Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Anioł śmierci
Wydawca Gebethner & Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mały kot, zupełnie biały, z różowym nosem i zielonemi oczami, był w wielkim ambarasie. Poza sobą na ścieżce miał żórawia, którego się bał niezmiernie, koło siebie, po obu stronach ścieżki, mokrą trawę gazonów, w którąby za nic nie wszedł, przed nim zaś stał niewzruszony, potężny turkuć podjadek, kiwając od czasu do czasu straszną głową. Ilekroć turkuć kiwnął głową, mały kot drgał i cokolwiek się cofał, poczem znów posuwał się naprzód, ze względu na żórawia, którego miał za sobą. Wreszcie usiadł i nie spuszczając oka z turkucia, polizał naprzód lewą łapkę przednią i przemył sobie pyszczek, poczem podniósł wyżej głowy prawą tylną i polizał się kilka razy po niej i znów przybrał nieruchomą pozycyę naprzeciw nieruchomego turkucia. Nakoniec, kiedy turkuć długi czas głową nie poruszał, zdobył się na odwagę i wyciągnął ku niemu ostrożnie łapkę, jakby chcąc go usunąć z drogi, ale natychmiast ją cofnął z wielkim strachem. Spróbował drugi i trzeci raz, ale zawsze się cofał bardzo prędko. Wtem żóraw uczynił dwa kroki naprzód; wtedy mały kot, biorąc to widocznie za atak wymierzony na swoją osobę dał olbrzymiego susa na bakier ponad turkuciem, tak, że go w powietrzu łukiem z rozczapierzonemi łapami i wyciągniętym ogonem obleciał i spadłszy o jakie pół metra poza nim, począł pędzić po ścieżce. Tu jednak nowa spotkała go przygoda, albowiem dwa szczenięta ogarzycy, która leżała z niemi na trawie, odbiły się od stada i zastąpiły mu drogę, stając do niego na ścieżce frontem z podniesioną jedną łapką i pootwieranemi pyszczkami, rozbawione, wesołe, wszystkiego ciekawe i zuchwałe.
Mały kot nie bał się ogarzycy, którą znał od urodzenia, wobec szczeniąt jednak czuł pewien wstręt arystokratyczny, a nawet, mimowoli wprawdzie, ale cokolwiek obawy. Były grube i czarne, z obwisłemi uszami. Mały kot stanął i począł się namyślać. Obejrzał się: żóraw był daleko i coś dziobał w trawie; turkuć gdzieś znikł. Może być, że nawet żóraw zjadł turkucia. Mały kot zrobił na chwilę minę »a widzisz psiakrew!«, ale na krótko, trzeba się było bowiem zastanowić nad szczeniętami. Można je było przeskoczyć, lecz poza niemi wyszło z trawy naprzód jedno, potem drugie, potem trzecie, tak, że ich było razem pięć, i przeskoczywszy dwa pierwsze, można było wpaść między tamte trzy w sam środek. Tyle było szczęścia, że mały kot nic a nic się nie bał suki, która lizała najspokojniej szóste szczenię.
Tymczasem dwa pierwsze poczęły się ku niemu zbliżać; wówczas mały kot wygiął grzbiet i zrobił się groźny, aby je przerazić samem wejrzeniem. Ale one z głupowatemi minami szły ku niemu, trochę się go bojąc, a więcej jeszcze ciekawe. O krok stanęły i wybałuszyły na niego ślepie. Wtenczas małemu kotowi przyszło na myśl, że możnaby z niemi spróbować wejść w stosunki. Widywał je już od jakich dwóch miesięcy i nieraz uważał, że się bardzo wesoło bawią, ordynarnie, bez żadnej dystynkcyi i żadnego wdzięku, ale nie można zaprzeczyć, że przyjemnie. Mały kot nie miał żadnego odpowiedniego towarzystwa we dworze i miał nieraz ochotę przyłączyć się do nich; zachęcała go nawet do tego ogarzyca, liżąc go, ile razy przechodził koło niej. Mały kot zastanowił się, że mogłaby być teraz dobra chwila do zawiązania stosunków i zmienił pozycyę groźną na uprzejmą. Szczenięta zbliżyły się i poczęły go wąchać, wyciągając ku niemu ostrożnie łebki, kiedy jednak jedno ośmielone i ujęte jego grzecznością, chciało mu polizać nos, mały kot dał mu w twarz, poczem przesadził jego rodzeństwo, potem mokrą trawę, która w tem miejscu podchodziła wązkim pasem pod okno i wskoczył na nie. Tu był pewny siebie: spojrzał z góry na zdumione szczenięta, które popodnosiły łebki, jak za ptakiem, kiedy im się z pod nóg porwał, oblizał sobie trochę zmoczone łapki i wpadłszy w doskonały humor, począł nadzwyczaj misternie podbijać i chwytać sznurek od story.
— Kyci! — zawołał od drugiego okna Rdzawicz, który wyglądał w ogród i przypatrywał się małemu kotowi; mały kot wysunął łebek z za framugi, zobaczył, że to znajomy, miauknął i zeskoczywszy, podszedł ku Rdzawiczowi, gdzie został wzięty na ręce, posadzony na drugiem oknie, pogłaskany i upoważniony do zabawy z dewizką od zegarka.
Rdzawicz w Zagórzu u Rosieńskich był już od pięciu dni. Wyjechał z Warszawy z Przerwicami dopiero w dwa tygodnie po rozmowie z Jadwigą, gdyż Przerwic przedtem chciał skończyć jakąś robotę literacką; przez ten czas wychodził bardzo mało z domu, aby nie spotkać Maryi, kogo z jej rodziny lub Kołolaskiego. Te dwa tygodnie były dla niego okropne i nie mógł się doczekać chwili, kiedy opuści Warszawę.
Wrzało w nim wszystko. Chwilami zrywał się i chciał biec do Maryi, rzucić się przed nią na kolana i zakląć ją na wszystko, aby nie szła za Kołolaskiego; chwilami wpadał w rozpaczliwą apatyę, lub zaczynał sam ze siebie drwić. Czy nie jest dowodem ostatniej głupoty rozbijać się o to, że kobieta, która kogoś innego kocha, jeszcze za kogo innego idzie? Czy tak, czy tak, cóż on ma w tem? Czy Marya obejmie szyję Borzewskiego, czy Kołolaskiego, czy będzie obejmowała kolejno i naprzemian szyje ich obu: w żadnym razie on tam swojej nie ma poco nadstawiać. Więc jest skończonym osłem, że sobie życie truje zastanawianiem się nad kwestyą jej zamążpójścia. Chyba... chyba, że Strzeliska ma racyę, mówiąc, że kobieta, która ma jednego kochanka, ma ich potem najczęściej dwóch i trzech.
Na tę myśl czasem ogarniała go wściekłość na Strzeliską i na siebie, czasem pewna cyniczna satysfakcya, a czasem uczucie upokorzenia, wstydu i zawiści, bo wtedy Marya mogłaby jego odtrącić. Niekiedy zapominał się już do tego stopnia, że wprost się zastanawiał, czy próbowałby w danym razie zbliżyć się do Maryi i w jakiby to zrobił sposób? Zupełnie, jakby była już osławioną kobietą. I znów ogarniał go żal nad nią i gniew na siebie i chciałby był do nóg jej paść i przepraszać i prosić przebaczenia. W tem wszystkiem dominującą i najboleśniejszą myślą było to, że on sam jest dla Maryi niczem, że teraz, kiedy w jej głowie musi się po prostu wichrzyć i kłębić, jego nazwisko, jego istnienie nie nasuwa jej się nawet. Uczucia jakie miał teraz dla niej, nie umiałby nazwać: ciągły, wielki, jednostajny ból i to przeświadczenie, że on o tej kobiecie musi myśleć, cokolwiekbądź będzie, musi; że jego myśl jest z nią związana raz na zawsze i oderwać się od niej aniby mogła, ani potrafiła, choćby nawet chciał tego.
Marya stała mu się jakąś częścią krwi, częścią organizmu. Na tym punkcie owładnęła go rezygnacya. Rozumiał doskonale, że łamie sobie życie i zgodził się z tą myślą, jak namiętny alkoholik zgadza się z tem, że go alkohol, którego używać nie przestanie, zabije. Widziadło zguby przez Maryę stawało mu w oczach, a patrzał na nie, jak człowiek skazany na śmierć, przyjąwszy wyrok, patrzy z rezygnacyą na powoli wznoszone przed jego oknami rusztowanie. To, co go spotka, będzie straszne, ale — niech się stanie.
Począł się też robić, wskutek podrażnienia nerwowego, przesądnym i zabobonnym. Przypominały mu się najróżniejsze wypadki z czasów jego stosunku z Maryą i wszystko na złe wróżyło, choć sobie wówczas z tego sprawy nie zdawał. Nawet potem, po zerwaniu, pił zdrowie jej kochanka i kazał je pić Tężlowi, jakby przeczuwał, co będzie. Od tego czasu minął już rok i upływa połowa drugiego roku... Czy nie marnuje życia?... Czy nie będzie musiał powiedzieć kiedyś, jak Balzac i z takim, jak on żalem: »zdaje mi się, że przeszedłem koło mojego życia?«... Twarz Eli Rosieńskiej, cicha i czysta, o wiśniowych ustach, jakby do pocałunku stworzonych, które wołały: pragnę! — majaczyła mu czasem w oczach, jak wspomnienie przeżytego gdzieś kiedyś, jakiegoś lipcowego rana, które pośród innych chwil utrwaliło się w pamięci i czasem wraca.
Przedewszystkiem jednak czuł, że atmosfera, w jakiej jego myśl krąży, jest brudna. Wszystko to, co zrobił Borzewski i ludzie z nim, wszystko to, co miało się stać z Kołolaskim, rodziny Borzewskiego i Maryi, Strzeliska: wszystko to było brudne. Względem Maryi słowa tego użyć nie chciał, nie mógł i nie śmiał i kiedy pomyślał o tem, starał się o niej nie myśleć. Bronił jej sam przed sobą: przedewszystkiem jest nieszczęśliwa, bardzo, bardzo nieszczęśliwa, tem więcej, że ma wszelkie warunki i w tak ogromnej mierze, aby być jedną z najszczęśliwszych, i że to wie i czuje. Z natury bierna, łatwo ulegająca wpływom, a wychowywana pod wpływami najgorszymi takich ciotek Porzelskich i takich kuzynek, jak Jadwiga Strzeliska, psuta przez ludzi, upojona powodzeniem i swoją urodą, ona sama nie wie, co jest złe, a co dobre, co się godzi, a co się nie godzi? Jaki w niej jest grunt, jakąby mogła być i jaką być powinna, najlepiej świadczy gotowość, z jaką ofiarowała Borzewskiemu swój posag na pokrycie deficytu w sumie małoletnich, prawie cały, a byłaby dała do ostatniego grosza, gdyby tego była potrzeba. Że pojmowała, czem są pieniądze, i znała ich wartość dla siebie, wiedział, bo nieraz jeszcze, jako narzeczona, mówiła mu z pewną goryczą, że rozumie doskonale, iż rodzina nie lekceważy jej tylko dlatego, bo coś ma i może się kiedyś komu przydać. Mówiła nawet, iż wie doskonale, że ciotka Porzelska chciałaby ją bogato wydać za mąż, aby potem jej mąż podpisał jej mężowi gruby weksel, albo wprost z ręki do ręki pożyczył; naturalnie, tak, czy tak, byłby to w formie pożyczki prezent kuzynowski. »Ciotkaby mnie za pierwszego z brzegu wydała, byle miał pieniądze, i byle była nadzieja, że pożyczy« — powiedziała mu raz w chwili rozżalenia i smutku.
Do małżeństwa z Kołolaskim musi ją teraz pchać gwałtem. Kołolaski jest jak wymarzony: głupi, dobry, bogaty i da się sam wyzyskiwać, a ponieważ ma wadę sercową, może niedługo umrzeć, wtenczas zaś właściwie ciotka Porzelska, wraz ze swoim mężem i swoim synem, owdowieją i odziedziczą po Kołolaskim. Że pani Porzelska tak rozumuje, byłby przysiągł i nie miał wcale uczucia, że tę kobietę krzywdzi, przypuszczając o niej coś podobnego. W tej całej zgrai Borzewskich, Strzeliskich, Porzelskich, Mojwiłłów, Goldfeldów e tutti quanti, Marya była tylko biedną, bardzo biedną młodą dziewczyną, osieroconą dzieckiem i rzuconą w świat, jak na pastwę złym instynktom ludzkim. Było mu jej żal tak serdecznie, iż zdawało mu się, że krwiby swojej utoczył, byle ją z pośród tej zgrai wyrwać; ale sam czuł, że się po prostu dusi, i że jeżeli się nie wyrwie z Warszawy, nie przetrzyma. Mógł był wprawdzie wyjechać gdziekolwiekbądź, za granicę, czy w kraju, czuł jednak ogromną ochotę odetchnięcia wsią polską, a przytem chciał choć czas jakiś przeżyć w towarzystwie ludzi, jak mówił sobie, »czystych«. Przerwicowa wystawiała mu rodzinę Rosieńskich w idealnych barwach i gdyby nie nieuleczalna i ciężka choroba pani Rosieńskiej, byłby to zupełny Eden wiejski.
Jedno, co go cokolwiek niepokoiło, to była myśl spotkania Eli.
Taka Ela do końca życia będzie czuła względem niego pewien wstyd, a prawdopodobnie i żal... — nadużył jej, poddał ją sobie, przesilił. Byłoby to dla niej zawsze wstydliwem, ale miłem wspomnieniem, tylko wtenczas, gdyby tę rękę, którą jej samowolnie wziął i w swojej ubezwładnił, oddała mu na zawsze, ale o tem nie może być mowy. Gdyby go ona nawet pokochała, gdyby rodzice zgodzili się, on sam nie mógł teraz prawie zrozumieć, jak mógł przez krótką nawet chwilę ulec złudzeniu, że budzi się w nim dla niej jakieś uczucie. Marya zasłoniła mu znowu świat cały; nie jasno, jak kiedy była jego narzeczoną, nie krwawo, jak w pierwszych miesiącach po zerwaniu, ale ciemno, ponuro i wróżebnie. Wrażenie, jakie na nim zrobiła Ela Rosieńska, rozwiało się tak szybko i nagle, jak szybko i nagle powstało. Jeżeli go niepokoiła myśl spotkania z nią, to dlatego, że się czuł wobec tej dziewczyny winnym. Bądź co bądź okazał jej, że nie jest mu obojętną, albo też... obszedł się z nią, jak z salonową kokotką. Jeżeli ona, do czego ma prawo, poszuka w jego oczach tego, co w nim widziała, kiedy ją brał za rękę, i nie znajdzie; będzie musiała uczuć, że ją potraktował, jak kokotę, choć może tego słowa nawet nie znać. Wobec każdej innej byłby machnął lekceważąco ręką; wobec Eli nietylko nie mógł tego zrobić, ale nawet nie chciał. Dosyć śmiały, żeby pierwszy raz widząc tę pannę i od razu zrozumiawszy, jaką jest, mimo tego posunąć się wobec niej do zuchwalstwa; lękał się teraz jej spojrzenia, kiedy go zobaczy. Próbował wybadać panią Laurę, która o niczem, co między nimi zaszło, nie wiedziała; zapytał jej wprost, czy Ela nie będzie nierada z jego przyjazdu? Przerwicowa odpowiedziała, że oboje państwo Rosieńscy bardzo go uprzejmie zapraszają, jako blizkiego kuzyna Jerzego, którego bardzo lubią, że panny naturalnie nie odzywają się w tej kwestyi, nie rozumie jednak, dlaczego Ela miałaby być nierada, skoro podczas rautu nie robiła wrażenia, żeby się jej Rdzawicz wydał niesympatyczny. Spotkanie z Maryą na raucie musiała jej i im wszystkim wytłómaczyć; inaczej nie mogliby byli pojąć jego zachowania się. Rozmawiała zresztą potem z Elą niewiele, bo Ela na drugi dzień zasłabła i przez dwa dni leżała w łóżku w hotelu, na trzeci zaś dzień przyszła wiadomość, że matce jest gorzej i dlatego projekt zostania parę tygodni w Warszawie upadł. Mają przyjechać w jesieni, jak rodzice do wód wyjadą.
Rdzawicz uważał, że pani Laura mówiła z nim o Eli poważnie i z pewną rezerwą, nierównie mniej swobodnie, niż kiedy o niej pierwszy raz rozmawiali. — »Albo nie chce, żebym sobie panną, albo pannie sobą głowę zawracał — pomyślał — albo też nie chce się w to mieszać sama i daje mi to do poznania. Ale chyba po tem, co widziała, o nic mnie podejrzewać nie może i nie powinna«.
Swoją drogą jednak czuł, że w miarę, jak się dzień terminu wyjazdu do Zagórza zbliżał, ogarnia go pewien niepokój. Jeszcze w przeddzień wyjazdu miał ochotę napisać do Przerwicowej, że nie jedzie. Gdy zajeżdżali, począł go ogarniać pewien lekki dreszcz i musiał się usiłować opanować, aby się nie wydać zmieszanym. Pierwsza naprzeciw nich wybiegła Rózia i o mało się, po pani Laurze, Przerwicowi i jemu, nie rzuciła na szyję, potem wyszedł pan Rosieński i przywitał go ogromnie kordyalnie, dziękując Przerwicom, że go przywieźli i jemu, że się dał zabrać. Pani Rosieńska, którą wytoczono do jadalnego pokoju w fotelu, przyjęła go również uprzejmie i z wyszukaną grzecznością, prosząc, aby się tu nie czuł obcym. We wszystkiem tem było coś szczerze serdecznego i ujmującego. Ela była gdzieś na wsi i siadano już do stołu gdy przyszła. Wszedłszy, zarumieniła się jak szkarłat, ale nikt na to nie zwrócił uwagi, ponieważ młode panny rumienią się przy lada okazyi; z Rdzawiczem przywitała się bardzo grzecznie, widział jednak, że jest pod silnem wrażeniem i że stara się, aby tego po niej nie było znać. Prócz niego też, i, jak mu się przynajmniej zdawało, pani Laury, nie spostrzegł tego nikt; on sam zaś czuł się zmieszanym i umyślnie kilka razy podnosił, jak dłuższa jazda koleją męczy, zwłaszcza gdy jest ciepło.
Z Elą, obok której pan Rosieński wskazał mu miejsce, rozmawiał niewiele; ani ona nie szukała z nim rozmowy, ani on z nią. Pewny był, że i ona widzi, że był względem niej nieswój.
Następne dni ubiegły bez żadnej zmiany w ich stosunku; widział, że Ela jest ładna i ponętna, o tem jednak, że mu się zdawało kiedyś, iż ta dziewczyna może go zająć sobą, prawie, że nie pamiętał. Myśl o Maryi nie opuszczała go i nie przestawała dręczyć, było mu tylko ulgą, że był dalej, i że poczęła go garnąć ku sobie natura i działać nań; zaczął mu się snuć po głowie pomysł wyrzeźbienia dziewczyny, która znalazła kwiat paproci, i drugiej, którą porywa z wody wynurzony do pół świteź.
Przerwicowie i Rózia bawili się jak dzieci, Ela zaś była trochę zamyślona i nadzwyczajnie dla Rdzawicza, który nie mógł opanować czasem smutku, uprzedzająca, delikatna i dobra. Przeczuwała jakby to, czego chce, i coby mu było niemiłe. Ile razy jednak złożyło się tak, że zostawali sami we dwoje, starała się pod jakimś pretekstem odejść na tak długo, dopóki nie znaleźli się znów w otoczeniu, lub jeżeli takiego pretekstu znaleźć nie było można, mówiła dużo o rzeczach najobojętniejszych, widocznie forsując, bo ani duże mówienie nie było jej wrodzonem, ani też rozmowa o rzeczach obojętnych nie musiała jej robić przyjemności, nie mówiła bowiem o nich z nikim innym, tylko z nim. On zaś wypoczywał i czuł, że mu przy tej dziewczynie dobrze. Nieraz miał ochotę bez żadnego zmysłowego wrażenia, oprzeć czoło o jej piersi i zasłonić sobie nią oczy. Byłażby to ta — myślał — o której pisał z Włoch Tężlowi, że chciałby się na piersi jakiejś czułej i rozumnej kobiety wyskarżyć i wyżalić?...
Uczucie palącego pragnienia względem Eli, którego doznał, kiedy się pierwszy raz z nią zetknął, nie chwytało go teraz; z obojętną przyjemnością patrzył na jej twarz i na jej kształty, raczej, jak rzeźbiarz na dzieło sztuki, niż młody człowiek na młodą kobietę.
Zdarzyło się jednak piątego dnia po przyjeździe, że Ela, wybrawszy się na daleki spacer, zapomniała się przebrać i wróciła do domu z drogi. Tymczasem Przerwicowej, która dobrze znała Zagórze, przyszło na myśl, aby pójść w przeciwną stronę, jak był pierwotnie projekt. Eli trzeba było dać znać i Rdzawicz wrócił po nią. Spotkał ją już spieszącą za nimi. Miała białą, miękką sukienkę ze złotym paskiem, biały, miękki bonecik na głowie i czerwoną parasolkę, którą trzymała w ręku. Szła szybko i cała była różowa, a na widok Rdzawicza najwidoczniej mimowolnie dziwnie miły uśmiech wybiegł na jej usta, poczem jeszcze się więcej zarumieniła.
— Pan wraca? — spytała.
— Po panią, bo pani Laura zmieniła projekt spaceru. Niech pani się tak nie spieszy, bo pani cała zmęczona.
Skręcili na drogę polną, między łany, i szli dosyć powoli. Przed nimi były wzgórza i las, wokoło zaś, jak okiem sięgnąć, zboża i zboża. Była godzina jedenasta rano i słońce silnie już świeciło i wydobywało z ziemi, z łanów pszenicznych i żytnich i kwiatów polnych, mocny, narkotyczny, ciepły zapach. Szli obok siebie, nie rozmawiając, tylko jej biały, miękki bonecik zsunął się trochę w tył na włosy i lekki wiatr modelował i gubił kształt jej nóg w białej i miękkiej sukni. Wokoło była wiosna w całym rozkwicie i z całym swoim wszechistotnym popędem rozrodczym; wówczas głowy Rdzawicza i Eli pochyliły się ku sobie na jedną krótką chwilę i jakby mimowiednie.
Ona zaczęła zaraz potem mówić o Przerwicach, on zaś uczuł, że mimo wszystko, co w nim jest i co się w nim dzieje, chwyta go pragnienie tej dziewczyny. Spojrzał na nią; schylił się, zerwał parę bławatków i zwinąwszy bukiecik, podał go jej; skinęła mu uprzejmie głową i włożyła za pasek.
— Wyrzuci pani, gdy zwiędną? — spytał, czując, że źle robi i że robi jej przykrość tem pytaniem.
Istotnie Ela spojrzała na niego jakby z obawą i pewnym żalem; odpowiedziała jednak spokojnie, a wymijająco:
— Nie. Od takich ludzi, jak pan, albo kuzyn Jerzy, kwiatów się nie wyrzuca.
Odpowiedź ta tak była nie w jej stylu, że Rdzawicz ruszył głową trochę niecierpliwie i rzekł:
— Dlaczego pani to mówi, co powinnaby powiedzieć pani Heimerthowa, albo pierwsza lepsza kobieta i z czemby im było do twarzy, ale nie pani?
— Naprzód pani Heimerthowa, o ile wiem, nie jest pierwsza lepsza, a potem dlaczego mnie niema być z tem do twarzy, z czem będzie takiej pierwszej lepszej? — odparła.
— Bo pani taką nie jest.
— Za mało mnie pan zna, aby pan mógł jakkolwiek o mnie sądzić, źle, czy dobrze.
— Na tyle dosyć. Mogłaby mi się pani spytać dlaczego chcę wiedzieć, czy pani wyrzuci te kwiaty, czy nie, kiedy to jest taka błaha rzecz i właściwie niema o czem nawet mówić. Ja sam nie wiem nawet, po co się pani spytałem.
— Więc mówmy o czem innem — rzekła szybko Ela, jakby chcąc skorzystać z jego ostatnich słów i zwrócić rozmowę. — Niech pan mi jednak wierzy, że powiedziałam zupełnie szczerze, że od takich ludzi, jak panowie, każda kobieta z przyjemnością schowa pamiątkę, choćby dlatego, żeby się pochwalić — dodała z uśmiechem.
On zaś, party do tego jakimś wewnętrznym popędem, odrzekł:
— A jabym panią prosił, żeby pani tych kwiatów nie wyrzucała, bo one były pani życzliwie dane.
— W takim razie tem więcej je schowam — odparła Ela, rumieniąc się lekko i dorzuciła szybko:
— Czy pan nie widzi gdzie Rózi i Przerwiców?
W tej chwili, nie rozumiejąc dlaczego, Rdzawicz uczuł jakąś potrzebę mówienia o tem, co zaszło między nimi; wiedział, że zrobi Eli wielką przykrość, ale nie mógł się oprzeć. Czuł jakąś chęć roznamiętnienia jej, która jednak nie odezwała się w formie prostej podziałania jej na zmysły.
— Pani musi mieć do mnie wielki żal? — rzekł.
— Ja? O co? — spytała Ela, mieszając się mocno.
Począł doznawać względem niej znowu uczucia drapieżnego ptaka: spojrzał na Elę z pod brwi bystro, prosto w oczy, i rzekł, umyślnie wybierając ten wyraz:
— O to, com sobie względem pani pozwolił zrobić.
Ela zbladła i popatrzała nań z bolesnym wyrzutem.
— Dlaczego pani nie odpowiada? — spytał, czując, że go ogarnia jakaś zmysłowa chęć pastwienia się nad nią.
— Bo nie mam co odpowiedzieć — odparła Ela, usiłując widocznie zachować spokój.
— Pani jest za grzeczna, żeby pani mi powiedziała impertynencyę. Przytem jestem pani gościem. Zresztą pani jest wogóle bardzo względna i uprzejma — dokończył z zuchwałą i wyzywającą złośliwością w wyrazie twarzy i głosie.
Ela zrozumiała; na twarz jej buchnęła krew całą falą, on zaś mówił dalej z drwiącą obojętnością:
— Naprzód bardzo pani jest to do twarzy z tym rumieńcem oburzenia, przypomina pani Dyannę z Nowej Dejaniry, a potem myślałem, że się niektórych rzeczy tak łatwo nie zapomina. Wydaje się pani, że to już nadto, prawda?
Ela nie odpowiedziała, tylko odwróciła się i poczęła iść w stronę, z której przyszli. Rdzawicz stanął i patrzał na nią: zobaczył, że płacze.
W pierwszej chwili doznał znowu jakiejś wielkiej chorobliwej satysfakcyi zmiażdżenia i zgniecenia, do której szukania są skłonni wszyscy ludzie, sami w życiu miażdżeni i gnieceni; ale potem zrobiło mu się jej żal i uczuł potrzebę uniewinnienia się, a zarazem uczuł w tej chwili sam bardzo silnie swoje nieszczęście. Pobiegł za Elą i wyciągając ku niej dłoń, tak, że prawie ją ujął za rękę, odezwał się serdecznie:
— Panno Elu, przepraszam. Ja teraz jestem tak, że sam nie wiem, co mówię i robię. Gdyby pani wiedziała, co we mnie jest, nie gniewałaby się pani, zrozumiałaby pani, że się czasem nie włada sobą. Niech pani nie płacze, niech pani wróci...
Przez chwilę Ela pasowała się z sobą, potem otarła oczy i nie odpowiadając słowa, z zaciśniętemi ustami, zawróciła i poczęła iść szybko naprzód. Rdzawicz widział, że idąc naumyślnie prędko, chce się zadyszeć i zaczerwienić, aby po niej znać nie było, że płakała i że po prostu ucieka przed nim i od niego. Było mu jej żal. Tę dziewczynę, jeżeli bolało co, to ją bolało głęboko i naprawdę. To zrozumiał doskonale; nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego w nim tkwi ta żądza drażnienia i dręczenia, ten popęd do brutalnego bryzgania w twarz tem, co najwięcej zaboli i w sposób zupełnie brutalny; dlaczego z tą Elą ładną, miłą i tak dla niego dobrą, obszedł się bez żadnego powodu tak, że się to już naprawić nie da? Dlaczego zraża sobie stworzenie, które widocznie szło naprzeciw niemu z ciepłem sercem?
— Nie pozostaje mi nic innego, tylko wyjechać — pomyślał. — Nie mogę tu przecież po tem dłużej siedzieć. Pojadę do Warszawy i niech się tam już ze mną co chce dzieje...
Wtem Ela ujrzała na wzgórzu Przerwiców i Rózię, którzy czekali na nich; machnęła parasolką i poczęła iść jeszcze prędzej.
— Czekamy! — wołała pani Laura. — Ale nie leć tak, bo ci tchu braknie!
Ela doszedłszy do wzgórza, upadła na trawę istotnie prawie bez tchu. Pani Laura poczęła ją strofować, że niema sensu tak biegać; czerwona jest jak rak, aż jej oczy poczerwieniały.
Ela usiłowała być swobodną i wesołą; Rdzawicz jednak widział, że wytęża wszystkie siły, aby nie zwrócić na siebie niczem uwagi; kilka razy przecież zadrżał jej głos i jakby łzę połknęła. Nie mówili do siebie; jego milczenie jednak nie dziwiło nikogo; wogóle starano się tu z nim zawsze tak postępować, aby nie czuł niczyjego oka na sobie.
Było mu żal tej biednej Eli, z którą postąpił tak po barbarzyńsku, i żal mu było, że ją sobie zraził. Z drugiej strony sam się tak rozdrażnił, że trudno mu było iść dłużej w towarzystwie i powoli idąc coraz bardziej z tyłu, został sam. Położył się na trawie twarzą ku niebu, na którem stało olbrzymie promieniejące słońce. Było południe. Teraz u pani Porzelskiej siadają do śniadania, obok Maryi jej narzeczony, pan Kołolaski. Albo też wszyscy są u Loursa, bo ciotka Porzelska ogromnie lubiła, około dwunastej, najeść się ciastek; Kołolaski siedzi przy stoliku koło Maryi, znajomi kiwają mu znacząco głową z uśmiechem, nieznajomi wpatrują się w tę śliczną, pannę, nie mogąc zrozumieć, jakim sposobem ten podtatusiały pulchny blondyn zachowuje się wobec niej, jak narzeczony? Musi być bardzo bogaty, mówią sobie. Będzie się miał z pyszna — dodają, uśmiechając się do siebie pod wąsem. Zresztą każdy garson objaśni, że to jest panna Tyżwiecka, która idzie za tego pana; ciotka Porzelska brała tak często cukierki i ciastka na rachunek swojej kuzynki, często nawet bez jej wiedzy.
— Wiesz, Marynieczko, jest tam mały rachuneczek u Loursa — mówiło się potem. Takie rachuneczki bywały zresztą od czasu do czasu i u kapeluszników i u rękawiczników, raz nawet u szewca męskiego, »bo wuja noga bolała«, a musiała go noga boleć od dłuższego czasu, gdyż Marya zapłaciła wtedy przeszło czterdzieści rubli.
Z tem wszystkiem wybuchnęła raz przed nim kiedy posprzeczały się z ciotką właśnie o niego, któremu ciotka była zacięcie przeciwną.
Wtenczas Marya owinęła mu szyję ramieniem, byli bowiem sami w pokoju, gdyż Jadwiga Strzeliska zostawiła ich samych, i powiedziała:
— Ty tylko jesteś mój. Zerwę z nimi wszystkimi, nikogo nie chcę znać. Będę miała twoją rodzinę i ta mi wystarczy. Zresztą któż mi będzie potrzebny, jak ty będziesz moim?
Miała wtedy na sobie różową lekką suknię w jasne paski, której nie lubił.
Tymczasem teraz ciotka Porzelska jest najszczęśliwszą w świecie. Kołolaski będzie jak ul, ona jak bartnik. Niezawodnie też poradzi Maryi poufnie, aby wymogła na Kołolaskim zapis całego majątku przed ślubem; jeżeli to sama nie chce zrobić, to niech upoważni do tego ją i jej męża, oni to już wszystko uskutecznią. Kołolaski nie jest bardzo młody, ma skłonność do wady sercowej, można z tem sto lat żyć, ale nigdy się nie jest pewnym, lepiej się zabezpieczyć.
Marya tego, co mówi ciotka Porzelska, nie będzie chciała słuchać; ona zna tę kobietę i pogardza nią w gruncie, ale i wobec niej jest bierna, tem więcej, że dużo lat dzieciństwa spędziła u niej.
Schadzki z Borzewskim ułatwiać im będzie Jadwiga; ona jest jakby na to stworzona i będzie to robiła z ogromną satysfakcyą, raz, że podchodzić będzie sprytnie takiego głupca, jak Kołolaski, powtóre, że wszelkie zbliżanie Maryi do mężczyzn widocznie na nią samą działało zmysłowo i drażniąco, potem, że będzie to w wysokim stopniu niemoralne nadzwyczajnie fin de siècle, nakoniec, że będzie znowu tą trzecią w trojgu, i osobiście nieinteresowaną, stroną i ulubioną więc patrzącą na rzecz z góry, co było jej słabą rolą. Lubiła »matkować«, jak mówiła.
Zgnębiony i rozbity, począł iść ku domowi.
Zastał u siebie list przysłany za nim z Warszawy, od Tężla, który dotąd z Monachium raz tylko doniósł, że wszystko przyjęte na wystawę przez »jury« z aplauzem niebywałym, teraz zaś pisał:
»Kochany Romku! Zwycięstwo na całej linii! Panie Łdzawicz, oj panie Łdzawicz! Mimo swojej »niesfołnej natuły«, zasłużyłeś na dyplom honorowy, najwięcej, co ci dać mogą te podłe szwaby, ale niech ich tam, i uznany jesteś na przyszłość hors concours. Prześlej mi na gwałt twoją fotografię, bo cię chcą portretować w pismach; kilka, bo z kilku stron proszą. Wysyłam ci tymczasem całą pakę świetnych krytyk. Niemcy, są Niemcy, co zresztą nic nowego, ale się znają na rzeczy. Pobiłeś tu wszystkich. Powiedz Łanowskiemu, że cię teraz może tytułować wielkim mistrzem, albo arcymistrzem, bo mistrzem byłeś już dawno. Jeden Holender mi dowodził, że od czasów Berniniego nie było takiego rzeźbiarskiego talentu. Dyplom zaraz ci poślą, a ja sam niedługo stąd wyjeżdżam, bo już nie mam pieniędzy. Tutejsi nasi malarze wyekspedyują ci wszystko z powrotem. Wysyłamy stąd telegram do Kuryera.
Ściskam cię, i możesz sobie wyobrazić, że się cieszę, jak pies dywanem. Vivat!Tężel«.
Rdzawicz w pierwszej chwili doznał uczucia tryumfu, które go całego odurzyło i opanowało. Przeczytawszy list, wyprostował się, podniósł głowę i podgarnął włosy z czoła. Uczuł się sławnym.
To wrażenie zatarło w nim chwilowo wszystkie inne: upajał się niem. Stał przy oknie i patrzał w ogród, myśląc o swojej sławie i nie widząc prawie ani drzew, ani deszczu, który przez parę minut rzęsiście padał; od sławy uwagę jego dopiero odwrócił mały, biały kot, którego zobaczył na ścieżce ostrożnie obchodzącego chowanego żórawia, a potem w ambarasującej pozycyi między żórawiem a turkuciem podjadkiem.
Głaszcząc kota z różowym nosem i zielonemi oczami, Rdzawicz czuł, że wszystko maleje mu w oczach: Marya ze wszystkiem, co jej dotyczyło, wydała mu się mniejsza i dalsza; zajście z Elą wydało mu się zupełnem niczem... był teraz przedewszystkiem sławny.
Kiedy go zawołano do obiadu, w pierwszej chwili miał ochotę opowiedzieć o liście od Tężla, ale gdy wszedł i pomyślał, że to jednak wszystko są ludzie obcy, mniej lub więcej mu życzliwi, ale obcy, ogarnął go smutek i żal i usiadł milcząc na zwykłem miejscu, między panią Laurą i Elą Rosieńską.
Czuł potrzebę rozgłoszenia swego tryumfu, przedtem jednak chciałby był powiedzieć to komuś takiemu, kogoby wyjątkowo obchodził i ktoby jego obchodził wyjątkowo, nim wiadomość stanie się własnością ogółu, spospolituje się i straci czar. Jest jedną z najmilszych rzeczy wiedzieć coś dobrego tylko z tymi, których się kocha.
Ela?... Tak, może być, że on obchodzi Elę, ale ona dla niego jest niczem. Smutek i żal zamieniły się w bolesny gniew. Jakto?! Na całym świecie, jak długi i szeroki, niema nikogo?! Na cóż mieć talent, jeżeli się nie może nawet tyle zdobyć, żeby się miało komu powiedzieć o tem?! Przerwic ma swoją Lorę, każdy prawie artysta ma taką swoją Lorę, tylko on... pannę Tyżwiecką, która idzie za pana Kołolaskiego, aby mieć stosunek z panem Borzewskim...
Przeklęte życie!...
Po obiedzie, który wogóle był cały milczący, bo panny i Przerwicowie byli zmęczeni spacerem, wyszedł w pole i długo chodził, aż do zachodu, łapiąc małe zielone żabki, które skakały mu z ręki w wodę i bawiąc się z młodym wyżłem, który wyleciał za nim z dworu i upędzał się za wróblami, albo usiłował mu obgryźć spodnie i zjeść buty na nodze.
Była niedziela: państwo Rosieńscy, jak zwykle w niedzielę, spodziewali się gości. Trzeba było wrócić, przebrać się i wejść między tych ludzi, którzy go będą traktowali jak »pana Rdzawicza, mniej więcej znanego artystę«, nie wiedząc, że jego nazwisko może będzie niedługo powtarzanem w Europie, jak nazwisko Klingera, lub Stucka, jako nazwisko »nowej gwiazdy«.
Na ganku spotkał Rózię, która poczęła wołać:
— Panie Romanie, wie pan kto jest? przyjechali państwo Twardowieccy z Pęcina, oni oboje, obaj ich synowie, jeden sję kocha w Eli, i córka, panna Matyldzja. Mówią, że widzjeli z daleka powóz pani Emilii Zręmbskiej, pewno także tu zjedzje. A pan nie przybrany. Proszę włożyć ten piękny krawat biały w szafirowe cętki, dobrze?
— Dobrze...
— Naprawdę, pan jest taki dobry. Jabym pana o jedno spytała...
— No, o cóż takiego?
— Pan sję śmiać będzje. Czy pan ma do mnie sympatyę?
— Nawet dużą.
— To dobrze, bo ja do pana toże, a to tak miło mieć sympatyę. Niechże pan zawdzjeje biały krawat w szafirowe cętki i prędko przychodzi. Wszyscy na ganku od ogrodu.
Rdzawicz, rozbawiony trochę Rózią, poszedł do siebie i przebrawszy się, wyszedł na ganek.
Na ganku, pod oplecieniem dzikiego wina, rozpiętem na słupach i krokwiach, przy dwóch lampach, pani Rosieńska na swoim fotelu z kółkami, blada i schorowana, w białych koronkach na siwiejących przedwcześnie włosach, rozmawiała z panią Twardowiecką, osobą niemłodą, pokaźnej tuszy i ubraną z pewną pretensyą, obok zaś siedzieli panowie Rosieński i Twardowiecki, jeden pykając z fajki na długim cybuchu, drugi paląc cygaro z obrączką z pozłacanego czerwonego papieru. Trochę w rogu siedziała młodzież. Ela miała tę samą białą, miękką suknię ze złotym paskiem; panna Matylda Twardowiecka, lat około dwudziestu ośmiu, z widoczną intencyą, żeby być piękną, w istocie nie brzydka, tylko dziwnie niesmaczna od pierwszego wejrzenia, oparta z wymuszoną gracyą na łokciu, patrzała na koniec swego szpiczastego bucika; dwaj młodzi panowie Twardowieccy siedzieli z obu stron Eli. Jeden starszy, bardzo przystojny, imieniem Edward, ubrany podług ostatniej mody, miał widoczną cechę tego, co się nazywa »panicz«; drugi, Wiktor, o wiele mniej elegancki, trącił od razu »wsiostwem«. Przerwicowie siedzieli obok siebie, ona bardzo ładna, w ciemno­‑granatowej sukni, z żółtym koronkowym kołnierzem. Rdzawicz usiadł przy niej.
— Dziwię się — mówiła pani Twardowiecka, która widocznie »zagajała« — że Zręmbskiej jeszcze niema. Widzieliśmy jej powóz na zakręcie około kościoła, powinienby już być od pięciu minut.
— Tak, jeżeli ją państwo tam widzieli, to już powinnaby być dawno — powiedział pan Rosieński, puściwszy ogromny kłąb dymu i odganiając go ręką na ogród. — Ale słyszę, że ktoś zajeżdża; może właśnie ona? — Wyszedł i za chwilę wrócił, prowadząc przed sobą młodą jeszcze osobę, wykwintnie, ale trochę błyskotliwie ubraną, za którą szedł Morski i około lat trzydziestu mężczyzna, podobny do niej, z bardzo smutną twarzą.
— Czy to jest pani Zręmbska? — szepnął Rdzawicz do Przerwicowej.
— Tak; a to jest jej brat, Bolesław Łukowicz, Oboje owdowieli, ona przed trzema laty, on przed rokiem, i teraz razem mieszkają.
Ah! cher comte! — rzekła pani Twardowiecka, witając Morskiego ze słodkim uśmiechem.
Panna Matylda wlepiła w niego długie spojrzenie z pod brwi i podała mu rękę bardzo poufale i tak, aby to było widać.
— Wyobraźcie sobie — mówiła prędko pani Zręmbska, nim się jeszcze ze wszystkimi przywitała — że Morski, który jechał z nami odemnie, nie mógł znaleźć w kieszeni czegoś, co tu wiózł i musieliśmy stać na drodze, aż się przekona, czy ma, bo inaczej chciał wracać po to do Spleszewa.
— Pozwoli sobie szanowna sąsiadka przedstawić kuzyna Lorci, który bawi u nas — ozwał się pan Rosieński, podprowadzając ku niej Rdzawicza.
Pani Zręmbska przyłożyła szybko i mimowolnie do oczu binokle na długiej rączce z srebrną cyfrą, ruchem, jaki zwykle mają osoby krótkowzroczne, i podając mu rękę, rzekła:
— A! Wszak panu należy się powinszowanie za wielki tryumf, jaki pan odniósł w Monachium?
Rdzawicz uczuł, że wszyscy spojrzeli na niego i oblało go gorąco; skłonił się i odpowiedział krótko:
— Tak. Dziękuję pani.
— Cóż się stało? Nic nie wiemy? — zapytały prawie równocześnie pani Rosieńska i pani Przerwicowa.
— Dostałem dyplom — odrzekł.
— Dyplom honorowy i ogłoszenie hors concours; bardzo się cieszę, że pana poznaję — dodała pani Zręmbska, ściskając mu mocno rękę. — Było już w »Kuryerze«.
— A w naszych pismach jeszcze nic — rzekła pani Rosieńska.
Wszyscy, jedni z ochoty, drudzy z obowiązku grzeczności poczęli mu mówić komplimenty. Pani Rosieńska wymawiała, że skoro wiedział o tem, nic im nie mówił; było jej bardzo przykro; natomiast panu Rosieńskiemu podobała się jego skromność. Pani Laura widocznie była przez pół kontenta, przez pół zmartwiona, że to nie »Ziuci«. Morski i Przerwie uściskali go serdecznie, zaś pan Edward Twardowiecki miał minę: »dobre i to, jak nie można być mną«, a pan Wiktor wybałuszył na niego oczy, czyniąc wrażenie, jakby nie bardzo rozumiał o co chodzi. Ela zbliżyła się ku niemu ostatnia, trochę nieśmiało, z mocnymi rumieńcami na policzkach i widocznie bardzo wzruszona.
— Przyjmie pan i odemnie powinszowanie? — rzekła cicho, wyciągając ku niemu na pół rękę.
Rdzawicz uścisnął jej drobną dłoń, odpowiedzieć jednak nie mógł, gdyż naokoło stali za blizko Edward Twardowiecki i Rózia.
Wszystko to byli ludzie obcy, lub więcej, niż obcy... Marya już o tem wie; przeczytała w »Kuryerze« tak, jakby przeczytała o odznaczeniu jakiegoś Szweda, czy Hiszpana...
W tej chwili pani Twardowiecka spytała go, dlaczego swoich dzieł do Włoch nie posyła? Odparł jej że tam teraz niema centrum europejskiej sztuki, tylko w Niemczech i Francyi.
— Ach! Włochy, to taki cudny kraj — poczęła deklamować pani Twardowiecka. — Kiedyśmy przed rokiem byli na wiosnę we Włoszech, myślałam, że się rozpłynę.
— Z zachwytu, czy z gorąca? — spytał Morski.
— Pan wie, że panu wszystko wolno — rzekła pani Twardowiecka, grożąc mu kokieteryjnie wachlarzem.
— Dlatego, że jestem artystą, czy dla innych moich przymiotów? — spytał znowu Morski.
— Dlatego, że pan jesteś takim, jak jesteś — odrzekła pani Twardowiecka, robiąc przytem »dobrą minę przy złej grze«.
— Włochy są rzeczywiście pięknym krajem — odezwał się pan Twardowiecki, gruby szlachcic z pospolitą twarzą — ale to szelmy Włochy wszystko od nas pobrały. Bo proszę: szparagi »asparagi«, szpinak »spinace«, figa »fiko«.
— Byle nie ficca — wtrącił Morski.
— No, bo że cały kraj nazywa się Italia — mówił dalej pan Twardowiecki — to i po francusku jest Italie, nietylko u nas.
— Bardzo głęboka uwaga — rzekł Morski.
— Widzi hrabia — przychwalił sobie pan Twardowiecki i pociągnął cygaro z pozłacanym papierkiem.
Pani Twardowiecka, panna Matylda i pan Edward, byli czerwoni po uszy; natomiast pan Wiktor, który trzymał nieruchomo wlepione oczy w Przerwicową, zdawał się nic nie słyszeć, albo nic nie rozumieć z tego, co mówił ojciec.
— Porobiliśmy bardzo dystyngowane konneksye — »zagaiła« pani Twardowiecka — zwłaszcza na Capri, gdzie staliśmy w Quisisanie. Jedyny hotel możliwy; wprawdzie kosztowała nas około piętnastu franków dziennie pensya od osoby, ale przy stole obok Matyldzi siedział naprzód młody lord Palmerston, a potem hrabia Seczeny, porucznik od huzarów węgierskich.
— Podporucznik — poprawiła ją panna Matylda.
— Hrabia Seczeny bardzo asystował Matyldzi — ciągnęła pani Twardowiecka — ale ją rwało do kraju. — To mówiąc spojrzała wymownie na Morskiego, który szepnął dosyć głośno do pani Zręmbskiej:
— Gdzie niema głupich.
— W istocie, Włochy mają piękne kawałki — zauważył pan Edward z nonszolancyą wielkiego bywalca.
— Wywieźliśmy stamtąd wszyscy ogromnie wiele wrażeń — dodała pani Twardowiecka.
— Pamięta mama jedną z tych dziewek, co to tańcowały tarantulę koło salta Tymbaryuszowego? — spytał pan Wiktor Twardowiecki.
— Wiciu, jak ty się wyrażasz? — szepnęła zgorszona pani Twardowiecka.
— Tyberyusza — poprawiła go panna Matylda. — Po kapryjsku mówi się: salto di Timberio. Rzeczywiście tarantella jest oryginalnym tańcem.
— Jedna była, niech ją kury zdziob... — zaczął i urwał pan Wiktor spiorunowany spojrzeniem matki, brata i panny Matyldy; pan Twardowiecki ojciec zaś puścił kłąb dymu z cygara i rzekł:
— Wicio ma racyę, ładna była.
— My się z tatkiem na tem znamy — bąknął pod nosem, ośmielony nieco tem poparciem pan Wiktor.
— Ale rękawiczki w Wenecyi wcale nieszczególne — rzekła panna Matylda. — Tyle się o nich nasłuchałam. Ani porównania do tych, które kupiłam w Nicei.
— W Rzymie byłyśmy na mszy papieskiej, dzięki protekcyi jednej austryackiej hrabiny, którą poznałyśmy przez Seczeny’ego i widziałyśmy królowę na Monte Pincio. Jechał z nią, jak nam mówiono, młody książę Colonna — opowiadała pani Twardowiecka.
— Doria — poprawił ją pan Edward.
— Nie, mama ma słuszność, Colonna — potwierdziła panna Matylda. — Sam Seczeny tak mówił, a on ich zna przecież. Ah! masę wrażeń z Włoch wywieźliśmy!... Masę!...
— Bardzo miły człowiek, ten Seczeny, nawet zapowiedział, że nas przyjedzie odwiedzić — rzekła pani Twardowiecka, poczem obie z panną Matyldą spojrzały badawczo na Morskiego, który udawał, że nic nie rozumie.
Przed samą prawie kolacyą przyjechali jeszcze państwo Zawilscy, kilkoletnie małżeństwo, on człowiek sympatyczny i niezmiernie widocznie w niej zakochany, ona z ruchliwemi oczami i wydekoltowana cokolwiek za głęboko. Przy kolacyi posadzono panią Zawilską między Rdzawiczem i panem Wiktorem Twardowieckim. Zawilska znalazła się wkrótce jakoś za blizko Rdzawicza i »zatelegrafowałała« końcem bucika. Uczuł, nie odpowiedział, ale nie cofnął nogi. Wówczas Zawilska »zatelegrafowała« drugi raz. Rdzawicz spojrzał na nią umyślnie zupełnie jawnie zdziwiony i cofnął nogę. Zawilska zarumieniła się lekko i przeniosła się o ile mógł sądzić, ku Wiktorowi Twardowieckiemu, który widocznie przyjął ją wdzięczniej, nie spuszczając równocześnie oka z Przerwicowej. Siedzący obok pani Laury Zawilski raz wraz zwracał zakochane oczy na swoją żonę, tak sprytnie manewrującą swojemi, że zawsze na czas zdążyły wrócić z »wyprawy«, aby się spotkać z jego oczami. Z Rdzawiczem rozmawiała dużo i ogromnie uprzejmie, pochylając ku niemu tem więcej głowę i lewe ramię, im więcej przesuwała się resztą ciała na drugą stronę krzesła. Łukowicz mienił się cały patrząc na Przerwicową i przymykał oczy, jak człowiek, którego chwyta rozpacz; natomiast pani Zręmbska, między Przerwicem i Morskim, wybuchała często pustym, wesołym śmiechem, albo opowiadała im po cichu coś takiego, z czego oni się znów ogromnie śmiali. Raz nie mogła wytrzymać, wstała i mówiąc: »Moja droga pani, muszę to i pani opowiedzieć«, poczęła szeptać do ucha pani Laurze, przyczem pani Laura zaczerwieniła się jak piwonia i bardzo zabawnie usiłowała udać, że się wcale nie żenuje. Pani Twardowiecka patrzała na panią Zręmbską z prawdziwą abominacyą, a panna Matylda z niesłychaną nienawiścią i zawiścią. Obok Eli siedział pan Edward Twardowiecki, wtapiając w nią od czasu do czasu swoje piękne, niebieskie oczy i emablując ją z miną zakochanego Don Juana.
Z całego tego towarzystwa interesował Rdzawicza tylko Łukowicz. Śmierć żony widocznie złamała go na zawsze. Czynił wrażenie, że je i rozmawia raczej jak automat, niż jak człowiek żywy; myślą musiał być ciągle przy śmiertelnem łożu żony, przy jej trumnie, albo przy pierwszej godzinie, kiedy ją ujrzał, przy pierwszem »kocham«, przy pierwszym pocałunku. Straszno pomyśleć, że się już nigdy, nigdy nie ujrzy tej kobiety, wracać do pustego mieszkania, zasypiać bez niej, czuć ją straconą na zawsze. Z tem żyć... Rdzawicz myślał, że gdyby on tak Maryę stracił, chybaby żyć nie potrafił. Wgryzłby się w jej grób, czołemby ziemię przebił do trumny, piersiami by ją przepalił, dłońmi rozdarł... Nie mógłby żyć... Przyszłyby letnie noce księżycowe, a jej niema, aby ją oprzeć o siebie i w pole z nią wyjść; przyszedłby chłodny wieczór jesienny, a jej niema, aby tuliła główkę ku niemu... Nie mógłby żyć, gdyby tak Maryę utracił...
Łukowicz, jakby odgadując, co Rdzawicz myśli, a może czując w tym człowieku pokrewieństwo złej doli i cierpienia, podniósł na niego smutne swoje oczy i patrzał nań przez chwilę.
Siedzącemu obok Zawilskiej Wiktorowi Twardowieckiemu spadła już po raz trzeci serweta pod stół, co wywoływało uśmiech na usta pani Zrębskiej, a lekki rumieniec na twarz Zawilskiej; nie przeszkadzało to, że, ile razy nie miał głowy pod stołem, wpatrywał się jak w tęczę w panią Laurę, która dziś istotnie wyglądała ładnie i ponętnie. Uroda jej ogromnie zmienna i zależna od dnia, jak bywa u osób delikatnych, miała dziś »swój dobry dzień«.
Rdzawicz widział, że Przerwie zauważył to wpatrywanie się w Laurę młodego Twardowieckiego i że poczynają mu drgać brwi z tłumionej irytacyi. Co jednak miał zrobić? Wstać i krzyknąć: »Mój panie, nie patrz się pan na moją żonę, bo ja tego nie lubię!?«
Ją także żenowało to i odebrało jej zupełnie swobodę i dobry humor: ale ona także nic na to nie mogła poradzić.
Rdzawicz myślał znowu, że gdyby Marya była jego żoną i gdyby się ktoś tak jej przyglądał, nie mógłby znieść tego. Jeszcze Marya ze swoją cudną pięknością i chęcią podobania się wszystkim naokoło... Jerzy przynajmniej może być Lory pewnym, ale...
Przycisnął usta i nie chciał wiedzieć tego, co pomyślał, że Maryi nie możnaby być pewnym, gdyby nawet poszła za mąż z miłości, bo ta miłość mogła w niej pewnego dnia tak się gdzieś podziać, jak się podziała »szalona miłość« do niego.
Być może, że Kołolaski jest tak głupi, że się nie spostrzeże, jak się nie spostrzega spoglądający na swoją żonę z najwyższą adoracyą Zawilski, ale onby się spostrzegł, a wtenczas...
Razem zaćmiło mu się i zakrwawiło w oczach i przejął go taki gniew na Maryę, jakby była jego żoną i jakby już dawała mu powody do zazdrości. Byłby najnieszczęśliwszym z nią człowiekiem. Nigdy nie miałby do niej zaufania, aniby go mieć nie mógł. Nie zasługiwałaby na nie! Byłaby to jedna wielka męka. Ach! dlatego samego może lepiej, że nie będzie jego żoną. Kobieta, którą się kocha, powinna być, jak biały posąg czystości. Naturalnie, wszędzie znajdą się bydlęta, jak Wiktor Twardowiecki, na to niema rady, powinno się jednak każdej kochanej kobiecie módz tak ufać, jak Przerwic może ufać Laurze, że przez jej głowę nawet jedna myśl nie przejdzie, którejby jemu powiedzieć nie mogła. Tymczasem Marya...
Marya idzie zawsze za impulsem fizycznym. Zajmuje się i przestaje dbać o ludzi, z chwilą, kiedy jej się przestają podobać. Pod tym względem nie krępuje się niczem, a w dążeniu do satysfakcyi nie wybiera środków, czego daje teraz dowód. Chce użyć tak, jak jest ukształtowana jej chęć użycia...
Chce użyć, to jest, chce tego samego dla siebie, czego dla siebie chce i on...
Tak samo, jak on, żyje, takie samo ma ciało i krew, tak samo jest człowiekiem, jak on, takie same ma pragnienia i żądze; z jakąż więc sprawiedliwością onby sobie przyznawał to prawo do użycia, a jej nie?... Tak, ale ona do tego użycia dąży drogą niegodną... A on?... Czy, gdyby Marya szła za Kołolaskiego, aby nie z Borzewskim, ale z nim mieć stosunek, poszedłby do niej i powiedziałby jej kazanie na temat moralności?... Prawdopodobnie nie.
Tak, ale Marya jest kobietą...
I takim samym człowiekiem jak on.
Jest więc niewinną?...
Chce użyć w życiu, tak samo, jak on...
Nagle Morski, od dłuższego czasu zajęty czemś pod stołem, puścił przed Rózią olbrzymiego bąka, na którym siedząca z czerwonego pluszu małpa na drucikach, wyprawiała podczas wirowania najkomiczniejsze ruchy.
— Przywiozłem to dla ciebie z Bostonu — wołał.
Pani Zręmbska zaś wśród śmiechu opowiedziała, że Morskiemu zdawało się, iż zapomniał tego u niej i że ten bzik chciał po to wracać.
Bąk huczał, brzęczał, kołował, aż nareszcie, uderzywszy się raz i drugi o salaterkę, upadł na bok.
Pani Twardowiecka i panna Matylda śmiały się półgębkiem, a pan Wiktor, zapomniawszy się zupełnie, pokrzykiwał:
— A to ci komika, jak Boga kocham! Co za śmieszna bestya! Muszę sobie to sprawić! Jak puszczę między dziewk...!
Umilkł, spiorunowany znowu spojrzeniami matki, siostry i brata.
Rózia jednak obraziła się; łzy zakręciły się jej w oczach i zwróciła się do Morskiego, że ona nie jest żadne dziecko, żeby się miała bawić bąkami, że nie potrzebuje ani jego, ani jego bąków, że niech się sam tem bawi, jeżeli go to bawi. Prawie jej się na płacz zebrało. Morski zaś, uszczęśliwiony z efektu, jaki zrobił, tłómaczył jej, że ten bąk nietylko się kręci, ale że można jeszcze na nim gwizdać i grać, jak na organkach i że jest zupełnie taki, jakiego dostał najmłodszy synek jednego z Vanderbildtów. Ta ostatnia wiadomość dobiła Rózię, która z pasyą poczęła tłómaczyć Morskiemu, że ona jest panną Różą Rosieńską, a nie żadnym najmłodszym synkiem żadnego Vanderbildta!
Morski pokładał się od śmiechu.
Spacer po parku urządzony po kolacyi, nie trwał długo, ponieważ pora i miejsce usposabiały do tego, aby mówić to, co się czuje, tymczasem jedni albo nie czuli nic względem drugich, albo nie byli blizko nich.
Przed odjazdem, Morski, który lubił grać na fortepianie państwa Rosieńskich, usiadł przy nim i zaczął uderzać w klawisze jednym palcem, a potem wypukiwać jakieś melodyjki. Powoli fizyognomia zmieniła mu się, trochę przybladł i stracił swój zwykły wyraz niedbałego, bezceremonialnego i wesołego światowca. Z melodyek przeszedł w melodye, zaczął grać. Pani Twardowiecka dawała od ust znaki, aby się uciszono.
Wtem Morski wziął akord, potem drugi silniejszy i z pod jego palców poczęły wybiegać tony, jak światła i zapachy. Rozdzwonił i rozkołysał klawisze i począł rzucać na przestrzeń ogromne łuki muzyki, które splatał ze sobą w rozety i girlandy, zwijał we wstęgi i rozbryzgiwał jak girlandy. Nagle uderzył akord długi i potężny, jak grzmot.
— Burza — szepnęła pani Twardowiecka.
— Nie, to groch przesypują — odparł Morski, nie przestając grać.
Potem począł otwierać głębie ogromne. Coś tajemniczego i trwożącego wybiegło z fortepianu. Otwierał jakieś pieczary i dna jezior, na których się kołysały kwiaty podwodne. Nagle jakby wiosła zaplusły i zachybotała się na fali łódź, a potem rozległ się śpiew pełen słodyczy, namiętności i tęsknoty.
— To miłość — szepnęła półgłosem panna Matylda.
— Flet — rzekł Morski, uderzając w tony coraz wyższe, że zdawało się, iż gra jak wiatr górski na szybie lodu i w szczelinach skalnych.
— Ah! ah! — westchnęły razem pani Twardowiecka i panna Matylda, ale Morski już nic nie odpowiedział; porwała go muzyka i niosła wzwyż. Zdawało się, że gwiazdami rzuca i rozpryskuje je w tęcze na powierzchni morza. Jakieś pieśni, jakby syren bajecznych, rozczarował nad ledwo szemrzącem morzem i zawiesił ponad niem, jak obłok.
— Chopin — szepnęła pani Twardowiecka.
— Mozart — rzekła półgłosem panna Matylda.
Ale Morski nie słyszał. Rozlał olbrzymią melodyę, jak jasność słońca, które świeci w południe; coraz dalej i dalej, coraz szerzej szła w bezbrzeż i w bezmiar, aż gdzieś w nieskończonej najwyższej ciszy utonęła, urwana w echu.
— Boskie! — krzyknęła pani Twardowiecka, panna Matylda zaś ocierała batystową chusteczką łzy niby prędko, tak, aby nikt nie spostrzegł, ale w istocie bardzo powoli.
Morskiemu w tej chwili zmieniła się twarz i szepnął do Rdzawicza, który stał niedaleko.
— Patrzno pan, czy ona płacze gumą arabską, że się to odlepić nie da?
Wtem pani Twardowiecka, w nagłym paroksyzmie entuzyazmu, przyskoczyła ku niemu i chwytając go za ręce krzyknęła:
— Geniuszu!
Morski ukłonił się grzecznie.
— A pochwalić nie można, bo zawsze farceur. Cóż mi pan odpowiedział z tym grochem?
— Nie, jak panią szanuję, chciałem sobie wygrać moje gospodarstwo w Przychówku — powiedział Morski niby zupełnie po prostu i naiwnie.
Pani Twardowiecka zmusiła się do rozśmiania i rzekła z manierą osoby z wielkiego świata.
— Niech pan nam tylko tak dalej groch przesypuje, a my panu głowę laurami przysypiemy. A nasz fortepian dawno już tęsknił za panem, niedobry — dokończyła z ujmującym grymasem.
— Wyjeżdżam w tygodniu — odrzekł Morski.
Pani Twardowieckiej przeciągnęła się twarz, jeszcze jednak potrafiła się uśmiechnąć:
— Pana nigdy nie zatrzymają życzliwe mu serca?
Morski jakby zastanowił się, pani zaś Twardowiecka rzuciła na pannę Matyldę szybkie, jak błyskawica, znaczące spojrzenie, a Edward Twardowiecki odwrócił się ruchem zdenerwowanego człowieka, kiedy ktoś paznogciem zadrapnie mankiet.
Około dwunastej pozostali w Zagórzu sami domowi. Noc była ciepła i cicha, pełna zapachu kwiatów i drzew, mglista trochę, tak, że gwiazdy tylko gdzieniegdzie przeświecały matowo i nie promiennie. Księżyc majaczył w mgławicy sierpem.
Rdzawicz, rozstrojony całym dniem, wrażeniem, jakie na nim uczynił Łukowicz, i grą Morskiego, wyszedł do parku.
Ogarnął go ogromny smutek. Czuł się sam, a to uczucie poczęło go przygnębiać z potęgą, jak nigdy prawie. Naokoło jeszcze trwała pora miłości. Zresztą miłość jest wieczna, ma tylko swoje znamienne formy. Miłość jest olbrzymim, wiecznym ruchem wirowym. W morzu i na ziemi trwa ciągle i wszystko pochłania. Rdzawicz miał jakby kolosalną wizyę miłości. Zdawało mu się, że jak pod wpływem muzyki Morskiego, otwierają mu się otchłanie morskie i przestrzenie ziemi, i że widzi potworny, wszechświatowy chaos pragnień, żądz i syczeń miłosnych. Zdawało mu się, że ta miłość, która obejmuje cały świat, ma swój odurzający zapach. Pojmował jej wieczność. Ona trwa od początku bytu, każdorazowe pokolenie jest tylko jej jedną warstwą, jedną falą.
Ta olbrzymia idea uplastycznia się w miliardach kształtów i postaci. Kocha się tę ideę wcieloną w najbardziej odpowiadający wyobrażeniu jej kształt. Uścisk miłosny — jest to nieskończona mgławica kosmiczna przeistaczająca się w coraz nowe formy, które giną i nikną, aby innym miejsca ustąpić. Miłość jest wieczną spuścizną, wiecznem dziedzictwem, wieczną ogólną ideą w nieskończonej ilości rzeczywistych zjawisk.
Myśląc tak, czuł się coraz smutniejszym. Był w całym świecie jakby czemś obcem — był sam...
Usiadł w altanie, którą Rózia nazwała altaną cioci Lorci, i przewiesiwszy głowę przez poręcz od ławki, przymknął oczy. Niedługo z alei akacyowej wynurzyły się dwa cienie, które poznał w sylwecie: byli to Przerwicowie. Mógł ich słyszeć wyraźnie.
— Słuchaj Ziuciu — ona mówiła — dużo ty masz pieniędzy?
— Ze sześćset rubli — odpowiedział Przerwic.
— A mnie przysłali przedwczoraj czterysta pięćdziesiąt, to mamy razem tysiąc pięćdziesiąt. Słuchaj, teraz nic nie będziesz robił przynajmniej ze dwa miesiące, bo jesteś zmęczony.
— Dobrze, dziecko, ale w przód będę musiał jeszcze ze dwa tygodnie popracować w Warszawie. Chcę być zupełnie wolny.
— Więc dobrze, wrócimy stąd, a potem pojedziemy do Zakopanego.
— Dobrze.
— Zaczep sobie palec o kamizelkę, żebym się mogła mocno oprzeć, tak, bo mię nogi bolą. Jak dobrze, że już jesteśmy sami. Pocałuj za to. Zmęczyłam się dzisiejszym dniem.
— No, to chodźmy do domu dziecinko.
— Kiedy tak tu ślicznie i tak miło z tobą. Powiedz co. Czekaj, jak to jest ten wiersz Goethego taki śliczny? Ueber aliln Wipfeln...
— Nie, ueber allen Gipfeln ist Ruh’.
— Powiedz cały.
Ueber allen Gipfeln ist Ruh’,
Auf allen Wipfeln spuerest du
Kaum einen Hauch;
Die Voegelein schlafen im Walde,
Warte nur, balde
Ruhest du auch.
— Tak ładnie to mówisz. Przystańmy... Jak cicho...
Rdzawicz widział z altany, jak oparła głowę na ramieniu męża, zwieszona na nim na obu zaplecionych dłońmi rękach.
— »W taką to noc letnią
Piękna Jessyka« .....cóż kiedy nie pamiętam dalej — rzekł żartobliwie Przerwic.
— Wiesz, że życie jest bardzo piękne — ona się odezwała. — Tacy jesteśmy swoi i sami. W całym tym parku nikogo teraz niema, prócz nas. Zaprowadzisz mnie gdzie w Zakopanem? Teraz jestem daleko silniejsza, będę mogła chodzić. Mój drogi, tylko nie wydaj pieniędzy, żebyśmy mogli robić dużo wycieczek. Będziemy chodzili tylko we dwoje, prawda? Spać mi się chce — ziewnęła trochę, przysłaniając usta ręką.
— No to wróćmy — rzekł Przerwic. — Nie pamiętam, czy masz jeszcze tę białą dawną pelerynkę zakopiańską? Przydałaby ci się. Chodź.
Odeszli, ona ciągle oparta na ramieniu męża i cała na nim zwieszona, że raczej ją niósł niż szła o własnej mocy.
W Rdzawiczu kipiał ból i żal; on był sam. Zerwał się i poszedł inną aleją ku domowi, aby wziąć laskę i uciekać gdzieś sam przed sobą w pola, czy w las. Na ganku, ciemnym od dzikiego wina, zobaczył sylwetkę kobiecą, siedzącą na ławce.
— Czy to pani Lora? — spytał, myśląc, że Przerwicowie tu usiedli.
— Nie, to ja — odpowiedziała Ela Rosieńska, drgnąwszy, jakby przelękła.
— Myślałem, że Jerzowie byli w parku.
— Poszli już do siebie w drugą stronę. Dobra noc panu — odrzekła wstając.
Ale jego w chwili, gdy poznał Elę, owładnęła jakaś szalona, niezważająca na nic namiętność. Była to kobieta, kobieta młoda i ładna, kobieta, której nie był obojętny, mógł to poznać choćby po jej głosie, kiedy się do niego odezwała, winszując dyplomu — — on zaś miał w sobie tyle żalu, tyle tęsknoty i tyle pragnienia... W piersiach wezbrało mu coś i kolana pod nim lekko zadrżały.
— Panno Elu, — odezwał się półgłosem, podchodząc ku niej — dlaczego pani mi się pytała, czy od pani przyjmę powinszowanie?
— Myślałam, że pan się gniewa na mnie — rzekła prosto i smutno. — Przytem zdaje mi się, że jestem dla pana niesympatyczną, a od takich osób wszystko jest niemiłe. Ale nie możemy tu rozmawiać dłużej. Żegnam pana.
Wyciągnęła ku niemu rękę; on jednak kiedy miał jej dłoń w swojej, nie mógł zapanować nad sobą i podniósłszy ją ku ustom, pocałował.
— Co pan robi?! — krzyknęła Ela, cofając się cała i chcąc mu się wyrwać. W nim zaś pocałowanie to spotęgowało jeszcze namiętność, a zarazem obudziło dziwną i wielką tkliwość dla Eli: rękę jej zatrzymał w swojej i powiedział prosząco i miękko:
— Ja przepraszam panią.
— Za co? — spytała Ela, na której widocznie jego ton uczynił wrażenie.
— Pani mi nawet ani wybaczyć nie może, ani nie powinna.
— Wszystko rozumieć, to jest wszystko przebaczyć, wie pan, ale muszę już odejść. Niech mię pan — — puści — dokończyła cicho, wstydząc się tych słów, których w tym składzie i potrzeby wymówienia kiedykolwiek musiała sobie nigdy nie wyobrażać. On jednak, uczuł, że jej ręka mdleje i ubezwładnia się w jego uścisku, jak kiedyś na raucie.
— Zostanie! — pomyślał i spytał głośno: Dlaczego pani chce odejść?
— Nie możemy przecież z sobą rozmawiać sami tak późno.
Wtenczas ujął ją za drugą rękę i rzekł znów miękko i prosząco:
— Panno Elu... — Nie mógł widzieć jej oczu i twarzy, ale zdawało mu się, że prawie widzi jak się jej przymykają głębokie, duże oczy pod ogromną rzęsą i jak jej się rozchylają nieco wiśniowe, prześliczne, do pocałunków stworzone usta, o upajającym wyrazie pragnienia. Pochylił się ku niej i napół szepnął:
— Panno Elu, niech pani zostanie chwilę; jest mi tak smutno i przykro.
Nie kłamał: było mu smutno do dna duszy.
— Powinien pan przecież być bardzo szczęśliwy dzisiaj — odpowiedziała Ela, jakby nie śmiejąc poruszyć dłoniami, aby przynajmniej pozornie nie uświadamiać tego jemu i sobie, że są w jego uścisku.
— Niech pani mi wierzy, że prawie wolałbym był tego dyplomu nie dostać. Nie miałem komu drogiemu nawet powiedzieć o nim. Ale dlaczego pani przypuszczała, że się gniewam na panią, lub że mi pani jest niesympatyczną?
Ela schyliła głowę i wyszeptała raczej, niż powiedziała głośno:
— Być może, że zrobiłam panu wtenczas jaką przykrość...
W jej głosie, w jej postawie, w całej niej było to zupełne poddanie się jakieś, które ma kobieta tylko wtenczas, kiedy bardzo kocha, Rdzawiczowi ogień przeleciał żyły; sam sobie nie zdawał sprawy, dlaczego ukląkł przed Elą i przycisną! obie jej ręce do ust.
Ona zadrżała całem ciałem i usiłowała mu znów wyrwać dłonie, ale kiedy odjął usta i przycisnął do nich czoło, one jakby omdlały w jego rękach.
Klęczał, nie myśląc nic, nie zastanawiając się nad niczem, z tem jednem tylko uczuciem, że klęczał przed kobietą. Czuł, że bez względu na to, kto jest ta kobieta, życieby za nią dał w tej chwili, za to tylko, że jest i przy nim.
Jej zaś ręce stawały się w jego rękach coraz więcej bezwładne i jakby senne; ujął je głębiej — nie broniły się.
Wtedy powstał, puścił jedną z nich i objął oba ramiona Eli: drgnęła, jakby ocucona i oparłszy mu rękę na piersiach, widocznie instynktownym i uprzedzającym jeszcze jej wolę ruchem, chciała go odepchnąć; ale on przycisnął usta do jej dłoni, którą trzymał, a potem przycisnął znów do niej czoło, jak pierwej, kiedy klęczał — i Ela, z ręką opartą o jego piersi, jakby urzeczona, osunęła się nieco w tył.
Rdzawicz stracił świadomość siebie: krew zakipiała w nim, przygarnął Elę ku sobie i nachylił się nad nią: zwisła mu bezwładnie na ręce, jakby tracąc przytomność.
Znalazł jej drobne, wilgotne usta i położył na nich swoje, w których czuł płomień, potem bezwładną posadził na ławeczce gankowej, ukląkł przed nią i całował jej ręce i suknię. Ciało Eli począł wstrząsać dreszcz i palce jej, widocznie nieświadome tego, co robią, poczęły błądzić po jego twarzy, szyi i włosach.
Rdzawicz, pomimo całego uniesienia, lękał się chwili, kiedy Ela się ocknie z tej pół nieprzytomności: usiadł koło niej, objął jej głowę ku sobie i począł ją głaskać po policzku, jak dziecko, które się chce uspokoić i utulić. Nagle Ela wybuchnęła szalonym, gdzieś z pod serca rwącym się płaczem.
Wysunęła się z objęcia, pochyliła głowę ku kolanom i szlochała na głos; był to prawie jęk, pełen rozpaczy, bólu i zapamiętania się.
— Elu, Elu — szeptał Rdzawicz przerażony tym płaczem, który trwał długo i uhamować się nie dał.
Wreszcie Ela otarła łzy i wstała z ławki: nie śmiał jej zatrzymywać, ani tknąć. Chciała odejść, ale nagle, jakby jakąś przemożną i niezwalczoną siłą pchnięta, zwróciła się ku niemu i upadła mu twarzą na piersi, wybuchając ponownie płaczem. Czuł, że w nim samym szuka przed nim ratunku.
— Kochasz mnie? — szepnął.
— Nad życie — odpowiedziała wśród łkań.
Wtedy on doznał dziwnego wrażenia dotkliwej przykrości; on sam miał w sobie dla niej w tej chwili wszystko, co dla kobiety mieć w sobie można, oprócz kochania. Jeden nerw uczucia w sercu mu nie drgał.
Czuł się winnym, przedewszystkiem winnym, przytem po prostu nie wiedział, co zrobić?
— Nie kochaj mnie! — szepnął. — Nie jestem tego wart i sam kochać ciebie nie mogę.
— To też ja nie chcę żyć! — jęknęła Ela.
— Dziecko — przerwał jej, czując, że mu się gardło ściska. Pierwszy raz w życiu czuł się kochanym przez kobietę naprawdę i uczuł, że tej miłości jest taki ogrom, iż przygniata i prawie zgina. Przeląkł się tej potęgi, która ogarnęła go nagle, jak morze, taki sam żywioł, jak ono. Miał wrażenie, że fala tej miłości spiętrza się, zalewa go z głową, pochłania go, grunt mu podmywa z pod nóg, topi go i porywa z sobą rozkiełznana, paląca, szalona... Przy nim zaś była tylko jedna smukła i wiotka dziewczyna, z twarzą na jego piersiach ukrytą, płacząca, słaba i bezsilna, którą mógł wziąć na ręce, jak dziecko, albo położyć sobie u stóp, gdyby był chciał.
Ela nie mówiła nic, nie cisnęła go do siebie, a jednak on czuł, że wszystko w niej jest miłością i tylko miłością. On tak kochał niegdyś Maryę.
Oto jest u celu swego życia, u celu, o którym marzy, odkąd zaczął marzyć, do którego dąży, odkąd zaczął mieć wolę: jest naprawdę kochany... tylko nie przez tę, którą on sam kocha...
Uczuł, że depce, że zdobywa, druzgocąc, i że druzgoce istotę niewinną. Cóż za złe fatum!
Gdyby Marya była go tak naprawdę kochała: byłby doszedł do najwyższego szczęścia przez najwyższe szczęście; tymczasem teraz on jest nieszczęśliwy, jak był, a z jego nieszczęściem może się związać nowe, tej biednej dziewczyny, tej Eli.
— Elu — ozwał się — powiedz, przebaczasz mi?
Odjęła twarz od jego piersi i podniosła ją ku niemu.
Zrozumiał: stała przy nim, jakby łudząca się jeszcze nadzieją, czysta, biała, dziewicza panna młoda do ślubu serc: żal zdławił go, schylił się i przycisnął jej ręce do ust.
Teraz ona zrozumiała: zachwiała się, roztwarła dłonie u rozchylonych nagle rąk i byłaby padła, gdyby nie był zdążył na czas jej objąć ramieniem.
Owładnął nim jakiś strach, że coś złego popełnił, chciał skończyć już ten dramat jak najprędzej, w jakikolwiek sposób. Zemdlonej Eli zostawić nie mógł, podniósł ją więc bez namysłu na rękach i otwarłszy nogą niedomknięte drzwi od sieni, w której świeciła się lampka nocna, począł ją nieść do jej pokoju na piętrze. Z sieni wyszedł na schody; na razie nie czuł ciężaru, potem jednak szedł z trudem, tem bardziej, że szedł prawie już po ciemku i musiał stąpać jak najciszej, aby nie obudzić kogo w drewnianym, więc roznośnym domu. W połowie schodów oparł się o poręcz — nie mógł iść dalej, przytem było już zupełnie ciemno. Na piętrze mieszkały po jednej stronie korytarza Ela i Rózia, po drugiej Przerwicowie w dwóch pokojach, a za pokojem Jerzego był jego pokój. Trzeba było wziąć świecę. Mógł był jakoś oprzeć zemdloną i sztywną Elę na schodach, dojść do siebie po światło i wrócić po nią; ale tymczasem ona mogła spaść, a nadto ze świecą w jednej ręce, choćby nawet zdołał ją wynieść na samej drugiej, to tylko wtedy, gdyby ona trzymała się go za szyję. Ogarnęło go tedy szalone nerwowe rozdrażnienie: zaciął zęby i jakby nie czując Eli na rękach a widząc w ciemności, począł iść szybko i pewnie przed siebie. Na szczęście księżyc wypłynął z chmury i choć blado, przecież świecił trochę w korytarzu. Rdzawicz otwarł drzwi od pokoju Eli: tu było jednak zupełnie ciemno, gdyż story były zapuszczone. Nie znał rozkładu tego pokoju i bał się uderzyć Elę o cokolwiek. Nie pozostawało nic innego, tylko obudzić Rózię, śpiącą obok. Nie zastanawiał się nad tem, był nadto zmęczony i rozdrażniony; zawołał.
— Elu, czy to ty? — spytała Rózia, nie rozpoznając głosu ze snu.
— Nie, to ja; niech pani wstanie i przyniesie świecę lub przynajmniej przez drzwi od siebie poświeci — odparł.
— Boże! Cóż stało sję?! — krzyknęła przerażona Rózia.
— Nic, tylko trzeba świecy. Niech pani poświeci przez drzwi.
— Gdzież Ela? — spytała z niepokojem Rózia.
— Panna Eliza jest trochę niezdrowa: niech pani poświeci.
Rózia uchyliła drzwi i wysunęła rękę ze świecą: zobaczył łóżko Eli i położył ją na niem. Oczy i usta miała zamknięte i blada, czyniła wrażenie prawie martwej.
— Biedactwo — szepnął, patrząc na nią.
— Już mogę wejść? — zaśpiewała Rózia z za drzwi.
— Zaraz. Teraz niech się pani ubierze — odpowiedział Rdzawicz, chcąc ją przygotować, aby wrażenie nie było zanadto silne. — Panna Ela trochę zasłabła. Niech pani poczeka, to zapalę świecę od pani świecy.
— Czy ona tam jest? — spytała Rózia przerażonym głosem.
Trzeba było całemu wypadkowi nadać jak najlżejszą cechę, a przytem przygotować Rózię, aby się nie przelękła i nie zaalarmowała domu; Rdzawicz odpowiedział więc, jak mógł najzwyklejszym głosem:
— Przedewszystkiem niech pani będzie spokojna. Nie stało się nic strasznego, panna Ela zmęczyła się zanadto.
— Ale czy ona tam jest? — powtórzyła Rózia, której się na płacz zbierało.
— Jest, tylko bardzo bezsilna. Niech się pani ubierze i tu przyjdzie.
— A dlaczego Ela nic nie mówi? — nalegała Rózia.
— Widzi pani, panna Ela trochę zemdlała, ale —
Nie dokończył, w tej chwili bowiem Rózia w różowym szlafroczku i różowych pantofelkach, z rozpuszczonymi włosami, wpadła do pokoju; mimo całej dramatyczności położenia i mimo, że mu teraz było wszystko inne na myśli, Rdzawicz prawie szepnął: Jaka ona śliczna!
— Elu! Mamo! — krzyknęła Rózia, przypadając do łóżka siostry.
— Niech pani nie krzyczy! — szepnął Rdzawicz, biorąc ją silnie za rękę. — Mama tu przecież przyjść nie może i nie trzeba straszyć bez potrzeby ani jej, ani ojca, ani nikogo w domu. Niech pani da wodę kolońską, to jej natrzemy skronie, a przedewszystkiem niech jej pani rozepnie stanik.
Rózia rozpięła stanik Eli, poczem stosownie do wskazówek Rdzawicza, tłumiąc płacz, starała się ją przywrócić do przytomności z pomocą wody kolońskiej i zwyczajnej. Ela jednak nie otwierała oczu. Wtenczas Rdzawicz przypomniał sobie, że kiedy jego opuszczała przytomność podczas rozmowy z Jadwigą Strzeliską, ona mówiła o eterze, jako o środku trzeźwiącym.
— Czy jest eter? — zapytał Rózi.
— Jest w apteczce.
— Klucze są u panny Eli, prawda?
— Tak, w stoliku.
— To niech pani je weźmie i przyniesie eteru. Tylko po cichutku, żeby nikogo nie obudzić, boby się mama przelękła. I ostrożnie, niech pani czego nie podpali.
Rózia wzięła kluczyki i świecę i wyszła; domowa apteczka w Zagórzu była na dole.
Rdzawicz usiadł na łóżku obok Eli: wyglądała, jak ścięty kosą kwiat. Leżała na swojem panieńskiem łóżku, z rozplecionymi włosami, na których świeciły krople wody, z głową trochę ku ramieniu schyloną, blada, nieruchoma, pół martwa.
— Biedactwo — szepnął, czując ogromny żal tej dziewczyny.
Nachylił się nad nią i patrzał na nią, jak na coś biednego, słabego, nieszczęśliwego, co skrzywdził bardzo i nieludzko.
Potem odgarnął jej delikatnie włosy ze skroni, a potem pochylił się i przytknął jej do czoła usta. Jakaś dziwna tkliwość i serdeczność go ogarnęła, jakieś dziwne, nieznane mu, szlachetne i wysokie uczucie: pierwszy raz w życiu pocałował duszę kobiecą, nie ciało.
— Zdaje mi się też — pomyślał — że pierwszy raz w życiu mógłem pocałować kobiecą duszę...
Doznał wrażenia, jakby stał nad jakimś olbrzymim skarbem. Znikło mu zupełnie z oczu to, czy Ela jest piękna i czy są inne piękniejsze od niej; jakiś mu się otwierał świat, w którym nie był dotąd nigdy, a z którego rąbek mu uchylono. Nieprzyzwyczajonemi oczami patrzał na ten rąbek, jak przez mgłę, ale czuł, że umiałby weń patrzeć zupełnie jasno i ciągnęło go w tę głąb, której skraj zobaczył.
— Czy to ty? — szepnął, spoglądając na Elę.
Wtem wydało mu się, że jej powieki drgnęły; potem poruszyły się usta i cała drgnęła. Otwarła oczy. Oczy te spotkały się z jego oczami: zrazu, jakby jeszcze nieprzytomne i niepoznające go, spojrzały nań po chwili z miłością i słodyczą zupełnie bezgraniczną. Ale w tejże samej chwili musiała sobie Ela przypomnieć, co między nimi zaszło, zamknęła bowiem powieki i twarz skurczyła się jej, jak od bólu. Rdzawicz zsunął się z jej łóżka i ukląkłszy, przycisnął usta do jej prawie zimnej ręki.
— Przebacz mi — rzekł półgłosem.
— Przebaczam — wyszeptała cicho.
Rdzawicz wstał i oddalił się ku oknu, którego storę uchylił; czuł, że ma oczy wilgotne.
— Cóż?! — spytała półgłosem Rózia, powracając z flaszeczką eteru.
— Panna Ela przyszła do siebie — odparł Rdzawicz.
— A ja zbudzjiwszy cjocję Lorcję. Zaraz tu przyjdzje.
— Bębnie nieznośny! — zatrzymało się Rdzawiczowi na wargach.
Odstąpił od okna i zawahał się; w pierwszej chwili chciał wyjść, ale potem doznał takiego uczucia, jakby popełnił coś złego i nie śmiał dotrzymać kroku wobec swojej winy, więc został.
Pani Laura, zarzuciwszy na prędce suknię i długi do kostek płaszcz angielski, weszła szybko: spotkali się spojrzeniem. Była zaalarmowana i spojrzała nań z niepokojem, ale zarazem z życzliwością, która go zdziwiła ogromnie.
— Co ona może myśleć? — spytał sam siebie.
— Jakże ci jest? — spytała Przerwicowa, podchodząc ku Eli i widząc, że ta jest już przytomna.
— Już dobrze — odparła Ela słabym głosem.
— Rozbiorę cię, bo ci tak niewygodnie — rzekła Przerwicowa, dając Rdzawiczowi znak, aby wyszedł. Na odchodnem podała mu rękę i ściskając go serdecznie, spojrzała nań tak, jak kiedy się mówi oczami: rozumiem.
W pokoju swoim Rdzawicz stanął przy oknie i odetchnął szeroko: potrzebował powietrza, tchu. Do okna poczęła z ogrodu bić woń bzów i jodeł. Niebo oczyściło się tymczasem z mgieł i stało w gwiazdach prawie czarne i złociste. Wielka sowa przemknęła koło okna na swoich puszystych skrzydłach, szybko i bez szelestu. Noc była cicha i ciepła, tylko z pól szły od czasu do czasu jakieś dziwne, tajemnicze, dalekie odgłosy.
Oparł się o framugę okna i patrzył. Z chwilą, kiedy się znalazł sam u siebie, uczuł w głowie wir i chaos. Przedewszystkiem słyszał w sobie: jak echo: jestem kochany, jestem kochany... Tak, jest kochany naprawdę, całą pełnią miłości kobiecej; czuje to po raz pierwszy w życiu, czuje to, że jest kochany, tak, że mógłby przysiądz. Jakieś wielkie zadowolenie i zaspokojenie, jakaś wielka duma, rozparły mu pierś; wydało mu się, że w hierarchii życia posunął się o ogromny stopień wyżej. Jest kochany, naprawdę, bardzo, bez pamięci...
Dopiero po chwili zamajaczyła mu w oczach blada i czysta twarz Eli Rosieńskiej.
Zdjął go głęboki żal nad nią, a równomiernie poczęło w nim róść poczucie krzywdy, jaką jej wyrządził; poczucie to wzięło wkrótce górę nad wszystkiemi innemi. Tak jest, skrzywdził ją, nadużył jej, wyrządził jej krzywdę tem większą, im dotkliwiej ona taka, jak jest, czuje ją i czuć musi.
Nadużywa jej, odkąd ją poznał. I cóż ona ma robić? na raucie nie mogła mu przemocą wydzierać ręki i zwracać na siebie oczu tłumu; dziś, cóż miała począć? porwał ją, uniósł, unieprzytomnił — — zwłaszcza, jeżeli go kocha...
A kocha...
— Ale, co on ma teraz uczynić?... Czuje dla niej wszystko; miłości nie...
Wziąłby ją na ręce i niósł i pieścił, tuliłby ją i całował, dałby jej wszystko, ale jej nie kocha...
A jednak skrzywdził ją. Krzywda ta musi przestać być krzywdą — — uczyni to podług sił. Jeżeli Ela zechce te pocałunki zatrzeć pocałunkami, jako jego żona, poprosi o jej rękę, zaraz jutro. Zwlekać nie można ani chwili.
Nie kocha jej, kochać nigdy nie będzie, ale będzie dla niej zawsze najlepszym, najwyrozumialszym, najserdeczniejszym. Jeżeliby to nawet miało być z jego ofiarą, to niech będzie ofiarą swego poczucia obowiązku, a nie człowiekiem, który nadużył takiej kobiety, jak Ela.
Tem więcej, że go kocha.
Uczynił źle i wynagrodzi.
Doznał tej satysfakcyi, jakiej się doznaje, kiedy się widzi własną szlachetność, choć się tego słowa samemu nie wypowiada.
Marya?... Marya pójdzie za Kołolaskiego, będzie miała romans z Borzewskim — — i będzie jego wieczną miłością, klątwą jego życia, jego aniołem śmierci — — na to zrezygnował. Dopóki nie zginie przez Maryę, według sił będzie chciał Elę uczynić szczęśliwą. Ona jest taka warta tego. Dla samego uszczęśliwienia takiej kobiety, jak Ela, warto już żyć.
Oświadczy się o nią jutro.
Zmęczony był i poczęły mu się oczy przymykać. Uczyniło mu się w mózgu tak ciemno, jak ciemno miał przed oczyma.
Oparł głowę na ręce. Zaszumiał lekki, przedporanny wiatr i przypomniał mu morze. Jest tam gdzieś daleko, także takie czarne i ciemne. W przebiegu milionów lat niegdyś mogło być tu i znowu kiedyś tu przyjdzie. Śladu nie pozostało z tego, co niegdyś tu istniało i śladu nie pozostanie z tego, co tu istnieje teraz...

A wobec tego życie i wszystko co w niem jest, jest takie małe, takie nikłe, takie nic... Zasnął.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.