieńskich słyszeć teraz nie chciał i zapowiedział, że się nie ruszy, dopóki wiadomości z Monachium nie otrzyma, i że wogóle wątpi, aby na tę wieś pojechał. Przedewszystkiem szarpało nim to, że nie wiedział nic o Maryi; ostatniem z nią spotkaniem się, tem niespojrzeniem na niego, tą absolutną względem niego obojętnością, czuł się tak upokorzonym, że nie mógł się zdobyć na to, aby się o nią spytać. Zaczął wtedy przypuszczać, że jeźli miłość może być wielka, jak świat, to miłość własna może być jeszcze większa, i że jeżeli można przestać kochać, to się nigdy nie zapomni upokorzenia. Czy kochał jeszcze teraz Maryę? nie umiałby sobie był sam odpowiedzieć. Chwilami zdawało mu się, że tak, chwilami, że nie. O tem, że się przez nią uczuł upokorzonym, pamiętał ciągle i ciągle jednakowo. I zdawało mu się, że gdyby mogła tu być mowa o wybaczeniu, prędzej wybaczyłby jej to, że go rzuciła, niż to, że dała mu poznać, iż jest dla niej niczem. Teraz już upokarzało go to przed nim samym, że on o niej myśli i pamięta, ale zarazem czuł, że gdyby mu chciano tę myśl i pamięć wydrzeć, musianoby je z jego żył razem z krwią wytoczyć i razem z życiem mu je odebrać. Czy ją kochał jeszcze, nie wiedział; ale czuł, że do tej myśli i do tej pamięci, wżytej w jego istotę, jak część składowa jego organizmu, przywiązany jest najbardziej na świecie.
Wydobył portret Maryi z szuflady i kiedy był sam, wpatrywał się weń całemi godzinami, poczem na nowo chował go jak pierwej. Po każdem takiem patrzeniu rosła w nim tęsknota do niej i żal za nią. Z początku bronił się był uczuciom, odpędzał je, przypominał sobie spotkanie; ale teraz Marya stawała mu coraz częściej przed oczyma w tej pierwszej chwili, z ogniem na twarzy i zamarłem słowem na ustach, kiedy go pierwszy raz spostrzegła na raucie. Poddał się tęsknocie i żalowi.
Godzinami patrzał, zamknięty na klucz w pracowni, na swego »Anioła śmierci«, na blok marmuru, w którym go miał kuć, a który sprowadził, sprzedawszy Stosławskiemu naprzód »Trucicielkę«, i na portret Maryi, podług którego miał niegdyś modelować jej popiersie. I wydawało mu się, że życie jego całe ze wszystkiem, co w niem zaszło, od chwili poznania Maryi, to sen, że się zbudzi i odnajdzie takim, jak pierwej, kiedy rzeźbił »Dyannę« i »Miłosny uścisk centaurów«, uganiał się za ulicznemi pięknościami i kłócił z Tężlem, który go namawiał do umiarkowanego życia.
Co do Maryi przypuszczał, że prawdopodobnie jest już przynajmniej po słowie z Borzewskim; gdyby była po ślubie, niepodobieństwem było, aby się był o tem w jakikolwiek sposób nie dowiedział, mimo, że nie mówił z nikim o niej i nie czytał gazet, aby przypadkiem nie wyczytać ogłoszenia o jej zaręczynach, albo ślubie. Czuł jednak, że dłużej bez wiadomości żadnej po prostu nie wytrzyma. Ze swoich znajomych nie chciał mówić z nikim; jedyna osoba, z którą zdecydowałby się mówić, była Jadwiga Strzeliska. Ona jedna znała całą ich przeszłość, ona doprowadziła do tego, że dali sobie słowo, spojrzała nań wreszcie na raucie z takiem jakiemś rozumiejącem współczuciem. Nie zwlekał dłużej. Jeżeli jest w Kłężu, napisze do niej, jeżeli w Warszawie, będzie się chciał zobaczyć. Na szczęście dla jego gorączkowej niecierpliwości Strzeliska była w Warszawie, a na listowną prośbę, że chciałby się z nią koniecznie widzieć, odpowiedziała, że przyjdzie do niego do pracowni nazajutrz rano, i że zapewne będzie mu swobodniej mówić, jeżeli nikogo w niej nie zastanie, ale, że ona zresztą o to nie dba; dodała zarazem, że jest ciągle w Warszawie i dopytywała się o jego zdrowie, a nawet byłaby chętnie przychodziła go dozorować tak, jak inne panie, ale bała się drażnić go swoim widokiem, a przytem najpewniej dla tych samych względów byliby jej do niego nie dopuścili.
O tem, że Strzeliska dowiadywała się o niego w czasie choroby, nie mówiono mu naumyślnie nic, z zupełnie zrozumiałych przyczyn, ale wiadomość ta ujęła go bardzo; przyszło mu nawet na myśl, że może prosiła ją o to Marya i znów począł myśleć, że nie może być, aby w Maryi już nic dla niego nie pozostało, nie może być pomimo wszystko. Chęć Strzeliskiej przyjścia do pracowni nie zdziwiła go; pamiętał ją, że była gotową na wszystko, zuchwałą do zaawanturowania się, i że największą satysfakcyę sprawiało jej brawowanie opinii ludzkiej.
Oczekiwanie Strzeliskiej wprawiło go w stan ogromnego rozgorączkowania. Przez to, że miał się spotkać tak blizko z kimś tak blizkim Maryi i tego, co między nimi zaszło, uczuł się na nowo tak zbliżonym do swej przeszłości, że miał wrażenie, jakby cały okres po zerwaniu znikł w jego życiu. Wszystko, co dotyczyło jego i Maryi, poczęło występować z nadzwyczajną siłą i świeżością barwy w jego pamięci; zupełnie, jak żeby ktoś stary obraz z pyłu i prochu ocierał. Już teraz przypominał sobie nie tylko tualety Maryi, ale każdy nieledwie deseń na jej sukni; widział nie tylko jej spojrzenie, ale odróżniał prawie rzęsy nad jej oczami i zdawało mu się, że ją pamięta każdy włosek osobno; nietylko pamiętał jej ruchy, ale zdawało mu się, że widzi każde drgnięcie jej palca, jakie kiedykolwiek mógł spostrzec. Stanęła mu w oczach tak żywa, tak świeża, jak nigdy, nawet wtedy, kiedy za nią najbardziej tęsknił i kiedy wszystką moc duszy wtłaczał w pamięć i w wyobraźnię, aby ją sobie z daleka i straconą na zawsze, jak najżywszą odtworzyć. Widział puszek na jej twarzy i drobne błękitne żyłki na skroniach i biegnące ku szyi; tony kolorów na jej ręce i migdałki jej długich wązkich paznogci... zdawało mu się, że naprawdę mógłby ręce wyciągnąć, aby ją objąć i że mógłby malować, lub rzeźbić jej portret zupełnie tak, jak z żywej.
— Ty jej nie rzeźbisz z tego tam, ty ją masz w duszy... — powiedział mu niegdyś Tężel... tak dawno, tak dawno... kiedy Marya była jeszcze jego i kiedy mógł przysięgać, że nigdy niczyją inną nie będzie...
Anioła śmierci osłonił draperyą, portret zaś to chował, to wydobywał napowrót. Nie mógł się zdecydować, czy zostawić go przy Strzeliskiej, czy nie? Wyglądałoby to tak, jakby chciał, aby Strzeliska portret ten zobaczyła i powiedziała o nim Maryi, że wisi na ścianie, jako »dowód niewygasłej miłości«. Na ten frazes z tysiąca i jednego romansów, wzdrygał się z obrzydzenia. Czy jednak portret będzie wisiał, czy nie, wszystko jedno, bo najlepszym »dowodem niewygasłej miłości« jest to, że chce ze Strzeliską mówić o Maryi. Zresztą owszem, niech zobaczy ten portret na ścianie i niech opowie o nim; czy on ma się wstydzić tego, że kocha, on, który miał Maryę u swych kolan i któremu się do piersi cisnęła? Niech Marya wie o tem, że jej nie przestał kochać, jak przysiągł, że nie przestanie nigdy. Myśląc tak, choć sam do tego nie przyznawał się przed sobą, czuł, że jeżeli z jednej strony zależy mu na tem, aby wiedziała, że jej kochać nie przestał, to z drugiej strony sprawia mu satysfakcyę to, iż Marya będzie musiała uczuć wobec niego swoją niższość, swoją bądź co bądź, po czyjejkojwiek stronie faktyczna klęska, przegraną w tej kampanii. Można czasem zginąć, a zwyciężyć — właśnie tem, że się ginie.
Strzeliska zapowiedziała swoje przyjście do pracowni na godzinę dziesiątą rano; wstał o ósmej i przez cały ten czas usiłował się czemś zająć, aby czas skrócić i aby się uspokoić. Przemęczył się myślą, że będzie mówił o Maryi i nagle zaczęła się w nim budzić reakcya. Zaczęło mu się wydawać to wszystko przesadzone i niepotrzebne. Właściwie po co on się ze Strzeliską chce zobaczyć? Cokolwiekbądź Marya robi: nie jest dla niego, ani z myślą o nim. Czy jest już narzeczoną Borzewskiego, czy nie, ostatecznie nie wpłynie wcale na to, że jego narzeczoną być przestała, a w końcu rozpytywać się, czy panna, która mu rok temu zwróciła słowo, idzie za mąż, albo nie, i za kogo: jest nawet trochę śmieszne. Możeby jeszcze rewolwer położył na stole. Strzeliska jest waryatka, zawsze nią była i jest kontenta, że zdarza jej się zrobić coś tak pod włos konwenansowi, jak pójście panny samej jednej do prywatnego mieszkania młodego człowieka, bo pracownia, czy nie pracownia, zawsze to jest jego prywatne mieszkanie. Będzie to dla niej nowy dowód, że jest esprit fort, którym nie omieszka bryzgać w oczy światu przy każdej sposobności. Przytem nowa okazya »odgrywania roli w życiu wybitnych ludzi«, co było w jej stosunku do niego zawsze dosyć źle i niezręcznie ukrywaną intencyą i słabością; nakoniec wyższe, bo nieinteresowane osobiście stanowisko między dwojgiem, co zawsze lubiła. Że pocałowała go w palec, kiedy siedział u stóp Maryi, to jest fakt, ale że potem roztaczała nad nimi z góry opiekuńcze skrzydła z ogromną satysfakcyą właśnie dlatego, że z góry, to także fakt.
Cała ta Jadwiga Strzeliska razem ze swojem espriforstwem jest niesmaczna. Z pewnością mogła w stu innych miejscach oznaczyć mu rendez­‑vous, nie właśnie w jego pracowni o dziesiątej rano, a najstosowniejby zrobiła, żeby mu była odpisała, że wcale nie widzi powodu, dla którego mieliby z sobą mówić. Wszystko, co ona robi, robi dla pozy i dlatego, żeby o niej gadali, byłaby przychodziła go dozorować podczas choroby. Najlepiejby było, żeby wcale teraz nie przyszła. Możnaby do niej napisać, aby się wstrzymała ze swoją wizytą w jego atelier o dziesiątej rano. I ten portret na ścianie, ta cała afiszerya... wszystko to razem jest przedewszystkiem śmieszne. Przeprosi Strzeliską, że pisał do niej w rozdrażnieniu, że właściwie nie ma się o co jej pytać, i wytłómaczy, że wskutek choroby i zmęczenia, czasem nie zdaje sobie jeszcze dobrze sprawy z tego, co robi. Sięgnął ku ścianie, aby zdjąć portret i schować go; ale kiedy położył go na stole, ciemno­‑szafirowe o złocistym blasku oczy Maryi spojrzały nań — i opadł na krzesło, opierając czoło na ściśniętych pięściach. Oczy Maryi spojrzały mu w głąb duszy, w której odezwał się ból silniejszy, niż wszystko.
W tej chwili usłyszał pukanie: zerwał się i odwrócił portret twarzą do stołu. Czuł, jak oblewa go gorąco.
W ciemnej sukni i w ciemnym kapeluszu, dosyć wysoka i szczupła, weszła Jadwiga Strzeliska, nieco bledsza niż zwykle.
Rdzawicz skłonił się jej, podszedł ku niej i podali sobie ręce, a Jadwiga dała mu w swoim delikatnym uścisku tyle serdecznego ciepła, że ujęty od razu ścisnął jej rękę raz drugi, z całem wylaniem człowieka, który się czuje słabszy i któremu okazują współczucie.
Powiedzieli sobie wszystko: wiedział, że Jadwiga nie potrzebuje się pytać, po co przyszła?
Usiadła na podanem krześle i rzuciła okiem po pracowni; Rdzawicz widział, że mimo całego wrodzonego zuchwalstwa i pasyi do brawury, czuje się cokolwiek zażenowaną. Trwało to jednak bardzo krótko: z zupełną swobodą zapytała go:
— Jakże się pan ma?
Odpowiedział jej, że teraz już prawie zupełnie dobrze, tylko, że się czuje zmęczonym.
— Ładnie tu jest — mówiła dalej. — Pana może dziwi, że wybrałam pańską pracownię, ale zdawało mi się, że tu będzie najswobodniej, zresztą dlaczegóż mieliśmy szukać innego punktu, kiedy mieliśmy ten. Nikt mnie nawet nie widział, jakem tu szła, a gdyby i widział, to mi wszystko jedno. Babcia, która jest w Warszawie, jest przekonana, że poszłam do kościoła i jest zachwycona. Powiem jej, że byłam na całej mszy i że modliłam się specyalnie do świętej Teresy, bo to jej ulubiona święta.
Rdzawiczowi wydały się i ten ton, jakim Strzeliska mówiła, za pospolicie cyniczny, i to, co mówiła, niesmaczne; być może jednak, że po prostu chciała zrobić jakikolwiek wstęp do rozmowy. Jemu zaś wszystko, o co chciał pytać, uwięzło w gardle.
— Co pan tam ma? — spytała, wskazując głową odkrytego Anioła śmierci.
Jemu błysnęła nagle myśl, że tak będzie najlepiej: wstał i odsłonił grupę.
Jadwiga podniosła się z krzesła, podeszła i poczęła patrzeć.
— Rozumiem tak, jak rozumiałam Wampira — powiedziała smutno i ze współczuciem.
— Niechże mi teraz pani powie — — rzekł Rdzawicz, przysuwając jej krzesło.
— Jest narzeczoną.
Rdzawicz uczuł, że ogień uderza mu w głowę, ale zarazem zdziwił się, pierwsze uczucie bowiem nie było bolesne, ale przeciwnie, jakby przynoszące ulgę po długiem cierpieniu. W jednej sekundzie przemknęły mu myśli: a więc skończyło się, zapadło i trzeba skończyć... Jakby odetchnął po zrzuceniu z ramion wielkiego ciężaru i jakby jakieś dawne swobodne życie znów otwierało się przed nim. Bądź co bądź, przecież jest dno w tej przepaści. Blada i czysta twarz Eli Rosieńskiej zamajaczyła mu w oczach.
— Borzewskiego — rzekł prawie swobodnie.
— Nie, Kołolaskiego — odparła Strzeliska.
Rdzawicz cofnął się. Nie mógł zrozumieć.
— Co? co? — zapytał.
— Kołolaskiego — powtórzyła.
— Jakto? Tego grubego, niemłodego blondyna z pod Klecka?
— Tak. Tego.
— Jakże się to stało? Kiedy?
— Przed dwoma tygodniami.
— A cóż Borzewski?
— Niema go teraz w Warszawie.
— Wszakże on się kochał w niej?
— Tak, nawet bardzo.
— Przecież i ona w nim?
— Tak, i jeszcze się kocha.
— No, więc dlaczegóż się tak stało?
— Bo nie mogło być inaczej. Zresztą to ja zrobiłam — rzekła spokojnie Strzeliska.
— Pani?! Ale dlaczegóż?
— Mówię panu, że nie mogło być inaczej. Borzewski zbankrutował ze szczętem.
Rdzawicz doznał jakiegoś wrażenia satysfakcyi i przyjemności.
— Jak pan zapewne słyszał — mówiła dalej Strzeliska — założył on hutę szklaną do spółki z Siodłowskim z Ukrainy i kniaziem Mojwiłłem. Spółka była tego rodzaju, że Borzewski i Siodłowski dawali pieniądze, a Mojwiłł, który oprócz tytułu kniaziowskiego, nic nie ma, ale się specyalnie kształcił za granicą, miał być dyrektorem technicznym. Tymczasem Siodłowskiemu, który jest milioner i fantastyk, odechciało się nagle huty szklanej, w której przyszłość przestał wierzyć, pokłócił się z Borzewskim i skorzystawszy z jakiegoś punktu rozwiązalności kontraktu, podobno nawet niezupełnie formalnie pieniądze wycofał. Borzewski pozostał sam, z mocno zachwianem zaufaniem u ludzi do całego interesu. Zaczął forsować i zaangażował majątek swojej rodziny, na który zaciągnął dług. Nagle stary papa Borzewski, który jest ramolciowaty, wpadł ni stąd ni zowąd na pomysł spróbowania szczęścia na giełdzie w Kijowie, aby synowi dopomóc, i w przeciągu trzech dni uwinął się z siedmdziesięciu tysiącami rubli. Borzewskiemu usunęła się teraz ziemia pod nogami i postąpił lekkomyślnie nad wszelki wyraz: zaangażował w przedsiębiorstwo kapitał trzech swoich małoletnich sióstr stryjecznych, którym zawiadywał w zastępstwie ojca: sto dwadzieścia tysięcy.
— Pani to nazywa lekkomyślnością? — wtrącił Rdzawicz trochę zdziwiony. — Przecież to kryminałem pachnie.
— On był pewny, że wyratuje tymi pieniędzmi siebie i cały majątek i zwróci wszystko. Byłby był może i wybrnął, gdyby był siedział na Ukrainie i pilnował interesu, ale on siedział w Warszawie, bo się kochał w Maryni, a tymczasem Mojwiłł, który, jak się pokazało, nie wiele się różni od swoich kuzynów, tych, co to ich wyprosili z klubu w Kijowie, pieniądze te częścią przegrał i przehulał, a w części znikły; zdaje się, po prostu schował je do kieszeni. Zdaje się, że miarkował, skąd te pieniądze pochodzą i że trudno będzie bardzo się o nie upominać; Borzewski mu naturalnie wytoczyć procesu nie mógł, bo musiałby się zdemaskować. Ostatecznie, sprzedawszy wszystko, co mieli, zdołał dziewięćdziesiąt tysięcy swoim siostrom stryjecznym zwrócić, ale poza tem pozostał literalnie bez grosza. Ziemia poszła na licytacyę, oba zaś domy w Kijowie i wybudowaną już hutę szklanną nabył milioner kijowski, ochrzczony przed dwunastu laty Salomon Goldfeld.
— Kiedyż się to wszystko stało?
— W przeciągu ostatniego pół roku. Kiedy Borzewski poznał Maryę, już interesy jego majątkowe były nadwerężone, bo to było podczas wycofywania się Siodłowskiego, choć o tem jeszcze nie wiedziano, Siodłowski bowiem zgodził się, aby nie podkopywać od razu sprawy, do czasu z rozgłoszeniem swego cofnięcia się wstrzymać. Ojcu mojemu mówili znajomi prawnicy, że Borzewski mógł właściwie Siodłowskiego do utrzymania kontraktu procesem zmusić, ale on nie miał wtenczas do tego głowy, bo się kochał w Maryni. Podobno włosy na głowie stają, jak on to wszystko prowadził, z jaką szaloną rozrzutnością, lekkomyślnością, łatwowiernością i zupełnie bajeczną nieznajomością rzeczy. Przytem oni podobno żyli szalenie nad stan i jak mówią, połowa tego, co wydawali, szła z kapitału i z pożyczek. Tak więc, pewnego pięknego poranku, piękny i »niezwyciężony« Borzewski znalazł się bez grosza, pod grozą kryminalnego procesu za sprzeniewierzenie trzydziestu tysięcy z sumy małoletnich.
Rdzawicz zauważył, że Strzeliska wymawia ostatnie słowa z pewną, niezupełnie skrywaną satysfakcyą.
— Czy był już po słowie z Maryą? — spytał.
— Na szczęście dla niej po cichem, tak, że o tem, prócz mnie, nikt nie wiedział... Chciał się uroczyście oświadczyć dopiero wtedy, kiedyby mówiono, że panna Tyżwiecka idzie za milionera, bo, jak twierdził, ona tylko za milionera iść powinna, a potem zaraz w kilka tygodni miał być ślub. On projektował ślub na październik.
— Jakże, tak w paru miesiącach chciał zrobić miliony?
— Nie, ale do tego czasu fabryka miała już dawać wszelką gwarancyę, że je zrobi. On był tego najpewniejszy, nawet po wycofaniu się Siodłowskiego, dopóki ojciec nie przegrał na giełdzie.
— No tak, ale jeszcze z tego wszystkiego nie rozumiem, dlaczego Marya jest narzeczoną Kołolaskiego?
— Niechże pan czeka. Borzewski oświadczył się Maryi w sekrecie na owym raucie, na którym pan nas spotkał, a na którym uprosił, żebyśmy były, bo miałyśmy tego dnia wyjechać. Na tym samym raucie oświadczył się jej także Kołolaski, któremu odmówiła, nic jednak nie mówiąc mu o Borzewskim. Marya nie chciała już wyjeżdżać, wynalazła powód, że jest niezdrowa i została u ciotki Porzelskiej, a ja z nią. W trzy tygodnie może po owym raucie, Borzewski, który w dziesięć dni po oświadczeniu się wyjechał, wraca do Warszawy, wpada do nas mocno pomieszany i prosi mnie, bo pierwszą mnie spotkał, że chce koniecznie mówić z Maryą na osobności. Domyśliłam się, że coś złego, bo o jego finansowych stosunkach mówiono coraz gorzej i nawet ciotka Porzelska przestała już o nim mówić: pan Stanisław, tylko: pan Borzewski, — i czując, że mogę być potrzebną, usiadłam w drugim pokoju, obok salonu, do którego go wpuściłam. Ciotki nie było w domu. Nie wiem, czy zamienili piętnaście słów z Maryą, kiedy Borzewski wypada, wołając: wody! — bo Marya zemdlała. Otrzeźwiliśmy ją i otóż co się stało: Borzewski przyszedł z rewolwerem w kieszeni pożegnać się z nią, postanowił sobie bowiem w łeb palnąć.
— Ten świetny Borzewski? — rzekł Rdzawicz przypominając sobie pięknego blondyna z dużymi wąsami.
— Ten świetny Borzewski — powtórzyła Strzeliska. — Wtenczas Marya zrobiła to, co była zrobić powinna: padła przed nim na kolana i zaklęła go na wszystkie świętości, aby przyjął jej posag, który miał być przecież za kilka miesięcy jego własnością, i pokrył z niego to, czego brak w sumie jego sióstr małoletnich. On z początku o tem słyszeć nie chciał, potem, pod grozą, że jeżeli nie przyjmie, to ona się otruje, zgodził się.
Rdzawicza począł wstrząsać nerwowy dreszcz i kurcz ścisnął mu gardło: zdjął go niewypowiedziany żal nad Maryą, a zarazem niewypowiedziany żal, że tyle miłości i tyle poświęcenia z jej strony odbierał kto inny, nie on; względem Borzewskiego zaś burzyła się w nim niechęć, gniew, że Marya przez niego cierpi, i zazdrość, silniejsza, niż wszystkie inne uczucia.
— Było to jednak łatwiej przyrzec, niż zrobić — mówiła dalej Strzeliska — gdyż Marya nie jest jeszcze pełnoletnią, a ojciec mój, do którego uproszona przez nią pisałam, a który administruje jej majątkiem, oświadczył mi wręcz, że odda powierzony sobie posag Maryi albo jej, kiedy dojdzie do pełnoletności, to jest za czternaście miesięcy, albo jej mężowi, jeżeli przedtem za mąż pójdzie.
Pytał się także, dlaczego Marynia chce podjąć tak znaczną część posagu, a my naturalnie nie mogłyśmy powiedzieć, żeby Borzewskiego nie kompromitować. Tymczasem zachodziła obawa, że rada familijna, opiekująca się jego siostrami stryjecznemi, lada dzień się zbierze i jako od bankruta zażąda zwrotu powierzonych mu stu dwudziestu tysięcy. Mnie się zaś zdaje po prostu, że rada familijna wiedziała, co się stało i nie zbierała się naumyślnie dla uniknienia skandalu w rodzinie, mając nadzieję, że Borzewski jakoś tę rzecz załata. Wszyscy wiedzieli, że on ma nieodparty czar dla kobiet, i że przy swoich warunkach, może się jeszcze, mimo bankructwa, majętnie ożenić. Zrobiło się głośno, że szalenie się w nim kocha córka owego Goldfelda, o którym panu wspominałam, za którą ojciec dawał gotówką coś dwakroć, czy trzykroć, a marzył o tem, żeby poszła za szlachcica i mówił wprost, że jego córka jest taka »świrża«, że tylko może pójść za »zbankrutowane ski« i on jest na to przygotowany. Cała familia zaczęła teraz Borzewskiego przeć do tego, aby się ożenił z Goldfeldówną; co on im tam mówił, nie wiem, ale nam przysięgał, że się z nią nigdy i za nic nie ożeni, i że bądź co bądź musi sobie w łeb palnąć, bo tego, żeby mu wytoczono kryminalny proces i nazwano złodziejem, nie przeżyje, a Marya już i tak dla niego stracona, więc nie ma po co żyć i tym podobne.
— A Marya? — zapytał Rdzawicz, którego twarz piekła, jak w gorączce.
— Marynia rozpaczała. Iść za Borzewskiego, który miał na głowie teraz utrzymanie siebie i całej rodziny zrujnowanej do ostatniego i zostać, po zapłaceniu owego deficytu trzydziestu tysięcy, z jakimiś dwunastu tysiącami, to znaczyło skazać się na ostatnią nędzę. Borzewski zaczął się wprawdzie zaraz starać o posadę, ale on kończył wydział historyczno­‑literacki w Berlinie i o niczem praktycznem pojęcia nie ma. Nigdzie nic znaleźć nie mógł, jedynie Goldfeld ofiarował mu posadę swego sekretarza, z pensyą dwóch tysięcy rocznie: ofiarowała mu ją raczej panna Goldfeldówna, która krzesze ojcu, zupełnie ordynarnemu żydowi, kołki na głowie. Naturalnie Borzewski, ożeniony z panną Tyżwiecką, tej posady nie byłby dostał. Wtenczas ja postanowiłam ująć wszystko w rękę. Wystawiłam Maryni, że skazać się dobrowolnie na nędzę, byłoby ostatniem głupstwem z jej strony. Ona z początku wołała, że woli suchy chleb z Borzewskim, niż z innym miliony, ale powoli zaczęła się tej nędzy bać. Wtedy ja poddałam jej plan następujący: zmuś Borzewskiego, żeby się ożenił z Goldfeldówną, przez co wyratuje nie tylko siebie, ale swoją opinię i całą swoją rodzinę, ty zaś idź za Kołolaskiego. Innej drogi niema przed wami. Będziecie mogli wtenczas robić, co się wam spodoba. Kołolaski jest niemłody i ogromnie głupi, nie spostrzeże, a choćby spostrzegł, nie uwierzy. Każdy inny człowiekby cię krępował; on zaś jest jak stworzony na to, co go czeka. Borzewski zaś jest dosyć sprytny, aby swojej żydówce oczy zamydlić.
— Ależ to jest potworne! — krzyknął Rdzawicz, który doznał takiego uczucia wstrętu względem Strzeliskiej, że ledwo się wstrzymał, aby jej nie porwać za ramiona i za drzwi nie wyrzucić. — To jest potworne! Pani chyba nie wie, co pani radziła Maryi! I ona chyba tego nie rozumie!
— Owszem, panie — odpowiedziała Strzeliska — i ja wiem i ona rozumiała. Przedewszystkiem zapomina pan o tem, albo pan nigdy tego nie spostrzegł, że Marynia naprawdę nie kocha nikogo i nic, tylko swoją urodę i to, że się ludzie w tej urodzie kochają. Poza tem są w niej tylko nerwy. Byłaby oddała bez wątpienia swój posag Borzewskiemu, ale to nie serce ją to do tego popchnęło, tylko nerwy.
— Dlaczego pani o niej tak mówi? — przerwał jej Rdzawicz, zewnętrznie oburzony, wewnętrznie jednak czując, że Strzeliska ma racyę.
— Bo ją znam. Marynia wahała się czas jakiś, ale jakem jej wystawiła, że to ona właściwie zgubiła Borzewskiego, kokietując go i włócząc z rautu na raut, z balu na bal, zamiast kazać mu pilnować interesów, i że zmarnuje go do reszty, albo zmusi do odebrania sobie życia, przystała na to, żeby się ożenił z Goldfeldówną. Tylko o swojem małżeństwie z Kołolaskim słyszeć nie chciała. Oświadczyła, że zostanie starą panną. Ledwo jej wyperswadowałam, że lepiej z siebie zrobić tę małą ofiarę i pójść za Kołolaskiego, który, między nami mówiąc, jest bardzo dobry człowiek i ma wadę sercową, niż narazić się na skandal, albo, co gorzej, zmarnować życie; że zaś lepszego męża w danej sytuacyi ze świecą nie znajdzie. Ostatecznie przekonałam ją.
— Zgodziła się? — spytał Rdzawicz głosem tak głuchym, jakiego u siebie nie słyszał nigdy, i mając uczucie, jak żeby mu w piersiach woda ostre głazy przewracała.
— Zgodziła. Marynia jest nerwowa, wrażliwa, rządzi się chwilą, ale nie jest głupia. Tylko z nim była straszna bieda. Wołał, że sobie w łeb palnie i Marya musiała go znów na klęczkach prosić, aby zrobił, co rozsądek każe i co jest jedynym ratunkiem dla niego, a jedyną drogą wyjścia dla obojga. Ja mu tłómaczyłam, że ponieważ nikt nie wie o tem, że byli z Marynią po słowie, a Kołolaski kręcił się koło niej równie jak on, i nawet dawniej, więc to nie spadnie z nieba, wyda się zaś całkiem naturalnem, że panna ze średnim posagiem woli iść za człowieka majętnego, niż bankruta, a jeszcze naturalniejszem, że się ktoś zbankrutowany ratuje bogatym maryażem, tem bardziej, gdy jest taka pyszna odpowiedź, że się ulega presyi ze strony rodziny i poświęca dla niej. Wyjdziesz pan jeszcze na bohatera — powiedziałam Borzewskiemu, któremu teraz przedewszystkiem o to chodziło, co ludzie powiedzą, którzy wiedzieli, że się kocha w Maryni. Co do niej, gdy się raz zdecydowała, to jak u niej zawsze, trzeba ją było wstrzymywać od pośpiechu, aby uniknąć jakichś podejrzeń. Kołolaski, po odmowie przestał bywać, trzeba go więc było na nowo ściągnąć, cośmy z ciotką Porzelską zrobiły bardzo prędko, rozgłosiwszy przedtem szeroko, że się już raz oświadczał, a Marynia podczas pierwszej wizyty powiedziała mu, że się namyśliła i jest gotowa pójść za niego za mąż, byle zaraz.
— A cóż Borzewski?
— Wyprawiłyśmy go do Kijowa do Goldfeldów, nie był bowiem pewny i od czasu do czasu odgrażał się, że naprzód zastrzeli Kołolaskiego, a potem siebie.
— A Kołolaski?
— Padł Maryni do nóg i rozpłakał się, a potem ciotce Porzelskiej do nóg, mnie do nóg, myślałam, że nakoniec i służącą uhonoruje. Pytał się o Borzewskiego, o którym był przekonany, że Marynia jest nim zajęta i że dlatego mu odmówiła — każdy mężczyzna jest głupi — ale ja odpowiedziałam mu za nią, że istotnie podobał jej się z urody, ale że dowiedziała się o nim, że jest lekkomyślny i to ją do niego zraziło, a nadto że rodzina prze go do bogatego maryażu dla ratowania sytuacyi majątkowej, więc Marynia, gdyby nawet kochała — o czem niema mowy — cofnęłaby się przed wolą familii. Niech pan sobie wyobrazi, że ten głupiec padł znowu wszystkim trzem do nóg i nazwał nas aniołami. Na pytanie zaś jego o Borzewskiego, w którego miłość dla Maryni mocno wierzył, odpowiedziała bardzo sprytnie ciotka Porzelska, że właśnie to Marynię przedewszystkiem do niego zraziło, że się dowiedziała, iż namyśla się między nią a Goldfeldówną.
Rdzawicz tupnął nogą i krzyknął z oburzeniem:
— A cóż Marya na te wszystkie kłamstwa i oszustwa?!
Strzeliska, którą rozgrzało długie mówienie, pobladła nieco i powiedziała z wyrozumiewającą i pobłażliwą godnością osoby wyżej rozwiniętej, niż ten, który mógłby ją obrazić, ale jej nie obraża:
— Używa pan za drastycznych wyrażeń, albo je pan nie dobrze rozumie. To są rzeczy codzienne w życiu.
— Przepraszam panią — rzekł zimno Rdzawicz, który chciał się wszystkiego do końca dowiedzieć. — Więc cóż Marya?
— Marynia po wyjściu Kołolaskiego dostała serdecznego śmiechu, w którym nie można jej było uspokoić, i wkońcu spazmów. Ona jest za nerwowa.
— Państwo ją zabijacie, tę biedną Marynię.
— Nie panie, serdeczny śmiech i spazmy nie są rzadkością u panien z jej usposobieniem. Nie była nawet wtedy zupełnie zdrowa, wie pan... Pamięta pan, że ona koło dwudziestego piątego bywa zawsze rozdrażniona... Stała się potem jeszcze awantura. Oto ni stąd ni zowąd, już po zaręczynach Maryni z Kołolaskim, po zamienieniu pierścionków, zjawia się Borzewski i mówi, że on się w żaden sposób na to nie zgodzi, że Kołolaskiego zastrzeli, Maryę, Goldfeldównę, wszystkich. Jak dziki człowiek. Zerwał Maryni obrączkę zaręczynową z palca, a ona, na którą on istotnie ogromne wywiera wrażenie, ze swoją naturą wrażliwą i poddającą się łatwo, już na jego rozkaz wzięła pióro, aby napisać do Kołolaskiego, że wraca słowo. Dopiero ja powstałam na Borzewskiego. Powiedziałam mu, że co on sobie myśli z tem wszystkiem? Czy może chce, żeby Marynia była jego kochanką i naraziła się przez niego na skandal? Czy też ma iść do klasztoru i z za kraty wyglądać, jak pan Borzewski jedzie w powozie obok pani Borzewskiej née Goldfeld i rozgląda się za ładnemi dziewczętami? Wtenczas on porwał się za głowę i zaczął krzyczeć, że pójdzie do Kołolaskiego w służbę, że może go do czyszczenia butów przyjmie, ale że on go zabije, że nie dopuści do tego, żeby Marynia była tamtego żoną — no, co gadał, trudno nawet powtórzyć, zupełny waryat, jak wy wszyscy zresztą jesteście. Marynia znowu zemdlała; przeląkł się strasznie, a ja zaczęłam mu wprost w oczy wyrzucać, że chce tę dziewczynę zabić, że ją zadręcza, że ona dość z siebie ofiary robi, idąc za Kołolaskiego, bo przecież ze swoją urodą mogłaby iść inaczej za mąż, najświetniej, tylko wtedy mogłoby jemu być trudniej z tej urody korzystać, że powinien to umieć ocenić i uszanować.
— Niech pani przynajmniej tych słów nie używa — przerwał jej Rdzawicz. — Teraz ja pani powiem, ze ich pani nie rozumie chyba.
Strzeliska popatrzyła nań uważnie, potem uśmiechnęła się dobrotliwie i rzekła:
— Panie Romanie, jakie pan jest jeszcze dziecko.
On zmieszał się: spokój, pewność siebie Strzeliskiej i ten ton wyższości, jaki wobec niego przybierała, kiedy się ścierali w zdaniu, zbiły go z tropu. Ona zaś patrzała na niego ciągle z tym samym uśmiechem, jak na dziecko, które już jest w tym wieku, że powinno coś zrozumieć, a nie rozumie i przez to jest zabawne
— Chce pan, żebym panu dalej mówiła? — spytała po chwili. — Choć właściwie historya już skończona.
— Cóż wtedy Borzewski?
— Wyleciał, jak waryat, podobno prosto na kolej i napisał w tydzień do Maryi z Kijowa, że jest po słowie z panną Goldfeldówną, że teść na uregulowanie interesów przedślubnych dał mu piętnaście tysięcy rubli, z czego on dziesięć zaraz dołączył do nadwerężonej sumy nieletnich, a dwadzieścia udało mu się pożyczyć, jako przyszłemu zięciowi Goldfelda, tak, że już nic nie jest winien i nic mu nie grozi, ale że czuje się tak nieszczęśliwym, że nie ma ochoty żyć, że w miłość jej dla siebie nie wierzy, i że najlepiejby było, gdyby sobie życie odebrał. Marynia rozpłakała się nad tym listem tak, że jej utulić nie mogłam, i odtelegrafowała: Wierz mi. Tylko dla ciebie, dla nas obojga, robię to, co robię. — Ja jej podyktowałam.
— Ona go jednak szalenie kocha — rzekł jakby do siebie Rdzawicz.
— Marynia? Ona kocha swoją urodę i swoją przyjemność i urodę Borzewskiego.
Wtenczas Rdzawicz popatrzył uważnie na Strzeliską; miała widocznie satysfakcyę w tem wszystkiem, co mówiła, jak mówiła i że mówiła to właśnie jemu.
— Jest przedewszystkiem zazdrosna o Maryę — pomyślał — zazdrosna o jej piękność, o jej szczęście do ludzi, powodzenie i tryumfy i może sama sobie nie chce tego powiedzieć, ale cieszy ją ten bądź co bądź straszliwy upadek Maryi. Sama zresztą kierowała ją do tego.
— Co pan myśli? — spytała Jadwiga, którą widocznie zastanowił sposób, w jaki Rdzawicz patrzał na nią, spoglądając mu bystro w oczy.
— Myślę, że pani jest bardzo mądra — odpowiedział.
— Nieraz mi to pan mówił... dawniej.
— Tak, mówiłem pani. Kiedyśmy jednak zaczęli mówić o rzeczach dawnych, niech pani mi powie, co znaczyły owe słowa pani, że ja szukam daleko, nie widząc, co mam blizko siebie? Pamięta pani?
Jadwiga zaczerwieniła się, ale nie tracąc zwykłego spokoju i pewności siebie, spytała:
— Czy pan przypuszczał, że Marya kiedykolwiek pana kochała naprawdę?
— Łudziłem się. Wiem od dawna, że nie kochała mnie nigdy.
— Tak. Pan ją zajął tak swoją artystyczną naturą, jak Borzewski swoją urodą i wdziękiem. Być może nawet, że gdybyście się byli nie rozeszli i pan znalazł się jakimś cudem w sytuacyi Borzewskiego, zrobiłaby dla pana to samo, co dla niego.
— To jest?
— Poszłaby za Kołolaskiego i gotowaby była ofiarować panu swój posag.
Rdzawicz wzdrygnął się.
— Niech pani nawet nie mówi o tem! To jest więcej, niż wstrętne! Czy pani przypuszcza, że jabym się tak samo w tej sprawie zachował jak Borzewski? Że naprzód sięgnąłbym do kasy małoletnich, potem sprzedał się za pieniądze, a nakoniec, korona wszystkiego, zgodziłbym się na to, aby kochana przezemnie kobieta szła za mąż za niedołęgę dlatego, żeby mi w stosunku z nią nikt nie przeszkadzał?! Marya jest słaba i bierna, ale Borzewski jest podły i to wszystko jest ohydne.
— Piękny i »niezwyciężony« Borzewski — bąknęła półgłosem Strzeliska.
— Borzewski jest podły! — powtórzył Rdzawicz. — Żaden porządny człowiek nie powinien mu ręki podać. I dla takiego człowieka, dla takiego szubrawca, taka kobieta, jak Marya zaczyna życie od zbrodni!
— Deklamacye — wzruszyła ramionami Strzeliska.
— Może w innym wypadku nazwałbym to inaczej, w tym nazywam to zbrodnią, słyszy pani?!
— Bo pan kocha Marynię.
— Borzewski się był powinien jej zrzec!
— Kiedy ona się go zrzec nie chciała. Panie Romanie, dla jakichś zasad, przesądów i względów moralnych, zrzekać się człowieka, którego się kocha i jedynej prawie satysfakcyi w życiu? Nie, to byłoby za wiele, przyznasz pan.
Spokój i pewność siebie Strzeliskiej zachwiały znów Rdzawiczem; zresztą ona mówiła tylko to, o co on sam sto razy kłócił się z twardo moralnym Tężlem.
— Więc co miało to znaczyć, co mi pani wtenczas powiedziała? — spytał, aby odwrócić rozmowę, brakło mu bowiem odpowiedzi.
Strzeliska uśmiechnęła się, spoglądając nań z góry i rzekła:
— Oto to, że pan szukałeś miłości w Maryni, w której jej pan nie mogłeś znaleźć i ja już wtenczas wiedziałam, że pan nie znajdziesz, a nie chciałeś pan widzieć, że przy panu jest kobieta, która miała dla pana prawdziwą, szczerą przyjaźń.
Rdzawicz miał ochotę powiedzieć: A ja wiem, że tej kobiecie chodziło przedewszystkiem o to, że ja jestem u stóp jej kuzynki, a nie jej — ale się wstrzymał. Jadwiga byłaby wtedy z pewnością wyszła, a on chciał z nią jeszcze mówić. Pominął więc tę kwestyę milczeniem i spytał:
— Dlaczego nas pani zbliżyła do siebie i powiedziała nam wkońcu, abyśmy się pobrali, kiedy się kochamy?
— Mnie samej zdawało się wtedy na chwilę, że Marya pana kocha. To był mój fałszywy krok.
— Wszak z panią musiała mówić o mnie?
— Mówiła, że pana kocha, a najczęściej, że jej się tak przynajmniej zdaje.
Rdzawicz umilkł na chwilę, potem spytał:
— Niech pani mi powie, co się z nią działo po zerwaniu ze mną?
— Pyta pan o to na końcu, a wszakże, żeby się tego dowiedzieć, chciał się pan widzieć ze mną; czy nie? Wy wszyscy jesteście zawsze najciekawsi, co się działo poza waszemi plecami z kobietą, którą wyście porzucili, albo która was porzuciła. Marya była przez pewien czas ciężko strapiona. Wyrzucała sobie, że pana skrzywdziła, że postąpiła sobie z panem niegodnie, że pan jej nigdy nie powinien i nie może wybaczyć...
— Dlaczego ona ze mną właściwie naprawdę zerwała? — przerwał jej Rdzawicz.
— Przedewszystkiem i najbardziej dlatego, że jej się przestało zdawać, że pana kocha. Później, jeżeli pan ciekawy, zaczęła się uspokajać, w parę miesięcy jeszcze się czasem zastanawiała: »co może robić ten biedny Rdzawicz?« — a w pół roku zdaje mi się, że już niedobrze pamiętała pańskie nazwisko. Widzę, że panu jest bardzo przykro, ale mówię panu szczerze, tak, jak pan tego przecież chce odemnie.
— Tak, dziękuję pani — odparł Rdzawicz, usiłując opanować dotkliwy ból. — Wiedziałem zresztą, że tak było, że nie mogło być inaczej. Ale niech pani mi powie jeszcze, czy ona z Borzewskim była taka sama jak ze mną?
— Nie, bo on był inny. Pan jest artysta, a on jest człowiek światowy, niemający najmniejszego pojęcia o tych subtelnościach w uczuciu, jak pan, ale mogący się daleko więcej podobać kobiecie.
— Marya go o wiele więcej kochała, niż mnie kiedykolwiek kochała, prawda?
— Marya Borzewskiego kocha o tyle, o ile tylko wogóle ona kochać potrafi. Na nią działa przedewszystkiem u mężczyzny świetność prezencyi, a on to ma w najwyższym stopniu. Przytem ona musi być brana z góry i Borzewski to ma w stosunku do kobiet, choć przed niemi pada na kolana, a pan traktowałeś Marynię na równi z sobą, albo owszem sam jej się poddawałeś.
— Robiło mi to taką satysfakcyę, bo czułem, że jest słabsza.
— Ale kobiety są słabsze i chcą to czuć w stosunku do mężczyzn. One panują tem, że się je traktuje jako słabsze. Kobieta lubi rozkazać prośbą, ale prosić rozkazem, to jest wasza rzecz. Ona zawsze powinna mieć głowę trochę niżej; jeżeli ją ma na równi, zaczyna się rozglądać, bo jej nic nie zasłania, a jeżeli wyżej, zaczyna czuć, że niema na co patrzeć. Kobieta potrafi patrzeć z góry tylko wtenczas, kiedy patrzy z dołu. Im więcej jest kobietą, tem jest wobec nas silniejsza, bo nasza kobiecość jest dla was tem, czem dla nas wasza męzkość, a sama natura dała jej wzrost niższy. Pan postępowałeś źle z Marynią; byłeś rozstrojony i zgnębiony przeciwnościami, przestałeś jej imponować, a z chwilą, kiedyś jej przestał imponować, wyrok na pana był podpisany. Sława pańska była wtenczas dopiero w zawiązku, a nadto jest to rzecz, która takiej kobiecie, jak Marynia, spowszednieje; świetność towarzyska Borzewskiego nie przestaje jej imponować nigdy i nigdy nie powszednieje. Takiej kobiecie, w której jest więcej ciała, niż duszy, trzeba przedewszystkiem podobać się z powierzchowności i trzeba to rozumieć, że u nas Polek salon więcej znaczy, niż pokój sypialny, jadalny i gabinet do czytania, a świetność domu więcej, niż szczęście w nim.
— Zdaje mi się, że pani ma racyę — rzekł Rdzawicz, którego szybkie i duże mówienie Strzeliskiej poczęło ogromnie nużyć, a myśl o Maryi coraz bardziej szarpała i odurzała. — To też najlepiej jest ich unikać dla ludzi nie tak świetnych, jak Borzewski.
Strzeliska popatrzyła nań z uśmiechem, który miał w sobie coś z uśmiechu zuchwałego, przeżytego cynika, i rzekła:
— Kto, jak kto, ale pan nie powinien się o to wszystko tak irytować. Kobieta, która ma jednego kochanka, ma ich potem najczęściej dwóch i trzech.
Urwała, gdyż Rdzawicz blady, ze ściągniętemi brwiami i cofniętemi na wewnątrz kątami ust, postąpił ku niej krok, wpijając w nią swoje stalowe oczy.
— Jak pani śmie tak mówić?! — ozwał się przez ściśnięte zęby. — Jak pani śmie?!
Ona jednak odzyskała w sekundzie zimną krew i wzruszywszy ramionami z efektacyą nieprzyjemnego zdziwienia, odpowiedziała:
— Widzę, że można być wielkim artystą, a przytem patrzeć na życie, jak pensyonarka.
On także opanował się: bądź co bądź, Strzeliska była kobietą i była u niego w domu. Ujął najbliższe krzesło za poręcz i rzucając się na nie, jak człowiek bardzo zmęczony, powiedział:
— Przepraszam panią, ale zrobiła mi pani ogromną przykrość. Niech się pani nie obrazi o to, co pani powiem, zaczynam jednak przypuszczać, że pani, jak ludzie bardzo zepsuci, lubuje się w deprawowaniu i deprawacyi innych.
Strzeliska przybrała smutny wyraz twarzy osoby niesłusznie krzywdzonej i odparła:
— Więc to, że uratowałam Borzewskiego od samobójstwa, albo od hańby, a Marynię od zmarnowania życia, albo od zabicia sobie opinii, nazywa pan deprawowaniem innych? Cóż miałam robić? Czekać, aż Borzewski w łeb sobie palnie, albo aż mu wytoczą proces kryminalny o sprzeniewierzenie? Wyobraź pan sobie, coby się wtedy z Marynią działo, która czy sercem, czy nerwami, ale go kocha, jego jedynego na świecie?
— Nie — przerwał Rdzawicz — że pani Borzewskiego nakłoniła do małżeństwa z Goldfeldówną w takiej sytuacyi, w jakiej był, to jeszcze rozumiem, ale żeby Marynię pchnąć do Kołolaskiego...
— Cóż więc miałam robić?
— Czekać. Sama pani mówi, że Marya kocha Borzewskiego więcej nerwami, niż sercem. Byłaby przetrzymała. A w tem, że pani ją nakłania do zamążpójścia dlatego, aby jej łatwo było prowadzić romans, w tem leży owa żądza pani deprawowania drugich, że zaś nadzieja zdeprawowania Maryi sprawia pani satysfakcyę, aż nadto po pani widać. Jaki cel pani ma, nie wiem. Powiem pani wprost, że najprędzej przypuszczam u pani chorobę moralną i to dla pani byłoby najlepiej: ale czy pani Maryę popycha w błoto dlatego, że pani jest chora, czy dlatego, że pani jest zła: wiem, że się to pani nie uda, bo ona nie upadnie! Albo nie pójdzie za Kołolaskiego i odwróci się od tego wszystkiego, albo jeżeli za niego teraz już i pójdzie, to nie po to, żeby być kochanką Borzewskiego na trzeci dzień po ślubie.
Rdzawicz, mówiąc, patrzał na Strzeliską i widział, że się mieniła cała z gniewu, nie wybuchnęła jednak, lecz uśmiechając się z cyniczną ironią, odparła, już widocznie, żeby go drażnić:
— Na trzeci dzień nie, bo na pierwsze dwa tygodnie wyjedzie na wieś do Kołolaskiego, więc dopiero najprędzej na trzeci tydzień. Jestem potwór moralny, prawda? Ale pan jest dziecko — dokończyła, zamieniając ironiczny uśmiech na wzgardliwe lekceważenie. — Teraz widzę, że Marynia doskonale zrobiła, zrywając z panem. Byłbyś jej pan świat zawiązał swoją parafiańską moralnością. Jej nie wolnoby było na nikogo nawet spojrzeć, ale pan, jakbyś miał jej już dosyć, mógłbyś się rozbijać między modelkami i paniami, któreby u pana portrety zamawiały? Ładne życie byś jej pan był urządził. Prawda? Dla kobiet jest inna moralność, dla mężczyzn inna. Kobieta powinna być »czystym aniołem«, a wy świat do góry nogami przewracajcie. Pan Rdzawicz zdradziłby dla panny Tyżwieckiej sto kobiet, gdyby go tylko chciała, ale pannie Tyżwieckiej nie wolno dla swojej satysfakcyi zdradzać jednego niedołęgi, jakim jest Kołolaski, prawda? Gdyby jednak na miejscu pana Borzewskiego był pan Rdzawicz?...
Sposób, w jaki Strzeliska podkreśliła słowa: »gdyby go tylko chciała«, dotknął Rdzawicza do żywego; doznał wrażenia, jak żeby mu kto dał policzek; prócz tego uczuł, że ona ma słuszność, że niema takich węzłów, którychby u niej nie chciał zerwać dla siebie.
— Gdyby mnie tylko chciała — rzucił sobie sam w myśli, czując żółć w ustach. Osłabł. Na jego nadwerężone po chorobie siły było tego wszystkiego za wiele; chłodny pot wystąpił mu na czoło. Strzeliska musiała spostrzedz, że mu się robiło słabo, przestała bowiem mówić i zaczęła nań badawczo patrzeć.
— Czy panu co jest? — spytała po chwili.
Jemu zaś poczęło się stawać ciemno w oczach i czuł, że jeżeli się nie wstrzyma siłą, zemdleje. Strzeliska wstała, zbliżyła się ku niemu, położyła mu rękę na czole i na pulsach skroni, poczem spytała, czy niema w domu eteru? Zaprzeczył jej głową, nie mógł bowiem mówić; wtenczas ona podsunęła mu stół, aby się oparł i wyszła, a po chwili wróciła, mówiąc:
— Posłałam stróża do apteki. Zmęczyłam pana, przepraszam. Nic panu nie będzie, ale zawsze lepiej, żeby pan miał środki trzeźwiące w domu. Pan powinien na siebie teraz bardzo uważać, zapomniałam o tem. A jeżeliby pan był niezdrów, proszę mi dać znać. Ja jestem urodzona na szarytkę i pewno na tem skończę.
Pomimo całego osłabienia, Rdzawicz uśmiechnął się; powołanie Strzeliskiej na siostrę miłosierdzia z jej pojęciami, było przedewszystkiem bardzo grubym i zabawnym kontrastem. Kiedy jednak przypomniał sobie troskliwość i zawsze jednakową serdeczną ochotę, z jaką go pielęgnowała podczas gorączki w Kłężu, i uwielbienie, z jakiem o niej mówili chłopi, których leczyła sama i dozorowała w najzaraźliwszych epidemicznych chorobach, z poświęceniem i odwagą zupełnie zdumiewającą, pomyślał, że ona jednak ma dobre i niepospolite serce.
— Zdemoralizowałaby pani cały zakon — ozwał się, czując, że przychodzi do siebie i że gniew jego, wobec Jadwigi, która nań patrzała zaniepokojona, opada. W tej chwili uczuł dla niej mimowoli znów dawną życzliwość; ujęła go tem, że widział w niej prawdziwą i szczerą o siebie troskę.
— Może pan wstać? — spytała.
— Mogę.
— No to niech pan wstanie.
Rdzawicz wstał i przeszedł kilka kroków po pokoju...
— Nic panu nie jest, tylko pan jest jeszcze osłabiony — rzekła Strzeliska. — Nie trzeba się tak przejmować wszystkiem i tak wszystkiego brać do serca. Powinien pan wyjechać. Ja już pójdę, bo późno. Doprawdy cieszę się, że się panu zrobiło słabo, bo inaczej bylibyśmy się źle rozstali. Niech pan pamięta, że pan ma we mnie zawsze bardzo życzliwą duszę. Niech pan teraz wyjdzie na miasto i ożywi się. Tylko się pan strzeż Heimerthowej; im pan będzie gorzej wyglądał, tem z większem roznimfieniem będzie się ona na pana patrzeć. Wiem o tem, bo wszyscy o tem opowiadają. Do widzenia.
— Boże! — krzyknął Rdzawicz niecierpliwie. — Ma też pani o czem mówić! Niech pani mi powie jedno jeszcze, czy Marya mówiła kiedy o mnie z Borzewskim?
— Ja się jej sama o to spytałam, bo byłam ciekawa. Powiedziała mu, że była z panem zaręczoną, sama nie wie dlaczego, bo się jej jakiś krótki czas zdawało, że pana kocha, a potem, że nie zrywała z panem tylko dlatego tak długo, że jej żal pana było, ale, że na seryo nigdy o tem nie myślała, żeby pójść za pana. On ma o tem pojęcie, że to był taki sobie półdziecinny wyskok panny, która się nudzi i która sobie za wiele pozwalała, bo wie, że jej wszystko ujdzie. Dużo w tem jest i prawdy.
Rdzawicz zagryzł wargi.
— On miał dla pana wiele sympatyi i żal mu pana było. Raz przy mnie mówił Maryni, że to jednak niedobrze, że pana bałamuciła, ale ona mu przerwała, bo była wtedy rozdokazywana, żeby jej nie rozczulał, bo u niej tego nie kupić, żeby z nim zerwała, a wróciła do pana. Wie pan, jak ona się lubi pasyami przekomarzać.
Rdzawicz uczuł, że go względem Maryi ogarnęło nagłe zimno i radby się był dowiedzieć coś takiego, o czemby mógł myśleć, że jej przykrość robi, spytał więc:
— Cóż jednak na tę zmianę frontu od pana Borzewskiego do pana Kołolaskiego, mówią ojciec pani, babka i inni krewni?
— Krewni? — powtórzyła Strzeliska. — Przypuszcza pan, że nikt się dziwić nie będzie, iż Marynia nie chce iść za bankruta, a wszyscy będą kontenci, że pójdzie za Kołolaskiego, który ma około trzechkroć majątku i opinię człowieka statecznego i bardzo uczciwego. Przytem już wszyscy mieli dosyć tego, że się musieli Maryą opiekować i że ojciec mój za dobrze pilnował jej posagu, aby się co z niego dało uszczknąć, więc oskoma była próżna.
— Oczernia pani ludzi.
— Każdy zakochany myśli, że krewni jego bogdanki są inni, jak wszyscy ludzie, dlatego, że krewni. Najlepiejby było, gdyby sobie pan Marynię wybił z głowy.
— Ja też sobie ją dawno wybiłem — odparł Rdzawicz, który w tej chwili czuł, że nie wiąże go z Maryą nic. — Byłem tylko ciekawy.
Strzeliska nie mogła ukryć uśmiechu, a potem, wyciągając ku niemu rękę, rzekła serdecznie:
— Do widzenia. Niech się pan nie zmarnuje i niech pan szuka kobiet, które pana rozumieją takim, jakim pan jest i szanują za to, co w panu jest. Do widzenia.
Po wyjściu Jadwigi, Rdzawicz uczuł się tak znużonym, rozbitym i zgniecionym, że doznał wrażenia, jakby mu się coś w głowie zataczało i wywracało. Nad tem wszystkiem, co ona mówiła, nie chciał się zastanawiać, nie chciał sobie nic z tego przypominać, bał się. Bał się, że jeżeli dopuści do siebie myśl o Maryi, oszaleje, albo porwie się na coś szalonego, a przedewszystkiem był zmęczony i chciał odpocząć. Na nic nie miał sił, nawet na postradanie zmysłów. — Innego powietrza, innej atmosfery! Wyrwać się! Otrząść! — westchnął sam do siebie półgłosem, opierając się głową o ścianę przy drzwiach, do których odprowadził Strzeliską. I wtedy zamajaczyła mu znów przed oczami czysta twarz Eli Rosieńskiej, jakby wśród zieleni i słońca. Chwycił za kapelusz, wybiegł z pracowni i wskoczył do doróżki; w parę minut później zadzwonił do mieszkania Przerwiców. Pani Laura była w domu.
— Pani — rzekł wchodząc szybko — jeżeli się państwo wybierają do państwa Rosieńskich, a ja mogę naprawdę korzystać z zaproszenia, to pojadę.
— Sprawi im pan prawdziwą przyjemność, to tacy dobrzy ludzie — odpowiedziała pani Laura. — Nie wiem jeszcze kiedy pojedziemy, ale omówimy to z Jerzym, który zaraz przyjdzie. Niech pan usiądzie, każę dla pana nakryć; zje pan z nami śniadanie.
Wyszła do jadalnego pokoju, a Rdzawicz, patrząc na nią, jak szła w białym, powłóczystym negliżu, szepnął z ogromnym, rozpaczliwym żalem:

— Jaka ona czysta! Jaka ona biała!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.