Strona:PL Tetmajer - Anioł śmierci.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mniczego i trwożącego wybiegło z fortepianu. Otwierał jakieś pieczary i dna jezior, na których się kołysały kwiaty podwodne. Nagle jakby wiosła zaplusły i zachybotała się na fali łódź, a potem rozległ się śpiew pełen słodyczy, namiętności i tęsknoty.
— To miłość — szepnęła półgłosem panna Matylda.
— Flet — rzekł Morski, uderzając w tony coraz wyższe, że zdawało się, iż gra jak wiatr górski na szybie lodu i w szczelinach skalnych.
— Ah! ah! — westchnęły razem pani Twardowiecka i panna Matylda, ale Morski już nic nie odpowiedział; porwała go muzyka i niosła wzwyż. Zdawało się, że gwiazdami rzuca i rozpryskuje je w tęcze na powierzchni morza. Jakieś pieśni, jakby syren bajecznych, rozczarował nad ledwo szemrzącem morzem i zawiesił ponad niem, jak obłok.
— Chopin — szepnęła pani Twardowiecka.
— Mozart — rzekła półgłosem panna Matylda.
Ale Morski nie słyszał. Rozlał olbrzymią melodyę, jak jasność słońca, które świeci w południe; coraz dalej i dalej, coraz szerzej szła w bezbrzeż i w bezmiar, aż gdzieś w nieskończonej najwyższej ciszy utonęła, urwana w echu.
— Boskie! — krzyknęła pani Twardowiecka, panna Matylda zaś ocierała batystową chusteczką łzy niby prędko, tak, aby nikt nie spostrzegł, ale w istocie bardzo powoli.
— Morskiemu w tej chwili zmieniła się twarz i szepnął do Rdzawicza, który stał niedaleko.