Obrazki amerykańskie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Obrazki amerykańskie
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KSIĄŻKI DLA WSZYSTKICH

S. Barszczewski.

OBRAZKI AMERYKAŃSKIE


WARSZAWA
NAKŁADEM I DRUKIEM M. ARCTA
1905

Дозволено Цензурою.
Варшава, Мая 10 дня 1904 года.


AMERYKANIN.
(Sylwetka charakteru).

W Londynie ukazało się dzieło znakomitego publicysty, gorliwego apostoła idei pokoju powszechnego i zapalonego wielbiciela Ameryki, Williama Steada, p. t.: Zamerykanizowanie świata (The Americanisation of the World). Autor dowodzi w niem, że Europa musi uledz wpływowi Stanów Zjednoczonych, amerykanin bowiem posiada szersze poglądy na sprawy świata, ma więcej ideałów, jest żywszy i energiczniejszy od europejczyka.
Praca Steada wywołała wielkie wrażenie w Anglji, która coraz bardziej odczuwa już i coraz bardziej ulega, pomimo oporu, wpływom amerykańskim, należy więc i nam zwrócić uwagę na tego przeciwnika, co wyrósł tak nagle za oceanem i z taką bezwzględnością rozpiera się po świecie, niosąc z sobą nowe zapatrywania, tak dla nas dziwne, a często nawet niezrozumiałe.
Europejczyk, stający z obawą o własnych siłach nawet wtedy, gdy posiada fach w ręku lub wykształcenie wyższe, zadający sobie przymus, gdy musi szukać pracy — z podziwem zaiste spogląda na amerykanina, którego nic nie zraża, nic nie powstrzymuje, nic nie osłabia.
Bo cechą zasadniczą charakteru amerykanina, to pewność siebie.
Nie znalazłszy odpowiedniego (koniecznie odpowiedniego) zajęcia lub straciwszy to, co posiadał — europejczyk gryzie się, wątpi, traci wiarę w siebie. Amerykaninowi zgryzota przez myśl nie przejdzie. On jest przygotowany na to, że pięścią drogę przez życie torować sobie musi.
Niedawno pewien polityk amerykański wyraził się o obecnym prezydencie Stanów Zjednoczonych, Teodorze Roosevelcie, że człowiek ten myśli pięściami. Określenie to da się zastosować łacno do wszystkich amerykanów.
My myślimy sercem. Pracę pojmujemy jako ofiarę. Amerykanin pojmuje ją jako towar niezbędny do życia.
Ta różnica zapatrywań odróżnia robotnika europejskiego od amerykańskiego.
Amerykanin uważa pracodawcę za kupca swej pracy, nie za pana swego. Z drugiej strony pracodawca amerykański, traktując pracę jako towar, jest bezwzględniejszy, wymaga więcej i otrzymuje więcej. Skutkiem takiego stosunku robotnik amerykański, pomimo że jest lepiej płatnym od robotnika europejskiego, kosztuje w rezultacie taniej. Pewny tego, co umie; pewny sił swoich; pewny, że jego zdolności będą zawsze ocenione; pewny, że nie pójdzie na marne myśl praktyczna przez niego spłodzona; zawsze zdający sobie sprawę z tego, co robi — amerykanin, straciwszy pracę lub majątek, zaczyna natychmiast, bez zniechęcenia lub przygnębienia przemyśliwać nad tem, jak stracone odzyskać i niema w życiu jego chwili, by powiedział sobie: jestem ofiarą.
I to od lat dziecinnych. Ze ździwieniem spogląda europejczyk na kilkunastoletniego dzieciaka amerykańskiego, jak śmiało kroczy od biura do biura, od fabryki do fabryki i szuka pracy. Nie ofiary, nie łaski, lecz pracy.
— Dajcie tyle, ile wart jestem, a jeżeli uznacie, że nic nie umiem, to mnie oddalcie. Jeżeli ja zaś uznam, że zapłata wasza nie jest dostateczną za pracę moją, to sobie pójdę gdzieindziej.
Te słowa biją z oczu malca amerykańskiego i tą wiarą w siebie on nas przygnębia.
Uśmiechamy się z politowaniem, gdy ujrzymy amerykanina, który wpadłszy w wir życia europejskiego, nie wie gdzie się obrócić, jak kogo tytułować lub jak się pokłonić. Istotnie, amerykanin w tem naszem targowisku próżności bywa czasem bardzo zabawny. Ale czy to życie?
Spójrzmy na europejczyka, który przybywszy do Ameryki, szuka tam pracy. Kto śmieszniejszy, czy amerykanin, co nie zna zasad etykiety europejskiej, czy też europejczyk nieśmiały, wystraszony, niezaradny, leniwy, gdy chodzi o to, by sam sobie dał radę? A praca, wszak to życie.
To też europejczyk, na lądzie amerykańskim szukający szczęścia, ciężką moralną walkę z sobą toczyć musi. Walkę opłacaną nieraz życiem. Oburza się, narzeka, wyśmiewa, czuje się sponiewieranym i zapoznanym. Dopiero gdy wszystkie te uczucia przefermentuje w sobie, gdy widzi w ciągu lat obserwacji, jacy ludzie wyrastają z ulicznych urwisów, tak rażących jego pojęcia europejskie o wychowaniu dzieci — wtedy sam się wyzbywa owych form, które nakazywały mu koniecznie dbać o powierzchowność, szukać tylko odpowiedniego swej dumie zajęcia — uzdrawia się, że tak powiem.
Nie dosyć na tem, autor „Zamerykanizowania świata” twierdzi, że wychodźca europejski, przejmuje na gruncie amerykańskim zalety amerykanina, tak, jak gdyby samo powietrze amerykańskie w ten sposób oddziaływało na ludzi. Porównywa więc Amerykę do olbrzymiej retorty, w której wszystkie narodowości napływowe przegotowują się, dystylują na korzyść nowego świata. Kto tylko przebywał dłuższy czas w Ameryce i badał życie tamtejsze, musi przyznać, że spostrzeżenie Steada jest trafne, że niema kraju, któryby posiadał tak potężną siłę asymilacji, jak Stany Zjednoczone.
Na pieniądzach swych bije amerykanin hasło: In God we trust (Wierzymy w Boga). I wierzy. Uznaje dwie rzeczy, że Bóg jest i że Pismo święte, to księga boża, wynik objawienia. Środki, za pomocą których objawia tę wiarę swoją, wydają się częstokroć nam, europejczykom, profanacją wiary, grzeszną poufałością stworzenia dla Stwórcy, bądź co bądź jednak wiara naiwna i głęboka — bez względu na wyznanie — istnieje w amerykaninie, bodaj czy nie w większym stopniu i czy nie głębsza, niż w przedstawicielach innych narodów, rzekomo bardzo religijnych.
Pomimo to nie jest fanatykiem. Zasada: nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni — nigdzie może nie jest tak obszernie zastosowywaną, jak w Ameryce. Pobłażliwość i wyrozumiałość na cudze wierzenia, zapatrywania lub błędy, jest u amerykanina wprost zadziwiającą.
Przebacza nie przez sentymentalność, nie przez łzawe, tak nam właściwe, rozczulenie, lecz poprostu z poczucia, że sam błądzić może. Choć więc dąży do wszystkiego z uporem, „myśli pięścią”, to jednak nie mści się, nic miażdży, nie ogranicza. Poczucie siły nie dopuszcza tego.
Dwa lata temu zmarły ewangielista, apostoł — także wytwór życia amerykańskiego — Dwight Moody, którego jedynym celem życia było krzewienie wiary, wpajanie jej w umysły bierne, rozbudzanie jej w umysłach zobojętniałych, gdziekolwiek przybył, znajdował tłumy żądne nauk jego, uwielbiające w nim prostotę, wiarę, siłę przekonań.
Ale i głośny agnostyk Ingersoll, zmarły także w roku pozaprzeszłym, znajdował słuchaczów uważnych i cierpliwych.
Ci sami ludzie, co z uwielbieniem słuchali Moodego i pod wpływem nauki jego czuli w sobie wiarę odrodzoną, czuli iskrę bożą — słuchali też często Ingersolla, pobłażliwie sądząc przekonania, a zachwycając się wymową jego, był bowiem jednym z najświetniejszych mówców w Ameryce.
Zdarza się atoli niejednokrotnie w naszych czasach indyferentyzmu religijnego, że ci sami ludzie, którzy słuchają z olimpijskim spokojem sporów w kwestjach religijnych — wybuchają płomieniem, gdy mowa o sporach politycznych. Wtedy umiarkowanie, spokój, panowanie nad sobą niknie, natomiast otwierają się na ściężaj wrota duszy namiętnościom.
Amerykanin prawie że nie zna tego. Nieraz, podczas najgorętszej kampanji przedwyborczej, mówcy różnych obozów — występują na jednej i tej samej estradzie, prowadząc wobec publiczności dyskusję pro publico bono, a publiczność słucha i darzy to jednego, to drugiego oklaskami — stosownie do upodobania.
Najgoręcej obchodzącemi w ostatnich czasach ogół amerykański sprawami były: przed wyborem Mac Kinleya sprawa wolnego bicia srebra, po wojnie z Hiszpanją sprawa imperjalizmu. Ileż to razy byłem świadkiem gorącej wymiany zdań, szermierki słów nad temi sprawami, nietylko w halach i teatrach, ale także na rogach ulic — ani razu jednak nie zdarzyło mi się widzieć bijatyki lub słyszeć wymyślań.
Niema reguły bez wyjątków. I w Ameryce istnieją miejscowości, gdzie zimna krew i wyrozumiałość ustępują zapalczywości w sprawach politycznych. Mianowicie niektóre stany południowe, a zwłaszcza stan Kentucky, zwany krwawym (the bloody Kentucky), odzywa się tam bowiem dotychczas krew owej awanturniczej, wykolejonej szlachty angielskiej, która od 1607 r. kraj ten opanowała, przekazując potomkom dumę, zawziętość i pochopność do wybryków.
Europejczycy, pisząc o amerykanach, potępiają ich nieraz w czambuł za postępowanie z murzynami. Zwłaszcza ostatniemi czasy oburzenie wywołane w pewnej części prasy amerykańskiej, z powodu przyjęcia przez prezydenta Roosevelta w Białym Domu działacza społecznego krwi murzyńskiej Washingtona Bookera, wywołało w całej prasie europejskiej wydrwiwania z urządzeń, pojęć i rzekomej hipokryzji amerykanów.
Należy więc stosunek ten murzynów do amerykanów krwi białej wyjaśnić.
Działają tu trzy czynniki:
Pierwszym jest rozpowszechnione nietylko w Stanach Zjednoczonych, ale we wszystkich krajach zamieszkałych przez przedstawicieli rasy białej i czarnej, poczucie wyższości intelektualnej rasy białej nad czarną.
Drugim — stosunek białych do murzynów w południowych stanach Unji, gdzie biali potomkowie butnej szlachty angielskiej (Kentucky, obie Wirginje i Maryland) oraz francuskiej (Luiziana) byli właścicielami wielkich obszarów ziemi, a murzyni niewolnikami, sprowadzonymi z puszcz afrykańskich. Brak zupełny przemysłu, plantatorzy bowiem przemysłem gardzili, podtrzymywał taki stan rzeczy w przeciągu niemal dwustu lat, skutkiem czego tak przywyknięto w południowych Stanach do uważania murzyna za bydlę robocze, że potrzeba było, jak wiadomo, długoletniej krwawej wojny, by tym murzynom wywalczyć prawa obywatelskie.
Niewolnictwo zniesiono, ale południowcy dotychczas jeszcze czują wstręt do murzyna, traktują go zawsze, jako byłego niewolnika.
Trzecim wreszcie czynnikiem, — to czterdziestoletnie doświadczenie, które wykazało, że ogromna większość murzynów przyjęła tylko powierzchowne cechy cywilizacji, że za mało jeszcze oddaloną jest od swej przeszłości dzikiej, by mogła być uważaną za obywateli, równych białym. Przy lada sposobności, dziki, zwierzęcy charakter pierwotny wypływa na wierzch u murzynów. Istnieją tego tysiączne dowody.
Wszystko to powoduje, że amerykanin czuje niechęć do murzyna, że nie może przyzwyczaić się do myśli, iż ten czarny człowiek jest jego współobywatelem.
Na północy Stanów Zjednoczonych niechęć ta nie występuje tak jaskrawo, owszem, sądy biorą zawsze w opiekę murzynów; na południu zato istnieje w całej pełni, a każdy objaw przychylności dla rasy czarnej, choćby taki, jak przyjęcie murzyna w Białym Domu, wywołuje oburzenie. Tradycja przeszkadza zbliżeniu, tembardziej, gdy w grę wchodzą uprzedzenia rasowe.
O ile jednak z biegiem czasu niechęć ku murzynom, przebywającym bądź co bądź już od wielu pokoleń na lądzie amerykańskim, osłabnąć musi — o tyle z drugiej strony — wzrastać będzie wśród amerykanów niechęć ku obcym przybyszom, wychodźcom ze starej Europy.
Niechęć ta już obecnie mocno odczuwać się daje. Jest to objaw całkiem naturalny.
W przeciągu trzechset lat trwania kolonizacji amerykańskiej, wytworzył się typ amerykanina z dziada pradziada. Amerykanin ten utworzył państwo oryginalne, ustrojem wewnętrznym całkiem różne od państw europejskich; z ustroju tego wyłoniły się też instytucje, zwyczaje, zapatrywania odrębne. Dopóki trwał okres organizacji państwa i dopóki brak mu było rąk do wypełniania celów swoich, do eksploatacji bogactw, dopóty każdy nowy przybysz był widziany przychylnie. Brakło czasu dla zastanawiania się nad wpływem tych gości na ustrój państwa i jego instytucji. Gdy jednak po wojnie secesyjnej nastąpiło skonsolidowanie państwa zupełne; gdy spory polityczne skurczyły się tak, że istnieją tylko pod postacią krzykliwych, zaciętych, ale bezkrwawych, nigdy nie przekraczających granic porządku społecznego walk przedwyborczych; gdy wreszcie na plan pierwszy wystąpiły zagadnienia ekonomiczne, dążące do polepszenia bytu klas pracujących — wtedy amerykanin spostrzegł, że owe tłumy emigrantów, wciąż napływających do kraju, którego ustrój, instytucje, ideały i dążenia są im całkiem obce, wytwarzają żywioł szkodliwy dla moralnego rozwoju państwa, a pod względem ekonomicznym rozwijają pauperyzm i niezdrowe współzawodnictwo, obniżające zarobki robotnika amerykańskiego.
Przybysze ci stają się w krótkim czasie, dzięki łatwości praw naturalizacyjnych, obywatelami Stanów Zjednoczonych, korzystają z ich praw, ale w znacznej większości nie znają i poznać nie chcą obowiązków, jakie to obywatelstwo pociąga. Z jednej strony nadużywają więc swobód swych osobistych, z drugiej zaś stają się łupem polityków zawodowych, dbających li tylko o swą kieszeń, przez co utrudniają wprowadzenie reform pożytecznych, a nawet zbawiennych dla kraju. Najlepszy tego dowód mamy w wielkich miastach, posiadających przeważające masy proletarjatu kosmopolitycznego, jak Nowy York i Chicago. Istnienie np. tak korupcyjnej organizacji politycznej, jak Tammany Hall w Nowym Yorku, lub znany w całych Stanach Zjednoczonych bezrząd miasta Chicago, przypisać należy przeważnie owym naprędce upieczonym, ciemnym niepoczuwającym się do żadnych obowiązków, obywatelom amerykańskim.
Stąd pochodzi, że amerykanin prawdziwy, miłujący gorąco kraj swój i jego instytucje, coraz częściej stosuje zasadę „Ameryka dla amerykanów”, występuje z propozycjami ograniczenia emigracji, stara się utrudnić prawa naturalizacyjne.
Typowym przedstawicielem tego kierunku jest w kongresie Stanów Zjednoczonych senator H. C. Lodge z Massachusetts, którego projekt do prawa, skierowanego przeciwko emigracji, nie uzyskał przed paru laty większości w kongresie jedynie dzięki protestom i petycjom Niemców, Irlandczyków, Polaków, Węgrów, Włochów i t. d., osiedlonych na ziemi amerykańskiej. Niewątpliwie jednak stanie się prawem w niedalekiej przyszłości i granice Stanów Zjednoczonych zamknięte będą dla proletarjatu europejskiego tak, jak przed laty dwudziestu dla podobnych przyczyn zamknięto je przed napływem Chińczyków.
Kilka lat temu zaledwie amerykanin był dla nas jeszcze postacią legendową, o której z zajęciem ale też z powątpiewaniem słuchaliśmy opowieści. Przywiązany do zasad ogłoszonych w deklaracji niepodległości z dnia 4 lipca 1776 r., wierny ostrzeżeniu zawartemu w adresie pożegnalnym pół-boga swego, Jerzego Washingtona[1], związany wreszcie dobrowolnie doktryną Monroego — trwał w granicach swych naturalnych prawie lekceważony. Ogromna moc energji wrzała w nim, tętnice huczały życiem, krew zdrowa rozsadzała arterje, ale trwał.
W końcu jednak siły długo krępowane wybuchnąć musiały. Iskrą, która wybuch spowodowała, była wojna z Hiszpanją. Nie wzięcie Santjago lub bitwa w porcie Manili — zwycięstwa łatwe i podrzędne w dziejach wojen świata — były tego wybuchu wyrazem, ale skutek ich, to olśnienie świata tak długo ukrywanym skarbem zasobów, który raz mimowoli prawie przeparłszy tamę polityki odosobnienia, rozlewa się dziś coraz szerzej, wprawiając w podziw nawet Anglję, ową dumną królowę wód i lądów, tak pewną sił swoich.
Zadrżało jej ręku berło przemysłu do owego czasu z taką mocą dzierżone, a po przemyśle może przyjść kolej na inne działy pracy ludzkiej.
Bo też amerykanin pracować umie. Podczas godzin biurowych niema dla niego rozrywki lub odpoczynku, gawędki, śniadanka. Cały zasób energji wkłada w pracę, wszystkie myśli kieruje do celu, którego dopiąć zamierza.
„New York Journal” podał niedawno zestawienie, dosadnie charakteryzujące różnicę pomiędzy pracą w Europie a w Ameryce.
Karol Frohman i Maurycy Grau, najruchliwsi a zarazem najbogatsi przedsiębiorcy teatralni w Stanach Zjednoczonych, posiadają biura swe w Ameryce i w Europie. W Londynie biura ich oddalone są o 1½ mili ang. jedno od drugiego, pomimo to pp. Frohman i Grau, przebywając w Londynie, schodzą się codziennie przy stole restauracyjnym. W Nowym Yorku zato, gdzie biura ich znajdują się na Broadwayu, tuż obok siebie, jeden drugiego nie widuje całemi miesiącami. Nie mają poprostu na to czasu.
Godzina śniadania, od 12-ej do 1-ej z południa, to w Ameryce tylko przerwa niezbędna dla odżywienia jako tako organizmu. Napawanie się całemi godzinami czarną kawą, likierami lub dymem cygara, jest tam nieznane.
Ale nawet podczas śniadania amerykanin myśli o interesie. W jednej z restauracji chicagoskich, najbardziej uczęszczanej w godzinach południowych przez businessman’ów, na stołach znajdują się telefony, aby każdy z jedzących mógł komunikować się z urzędnikami swymi, ajentami lub spólnikami bez straty czasu.
Amerykanin odpoczywa dopiero po godzinie 6-ej wieczorem, gdy cały ruch przemysłowy i fabryczny ustaje. I odpoczywa nie w mieście, śród dymu, kurzu i gwaru, lecz zdaleka od nich, w domku podmiejskim śród ciszy i świeżego powietrza, zimą i latem. Pora roku nie stanowi dla niego różnicy.
Jak najwięcej zrobić w jaknajkrótszym czasie, otrzymać jaknajlepsze rezultaty pracy przy jaknajmniejszym wysiłku, to hasło amerykanina, nad którego urzeczywistnieniem pracuje z energją niepożytą. Nie dziw więc, że wszystkie niemal pomysły i wynalazki, dążące do skrócenia czasu i ułatwienia pracy, dochodzą nas ostatniemi czasy z Ameryki.
Amerykanie dali nam telegrafy, telefony, maszyny do pisania, maszyny do szycia, żniwiarki, kosiarki, elewatory zbożowe, przyrządy wiertnicze, światło elektryczne i t. p.; a wieleż to jeszcze maszyn i przyrządów, skracających pracę ludzką, dziś powszechnie w Ameryce używanych, jak np. maszynę zecerską, dopiero od niedawna znaną w Europie? I na nie jednak czas przyjdzie, bo konkurencja amerykańska staje się coraz bardziej dotkliwą dla Europy. Aby zaś konkurencji tej podołać, nie pozostaje nic innego, jak tylko zastosować się do niej, przyjąć jej pomysły.
Jeszcze jedno.
Nie bez zasady przywykliśmy uważać amerykanów za czcicieli dolara. Wszak jeden z ich własnych pisarzy najwybitniejszych, autor „Życia Mahometa”, Washington Irving, nazwał swój kraj rodzinny krajem wszechmocnego dolara (The country of the almighty dollar). Istotnie, amerykanin wierzy w siłę dolara, dla niego pracuje gorączkowo, starzeje się szybko, denerwuje, cierpi na żołądek etc., (dyspepsja — to narodowa choroba amerykanów), za cel życia swego uważa zrobienie majątku. Jednocześnie atoli — rzecz dziwna — jest hojnym i ofiarnym w stopniu u nas nieznanym.
Wszystkie niemal wybitniejsze uniwersytety i zakłady naukowe specjalne, bibljoteki publiczne, muzea, galerje obrazów, zakłady dobroczynne, świątynie, powstały z ofiar publicznych bez udziału państwa. Dość powiedzieć, że suma ogólna znaczniejszych tylko zapisów, w wysokości co najmniej 5,000 dolarów, na cele naukowe i dobroczynne, dosięgła w Stanach Zjednoczonych w przeciągu ostatnich trzech lat olbrzymiej cyfry dwustu trzydziestu miljonów dolarów, t. j. 460,000,000 rubli!
Takim jest amerykanin.





BUSINESS.

Business? Co to jest business?
Do niedawna wyraz ten słyszeliśmy bardzo rzadko.
Z mglistych wybrzeży Albjonu, od czasu do czasu, w przerwie pomiędzy nazwiskami Tyndallów, Millów, Spencerów, Darwinów, Thackerayów, Dickensów, Jonesów, Rosettich, Ruskinów, Morrisów, dolatywał nas ów wyraz: business! i wyraz ten brzmiał tak dziko!
Ale zmieniły się czasy.
Dzisiaj business before all — business przedewszystkiem!
Nie z wybrzeży mglistego Albjonu, z których zwykliśmy byli czerpać okruchy trzeźwości i zastanowienia, dobiegło nas to hasło, lecz z owego dalekiego kraju, co oderwawszy się od macierzy, utworzył państwo dolara, wszechmocnego dolara.
Znaliśmy humbug amerykański i dentystów amerykańskich. Dzisiaj rozbrzmiewa wszędzie business amerykański.
Pojawił się na widowni równocześnie z nazwiskami Gouldów, Vanderbildtów, Carnegiech, Rockefellerów, Gatesów, Morganów, Astorów.
Echo huku dział z pod Santjago i Manili, które wstrząsnęło atmosferą całego świata, zagrzmiało tym wyrazem.
Świat zaprzągł się do niego.
Nawet dyplomacja, owa ugrzeczniona, wyfrakowana, ślizgająca się po lustrzanych taflach posadzek, zawsze uśmiechnięta, dobrze wychowana dyplomacja, co uważała za szczyt artyzmu pisanie gróźb pod postacią wonnych bilecików miłosnych, zmieniła system pod wpływem businessu.
Elegancja ustąpiła miejsca kupieckiej trzeźwości. Język francuski, w którym je (ja) pisze się małą literą, a Vous (wy, pan) wielką; język tak giętki, wyrafinowany, gadatliwy, że można w nim wiele mówić, nic nie powiedziawszy — cofa się dziś przed językiem sportu, marynarki i dumy narodowej; językiem, co nakazuje pisać I (ja) zawsze przez wielką literę, a you (pan, wy) przez małą, co daje pierwszeństwo treści przed formą.
Oględnie, grzecznie, ale zwięźle, stanowczo, bez osłonek stylowych pisze się dziś noty dyplomatyczne. Dziś nota dyplomatyczna, to tranzakcja handlowa.
Tak każe business.
New York Herald nazwał exposé ministra skarbu, Wittego, w sprawie niemieckiej taryfy celnej wymownym dowodem zastosowania metod amerykańskich, na gruncie europejskim.
Bo na dokument taki niema odpowiedzi innej, chyba wykonanie tego, czego żąda, lub zgodzenie się na skutki odmowy.
To się nazywa business.
Wchodzimy do baru amerykańskiego.
— Dziękuję, nie piję, — odzywa się jeden z grona, nieznający jeszcze etykiety i etyki amerykańskiej.
— To weź cygaro i napij się wody sodowej; odmówić nie wypada.
— Dlaczego?
— Bo psujesz business właścicielowi baru.
I choćby dziesięć kolejek było, żaden z grona nie odmówi. Jeżeli nie używa trunków alkoholicznych, to wyładuje kieszeń cygarami, lub napełni żołądek wodą sodową, bo — nie godzi się pozbawiać zarobku bliźniego, co piwo toczy, psuć mu businessu. Wszak on z tego żyje!
Nadchodzą wybory. Agitatorowie stronnictw nie szczędzą trudu i kosztów, by pozyskać jaknajwiększą liczbę głosów. Na estradach sal publicznych przemawiają mówcy polityczni.
Oto jeden.
Ochrypł już, ale jeszcze krzyczy. Wymachuje rękoma, rzuca się, drwi z przeciwników, wymyśla im od łotrów i anarchistów, zalewa się niemal łzami na samą myśl, że mogliby dojść kiedykolwiek do władzy. W swojem stronnictwie widzi doskonałość absolutną. Krwiożerczy jest i groźny.
Znam go, jako człowieka zwykle spokojnego, filistra, lubiącego dobre cygaro, szklankę piwa i ognisko domowe.
— Skąd ci się wzięła ta wściekłość, ta energja? — pytam.
Well — to business. Gdybym inaczej mówił, straciłbym posadę.
Piastuje urząd polityczny, zależny od stronnictwa, którego broni.
W dziennikach przed wyborami pełno rewelacji zjadliwych, oskarżeń okropnych. Czytając pisma jednego stronnictwa, zdawałoby się, że członkowie stronnictwa przeciwnego to banda zbrodniarzy, dla których stryczek byłby dobrodziejstwem.
Odbyły się wybory, przeciwnicy zwyciężyli. I oto w tych samych pismach, co na nich suchej nitki nie zostawiły, znajdujemy portrety ich i życiorysy sympatyczne.
Business nakazywał wymyślać przed wyborami, business nakazuje przyjmować przegranę z rezygnacją i wesołą twarzą.
Tworzy się syndykat, w Ameryce trustem zwany. Promotorowie skonsolidowali już wszystkie fabryki, wyrabiające dany przedmiot — prócz jednej. Ta jedna wierzy w swą firmę, w dobroć swego wyrobu, nie chce poddać się trustowi. Należy ją zniszczyć. Trust zniża cenę produktu, fabryka także. Trust sprzedaje produkt swój po cenie kosztu, fabryka także. Ale kapitał trustu jest większy, dłużej więc przetrwa. A jeżeli i to nie pomaga, zakupuje trust źródła z których fabryka czerpie materjał surowy, utrudnia jej środki komunikacji.
Oporna fabryka musi upaść lub poddać się woli kapitału.
To się nazywa business.
Trust zwyciężył, niema już konkurencji, podwyższa więc zaraz w dwójnasób cenę produktu. Krzyk, gwałt, narzekania wśród publiczności. Ale co to pomoże?
Business is business.
Życie ludzkie — to business, teatr — business, sztuka — business, literatura — business. Wszystko obliczone — na business.
Nie dotrzymać słowa, nie wypełnić umowy, nie stawić się na czas, lekceważyć sobie obowiązki, to u nas — niegrzecznie, brzydko, a przedewszystkiem niehonorowo. Amerykanin mówi: it is not business like, to — nie businessowo.
W tym kierunku wychowuje swą młodzież. Uczy ją oceniać ludzi i czyny ze stanowiska businessu. Daje jej swobodę wielką, kary stosuje rzadko, wpaja natomiast zrozumienie zasady: jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Wykłada krótko, treściwie, zwięźle. Nauczyciel nie jest autorytetem i sędzią, lecz kierownikiem, pobłażliwym, wyrozumiałym kierownikiem ucznia, wyrabiającym energję, poczucie obowiązku, wiarę w siebie. Bo to wszystko przyda się w businessie życiowym stokroć więcej, niż sucha teorja.
Marek Twain (Samuel Clemens), słynny humorysta amerykański, zbankrutował w 60-ym roku życia i znalazł się wobec długów. Nie postradał atoli wiary w siebie, zaczął budowę mienia na nowo.
Strata majątku nie jest nieszczęściem dla amerykanina. Stracił majątek, zapala cygaro i z młodzieńczą energją bierze się znów do pracy.
Trudno, to jest business!
Misery oznacza w języku angielskim nieszczęście, niedolę. Znaczy także skąpstwo.
Związek zupełnie logiczny.
Skąpstwo, to żaden business. Ani dla skąpca, ani dla społeczeństwa.
Pani Hattie Green, właścicielka kilkudziesięciu domów w Nowym Jorku i olbrzymich kapitałów, chadzająca codziennie na targ w żakiecie wyszarzanym, ściągająca osobiście komorne od swych lokatorów, oraz pan Russel Sage, jeden z najpotężniejszych bankierów, spędzający po dwanaście godzin w biurze i nie znający innej przyjemności, okrom robienia pieniędzy — to para najbardziej wydrwiwana w Stanach Zjednoczonych. Para wstrętna dla amerykanina.
Nic tak nie imponuje amerykaninowi, jak pieniądz, ale zarabiać i nie wydawać, to dla niego grzech obrzydliwy. Bo cóż stałoby się z businessem, gdyby wszyscy ludzie skąpili sobie i innym?
Hojność, to podstawa businessu.
Inaczej jeszcze business się przejawia.
Jenerał Lawton walczy przeciwko powstańcom filipińskim. Walczy w złej sprawie, ale walczy pod sztandarem, któremu wierność przysiągł.
Walczy odważnie. Zawsze na czele żołnierzy, zawsze tam, gdzie grozi największe niebezpieczeństwo.
— Jenerale — ostrzegają go towarzysze — narażasz życie.
Well — odpowiada — to leży w zakresie mojego businessu.
Na wyspie Luzon, niedaleko Manili, potyczka. Z jednej strony rozciągnięci w trawie żołnierze amerykańscy. Żółte ich „khaki” i szare kapelusze tworzą szeregi plam jasnych na ciemnej zieleni. Nad niemi wybuchają co chwila obłoczki dymu, rozlegają się trzaski wystrzałów karabinowych.
Z drugiej strony, za strumykiem, gąszcz krzaków i drzew. Wróg niewidzialny razi stamtąd szeregi amerykańskie.
Na pagórku, tuż za szeregami swych żołnierzy, jenerał Lawton w białym hełmie i białym płaszczu w towarzystwie kilku adjutantów. Lornetuje pozycje nieprzyjacielskie, wydaje krótkie rozkazy.
Kule świszczą dokoła, on ich nie słyszy, zajęty swym businessem.
Nagle chwyta się ręką za piersi, rozwiera szeroko źrenice, otwiera usta, chce coś powiedzieć. Nie może. Zwarł zęby tak, że zgrzytnęły i powalił się w ramiona adjutantów. Przeszyła go na wskroś, powyżej serca, kula filipińska.
To leżało w zakresie jego businessu.
Upłynął miesiąc. Naród amerykański wręcza wdowie i dzieciom po jenerale 250,000 dolarów, zebranych drogą składek publicznych, bo tego wymagał business narodu.
Wesoło błyszczy słońce lipcowe nad wyspą Kubą. Szmaragdowe fale z lekka biją o ciche wybrzeża perły Antyllów; ostre zarysy wzgórz, zielenią okrytych, odcinają się w przeczystej, drgającej atmosferze dnia tropikalnego. Gdzieniegdzie nad zbitą gęstwiną wystaje pióropusz palmy. Każdy niemal liść widać na tle ciemnego błękitu niebios...
U wejścia do zatoki Santjago, na szczycie odwiecznego zamku Morro trzepocze czerwono-żółty sztandar hiszpański. Taka cisza w powietrzu, taki spokój na ziemi i morzu! Nawet tam, o dwie i pół mile morskie od lądu, gdzie szara gromada okrętów kołysze się, jak wielkie ptaki wodne na powierzchni morza.
Nagle powstaje ruch w tej ciszy. Z wązkiego przesmyku, tworzącego wejście do zatoki, wysuwają się jeden za drugim długie, czarne okręty, wyrzucając kłęby dymu. To eskadra admirała Cervery, krzyżowce: „Almirante Oquendo”, „Cristobal Colon”, „Viscaya” i „Maria Theresa”, oraz torpedowce; „Pluton” i „Furror”.
Kierują się na zachód, płyną całą siłą pary w cieniu wzgórz zielonych.
Z szarej gromady okrętów, kołyszących się na pełnem morzu, odrywa się jeden i podąża ku krzyżowcom. Za nim drugi, trzeci, czwarty i piąty. Z boku krzyżowca „Maria Theresa” buchnął kłąb dymu białego, błysnął płomień, huk potężny odbił się echem o wzgórza zielone.
I powstał chaos.
Trzask, huk i łomot wrą na falach spokojnych. Białe dymy ścielą się olbrzymiemi kłębami. Ogromne pociski, uderzając w powierzchnię wód, wytwarzają pieniące wodotryski.
Ryczy skłębiona masa potworów, ale z krzyżowców hiszpańskich wyrzucane pociski chybiają celu. Zaledwie jeden na sto trafi w stalową skorupę pancerników amerykańskich. Bo działami kierują ręce trzęsące się ludzi zdenerwowanych, palonych gorączką trawiącą. Nie pomogą im wspaniałe tradycje potężnego państwa, w którem słońce nigdy nie zachodziło. Nie pomogą wspomnienia wielkich zwycięstw i odkryć.
Giną hidalgowie, rażeni przez ogień parwenjuszów; giną, bo działami amerykańskiemi kierują ręce spokojne, muskularne, zdrowe i silne. Business je wykształcił, do businessu przywykły; pracują przy działach tak samo sprawnie, jak przy maszynie fabrycznej, lub kantorze biurowym.
Bitwa się kończy. Już „Viscaya” i „Maria Theresa”, rzucone na brzeg, konają w płomieniach, „Cristobal Colon” całą siłą pary usiłuje wymknąć się — napróżno; „Almirante Oquendo” dogorywa. Ryje go, tłucze, rozdziera pociskami pancernik „Texas”. Wreszcie i „Oquendo” osiadł na brzegu, w cieniu wesołych, spokojnych wzgórz zielonych — bezsilny, straszny trup.
Do połowy obnażeni, potem okryci marynarze amerykańscy wyroili się z za armat i puklerzy stalowych „Texasu” na pokład.
Rzucają czapki w górę, śmieją się, ślą ku niebiosom okrzyki zwycięstwa.
Wtem staje wśród nich komendant pancernika, kapitan Philip, surowy, spokojny.
— Nie cieszcie się — mówi — tamci biedacy konają!
I cisza zapanowała na pokładzie.
To nie czułostkowość, to — business.
Po co cieszyć się z cudzego nieszczęścia? Na co mścić się radością nad zwyciężonym?
W tym samym niemal czasie admirał Cervera wstępuje na pokład małego, pomocniczego krzyżowca „Gloucester” i oddaje szpadę porucznikowi Wainwrightowi.
Po twarzy siwego admirała ściekają łzy.
To łzy narodu trawionego przez neurastenję, to łzy rasy ginącej.





CHICAGO.

Dnia 30-go sierpnia 1903 r. upłynęło sto lat od chwili, gdy przy ujściu rzeki stepowej Checagow do jeziora Michigan, u stóp ostrokołu fortu Dearborn, broniącego składów wędrownych handlarzy futer i strzelców przed napadem Indjan szczepu Pottawatomie — osiadł na stałe pierwszy europejczyk, Jan Kinzie.
Sto lat minęło zaledwie, a jednak na miejscu tem stoi dziś jedno z największych miast świata.
Miasto dziwne. Oto kilka obrazków.
Do kantoru wchodzi chłopiec 14-letni, zdejmuje czapkę i staje przed biurkiem właściciela kantoru.
Good morning sir!
— Czem mogę służyć?
— Czy nie potrzeba panu chłopca biurowego?
— Nie!
— Przepraszam.
I chłopiec odchodzi, aby wejść do następnego kantoru, składu, sklepu, fabryki, śmiało, bez obawy, bez fałszywego wstydu, bo czuje, że nie prosi o łaskę, jeno ofiaruje pracę swą, jak towar, i pewny jest, że mu nikt tego za złe nie weźmie, nikt się temu nie zdziwi, nikt go za drzwi nie wyprosi.
Zresztą niechby kto spróbował. Odrazu chłopak stanie okoniem w obronie godności swojej, odrazu da uczuć, że jest — człowiekiem.
To jest Chicago.
Jestem w domu gry.
Pięćdziesięciu ludzi otacza stół rulety, kulka warczy w pudełku, stosy różnokolorowych „sztonów“ leżą na zielonem polu, cisza panuje. Nagle odzywa się głos zimny, stanowczy:
Hands up! (Ręce do góry).
I oto staje się rzecz dziwna. Pół setki ludzi podnosi ręce do góry na widok rewolweru, wymierzonego prosto w twarz bladego, jak trup, kasjera. Pół setki ludzi nie śmie ruszyć się z miejsca!
Tchórze, co? Nie, oni wiedzą tylko, że zbój ten o szczękach kwadratowych i wzroku stalowym nie dla zabawy rewolwer wymierzył, że najlżejszy ruch położy trupem kasjera, a może i kilku graczów, to też zbój sięga do szuflady, wygarnia z niej pieniądze i wciąż z rewolwerem gotowym do strzału, cofa się ku wyjściu, wreszcie niknie w ciemnościach nocy.
To jest Chicago.
U moich gospodarzy, właścicieli trzypiętrowej kamienicy, wczoraj było święto. Córka ich ukończyła kolegjum i otrzymała złoty medal na konkursie muzycznym.
Dziś wychodząc z domu, widzę pannę klęczącą z zakasanemi rękawami na chodniku i szorującą schodki kamienne, łączące próg domu z ulicą.
Zstępując ze schodów, przepraszam, że jej przerwałem pracę, uchylam kapelusza i odchodzę, myśląc o naszych pannach.
To jest Chicago.
Noc. Idę ulicą. Cisza. Nagle rozlega się po drewnianym chodniku tupot kroków szybkich, dwa światełka błyskają.
— Bęc, bęc! — dwa strzały.
Po przeciwległej stronie ulicy biegnie człowiek jakiś, skręca w zaułek i niknie. Za nim podąża drugi. Staje na rogu krętego, ciemnego zaułka.
Podchodzę: policjant i to znajomy.
Halloh, sergeant! Co się stało?
— Spotkałem człowieka podejrzanego z zawiniątkiem w ręku, kazałem stanąć, a gdy nie usłuchał, strzeliłem za nim.
— Mogliście zabić!
— Trudno! Jestem stróżem prawa i porządku. Mój rozkaz jest wyrazem prawa. Kto go nie szanuje, niech cierpi. Jakże inaczej dałbym sobie radę z hołotą, która tu ścieka ze wszystkich stron świata?
To jest Chicago.
Przechodzę bulwarem. Po obu bokach śliczne wille bogatych kupców. Upał dochodzi 30°R. Przedemną kroczy handlarz uliczny szczotek. Ubranie nędzne, koszula jak ścierka, krok ciężki, twarz czerwona pijaka. Zachwiał się, pada. Udar słoneczny. Zanim podbiegłem ku niemu, otwierają się drzwi willi najbliższych. Panie wytwornie ubrane podnoszą biedaka. Już układają go pod drzewem, już rozpinają koszulę, już okładają głowę lodem. Chory odzyskuje przytomność, wkrótce ambulans policyjny nadjeżdża i zabiera chorego.
To jest Chicago.
Wchodzę do domu jasno oświetlonego. W przedpokoju wita mnie młodzieniec poważny i uprzejmy. Jestem w kolonji (settlement) uniwersytetu North Western.
Kolonje takie istnieją w różnych dzielnicach, zamieszkałych przez ludność uboższą.
W jednym z pokojów kilkanaście osób słucha wykładu dziejów Stanów Zjednoczonych. W innym spostrzegam kilkanaście obrazów malarzy pierwszorzędnych Ameryki i Europy.
Przed jednym z obrazów grono młodzieży otacza pannę o wzroku rozumnym, czole wysokiem, białem.
Słucham. Panna opowiada o mistrzu, którego obraz ma przed sobą. Wykład jasny, prosty, dostępny.
To wystawa wędrowna. Obrazy, pożyczone ze zbiorów miljonerów, wędrują z kolonji do kolonji, uczą młodzież, wyrabiają w niej poczucie piękna.
Przechodzimy do czytelni. Tu tygodniki i miesięczniki, nadsyłane obficie do kolonji, na stolikach szachy i warcaby dla rozrywki. Dalej kilkanaście panienek, pochylonych nad stołem i rysujących formy ubrania.
— Więc i kroju uczycie? — pytam młodzieńca, zarządzającego kolonją.
— Wszystkiego. Chcemy być użytecznymi w tej dzielnicy. Czy uczymy socjologji, estetyki, literatury, czy też kroju lub szycia — wszystko jedno, cel nasz spełniamy. Zgłasza się do nas kto i powiada: Jest nas grono pragnących poznać, przypuśćmy, zasady fizyki. Dobrze. Niech się zbierze komplet z 12 — odpowiadamy — niech każdy zapłaci po 25 cent. wpisowego, a dostarczymy wam nauczyciela i oznaczymy godziny.
— Któż wykłada?
— Starsi studenci lub studentki, studjujący specjalnie dany przedmiot, docenci, a nawet profesorowie uniwersytetu naszego.
Nietylko wszakże o taką naukę dbamy. Chodzi nam również o wyrabianie cnót obywatelskich. Tworzymy więc z młodzieży kółka, których zadaniem dbać o czystość, porządek i przyozdobienie dzielnicy. Utrzymujemy żłobek dla niemowląt rodziców, pracujących w sklepach lub fabrykach, staramy się o wolne place na miejsca zabaw dla dziatwy, założyliśmy restaurację tanią i zdrową. Ale właśnie zebrał się klub rozpraw (debating club), chcesz pan zobaczyć?
W obszernej sali sutereny, stanowiącej salę bilardową kolonji, bilard okryty ceratą, a dokoła, na krzesłach, fotelach lub stojąc pod ścianami, kilkunastu młodzieńców słucha starszego jegomościa, jak widać, zapalonego apostoła reform społecznych.
— Za pozwoleniem — odzywa się jeden z młodzieży, gdy wykładający skończył — więc pan sądzi, że takie reformy dopną celu zamierzonego?
I rozpoczyna się wymiana zdań, czasem naiwnych, czasem głębokich, a zawsze rozszerzających widnokrąg myśli.
To jest Chicago.
Panna ma swoich znajomych. Zaprasza ich do domu, przedstawia rodzicom:
My friend!
Grzeczny kawaler przysyła pannie bilet do teatru. Idą tam sami. Potem do restauracji na kolację lub do owocarni na icecream-soda (lody z wodą sodową).
Kawaler odprowadził pannę do domu. Żegnają się u progu:
Good night, sweet girl!
Good night, dear boy!
Nikt im tego za złe nie bierze.
To jest Chicago.
Dym, kurz, brudy na ulicach, gmachy dwudziestopiętrowe w śródmieściu, olbrzymie dzielnice domków drewnianych dokoła; 315 kościołów, 150 domów modlitwy, 30 teatrów, posiadających 42,000 miejsc numerowanych, 60 kilometrów wspaniałych bulwarów, łączących wstęgami drzew i trawników 6 wielkich parków, usianych pomnikami; 30 dzienników i 450 innych czasopism w najrozmaitszych językach, 400,000 Niemców, 250,000 Irlandczyków, 175,000 Polaków, 150,000 Szwedów, Norwegów i Duńczyków, 100,000 Czechów, 100,000 Włochów, 500,000 dzieł w bibljotekach publicznych, 3 uniwersytety, 250,000 dzieci w szkołach publicznych, parafjalnych i prywatnych, niezliczona moc szynków i Armja Zbawienia, największa parafja katolicka w Stanach Zjednoczonych i Nowy Syjon szarlatana Dowiego, brak dorożek, ale za to tramwaje elektryczne, linowe i koleje, chodniki, na których nogi połamać można i aleje przepyszne, największe w świecie bydłobójnie, fabryki konserw mięsnych i narzędzi rolniczych, walka o byt zaciekła i dobroczynność zadziwiająca, brutalność i współczucie, przekupstwo i ofiarność, nieokrzesanie i demokratyzacja wiedzy w zakresie najszerszym — wszystko co chcecie, oprócz rozpaczy — oto Chicago.
A ty, europejczyku, coś stanął na bruku tego miasta z dyplomem naukowym w kieszeni lub różową nadzieją poślubienia miljonowej amerykanki, porzuć marzenia! Przyjmij wszystko, co ci ofiarują: czy stanowisko kelnera, czy pomywacza statków, czy wyrobnika w fabryce. A choćbyś kamienie tłukł na drogach rozstajnych, nikt ci za złe tego nie weźmie, nikt ci stanowiskiem lub urodzeniem imponować nie będzie i możesz z czasem zostać Edisonem, Bellem lub Morsem, Carnegiem, Morganem lub Rockefellerem — bo... jesteś w Chicago.





SKY-SCRAPERS.

The-sky — niebiosa, to scrape — drapać, sky-scrapers — drapacze niebios. Tak nazywają amerykanie domy olbrzymie, dwudziesto i trzydziestopiętrowe, coraz częściej wyrastające w miastach amerykańskich i zadziwiające rozmiarami nas, europejczyków.
Budowanie olbrzymów takich w miastach naszych, gdzie biura, składy, sklepy, redakcje, banki, urzędy rozrzucone są po wszystkich dzielnicach i najbogatsi ludzie zajmują pałace lub mieszkają w środku miasta — byłoby bezcelowem.
W miastach amerykańskich dzieje się inaczej. Każde z nich podzielić można na trzy koła koncetryczne. Koło najmniejsze, wewnętrzne, to serce miasta, pulsujące życiem gorączkowem, to city, skupiające redakcje, władze, biura prywatne, składy i sklepy znaczniejsze. Przestrzeń pomiędzy tem kołem najmniejszem, a otaczającem je większem, wypełniają wszelkiego rodzaju zakłady przemysłowe i fabryki, otoczone dzielnicami ludowemi, gdzie robotnik fabryczny, subjekt handlowy, urzędnik i drobny kupiec lub przemysłowiec pracują i mieszkają. Przestrzeń wreszcie pomiędzy tem drugiem kołem a granicami miasta, największą i najpiękniej utrzymaną, zajmują zwykle parki, bulwary, pałace i domki mieszkalne. Domki, a nie domy, bo marzeniem każdego amerykanina jest dojście do własnego home, własnego ogniska domowego, którego byłby panem niepodzielnym. Dąży więc do posiadania własnego domku, wystarczającego dla jego rodziny, do własnego yardu (podwórka) z tyłu domu, do własnego lawn (trawnika) od ulicy, na który mógłby letnią porą wystawić fotel bujający lub zawiesić pomiędzy drzewami hamak i zażywać odpoczynku zasłużonego po denerwującej pracy w fabryce, biurze lub na giełdzie. To dążenie, ten zwyczaj amerykanów mieszkania zdala od gwaru, na świeżem powietrzu, jest przyczyną tak szalonego rozwoju środków komunikacji w miastach amerykańskich, często bowiem owe dzielnice domków prywatnych leżą o trzy, cztery a nawet pięć mil angielskich od środka miasta.
O ile jednak amerykanin nie żałuje czasu, gdy mu chodzi o to, aby po pracy odpocząć na łonie rodziny we własnem home i nieraz trawi dwa razy dziennie po godzinie i więcej w wagonie kolejowym albo tramwaju elektrycznym, jadąc do pracy i wracając od niej; o tyle za to, gdy raz się do pracy zabierze, pragnie mieć wszystko pod ręką, chce, by nie było mu z biura daleko tam, gdzie ma co kupić, sprzedać lub interes jaki załatwić. Time is money — powiada — to też na niewielkiej stosunkowo przestrzeni skupia się cały przemysł i handel miasta.
Wiadomo, jak przemysł ten i handel rozwinął się olbrzymio ostatniemi czasy, nie dziw przeto, że w owych kołach wewnętrznych, w owych cities miast amerykańskich, brak miejsca coraz bardziej, i że ceny gruntów podniosły się tak wysoko, iż zwykły dom europejski cztero- lub pięciopiętrowy nie może się już opłacać. To wywołało potrzebę owych sky-scrapers dwudziesto- i trzydziestopiętrowych.
Jeden okazał się praktycznym, wybudowano więc drugi, trzeci i dziesiąty. Ulice zamieniły się na głębokie wąwozy, przepełnione w godzinach biurowych taką ciżbą śpieszących we wszystkich kierunkach ludzi, wozów i tramwajów, o jakiej w Europie nie mamy pojęcia.
Ciekawy jest sposób, w jaki te olbrzymy powstają; zadziwiającą — szybkość ich budowy.
Kupiono oto gmach w środku miasta, budowany na modłę dawniejszą. Gmach taki, jak np. Central Music Hall w Chicago, cały z granitu, zawierający pierwszorzędną salę koncertową na 2,000 miejsc, ale nie opłacający się już w samym środku miasta. Gmach ten byłby bezwątpienia ozdobą jakiegokolwiek miasta europejskiego, w Ameryce jednak na takie drobnostki się nie zważa. Zjawia się więc legjon burzycieli z oskardami i młotami, pracują dzień i noc na zmiany i w przeciągu miesiąca na miejscu, gdzie stał gmach wielki, pozostał tylko dół.
Świdry parowe wiercą dziury głębokie w resztkach fundamentów skamieniałych, burzyciele zakładają naboje dynamitowe i oto trzaskają resztki, wozy je zabierają, pozostała pustka.
Na pustce tej stanąć ma „drapacz niebios”, należy więc dać mu mocną podstawę.
Przedtem wbijano za pomocą bab parowych na całej przestrzeni, przeznaczonej pod budowę, pnie sosnowe. Obecnie sposobu tego zaniechano, kopane są natomiast studnie, sięgające aż do opoki. Studnie te wypełnia się następnie konkretem. Powstają takim sposobem w ziemi pilastry konkretowe, oparte na opoce. Na nich dopiero — właściwe fundamenty: płyty granitowe, połączone skoblami żelaznemi i cementem. W równych odstępach na fundamencie takim wyrastają słupy żelazne. U szczytu łączy się je poprzecznemi belkami żelaznemi.
Budowa postępuje coraz to wyżej i wyżej, powstaje klatka żelazna składnie i szybko, bo każda belka, oznaczona numerem odpowiednim, dźwignięta za pomocą wind parowych, dostaje się odrazu na swoje miejsce, bez przypasowywania lub namysłu siły roboczej.
Żeby dać pojęcie, jak szybko robota taka odbywa się w Ameryce, dość powiedzieć, że klatka najwyższego obecnie gmachu w Nowym Jorku, noszącego nazwę Park Row Building, wysokości 117 metrów, wykończona została zupełnie w przeciągu czterech miesięcy, choć użyto do niej słupów i belek żelaznych wagi ogólnej 13 miljonów kilogramów; gdy tymczasem żelazo, użyte do budowy wieży Eiffla, waży tylko 7 miljonów kilogramów. Spotrzebowano przytem 960,000 śrub i nitów, by całą tę masę utrzymać w całości.
Z ukończeniem klatki następuje robota mularska. Cegły nie używa się prawie. Gotowe płyty sztajngutowe i terrakotowe, poprzednio już dopasowane i ponumerowane, ustawiane są i łączone cementem tak szybko, że ściany pięter rosną w oczach zdumionego widza. Dziwi go też widok zabawny ścian zupełnie już wykończonych i zaopatrzonych w okna przypuśćmy na 15-em lub 20-em piętrze, gdy tymczasem pod niemi widnieje jeszcze przezroczysta klatka żelazna. Pochodzi to stąd, że klatka stanowi właściwy szkielet budowy, wszystko więc jedno, skąd rozpocznie się wypełnianie tego szkieletu ciałem. Które z pięter najprędzej gotowe jest zupełnie do przyjęcia płyt sztajngutu i terrakoty, od tego zaczyna się praca bez straty czasu. Najdłużej trwa praca na parterze i kilku pierwszych piętrach, budowanych dla trwałości i ozdoby z marmuru lub granitu, ozdobionych niejednokrotnie wspaniałemi kolumnami, posągami, płaskorzeźbami, majoliką i innemi upiększeniami architektonicznemi.
Największe z tych „drapaczy niebios” znajdują się w Chicago i Nowym Jorku. Prócz wspomnianego powyżej Park Row Building o 29-iu piętrach, Nowy Jork posiada jeszcze: gmach Towarzystwa ubezpieczeń Manhattan (nazwa wyspy, na której Nowy Jork stoi), Manhattan Building wysokości 105 metrów, Surety Building — 95 metrów, 21 pięter; Saint Paul Building — 102 metry, 25 pięter; American Tract Building — 88 metrów, 23 piętra; — hotel Astoria — 76 metrów, 16 pięter, 102 metry frontu. W Chicago istnieje najstarszy z tych gmachów, zbudowany w 1892-im r. przez stowarzyszenie masońskie, t. zw. Masonic Temple, wysokości 85 metrów, o 23 piętrach. Na dachu tego kolosu znajduje się teatr letni.
Kto zamieszkuje te olbrzymy, jaki jest rozkład mieszkań? — spytają czytelnicy.
Od godziny 8-ej rano do 5-ej lub 6-ej wieczorem wre w nich życie gorączkowe. W wielkiej hali, tworzącej przedsionek, kręci się tłum osób wchodzących i wychodzących. Co chwila rozlega się dźwięk drzwi od elewatorów. Jedne elewatory wznoszą się, zapełnione ludźmi, inne wysypują swój żywy ładunek do przedsionka. Na wszystkich piętrach biura, biura i biura adwokatów, lekarzy, przedstawicieli najrozmaitszych firm handlowych i przemysłowych, towarzystw asekuracyjnych, rysowników, malarzy, grawerów, jubilerów, wydawców, dentystów, ajencji sprzedaży gruntów, inżenierów, budowniczych, sędziów i Bóg wie kogo. W gmachu Masonie Temple w Chicago znajduje się biur takich, zawierających wszelkie specjalności ludzkie, przeszło tysiąc. Są jednak gmachy, w których gnieździ się przeważnie specjalność jedna, jak np. lekarze, dentyści lub adwokaci.
Po godzinie 6-ej wieczorem „drapacze niebios” martwieją. Pustka w nich i cisza głęboka. Czasem tylko echem odezwą się kroki dozorcy, zamiatającego kurytarze lub czuwającego nad bezpieczeństwem biur i gmachu, bo pomimo wszelkich usiłowań uczynienia olbrzymów tych ogniotrwałemi, pomimo użycia do ich budowy materjałów niepalnych, meble i boazerje w biurach, odrzwia, chodniki na korytarzach i t. p. nie wykluczają możliwości pożaru; to też każdy gmach posiada własne maszyny parowe, tłoczące wodę do najwyższych pięter; na każdem piętrze znajdują się hydranty i węże parciane; klatki elewatorów, znakomicie ułatwiające szerzenie się ognia, zmiana bowiem temperatury w jakiejkolwiek części gmachu wywołuje w nich silny ciąg powietrza, zaopatrzone są w klapy, przecinające w razie pożaru komunikację między piętrami, na zewnątrz zaś gmachu, z piętra do piętra prowadzą żelazne drabiny bezpieczeństwa.
Sutereny „drapacza niebios” to istna fabryka, bo oprócz maszyn, dostarczających wody na wszystkie piętra, znajdujemy tam motory dla elewatorów, instalacje elektryczne, maszyny do parowego ogrzewania gmachu, olbrzymie prasy hydrauliczne, które w razie najmniejszego osunięcia się lub skrzywienia kolosu zdolne są wyprostować go lub podźwignąć na czas potrzebny dla dokonania reparacji, wreszcie warsztaty, dokonywające wszelkiego rodzaju poprawek.
Tak przedstawiają się amerykańskie „drapacze niebios”.
Anglicy mają zamiar wprowadzić je u siebie, mianowicie w Londynie, gdzie gmach taki ma stanąć na nowej ulicy, łączącej Strand z Holbornem.
Ale i tam, jak w miastach amerykańskich, istnieje city. U nas tego niema, u nas więc sky-scrapers, podziwu godne ze względu na swoje rozmiary, szpecące jednak miasto, znoszące wszelką proporcję w budowlach, rażące oczy i zamieniające ulice w głębokie wąwozy, nie powstaną chyba nigdy, a przynajmniej nieprędko.
Zresztą „drapacz niebios” nie zgadza się z charakterem naszym. Myśl nasza płynie wolno, równo, ociężale. Szeroko rozkładamy się łokciami przy pracy, szeroko też rozsiadły się gmachy i biura nasze. Pracując myślemy o obiedzie, fotelu i pantoflach, to też home nasze musi być blizko biura. Nienawidzimy, gorączki, pośpiechu, skoków i przemian gwałtownych, to też festina lente jest zasadą naszą.
Amerykanin drwi z tego wszystkiego, drwi i z nas także. Jakaś olbrzymia śmiałość, potęga, pragnienie postawienia na swojem bije z czynów jego. Brutalny jest w pracy, jak ten „drapacz niebios”, urągający harmonji krajobrazu, wydzierający się ku obłokom, ponad szeregi, na tradycji europejskiej opartych gmachów trzy lub czteropiętrowych.
Sky-scrapers — to symbol amerykanina doby dzisiejszej. To potwór mistyczny, wyrosły z łona pracy zaciekłej, to synteza amerykanizmu: business before all!





QUO VADIS” W AMERYCE.

W 1896 r. w całych Stanach Zjednoczonych brzmiało imię: „Trilby” — tytuł powieści zmarłego niedawno angielskiego powieściopisarza i karykaturzysty londyńskiego Punch’a, Jerzego Du Mauriera, któremu przy schyłku życia jedna ta powieść dała sławę i majątek.
„Trilby” zachwyciła publiczność amerykańską nadzwyczajną oryginalnością stylu, łączącego powagę angielską z francuską lekkością; tematem wyzyskującym á la Verne, odkrycia i teorje naukowe (w tym wypadku: hypnotyzm), i wreszcie nową postacią w literaturze angielskiej: dziewczęcia angielskiego, upadłego, wskutek otoczenia, na bruku paryskim, a jednak zachowującego w sercu czystość, wrażliwość i tkliwość lepszej klasy dziewcząt angielskich.
Ten kontrast przyczynił się najbardziej do popularności „Trilby” w Ameryce. Bo amerykanie, choć szorstcy i często brutalni nawet w obejściu, w rzeczy samej są czuli na niedolę. Ulubionem dla nich np. przedstawieniem teatralnem jest czuły, wysoce romantyczny melodramat, w którym, po długich walkach choćby na pięści (nieraz w takich melodramatach występują bokserzy), cnotliwy bohater lub bohaterka zwyciężają, albo też pod wpływem fatum win dawniej popełnionych, umierają otoczeni aureolą męczeństwa.
To też i „Poor Trilby” (biedna Trilby) miała szalone powodzenie; ale powodzenie to, oparte na wrażeniu, jakie sprawia np. czułemu sercu widok pięknego, delikatnego kwiatu rzuconego do kałuży, nie mogło być długotrwałe, bo przecież tyle rzeczy stokroć ważniejszych istnieje na świecie.
Sława więc „Trilby” minęła. Miejsce jej zajęło „Quo Vadis”.
Rozgłos tej powieści nie był tak raptowny, jak „Trilby”, ale właśnie ten rozgłos, wolny z początku, a dopiero później wzrastający, jak lawina — zapewnił dziełu Sienkiewicza żywot długotrwały.
Bo „Quo Vadis”, przedstawiające w potężnych zarysach pierwsze chwile chrześcijaństwa; w niezrównany sposób przeciwstawiające brutalności poganizmu słodycz nowej wiary; przesiąkłe tak duchem czasu, jakgdyby pisał je uczeń Rybaka, a nie człowiek nowoczesny, któremu od dzieciństwa wpajano zasady danego Kościoła, uważającego wszystkie inne za herezję; malujące zwycięstwo chrześcijaństwa, jako wynik psychologicznego stanu ówczesnego społeczeństwa; wreszcie tak pełne wiary, jak ci prozelici, których dzieje opowiada; Quo Vadis — powtarzam — musiało wywrzeć wrażenie silne, głębokie na społeczeństwie, u którego Biblja jest niezbędnym sprzętem domowym, a które jednocześnie pogrążone jest — jak żadne inne — w zażartej walce o pieniądz.
Dla takiego społeczeństwa „Trilby” była sentymentalną i ciekawą zabawką. „Quo Vadis” zaś nietylko potężnym środkiem oderwania myśli od gniotącej ciągle troski o „business’ie”, ale, co główniejsza, bodźcem do ożywienia ducha wiary.
Ten ostatni czynnik zniewala nas do zwrócenia uwagi na inny rys charakterystyczny amerykańskiego społeczeństwa — rys, który stał się podstawą szalonego powodzenia Sienkiewicza.
Amerykanie wogóle są bardzo religijni, bez względu na to, do jakiego obozu należą; walka jednak zacięta o dolara, troski codzienne — odciągają ich od spraw religijnych, ale nie do tyla, aby mieli zrywać z wiarą, która jest w nich głęboko zakorzeniona. Czują jej potrzebę; to też, aby wynagrodzić zaniedbywanie obrzędów religijnych, ujawniają, gdzie mogą, swoją łączność z Kościołem.
Tak więc Ojciec św. otrzymuje od katolików amerykańskich największe ofiary; tak więc, żaden ksiądz lub zakonnica, chodzący po kweście, nie odejdą od prawego amerykanina z próżnemi rękami; tak więc kościoły wszelkich sekt i wyznań są tu liczniejsze, niż gdziekolwiek na świecie; tak więc amerykańskim misjom protestanckim we wszystkich częściach świata nie brak nigdy funduszów; seminarja, szkoły i szpitale wyznaniowe są zawsze dobrze zaopatrzone. Gdy zaś duchowny jaki, znany z wymowy i uczuć szczerze religijnych, jak np. słynny pastor Moody, puści się na wędrówkę, aby urządzić w miastach posiedzenia ożywcze (revival meetings), to największe sale teatralne, jak np. „Auditorium” w Chicago, nie mogą pomieścić tych, którzy się tam cisną, by pod wpływem wymowy takiego „ewangelisty” podsycić w sobie ogień wiary, ożywić uczucia religijne.
I nie gmin tam bywa, bo gmin w naszem tego słowa znaczeniu w Ameryce nie istnieje, ale ludzie inteligentni — tak mężczyźni, jak kobiety.
Ciekawy jest widok takiego zgromadzenia: Pod wpływem słów mówcy niektórzy ze słuchaczów klękają i modlą się, ukrywszy twarze w dłoniach, inni szlochają, inni, powstawszy w przerwach mowy z miejsc swoich, głośno czynią wyznanie wiary, a cały ten tłum, liczący często po kilka tysięcy głów, słucha wszystkiego w ogromnem skupieniu ducha.
„Quo Vadis” podziałało na czytelników amerykańskich mniej więcej w ten sam sposób, jak mowa „ewangelisty”, bo choć każda powieść, a tembardziej takie arcydzieło traci wiele w przekładzie, to jednak żaden przekład nie będzie w stanie osłabić do tyla wrażenia, jakie sprawia np. opis mąk chrześćjan w arenach cyrkowych, aby nie wstrząsnąć czytelnika, a tem bardziej czytelnika tak w gruncie religijnego, jak amerykański.
To samo było przyczyną powodzenia powieści L. Wallace’a: „Ben Hur”. Gdy jednak siedemset tysięcy egzemplarzy „Ben Hura” rozkupiono w przeciągu lat 17-tu (pierwsze wydanie ukazało się w r. 1880) to „Quo Vadis” — pomimo, iż jest tylko przekładem — rozeszło się w przeciągu dwóch lat niespełna już w czterystu tysiącach egzemplarzy! Jakiem więc byłoby powodzenie naszego genjalnego pisarza, gdyby rodzinnym jego językiem był angielski, gdyby amerykanie mogli do swych zachwytów dodać jeszcze jeden, mianowicie zachwyt nad tym wspaniałym językiem, działającym jak muzyka, językiem, dla którego można odczytywać bez końca dzieła Sienkiewicza i napawać się dźwiękiem ich mowy, tak samo jak słuchać bez końca mazurków Chopina, a za każdym razem zachwycać się niemi. U Chopina tony mówią po polsku, to też amerykanie nie rozumieją Chopina.
Dość porównać „Quo Vadis” z „Ben Hurem”, aby zrozumieć, dlaczego Sienkiewicz usunął na drugi plan Wallace’a w rodzinnym jego kraju.
W „Ben Hurze” punkt kulminacyjny powieści — wyścigi Messali z Ben Hurem — czyni wrażenie obrazu, w którym nagromadzono wiele szczegółów, ale któremu brak ducha, gdy tymczasem w walce dzikiego słowianina Ursusa z bykiem słyszymy niemal każdy oddech zwierzęcia i człowieka, odczuwamy pracę tego biednego mózgu i strasznych mięśni. Jedno wreszcie słowo rybaka: „Widziałem!” czyni większe wrażenie, ukrzepia bardziej w wierze, niż opis Męki Pańskiej w „Ben Hurze”.
Wallace opracował „Ben Hura” jak malarz średniego talentu, silący się z wielkim mozołem, aby wykończyć swój obraz jak można najbardziej, Sienkiewicz zaś rzeźbi potężnemi uderzeniami Michała Anioła, a jednocześnie jak Michał Anioł wykończa szczegóły anatomiczne swojego dzieła.
„Quo Vadis” rozeszło się już — jak wspomniałem — w 400,000 egzemplarzy, a pomimo to pojawiają się wciąż nowe wydania i tłómaczenia. Ten to wzgląd zdecydował firmę bostońską Little, Brown et C. do wysłania Sienkiewiczowi honorarjum autorskiego, oraz prośby o list poświadczający, że przekład Jeremjasza Curtina jest jedynym przekładem z upoważnienia autora. List ten firma bostońska otrzymała i przyłączyła w reprodukcji do ostatniego, popularnego wydania, a raczej do trzech wydań wypuszczonych w świat jednocześnie. (Jedno wielkiego formatu, zbytkowne, w trzech tomach, cena 6 dol.; drugie w jednym tomie, w oprawie płóciennej, z ilustracjami, cena 1 dol., i trzecie drobnym drukiem, broszurowane, po 20 centów za egzemplarz). W hojności wydawcy bostońskiego nie grała bynajmniej roli wspaniałomyślność!
Jako dowód niech służy to, że w Filadelfji ukazał się nakładem firmy Henry Altemus inny przekład tej powieści, opatrzony dosyć dobremi ilustracjami. Tytuł tego przekładu: „Quo Vadis. Translated by Dr. S. H. Binion and S. Malewsky, illustrated by M. de Lipman. Published by Henry Altemus. Philadelphia. Pa.” Drugie tłumaczenie przygotowano w Nowym Jorku, a na trzecie wreszcie zrobiła kontrakt firma wydawnicza Donahue et C-o w Chicago. O ile mi wiadomo, cena kontraktowa wynosi 350 dolarów. Wydanie to ma być gotowe w maju (1903 r) i kosztować — po 10 centów za egzemplarz!





HUMOR AMERYKAŃSKI.

Nigdzie chyba krasomówstwo nie stoi na tak wysokim stopniu rozwoju, jak w Stanach Zjednoczonych.
Zjawisko to jest całkiem proste. W kraju, gdzie zwycięstwo stronnictw politycznych zależy bardzo od argumentów słownych, gdzie wymowa, barwność stylu, a przedewszystkiem humor więcej znaczą, niż tomy rozpraw uczonych — wprawianie się od lat najmłodszych do przemawiania z trybuny jest koniecznością.
Już w szkołach początkowych nauczyciele zwracają baczną uwagę na wymowę ucznia, starają się rozwinąć w dzieciach śmiałość do występów publicznych, do szermierki na słowa, w szkołach zaś wyższych zawody krasomówcze są na porządku dziennym.
Nauka ta opłaca się dobrze. William Jennings Bryan, dwukrotny kandydat na urząd prezydenta Stanów, zawdzięczał popularność słynnej mowie w izbie posłów, w sprawie waluty podwójnej. Niedawno zmarły senator Marek Hanna, wódz obozu republikańskiego, senator Beveridge, najmłodszy z senatorów Stanów Zjednoczonych, liczący bowiem zaledwie lat 37, prezydenci Cleveland, Mac Kinley i Roosevelt — nie mówiąc już o innych — nigdyby tak wybitnych stanowisk nie zajmowali, gdyby nie byli dobrymi mówcami.
Być krasomówcą w Stanach Zjednoczonych — to znaczy mieć byt zapewniony.
Słynny agnostyk amerykański, Robert Ingersoll, miał kilkanaście tysięcy dolarów rocznego dochodu z mów swoich. Gdzie tylko zapowiedział mowę, tam napewno zapełnił największą choćby salę przedstawicielami najrozmaitszych przekonań religijnych, żądnymi usłyszenia nie sarkatycznych jego wycieczek przeciwko Pismu św., lecz mowy barwnej, skrzącej dowcipem.
Kaznodzieja Dwight Moody, założyciel towarzystwa misyjnego w Chicago, zebrał przez mowy swe po całych Stanach, przeszło miljon dolarów na cele towarzystwa; tak porywał wymową, że nieraz słuchacze, uniesieni zapałem, czynili wobec tłumów wyznanie wiary, spowiadali się z grzechów.
Nie trzeba atoli sądzić, że mówił zawsze poważnie, z namaszczeniem i patosem. Przeciwnie, i jego mowa skrzyła się dowcipem, humorem...
Specjalność swego rodzaju stanowią w Stanach mowy toastowe. Specjalistą w tym kierunku, znanym na całym kontynencie północno-amerykańskim, jest senator Chauncey Depew.
Niedawno senator ten oraz inny mówca wybitny, jenerał Horacy Porter, ambasador Stanów w Paryżu, jechali razem z Nowego Jorku do Liverpoolu.
Przed wylądowaniem pasażerowie 1-ej klasy urządzili, jak to jest w zwyczaju, koncert, połączony z mowami i deklamacjami, na rzecz wdów i sierot po marynarzach.
Pierwszy przemówił jen. Porter. Mowę jego przyjęto oklaskami.
Przyszła kolej na senatora Depew.
Ladies and gentlemen — zaczął — jestem w wielkim kłopocie. Przygotowałem był śliczną mowę, ale oto, ku największemu zdziwieniu memu, mowa ta słowo w słowo odbiła się dopiero co o uszy moje. Doprawdy, nie chcę zbyt głęboko wnikać w przyczyny dziwnego tego zjawiska. Powiem tylko, że jenerał i ja zajmujemy jedną kajutę i choć nie twierdzę, że jenerał wykradł mi szkic mowy, to jednak...
Nie mógł mówić dalej, bo słuchacze-amerykanie pokładali się ze śmiechu. Pewien za to anglik odezwał się głosem grobowym:
— Nie widzę powodu do śmiechu. Postępek jenerała nie jest dżentelmeński!
Słowa te, ku zdziwieniu anglika, powiększyły jeszcze bardziej wybuchy śmiechu amerykanów.
Biedak nie rozumiał stanowczo humoru amerykańskiego.
Ten sam jenerał Porter, przedstawiając wybitnego dziennikarza francusko-irlandzkiego, Maksa O’Reila, na pewnem zebraniu, do którego O’Reil miał przemawiać poraz pierwszy, tak się o nim wyraził:
— Panie i panowie! Upraszam o pobłażliwość dla pana, który za chwilę przemówi, przemawiać bowiem będzie w języku ani swoim, ani waszym. A przytem nie posiada talentu amerykańskiego mówienia przez nos, nie używając gardła.
Niema miasta w Stanach, któreby nie posiadało choć kilku tak zwanych „gridiron clubs” (klubów rusztowych), których celem wspólne uczty, zabarwione toastami komicznemi.
Na jednej z uczt takich klubu rusztowego w Filadelfji obecny był słynny z wymowy senator Jones.
Gdy zapalono cygara i napełniono szklanki, prezes klubu przedstawił go członkom temi słowy:
— Panowie, mam zaszczyt wznieść pierwszy toast tego wieczoru za zdrowie czcigodnego senatora Jonesa, który siedzi oto tu, po prawej stronie. Proszę jednocześnie, abyście panowie, uzbroiwszy się w uprzejmość i odwagę, wysłuchali bez szemrania mowy jego. Sprawicie mu tem wielką przyjemność, oraz dacie sposobność przemawiania wobec licznego audytorjum, wiemy bowiem wszyscy, że gdy czcigodny senator podnosi się w senacie, aby głos zabrać, fotele senatorów opróżniają się natychmiast, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
Śmiech ogólny powitał te słowa; ale senator odciął się z miejsca.
— Panowie! zaczął z naciskiem — przepraszam, że od wyrazu: panowie, zaczynam, ale do zwrotu tego nie przywiązuję wagi. Używam go poprostu z przyzwyczajenia bez względu na to, do kogo przemawiam!
Goście zanoszą się od śmiechu.
Zaproszony przez prezesa, zabiera głos miljoner, którego córka wyszła za mąż za księcia angielskiego.
— Obcuję, moi panowie — zaczyna — wiele z arystokracją najwyższą (ironiczne okrzyki: oho!), ale nie jestem z tego dumny. Najlepszy tego dowód, że oto widzicie mnie między sobą. Czasem dobrze jest utonąć w tłumie pospolitaków!
I znów śmiech przerywa mówcy.
Inny mówca mówi tak cicho, że go wcale nie słychać.
— Głośniej! — odzywają się głosy.
Mówca mówi dalej tym samym głosem.
— Głośniej! — żądają uczestnicy biesiady.
— Moi panowie, — odzywa się wreszcie najspokojniej — rozmiar mojego głosu zastosowany jest do rozmiaru waszej inteligiencji!
Żadnego z obecnych nie obraził ten wybryk humoru. Witają go oklaskami.
U nas wyrzuconoby mówcę za drzwi. Amerykanie bawią się inaczej.
Dziecinni a zarazem rubaszni, przypominają częstokroć jeszcze nieokiełznane natury najbliższych przodków swoich, którym zbyt ciasno, duszno i spokojnie było w starej Europie. Nie dziw wobec tego, że ten rodzaj humoru, który Niemcy nazywają Galgenhumor, znajduje szerokie zastosowanie w humorystyce amerykańskiej.
W jednym z dzienników chicagoskich znajduję żart następujący:
Pewien dżentleman ogłosił w dziennikach, że za nadesłaniem dolara wyjawi zupełnie pewny sposób zdobycia wysokiego stanowiska. Zgłosiło się wielu reflektantów i wszyscy otrzymali odpowiedź jednobrzmiącą:
— Powieś się pan jaknajwyżej.
Przed laty kilkunastu dziennikarz amerykański M. Quodd, zaczął pisywać w dzienniku Detroit Free Press feljetony humorystyczne pod postacią wyciągów z tygodnika Arizona Kicker, wydawanego rzekomo w Giveadam Gulch, terytorjum Arizony.
Wkrótce sława feljetonów tych rozniosła się po całych Stanach Zjednoczonych, a nawet przekroczyła ich granice. I stało się to, czego możliwości autor zapewne wcale nie przypuszczał, mianowicie, niektórzy dziennikarze europejscy, nie znający stosunków amerykańskich, wzięli feljetony owe na serjo i zaczęli cytować wyjątki z nich na dowód brutalności stosunków w dzikich terytorjach Dalekiego Zachodu, aczkolwiek Arizona Kicker z Giveadam Gulchu, to tylko wytwór wyobraźni autora, zawdzięczający popularność doskonałemu odzwierciadleniu amerykańskiego humoru szubienicznego.
Już same nazwy tygodnika i miejscowości są komiczne, pierwsza bowiem znaczy dosłownie: Wierzgacz arizoński, druga jest przeróbką pospolitego wyrażenia to give a damn, które w wolnym przekładzie równa się naszemu: kpić sobie z kogo lub czego.
Oto garść urywków z owego — Kickera:
„Z przyjemnością donosimy, że stary Silas Davis, polujący na niedźwiedzie w naszej okolicy, postrzelił się w prawe udo i poleży zapewne parę tygodni w łóżku. Stary Davis upolował już wiele niedźwiedzi i zasługuje z tego powodu na pochwałę, poza tem jednak jest to najpodlejsza istota pod słońcem. Narobił nam więcej kłopotu, niż wszyscy nasi prenumeratorzy razem wzięci. Ilekroć przybył do miasta, tylekroć wprawiał się w strzelanie z rewolweru do okien naszej redakcji, a kilkakrotnie nawet usiłował zastrzelić burmistrza, t. j. nas, skutkiem czego postrzelił kilku ludzi. Usiłowaliśmy ułagodzić go, dawaliśmy mu łapówkę, groziliśmy, ale napróżno. Teraz Opatrzność ukarała Davisa za krzywdę naszą. Spodziewamy się, że po przeleżeniu paru miesięcy w budzie, stary łotr przyjdzie do rozumu”.
„Zanim pewien dżentleman, który przybył tutaj w cylindrze na głowie pocztą w poniedziałek wieczorem, zdążył wysiąść z karetki — już przestrzelono mu cylinder 17 razy. Dżentleman ów jednak nie obraził się o takie głupstwo. Wogóle turyści, znający się na żartach naszych obywateli, mogą spędzić u nas czas bardzo przyjemnie”.
„Nie życzymy sobie krzywdy redaktora Pine Hill Journala, sądzimy wszakże, iż winien nam jest wyjaśnienie. Trzy tygodnie temu oświadczył, że utrze nam nos, gdziekolwiek nas spotka. Pojechaliśmy tedy do Pine Hill ubiegłej soboty, aby mu dać sposobność; w chwili jednak, gdy osoba nasza wchodziła frontowemi drzwiami do jego redakcji, uciekł tylnemi, i widzieliśmy, jak czmychał zakrętami w stronę lasu. Napróżno czekaliśmy na powrót jego 6 godzin, radzibyśmy przeto wiedzieć, dlaczego nam nosa nie utarł?”
„Pan Shayne, zacny i szanowany nasz aptekarz, wyraża głęboki żal z powodu omyłki, jakiej padł ofiarą, używszy do lekarstwa morfiny zamiast chininy, co spowodowało śmierć pewnego woźnicy nazwiskiem Williams. Omyłka ta była całkiem naturalną, albowiem czcigodny aptekarz zajęty był w owym czasie przygotowywaniem kilku lekarstw jednocześnie. Wobec tego sądzimy, że niema nad czem rozwodzić się dłużej i przechodzimy do porządku dziennego. Przy sposobności atoli zwracamy uwagę szanownych czytelników na nowe ogłoszenie p. Shayna w numerze niniejszym.”
„Dowiadujemy się z Wyomingu, że zlynczowano tam obywatela naszego miasta, p.  J. B. Tinkhama. Ciekawiśmy, po co aż do Wyomingu pojechał. Wszak mógł być równie dobrze zlynczowany w mieście swem rodzinnem”.
„Pan John Scott donosi nam, że dwa tygodnie temu strzelał z rewolweru do psa, ale chybił, kula odbiła się o sęk w płocie i rozdarła skórę na głowie strzelającego. Od tego czasu p. Scott niema wcale łupieżu i może pić wiele chce whisky bez bólu głowy. Zwracamy uwagę naszych czytelników na to ważne odkrycie, aczkolwiek słyszeliśmy już poprzednio, że silne uderzenie kolbą rewolweru w głowę wywiera ten sam skutek”.
Humoryści amerykańscy lubują się wogóle w hyperbolach, paradoksach, krańcowych zestawieniach i nieprawdopodobieństwach, a żarty i uwagi humorystyczne wygłaszają z taką powagą i pozornem namaszczeniem, że nieraz w pierwszej chwili wziąć je można za dobrą monetę. Dopiero po pewnym czasie spostrzegamy żart — see the joke, jak wyrażają się amerykanie — i wybuchamy tym większym śmiechem, im dłuższą była przedtem chwila zastanowienia.
Typowym przedstawicielem takiego humoru, a raczej może komizmu, jest zmarły w 1867 r. Karol Farrar Browne, piszący pod pseudonimem Artemusa Warda i znany szeroko nietylko w Ameryce lecz i Anglji. Niestety, wszystkie niemal humoreski jego i żarty oparte na właściwościach języka angielskiego, na jego homonimach oraz na tworzeniu zabawnych skażeń językowych i nowotworów, posiadają tę właściwość, że nie nadają się do tłumaczenia.
O mormonach np. Ward mówi:
Their religion is singular, but their wives are plural. (Religia ich jest pojedyńczą (szczególną) ale zato żony ich są mnogie).
Pominąwszy klasyków amerykańskich, jak Holmes, Lovell, Hawthorne, pani Beecher Stove, obfitujących w przebłyski humoru prawdziwego — zwłaszcza Holmes jest pod tym względem niewyczerpany — oraz pisarzy późniejszych, jak zmarły niedawno Bret Harte, Franciszek R. Stockton, Eugenjusz Field, Jakob Whitcomb Riley, Hamlin Garland, Edward Eggleston i inni, zatrzymajmy się chwilę przy Samuelu Clemensie, znanym powszechnie pod pseudonimem Marka Twaina.
Niejednokrotnie komików literackich, wywijających zabawne koziołki słowami i rozśmieszających do łez, bierzemy za jedno z humorystami, aczkolwiek pomiędzy satyrą, dowcipem, a humorem tak wielka istnieje różnica. Marek Twain jest prawdziwym humorystą. Dorównywa niemal Dickensowi, mniej jednak jest sentymentalny od powieściopisarza angielskiego. Choćbyśmy nawet usunęli z utworów Twaina wszystkie zwroty komiczne, to jeszcze pozostanie w nich humor szczery, głęboki, tryskający z każdego zdania, każdej myśli.
Ma to jednak i złe strony. Tak bowiem przywykliśmy dopatrywać się humoru w każdem zdaniu Clemensa, że nawet wówczas, gdy pisze poważnie, bo i poważnym być umie, nie wierzymy mu już i w najpoważniejszych ustępach szukamy nici humorystycznej. Humor zabił powagę. Nic chyba na tem ani świat, ani literatura amerykańska nie stracą. Twain pozostanie dla całego świata Twainem — humorystą niezrównanym.
Typ to amerykanina. Czem nie był? I chłopcem drukarskim, i poszukiwaczem złota, i sternikiem na rzece Mississippi, i redaktorem, i wydawcą, i zawodowym prelegentem, a zawsze szedł przez życie śmiało, z uśmiechem na ustach.
Znany bogacz i filantrop amerykański, Andrzej Carnegie, tak się wyraża o życiu w jednej z mów swoich do robotników (The Common Interest of Labour and Capital):
„Nie należy brać życia zbyt poważnie. Nic niema lepszego nad szczery śmiech. Powodzenie moje w życiu przypisuję najbardziej temu, że — jak często powiadają wspólnicy moi — kłopoty spływają ze mnie, jak woda z kaczki”.
Taka filozofja życiowa jest objawem powszechnym śród amerykanów. Jej zawdzięczają oni siłę, wytrwałość w pokonywaniu przeciwności losu. Hołduje jej także Marek Twain. Straciwszy w 60-ym roku życia majątek doszczętnie, z lekkiem sercem zabrał się do zarabiania na życie odczytami.
W jednym z najlepszych utworów swoich, p. t. „Pudd’nhead Wilson” pisze:
„Zmarszczki na twarzy człowieka powinny być niczem więcej, jak tylko śladami śmiechu”.
Stąd jego humor niewyczerpany, naturalny.
„Miasto Salt Lake - opowiada w „Roughing It” — było miastem zdrowem, nieniezmiernie zdrowem. Mieszkańcy jego twierdzili, że istniał w niem jeden tylko lekarz, ale i tego aresztowano i pociągano do odpowiedzialności co tydzień na zasadzie prawa o włóczęgach, ponieważ nie miał widocznych środków utrzymania.”
W jednej z dykteryjek opisuje, jak przygnębiająco działał zawsze na jego umysł zegar z kukułką. Nienawidził poprostu głosu tego ptaka mechanicznego, wyskakującego z pudełka i kukającego godziny. Pewnego razu, będąc w Lucernie, ujrzał zegar taki u zegarmistrza i powziął myśl zemszczenia się na jednym z wrogów swoich w Ameryce.
„Zawsze miałem chęć — pisze — wyrządzenia mu niemiłej niespodzianki, złamania nogi, naprzykład. W Lucernie wszakże przyszło mi na myśl, że mogę zaszkodzić mu jeszcze dotkliwiej, mianowicie ogłupić go. Zemsta trwalsza i słodsza. Kupiłem tedy dla niego zegar z kukułką. Niosąc sprawunek do domu, pomyślałem o drugim wrogu moim, pewnym krytyku literackim; zastanowiwszy się atoli głębiej, postanowiłem nie kupować dla niego zegara z kukułką. Boć jemu przecież zegar taki nie mógłby już zaszkodzić.”
Ironja taka ujawnia się często w aforyzmach Twaina:
„Uczciwość prowadzi najdalej — powiada przysłowie — a jednak przy zachowaniu pozorów uczciwości zajść można sześć razy dalej”.
„O anglikach wspomina już Pismo św., powiada bowiem: Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię”.
Nie chodzi mi w szkicu tym pobieżnym o portret drobiazgowy wielkiego humorysty amerykańskiego, odsyłam przeto czytelników do utworów Twaina, których kilka posiadamy w przekładzie polskim, sam zaś przechodzę do amerykańskich pism humorystycznych.
Gdybym należał do komitetu sędziów konkursu międzynarodowego pism takich, to przyznałbym pismom amerykańskim miejsce w pierwszym ich szeregu.
Nie wiele stosunkowo pism tych istnieje, każdy bowiem dziennik amerykański posiada mniej lub więcej obszerny dział humorystyczny; ale te, które byt sobie wyrobiły, nie ustępują bezwarunkowo tak pod względem treści, jak i wykonania technicznego najlepszym tego rodzaju wydawnictwom europejskim, a nawet przewyższają wiele z nich pod względem rysunków i — obyczajności.
Dzięki rozpowszechnionemu w prasie amerykańskiej zwyczajowi ilustrowania nawet mniej ważnych zdarzeń na czasie, oraz hojnego wynagradzania dobrych rysowników — wyrobił się tam cały zastęp istnych mistrzów ołówka i piórka. Rysunki takiego Harrisona Fishera, F. A. Nankivella, Greeninga, G. Dicksa, Campbella Phillipsa, D. Gibsona, O’Neila Lathama, F. Allana Gilberta, Jerzego Gibbsa, Ehrharta i innych — to nieraz małe arcydzieła w swoim rodzaju. Dość wziąć do ręki Judge’a, Pucka, Life, Truth lub którykolwiek z lepszych tygodników amerykańskich, by przyznać słuszność twierdzeniu powyższemu.
Śród całej tej plejady rysowników wyróżnia się D. Gibson oryginalnością w odtwarzaniu zwłaszcza postaci kobiecych. Stworzył typ własny amerykanki, tak wspaniały kształtami, wyrazem i rysami twarzy, że jeżeli prawdą jest zdanie Oskara Wildego, iż artyści wytwarzają typy ludzi swych epok — to dzięki Gibsonowi Stany Zjednoczone posiadać będą jeden z najpiękniejszych typów kobiety spółczesnej. Ma się rozumieć, artysta tak oryginalny znalazł wielu naśladowców — między innymi O. Cushinga z New York Heralda i Crosky’ego z Life — żaden z nich jednak nie dorównywa mistrzowi.
Taki znów O’Neil Latham znakomicie odtwarza typy irlandzkie, Dicksa zajmuje świat zwierzęcy; Greening pobudza do śmiechu charakterystycznemi postaciami handlarzy żydowskich, Fisher niezrównany jest w scenach z życia na Dalekim Zachodzie.
Irlandczyk, niemiec, murzyn, geszefciarz żydowski, niezgrabny farmer, dziki cowboy (pastuch) z Dalekiego Zachodu, to ulubione postacie humorystów amerykańskich, ze względu na komiczne właściwości językowe ich gwary oraz kontrasty w sposobie myślenia. Pozatem niewyczerpaną kopalnię humoru stanowią jeszcze pary zakochane, no i — comme de raison — kobiety wogóle.
Znana jest powszechnie swoboda, jaką cieszy się płeć piękna za oceanem. Panna bywa bez opieki rodzicielskiej na zabawach i widowiskach w towarzystwie narzeczonego lub nawet tylko dobrego znajomego, przyjmuje w domu swoich gości płci obojga, spędza z nimi wieczory, a rodzicom nie przyjdzie nawet na myśl czuwać nad temi zebraniami, nad postępkami córki. Uważana jest za człowieka, posiadającego rozum i wolną wolę, odpowiedzialnego za uczynki swoje.
Łatwo pojąć, co za obszerne pole do dowcipów i żartów stosunek taki otwiera; myliłby się wszakże ten, ktoby sądził, że dowcipy to tak grube, nizkie i brudne, jak dowcipy, naprzykład, francuskich pism humorystycznych.
Szacunek dla kobiety jest w Stanach Zjednoczonych zbyt zakorzeniony, aby dowcipy takie były tam możliwe. Objaw to może atawistyczny, pozostałość owych czasów, gdy śród pierwszych osadników, purytanów, kobieta była rzadkością, pracownicą niezmiernie poszukiwaną i potrzebną, bądź co bądź wszakże fakt pozostanie faktem, że amerykanie szanują nawet w kobiecie z gminu kobiecość jej daleko więcej od europejczyków. Nie są atoli świętoszkami. Lubią drwić i żartować na temat szeleszczących spódniczek, kosztownych kapeluszów lub wspaniałych, sztucznych włosów, a czynią to subtelnie, posiadają bowiem niezwykle rozwinięty dar obserwacji.
Pornografji nie znajdzie czytelnik w amerykańskich pismach humorystycznych. Gdyby które z nich podało choć jeden z rysunków lub żartów pornograficznych takich, jakie są chlebem powszednim pism francuskich, a nawet niejednego z naszych, to nietylko straciłoby czytelników, ale straciłoby również debit pocztowy, redaktor zaś jego znalazłby się prędko za kratą więzienną.
Cenzurą, która bardzo skrupulatnie czuwa nad obyczajnością, zwłaszcza co do pornografji, w pismach, jest poczta. Zarząd jej ma prawo nietylko odmówić pismu pornograficznemu debitu, ale nawet pociągnąć je do odpowiedzialności sądowej. Podczas pobytu mego w Chicago, w 1895 czy 96 roku, redaktor jednego z tamtejszych dzienników angielskich skazany został na 3 lata domu karnego za umieszczanie ogłoszeń, podających adresy domów schadzek, a w parę lat później pewien dziennikarz polski, założywszy polskie pismo humorystyczne, w rodzaju krakowskiego „Bociana”, dostał się pod sąd i z trudem wywinął się od kary poważniejszej. Nie zapominajmy przytem, że owa cenzura pocztowa powstała na zasadzie uchwały parlamentu, nie jest przeto samowolnym czynem zarządu pocztowego.
Te same prawa dotyczą pornograficznych kart pocztowych. Więcej jeszcze. Na kartach takich i w listach nie wolno pisać wyrażeń obelżywych. Wystarcza list taki przesłać ze skargą do urzędu pocztowego w Waszyngtonie, aby autor obelg był pociągnięty do odpowiedzialności sądowej za nadużywanie poczty.
Ale wracajmy do humoru.
Specjalne warunki rozwoju wielkich miast amerykańskich, wytworzyły w nich odrębne typy mieszkańców. Szczególniej kobiety miast wschodu i zachodu Stanów Zjednoczonych różnią się wielce. Chicagowianka jest zamiłowaną w zbytkach, prędką, przedsiębiorczą i pochopną do rozwodu. Bostonka — poważną, uczoną, miłośniczką muzyki. Filadelfijka — sensatką, ubierającą się niezgrabnie, pozującą na kwakierkę. Nowojarczanka najbardziej przypomina Europę, aczkolwiek razi europejczyka śmiałem, zimnem spojrzeniem. W mieszkance San Francisco znać wpływ rasy hiszpańskiej i t. d. Wszystkie te cechy umieją wyzyskać humoryści amerykańscy. Zwłaszcza panie z Chicago, Bostonu i Filadelfji padają ich ofiarą.
Dwie panie jadą w niedzielę rano samochodem.
Pani z Chicago. Nie.chciałabym, aby mój pastor, wielebny Rodgers, ujrzał mnie teraz na samochodzie zamiast w kościele.
Jej sąsiadka. Dlaczego nazywasz go swoim pastorem.
Pani z Chicago. Bo, widzisz, on zwykle ślub mi daje.
Gość z prowincji. Ależ, moja kochana, jak możesz znieść taki krzyk dziecka! Krzyczy już od godziny.
Pani z Bostonu. Podręcznik wychowywania dzieci wskazuje, że krzyk tego rodzaju jest naukowo uzasadniony, hygieniczny, rozszerzający płuca i wzmacniający tkanki. Niech więc dziecko krzyczy.
Odpalony konkurent. Ja nie będę mógł żyć bez pani!
Panna z Nowego Yorku. Łatwo temu zaradzić. Poproszę ojca, by dał panu posadę w swem biurze.
Ona. — Gdy jestem smutna, czytam poezje.
On. — W takim razie dla zaspokojenia głodu wystarczyłaby książka kucharska.

Jakże piękną jest przyroda! — zawołała panna.
Istotnie piękną jest! — odparł jej młodzieniec.
Ale i sztuka jest piękną — dodał po namyśle.
Spojrzawszy na puder i sztuczny rumieniec.

Ona. — Czasem zdaje mi się, że życie moje jest jednem, niespełnionem życzeniem.
On. — Czy podałaś w dzienniku ogłoszenie, że poszukujesz posady?
— A więc chcesz pan poślubić córkę moją. Jakiż jest pański stan majątkowy.
— Dziękuję. Jaknajlepszy, jeżeli otrzymam stanowisko, o które staram się właśnie.
— Jakież to stanowisko?
— Zięcia ojca córki szanownego pana.
Ona. — Jeżeli dodasz dwa do dwóch, to co z tego wyniknie?
On. — Cztery.
Ona. — Nie, bo jeżeli dodasz dwie wargi do drugich dwóch, to będzie jeden tylko całus.
Ona. — Cóż, prosiłeś ojca mego o pozwolenie?
On. — Tak, przez telefon. Odpowiedział, że nie wie z kim mówi, ale to wszystko jedno.
W Stanach Zjednoczonych przebywa do dwóch miljonów wychodźców polskich lub ich potomków, pomimo to jednak mało zajmują się nimi humoryści amerykańscy, polacy bowiem biorą tylko nieznaczny udział w życiu społecznem w Ameryce i stanowią z bardzo małemi wyjątkami, szarą, bezbarwną masę roboczą.
Już miałem zakończyć szkic niniejszy, gdy przypomniało mi się zdarzenie z życia Polaków w Ameryce, nie mające, coprawda, związku z humorem amerykańskim, nie mniej wszakże mimowoli humorystyczne.
W języku angielskim wyraz pole oznacza polaka, biegun i słup.
Otóż, pewien Polak w Chicago, nie tęgi znawca języka angielskiego, ujrzawszy w jednym z angielskich dzienników chicagoskich artykuł zatytułowany wykrzyknikiem: Down with the poles! — wyobraził sobie, że wezwanie to wojownicze znaczy: Precz z Polakami! — uznał przeto za stosowne zaprotestować na najbliższem posiedzeniu towarzystwa, do którego należał, przeciwko takiemu poniewieraniu narodowości polskiej. Z trudnością zaledwie zdołano mu wytłomaczyć, że nie chodzi tu o wyrzucenie Polaków z Chicago, lecz o usunięcie słupów telefonicznych i telegraficznych, szpecących ulice chicagoskie, tytuł bowiem artykułu: Down with the poles! znaczył w danym razie: Precz ze słupami!





BOŻE NARODZENIE W AMERYCE.

Christmas is coming!

Wesoło na ulicach, wesoło w domach, wesoło w sercach.
Boże Narodzenie nadchodzi. O business’ie nawet, o tej wiecznej gonitwie za dolarem, co im każdą chwilę w życiu zajmuje, amerykanie zapominają w dniach przedświątecznych.
Umysł ich zaprzątnięty jest całkiem sprawą ważną, kotłującą się w mózgu, odrywającą od zajęć codziennych: Co ofarować żonie, dzieciom, krewnym i znajomym? Bo nietylko najbliższa rodzina otrzymuje podarunki. Amerykanin więc spisuje, przekreśla, poprawia długą listę podarunków świątecznych. Żona jego czyni to samo, a dzieci biorą przykład z rodziców.
Jeżeli już nie podarki, to przynajmniej pięknie ilustrowane karty pocztowe i obrazki, dochodzące nieraz w cenie do kilku dolarów, z napisem: „Merry Christmas” lub w skróceniu „Merry X-mas” posłać należy krewnym i znajomym dalej zamieszkałym. Jest to święty obowiązek, to też poczta w tygodniu świątecznym dzień i noc pracuje przy zdwojonej liczbie urzędników, listonosze uginają się pod ciężarem toreb naładowanych kartami, listami i paczkami.
Ulice przepełnione, olbrzymie sklepy, bazary, w których dostać można wszystkiego, zacząwszy od mięsa i jarzyn, a skończywszy na biżuterji i bronzach, zamykające zwykle podwoje swe o godz. 6 wieczorem, otwarte są przed świętami do godz. 10-ej i 11-ej w nocy. Miljony dolarów przechodzą z rąk do rąk, najkosztowniejsze zabawki, stroje, książki, meble, fatałaszki znajdują nabywców. Nic nie jest zbyt drogiem dla amerykanina w tym czasie.
Korzystają z tego przekupnie, zwłaszcza fabrykanci cygar.
Bo co dać przyjacielowi, mężowi, narzeczonemu, koledze, jeżeli nie pudełko cygar, gdy lubi palić, a szanujący się amerykanin bez cygara się nie obejdzie, chyba, że zapisał się do bractwa wstrzemięźliwości. Takich jednak nie wielu jest jeszcze. Fabrykują się więc specjalne cygara gwiazdkowe o pięknym kolorze — nakrapiane kwasem, by owe plamki żółte, tak przez amatorów cenione, uwydatniły się na cygarach — o pięknych etykietach, ułożone w pudełkach z jaskrawemi obrazkami i szumnemi napisami w języku hiszpańskim, jak: Vuelta abajo, Flor de Habana, Los mas aromaticos de Cuba, Reina preciosa i inne.
Wszystko to imponuje kupującemu. Rozczarowanie następuje dopiero po zapaleniu takiego cygara. Ale mniejsza o to, darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy. Amerykanin jest filozofem w takich razach. Co najwyżej, — odwdzięczy się na rok przyszły takim samym liściem kapusty. Tymczasem wszyscy się cieszą.
Niemcy wprowadzili do Ameryki zwyczaj przystrajania choinki. Na ulicach przeto i na pustych placach całe lasy świerków i sosen, sprowadzanych wielkiemi jeziorami z puszcz Wisconsinu i prowincji kanadyjskich. Bardziej konserwatywni amerykanie zwyczaju tego nie przyjęli. Zadawalniają się gałązkami oraz wiankami z liści jemioły; zwyczaj starogermański, dotychczas zachowany w Anglji, skąd przywędrował z pierwszymi pielgrzymami purytanami na ląd amerykański. Gdy dzień świąteczny nadchodzi, we wszystkich oknach zjawiają się owe wianki z jemioły. Poznać po nich domy chrześcijańskie.
Gałązka jemioły cieszy się w dniu Bożego Narodzenia szczególnemi względami młodzieży. Bo też nadaje prawo wyjątkowe: Jeżeli pod taką gałązką panna stanie, może być bezkarnie przez chłopca wycałowaną. Chłopcy więc zawieszają gałązki nad drzwiami lub na żyrandolu w środku pokoju bawialnego i czyhają na swe ofiary, jak pająki na muchy. Gdy pająk niczego, to często się zdarza iż muszka zastawionych sieci nie widzi — rozmyślnie. Jeżeli naodwrót, mucha brzydka i stara, chłopcy udają, że zajęci czem innem, nie widzą ofiary, co się im dobrowolnie w sidłach nadstawia.
Santa Claus is coming! woła dziatwa z radością, bo rozkoszna to dla dziatwy postać, ów Santa Claus, którego prototypem miał być św. Mikołaj (St. Nicolaus — stąd Claus). Odziany w kożuch kryty purpurowym aksamitem, obramowany białem futerkiem, w kołpaku z tego samego materjału, pędzi brodacz siwy sankami w szóstkę reniferów zaprzągniętemi, po przestworach niebieskich w noc mroźną Bożego Narodzenia. Za pasem ma rózgi dla niegrzecznych dzieci, a w saniach cały skład zabawek prześlicznych, najróżnorodniejszych.
Z kominów się kurzy, bo na dworze zimno, ale Santa Claus nie zważa na to. Zatrzymuje sanki nad domem, wyładowuje zabawki i rózeczki. A tam na dole w pokojach, u kominków wiszą już rzędem pończoszki lub stoją trzewiczki różnej wielkości. Wszedł Santa Claus kominem do domu i napełnia pończoszki lub trzewiczki uśpionej dziatwy. Odszedł, cisza w domu.
Różowy brzask poranku rozprasza cienie nocy. Dzień Bożego Narodzenia nadszedł. Dziatwa zrywa się z łóżeczek i spieszy do kominków.
— Czy Santa Claus nie zapomniał o nas?
Nie, nie zapomniał, bo oto przy kominku lalki, bębenki, strzelby, gry rozmaite, książki pięknie oprawne, mebelki... gdzieniegdzie rózeczka.
Dzieci wierzą, że im to ów staruszek siwobrody, co w renifery po śnieżnych obłokach jeździ, dla uczczenia dnia Bożego Narodzenia zostawił.
Niewinne złudzenie! W obecnych jednak, trzeźwych czasach i to złudzenie znajduje przeciwników.
— Niepotrzebne — powiadają — po co dzieci poić zabobonami!
W niektórych więc szkołach amerykańskich nauczyciele i nauczycielki kładą dziecinom w główki, co to za głupstwo wierzyć w ową baśń o starowinie, tłukącym się w noc przedświąteczną po przestworzach niebios. Bardzo to rozsądnie, bardzo trzeźwo, nieprawdaż?
Cały dzień dzieciarnia zajęta jest zabawkami swemi. Z mieszkania do mieszkania, z domu do domu biegnie, by się pochwalić darami i zobaczyć, co sąsiedzi dostali. Czeka przytem niecierpliwie wieczora, bo wieczorem bankiet: Christmas dinner z nieodzownym indykiem z borówkami i pudyngiem. Po wieczerzy zabawa, tańce. Chłopcy wysilają się na fortele, by nadobne tancerki pociągnąć pod gałązkę jemioły.
W amerykańskich kościołach katolickich odbywa się w noc Bożego Narodzenia, jak i u nas, nabożeństwo nocne, ale bez owych pieśni serdecznych, co nam tak głęboko w duszy tkwią od dzieciństwa. I owej uroczej wieczerzy wigilijnej, amerykanie nie znają. Polacy jednak amerykańscy zwyczaj prastary, z ojczyzny wyniesiony, zachowali święcie.
Gdy więc z pierwszą gwiazdką na niebie, w dzień wigilijny do wieczerzy siądziemy i najbliżsi sercu naszemu opłatek z nami przełamią; bądźmy pewni, że i tam, hen za oceanem, rodacy nasi opłatkiem poświęcanym łamać się będą i tak jak my za tych, których stracili, łzę żalu uronią...
A gdy w świątyniach naszych odezwie się pieśń odwieczna:

Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan niebiosów obnażony:

to echo jej popłynie przez lądy i morza i zagrzmi przygłuszonemi tęsknotą dźwiękami w łonie latorośli od pnia macierzystego oderwanej...




CAKE-WALK.

Coraz częściej wyraz ten dziwny, oznaczający dosłownie spacer o ciastko, pojawia się na łamach pism zagranicznych.
I u nas już kilkakrotnie wspomniano o nim nieśmiało.
Skąd rodem ten dziwoląg, czem jest w istocie!
A więc rzecz tak się przedstawia:
Przed kilku laty na scenach tinglów amerykańskich pojawili się piosenkarze murzyńscy z ogromnym repertuarem pieśni, noszących ogólne miano coon songs (coon — szop, ulubiona zwierzyna murzynów, song — pieśń).
Pieśni te, zrodzone w osadach murzyńskich Florydy, Wirginji, obu Karolin, Luzjany, Kentucky, Arkansasu i Teksasu — dzikie, naiwne, czasem smutne, czasem zabawne, a zawsze pełne jakiejś siły żywiołowej, nieokiełznanej i melodji oryginalnych, śpiewane w żargonie dziwacznym — zachwyciły publiczność tinglową, przesyconą już sentymentalnemi piosenkami angielskiemi, błazeństwami komików irlandzkich i odwiecznym dżigiem.
Coon songs — rozleciały się niebawem od Nowego Jorku do San Francisco, od St. Louis do Sitki w Alasce, zyskując wszędzie oklaski, gwizdania (także sposób amerykański wyrażania zadowolenia) i popularność.
Śpiewano je na ulicach, bębniono na fortepianach po domach prywatnych, a nawet osławiona „Armja Zbawienia” zastosowała je do swych pień religijnych.
To powodzenie murzyńszczyzny zniewoliło sprytnych przedsiębiorców do przeniesienia na północ innej specjalności czarnych obywateli południa. Za pieśnią przywędrował taniec, coon songs dopełniono przez cake-walk, spacer o ciastko.
Na zebraniach murzyńskich wielkie ciastko, coś nakształ tortu, stanowi nagrodę dla pary najlepiej tańczącej. We krwi jednak ludzi, którzy od kilku zaledwie pokoleń zetknęli się ze światem cywilizowanym, których niedalecy przodkowie zamieszkiwali jeszcze ponure puszcze Czarnego lądu i uprawiali tam tańce rytualne lub wojenne, raczej do podskoków zwierza, niż do tańca, w naszem pojęciu, podobne — zbyt jeszcze wre dzikość natur pierwotnych, nieokiełznanych, oraz bezwiedne naśladownictwo ruchów i obyczajów przodków — aby mogły ich zadowolić w tańcu ruchy powściągliwe, harmonijne, zaokrąglone, potoczyste: walców, polek, kontredansów, lansierów, polonezów.
Z drugiej strony styczność ze światem cywilizowanym, pragnienie naśladownictwa ludzi białych, pociąga murzynów do zastosowania sposobu tańczenia amerykańskiego, a raczej europejskiego.
I oto z zetknięcia tych instynktów i obyczajów pierwotnych z cywilizacją powstał ów taniec dziwny, rażący, zwany cake-walkiem.
Jest w nim trochę walca, trochę polki, trochę kontredansa, trochę poloneza, a zarazem dużo ruchów i skoków małpich, dużo wyginań i gestów przypominających lubieżny, namiętny, a tak bardzo nieprzyzwoity taniec bajader — danse du ventre.
Tańczący ustawiają się parami i defilują w skocznym marszu, przy dźwiękach muzyki głośnej, dziwacznej, w której trąby i bębny odgrywają rolę przeważną, poczem każda z par występuje oddzielnie, produkując łamańce najdziwaczniejsze przy zadzieraniu nóg, przechylaniu w tył głowy, wystawianiu naprzód brzucha i naśladowaniu rękoma ruchu łap psa służącego.
Każda para przytem stara się o wymyślenie nowej figury tańca, sceny mimicznej śród skoków i przeginań. Tancerka np. upuszcza chustkę. Podążający za nią tancerz podnosi zgubę, zdejmuje z głowy cylinder i zawiesiwszy chustkę na lasce lub położywszy na cylindrze, oddaje ją, skacząc, właścicielce, za co otrzymuje od niej rękę i tańczą już razem. To znów tancerz wskazuje śród tańca towarzyszce, że rozwiązało się jej sznurowadło u trzewika, klęka więc i prosi, aby mu je zawiązać pozwoliła. Tancerka zbliża się, tańcząc, stawia nogę na kolanie proszącego i oto sznurowadło zawiązane, a w nagrodę taniec wspólny.
Ta gra mimiczna jest nieraz pełna naiwności oryginalnej, taniec jednak, przy którym się odbywa, tak razi dzikością, ruchami szorstkiemi, ostremi, dziwacznemi i nieprzyzwoitemi, że naśladownictwo jego w Europie zdawałoby się wyłączonem. A jednak, zawędrował już do Paryża, stał się tam nouveauté du jour, wyparł walce i polki!
Być może, iż amerykańscy „profesorowie” tańca (bo w Ameryce są nawet „profesorowie” czyszczenia butów) uszlachetnili, ogładzili go trochę, być atoli również może, iż zblazowanym, przerafinowanym francuzom podobały się właśnie te skoki murzyńskie w pierwotnej swej formie, że na nerwy stępione podziałała właśnie ta dzikość i lubieżność nieokrzesana, jak niedawno gra aktorów japońskich — dość, że cake-walk zatacza w towarzystwie paryskiem kręgi coraz szersze i niezadługo zapewne przekroczy mury Paryża, sięgnie do granicy i zjawi się u nas.
Czyżby?
Ha, Paryż dotychczas nie przestał być dla nas Ville lumière, władcą niepodzielnym w dziedzinie mody. Co on rozkaże, to święte.
A właśnie zachorował na modę tańca murzyńskiego: cake-walku!
I zdaje mi się, że słyszę już grzmiące dźwięki muzyki murzyńskiej, że widzę panie nasze i panów w podskokach małpich na lustrzanych taflach posadzek.
A polonezy, mazurki, krakowiaki, kujawiaki?
Niezadługo zapewne przypadną w udziale — mydlarzom.
To tańce tak banalne!
U nas każdy chce być oryginalnym — naśladując innych.





Amerykanin w Warszawie.
Z notatnika globetrottera.

Warszawa, dnia...

Poznałem bardzo ujmującego literata.
— Przepraszam za pytanie — rzecze — ale z wymowy wnioskuję, że pan jesteś cudzoziemcem, na żaden jednak sposób odgadnąć nie mogę, do jakiej się pan narodowości zalicza?
— Jestem yankes, czystej krwi yankes.
Przez chwilę patrzał na mnie ze zdumieniem.
— Jenki, to znaczy amerykanin. Pozwól więc pan, że się panu dobrze przypatrzę, bo po raz to pierwszy zdarza mi się widzieć amerykanina, mówiącego po polsku.
— Patrz pan, — powiadam — bo gdybym mógł, to i ja posadziłbym siebie na przeciwko siebie i patrzałbym na siebie z prawdziwą ciekawością, a zarazem z ukontentowaniem, że wasz śliczny, mocny i bogaty język przyswoić sobie zdołałem.
— I gdzie to? tu, w Warszawie?
— Bynajmniej, w Ameryce.
— Czy to być może? — i rozciekawiony wyjmuje papierośnicę z kieszeni.
— Może pan zapali?
Podziękowałem, gdyż nie mogę jakoś podniebienia mego i płuc przyzwyczaić do tych gwoździ trumiennych (coffin nails).
— Mój złoty panie, — ciągnie mój znajomy — opowiedz mi, jak to się stało, żeś się w Ameryce tak dobrze po polsku nauczył?
Zastanowiło mnie wyrażenie: „Złoty panie” bo choć my, w Ameryce, wciąż tylko o złocie myślimy, to jednak nikomu do głowy jeszcze nie przyszło owego drogocennego kruszcu w tytułach używać. Tutaj jednak mówi się nietylko złoty, ale nawet djamentowy panie, co ma oznaczać już najwyższy stopień uniesienia wywnętrzającej się przyjaźni, a co podobało mi się bardzo, bo świadczy, że polacy praktyczniejsi są w ocenie tej zalety od nas, obliczających wszystko na dolary i centy, ale piszących nawet w listach miłosnych okólnikowo: dear lub dearest.
— Jakim sposobem nauczyłem się w Ameryce mówić i pisać po polsku? Oto tak: Pojawił się przekład trylogji Sienkiewicza, przeczytałem go z zapałem. Przybył Paderewski, zachwyciła mnie gra jego. Przy tej sposobności dowiedziałem się, że i Chopin jest polakiem! Braci de Reszke brałem zawsze za francuzów, gdy tymczasem okazało się, że i oni są polakami. Pani Modjeska, lub, właściwiej mówiąc, pani Modrzejewska, jest także waszą rodaczką. Imiona dwóch waszych rodaków zapisane są zaszczytnie w dziejach naszej walki o niepodległość. Ale już najbardziej podziałało na mnie „Quo vadis?”. Gdy czytałem ów niezrównany utwór, odtwarzający tak okropnie i wspaniale walkę pogaństwa z chrześcijaństwem, poraz pierwszy wyrwało mi się westchnienie: Gdyby to umieć po polsku!
Pewnego dnia spotkałem w Nowym Jorku człowieka, który powiedział mi, że jest polakiem. Skierowałem rozmowę na „Quo vadis?” i dowiedziałem się z niej, że jeżeli polacy zachwycają się genjalnem odtwarzaniem przez Sienkiewicza przeszłości, to niemniej zachwyt w nich budzi cudowny język dzieł tego wielkiego pisarza. Poraz drugi westchnąłem:
— Oby to umieć po polsku.
Rozmowa z inteligentnym polakiem sprawiła mi wielką przyjemność, podałem mu swą kartę wizytową. Odwzajemnił się. Ujrzałem nazwisko: Brzeszczotowski. Próbowałem przeczytać — napróżno.
Nie mogłem wytrzymać. Zapomniałem o cudownym języku Sienkiewicza i zawołałem mimowoli:
— Panie, czy pan potrafi swe nazwisko przeczytać?
— Jakto — odpowiada — moje własne nazwisko rodowe?
— Przyznam się, że połamałbym sobie język przy tej czynności.
Spojrzał na mnie z pogardą czy politowaniem, wyjął ołówek z kieszeni i napisał:
— Bjashchotovski.
Can you read it? — spytał.
Certainly! — zawołałem, przyjrzawszy się napisowi, i odczytałem go biegle.
— A jakże język pański, połamał się?
— Nie! — odparłem ze śmiechem.
— Pozwól więc pan powiedzieć sobie, że miljony panu podobnych obywateli amerykańskich zapominają przysłowia: „Kto zna dwa języki — ma dwa rozumy.”
— To znaczy, że mam nabyć waszego polskiego rozumu.
— Dlaczego nie? Nie śmiałbyś się pan wówczas z nazwisk, których wymówić nie potrafisz, nie wymawiałbyś Sienkiewitz, Padriuski, nabyłbyś łatwości nauczenia się innych języków, bo nasz jest tak obfity w dźwięki, że nawet z waszem the łatwiej sobie radę dajemy niż inni, w końcu mógłbyś pan czytać „Quo vadis?” w oryginale.
Podobał mi się ten speech pana Brzeszczotowskiego. Jeżeli mister Curtin nauczył się po polsku, to i dla mnie chyba będzie to możliwe — pomyślałem — no, i zrobiłem sobie sport z nauki waszego języka. Jak pan widzisz, osięgnąłem rekord jaki taki.
— Doskonały, świetny! — zawołał literat.
Pochlebił mi ten wykrzyknik rodowitego warszawiaka.




Dnia...

Warszawa — miasto wspaniałe. Śmiało postawić je można w rzędzie najpiękniejszych miast Europy. Ruch na ulicach do późnej nocy olbrzymi. Szczególniej podziwu godna wielka liczba powozików jedno i dwukonnych, które tu nazywają dorożkami. Wyraz ten, pochodzący od rzeczownika droga (road), według mnie jest przestarzały. Droga w mieście nazywa się przecież ulicą (street), właściwiej przeto byłoby nazwać powoziki te „uliczniczkami”.
Nie mam słowniczka pod ręką, by się przekonać, o ile wyraz ten jest uzasadniony.
Ruch na ulicach Warszawy nie wywołuje, rzecz szczególna, brudu lub nieładu. Wszystko idzie tu, jak w zegarku, a ulice są tak przykładnie czyste, że w porównaniu do nich ulice Nowego Jorku lub Chicago wyglądają, jak istne śmietniki. (Niechby wyrażenie to przedostało się do dzienników amerykańskich! Miałbym się z pyszna, jak mówi mój przyjaciel — literat).
Warszawiacy — to ludzie bardzo systematyczni. Gdy idzie który za interesem, to jak na spacer, baczy przytem na to, by się ukłonić lub odkłonić spotykanym znajomym przez zdjęcie kapelusza szerokim ruchem ręki. Trzeba widzieć, by uwierzyć jak są pod tym względem skrupulatni.
Wszyscy noszą laski. Na co używają tych narzędzi (implements), tego nie wiem, bo się nie podpierają niemi, a bronić się nie mają przed czem. My przynajmniej nosimy w kieszeniach biodrowych (hip pockets) rewolwery, ale u nas to jest koniecznością, w takim np. kraju pułkowników (Kentucky), w Texas, Arizonie lub terytorjum indyjskiem, gdzie o wymianę zdań nie trudno, a sześciostrzałowiec (sixhooter) jest najlepszym argumentem.
W cukierniach, przypominających kawiarnie nowojorskie, spotyka się nawet podczas godzin biurowych, sporo ludzi, czytających dzienniki. Skąd oni biorą tyle czasu? Zazdroszczę im.
Nie śpieszy się im jakoś. Żyją bardzo wygodnie. Jedzą wolno, przebierając w potrawach, to też narodowa nasza choroba (dyspepsja) jest u nich mało znana.
Niewiasty ich są śliczne. Tyle krain przewędrowałem, a nigdzie tylu i tak ładnych kobiet nie zdarzyło mi się widzieć. Moje rodaczki wyłączam. To się im należy.
Wdzięk warszawianki mają naturalny, a taki przedziwny, ubiór nie przesadzony, a taki szykowny. Szkoda tylko, że naszych amerykańskich bucików nie znają. Pomimo to zachwycam się niemi ogromnie.
Paryżanka — to róża: nadstawia się, by ją uszczknąć. Kolce jej mało kolą. Warszawianka — mimoza: stula listki przy dotknięciu.
Pod wpływem pewnej chwili, której wolę nie opisywać, zrobiłem ten aforyzm i przyznam się, że jak na trzeźwo myślącego amerykanina, jest trochę za sentymentalny. Widocznie kraj ten zaczyna oddziaływać na mnie.




Dnia...

Szedłem ulicą z przyjacielem moim, literatem, gdy podbiegł ku niemu młodzieniec jakiś, rzucił mu się w objęcia i nuż całować go, jak kobietę:
— Kopę lat, kopę lat nie widziałem cię! — wołał.
Wiem, że kopa znaczy sześćdziesiąt, ze zdziwieniem więc patrzałem na nich, bo obaj razem kopy lat nie liczyli. Jakże więc mogli nie widzieć się lat sześćdziesiąt. Dowiedziałem się następnie, że to tylko taki sposób mówienia; tymczasem atoli, przyjaciel mój, uwolniwszy się z objęć nowoprzybyłego, rzecze:
— Przedstawiam ci mego przyjaciela, amerykanina, mister Jenkinsa.
Nie miałem jeszcze czasu słowa przemówić, dotknąłem tylko ręką kapelusza, jak to jest u nas w zwyczaju, a już nowoprzybyły woła:
— Co ta małpa kapelusza nie uchyli?
Mój przyjaciel zmieszał się bardzo.
Mister Jenkins doskonale rozumie po polsku — powiada.
Nowoprzybyły sponsowiał.
— Przepraszam pana, przepraszam! — zawołał, ściskając mi rękę — to tylko taki sposób mówienia. Nie chciałem pana obrazić.
I dobrze uczynił, bo już szykowałem się, by surdut zrzucić, rękawy zakasać i zaraz na miejscu sztuką bokserską, po amerykańsku, sprawę załatwić.
W Europie do takich spraw potrzebny jest koniecznie palaver sekundantów, szable, pistolety, lekarz, powozy, ukłony. Cały obrządek. U nas krótko, węzłowato, na miejscu. Sposób wykonania inny, wynik ten sam.
Tutaj mówi się: zadosyćuczyniłem honorowi, u nas: sprawiłem lanie (licking). Wszystko jedno.
Chciałem był nowo przybyłemu odpowiedzieć, zanim jednak zdążyłem, już się ulotnił. Pomyślałem sobie:
— Ciekaw jestem, czy nazwałby mnie małpą, gdyby wiedział, że rozumiem po polsku?




Dnia...

Byłem w biurze mego przyjaciela. Tutaj podobno wielu literatów w biurach pracuje, by na utrzymanie zarobić. Miał tam godzinkę tylko przepędzić, bo się na resztę dnia uwolnił, prosił więc, abym zaczekał. Nie śpieszyło mi się nigdzie, to też uczyniłem zadość jego żądaniu. Minęła wreszcie zapowiedziana godzina, skrócona do połowy.
— Czy wy tak zawsze pracujecie? — spytałem, gdyśmy wychodzili.
— Jak to pan rozumiesz?
— Oto tak: co chwila ten lub ów z urzędników składa pióro, wyjmuje z kieszeni czy szuflady papierosa, przedmuchuje cygarniczkę, nakłada go i zapala, rozmawiając przytem z towarzyszami, a woźny przechadza się od jednego do drugiego, przynosząc szklanki z herbatą, albo zabierając opróżnione. Czy to pana nie razi?
— Bynajmniej. To u nas jest przyjęte.
— W takim razie u was raj w biurach!
— Więc pan chciałeś, aby urzędnik kamieniem przez dziewięć godzin siedział i nie miał prawa zapalić nawet papierosa?
— Najpierw nie dziewięć godzin, bo macie przerwę na śniadanie, a potem, choćby nawet i dziewięć godzin bez przerwy siedzieć przyszło, to ja tę rzecz tak pojmuję: Przyjmując urzędnika, kupuję od niego towar, jaki ma do sprzedania, a towarem tym jest praca jego, od godziny 9-ej zrana do 6-ej wieczorem, przypuśćmy. On mi ten towar sprzedaje dobrowolnie, a ja zań płacę, mam przeto zupełne chyba prawo wymagać, by był jaknajlepszy.
— Eh, to u was w Ameryce tak rozumują, kierując się bezwzględnością i robią z ludzi niewolników.
— Bynajmniej. Rozumieją tylko, że time is money i że business in business hours, to też owych robót wieczornych, o których wspominał mi pan kilkakrotnie, u nas nie znają.
— Nam za to oddzielnie płacą.
— Tem gorzej. Bo z jednej strony liczycie zawsze na owe roboty wieczorne i musicie często po kilkanaście godzin dziennie w biurze przesiadywać, z drugiej strony pryncypałowie wasi (u nas się mówi: bossowie) mają wiecznie zmęczonych i wycieńczonych pracowników. Czy wobec tego nie lepszym jest nasz system amerykański: Więcej płacić za pracę, ale też więcej wymagać, krócej pracować, ale też nie stracić minuty napróżno podczas tej pracy?
— Robicie z ludzi maszyny. Zabijacie się o dolara. U nas, dzięki Bogu, tego jeszcze nie potrzeba. Czas — tani.
— W Chinach — jeszcze tańszy. Ale ja sądziłem, że Warszawa to nie Chiny.
I byłby się mój przyjaciel ze mną pokłócił, gdyby nie to, że zaprosiłem go na śniadanie.
Tu dopiero poznałem serdeczność i gościnność polską, bo nietylko, że interes, dla którego był się uwolnił z biura, odłożył do dnia następnego, aby mi tylko towarzystwa dotrzymywać, ale nawet przetrzymał mnie na owem śniadaniu do godz. 9-ej wieczorem.
Okazało się, że jest człowiekiem zamożnym, bo gdy ja ograniczyłem się na wydaniu około dziesięciu rubli, on zapłacił chyba ze trzydzieści za trunki najrozmaitsze, a jeszcze chciał stawiać i wciąż wykrzykiwał:
— Pal djabli ratę, pal djabli Baumzwajga (zapewne także sposób mówienia), kiedy hulać, to hulać!




Dnia...

Nie zdarzyło mi się nigdy u nas zauważyć, aby pisma tygodniowe lub miesięczne traktowały lekceważąco prasę codzienną. Uważałyby to za śmieszność, bo już sam fakt, że redakcja pisma tygodniowego ma cały tydzień do namysłu, gdy tymczasem pismo codzienne pracuje niemal w takt klucza telegraficznego, dzień i noc, bez odpoczynku i bez czasu nieraz dla zgłębienia wiadomości podanych, wystarcza, zdaje mi się, dla czytelnika inteligentnego, by pojął, że pismo takie nie może być porównane do tygodnika lub miesięcznika, tak pod względem wykonania technicznego, jak i głębokości artykułów, a nawet wytworności języka.
My, amerykanie, rozumiemy to dobrze i, pomimo wszystkich usterek dzienników naszych, uważamy je za podstawową, najistotniejszą część prasy dzisiejszej.
Na kongresie prasy, który odbył się podczas wystawy chicagoskiej, pewna dziennikarka wygłosiła aforyzm bardzo trafny:
— Dziennik — to uniwersytet biedaka.
U nas tak jest istotnie. A tygodniki i miesięczniki rozwijają to, nad czem dzienniki czasu tracić nie mogą.
Każdy spełnia swą misję, jeden jest dopełnieniem drugiego i w tym duchu właśnie pracuje dziennikarstwo nasze amerykańskie.
Tutaj natomiast poważne rzekomo pisma tygodniowe uważają sobie za obowiązek odzywać się lekceważąco o prasie codziennej i lekceważenie to uważane jest jako dowód wyższości umysłowej, jako coś koniecznego, by tygodnikowi ton właściwy nadać. Na mnie sprawia to wrażenie młynarza, pogardzającego farmerem, którego zboże w swym młynie miele.
Przybyłem do Warszawy w chwili, gdy opłakiwano śmierć pewnego zasłużonego dziennikarza. Jedno z pism tygodniowych przypomniało przy tej sposobności cały szereg ludzi utalentowanych, którzy zgaśli przedwcześnie, poświęciwszy się dziennikarstwu, i nazwało ich zmarnowanymi przez dziennikarstwo talentami.
U nas, przeciwnie, talenty wyrastają na niwie dziennikarskiej i mamy im za zaletę, gdy poświęcą się dziennikarstwu, przyczyniając się do jego ulepszenia. U nas nie ubolewa się nad reklamą, która pod formą taką czy owaką istnieje od czasów niepamiętnych. Uspakajamy się pod tym względem zasadą, wygłoszoną przez Abrahama Lincolna, że pewna część ogółu daje się zawsze obałamucać, cały ogół może być przez pewien czas obałamucany, obałamucać jednak wszystkich i zawsze — niepodobna.
Nauczyliśmy się zło konieczne w dziennikach odróżniać od rzeczy pożytecznych, dzięki którym dzienniki stały się istotnie „uniwersytetem biedaka” i radzi jesteśmy, gdy ludzie uczeni lub utalentowani do nas się przez łamy dziennika odzywają. Cenimy ich tem bardziej.
W Warszawie, jak widzę, nazywa się to marnowaniem talentów. By Jove!
A na ludzi, którzy na tem stanowisku polegli, wskazuje się i mówi:
— Patrzcie, do czego ich to wstrętne dziennikarstwo doprowadziło!
Ja, natomiast, jako amerykanin, uchylam przed niemi czoła bez żadnych zastrzeżeń i z tem większą sympatją spoglądam na dziennikarzy. Spoglądam na nich, jak na żołnierzy, którzy, widząc dokoła poległych towarzyszy, idą pomimo to wciąż naprzód i naprzód. Spełniają swój obowiązek, a za śmierć ich przedwczesną odpowiedzialnem jest chyba społeczeństwo.




Dnia...

Najdłuższą w Warszawie jest ulica Marszałkowska. Gmachy przy niej wspaniałe. Na jednym z nich ustawiono, nie wiem dlaczego, kamienny posąg kobiety, dającej nurka. Ilekroć tamtędy przechodzę, jestem pod wrażeniem, że ów posąg właśnie w tej chwili zamiar swój wykona i na głowę mi spadnie.




Dnia...

Widzę, że mój przyjaciel nie jest wcale tak zamożny, jak sądziłem poprzednio. Był dzisiaj u mnie.
— Jestem goły, jak święty turecki, a do pierwszego jeszcze daleko — powiada.
W Turcji nie byłem jeszcze, nie wiem więc, o ile przysłowie to jest uzasadnione, tutaj jednak oznacza, że się jest bez pieniędzy.
Co się zaś tyczy owego pierwszego, to okazuje się, że w tym kraju urzędnicy otrzymują zapłatę co miesiąc.
— U nas — odpowiadam na to — urzędnicy płatni są niemal wszędzie tygodniowo lub dwa razy na miesiąc i sądzę, że to sposób daleko wygodniejszy.
— Być może, ale jakże obliczacie się w takim razie, jeżeli urzędnika z biura wydalają? Tutaj wypłaca mu się trzymiesięczną pensję.
— Bardzo to wygodne dla urzędnika. U nas inaczej. Gdy urzędnik stanie się niepotrzebny w biurze, powiada mu się: Idź pan do kasy, odbierz, co ci się do dnia dzisiejszego należy, i good bye!
— Jakto! wydalacie ludzi bez żadnego wypowiedzenia, bez dania im możności wyszukania sobie innego stanowiska?
— To już ich rzecz.
— W takim razie urzędnik nie jest pewny u was dnia, ani godziny!
— Owszem, jeżeli umie pracować.
— Ależ pracodawca może nadużywać swej władzy i wydalać ludzi dla powodu ladajakiego!
— Tak się panu zdaje. Pracodawca przecież nie wynajmuje ludzi dla zabawy, lecz dlatego, że mu są potrzebni. To jedno. Człowiek niezawsze jest tym, za kogo się przedstawia. Po pewnym czasie dopiero poznać można wartość jego rzeczywistą. Nowa miotła lepiej zamiata, niż stara. To drugie. Co za stosunek istnieć może między pryncypałem a urzędnikiem, który wie, że za trzy miesiące straci miejsce? A jeżeli pryncypał nie chce, by mu taki urzędnik szkodził, to z jakiej racji ma mu płacić trzymiesięczną pensję naprzód? To trzecie.
— Wszystkie te rozumowania amerykańskie — powiem otwarcie — są dzikie i wykazują, jak mało macie miłosierdzia.
— Podług mnie zaś, wy macie zanadto miłosierdzia, a raczej czułostkowości. Kiedy business — to business. My wychodzimy z zasady: help yourself. Jeżeli pan sam sobie nie dopomożesz, nikt ci ręki nie poda. Skutkiem tego niedołęgów u nas tak mało. Skutkiem tego każdy oszczędza. Skutkiem tego tyle u nas kas oszczędności i pożyczkowych. Skutkiem tego tyle towarzystw wzajemnych ubezpieczeń. Niema prawie obywatela, któryby nie ubezpieczył siebie i rodziny na życie, a ruchomości swych od ognia. U was mówi się o śmierci, jako o strasznem nieszczęściu, u nas, jako o nieubłaganej konieczności. Nie widziałem u nas wdowy, rozpaczającej u zwłok męża w przewidywaniu nędzy; nie widziałem ludzi, jęczących i wyrywających sobie włosy na widok palącego się dobytku.
— I to wszystko dlatego, że wydalacie urzędników i robotników z dnia na dzień? Gadaj pan zdrów!
— Chory przecież umysłowo nie jestem.
— Ah, bierzesz pan dosłownie. To tylko taki sposób mówienia. Chciałem powiedzieć, że niemożebne jest, aby wszystkie te skutki wywołane zostały przez zwyczaj wydalania urzędników bez odszkodowania.
— Bezwątpienia. Ale zwyczaj ów jest jednym z objawów zasady: pomagaj sam sobie, zasady, która daje nam tylu dzielnych, a co ważniejsze, samodzielnych ludzi, która dziś...
— U nas tego też nie brak. Przyznam się, że wolę nasze porządki!
Nie mogliśmy porozumieć się w żaden sposób. Mój przyjaciel trwał uparcie przy swojem, a ja przy swojem także. Poszliśmy w końcu obaj odwilżyć gardła do handelku (doskonała w Warszawie instytucja).




Dnia...

W samym środku miasta znajduje się uroczy park, noszący nazwę ogrodu Saskiego. Warszawiacy przezwali go swoim salonem, bo tam najchętniej spotykają się w dni świąteczne po nabożeństwie dla pogawędki i przejrzenia strojów uroczych niewiast swoich. Byłem w tym parku kilkakrotnie za dnia, dzisiaj zaszedłem wieczorem. Co za niespodzianka!
Dokoła miljonowe, wspaniale oświetlone miasto, a tutaj noc czarna, ciemności prawie niezgłębione. Gdzieniegdzie tylko przyćmione (snadź umyślnie) światełko latarni nafcianej oświetla tajemniczo krąg niewielki, jak motyl świecący w dalekich lasach Ameryki południowej. I w jednej chwili przenosisz się na skrzydłach fantazji do puszcz odwiecznych. Zapominasz o wielkiem mieście, o cywilizacji, o świetle elektrycznem. I zdaje ci się, że zamiast parasola masz karabin w ręku, i nasłuchujesz, żali nie odezwie się gdzie w blizkości pomruk pantery lub wycie kojotów; i ochota cię bierze rozpalić wielkie ognisko, siąść przy niem i dumać o pięknej, dalekiej Warszawie!
Co za kontrast i co za pomysłowość!




Dnia...

Zapominam wciąż o tem, że na kontynencie europejskim mężczyzna powinien kłaniać się znajomej kobiecie, nie czekając, by go do tego upoważniła. Miałem dziś z tego powodu nieporozumienie.
Przed kilku dniami przyjaciel mój przedstawił mnie swej narzeczonej. Bardzo miła panienka, jak wszystkie warszawianki. Mówi nawet trochę po angielsku; to też używała wszelkich wysiłków, by rozmówić się w rodzinnym moim języku, pomimo, że jest jej wiadomem, iż ja władam językiem polskim. Potrafiłem ocenić tę grzeczność uprzedzającą i słuchałem z cierpliwością przykładną. Cieszyła mnie przy tem okoliczność, że — o ile zmiarkować mogłem — nikt z licznych gości, obecnych w cukierni, gdzie zawarliśmy znajomość, nie rozumiał naszej rozmowy, bo moja znajoma, mówiąc bardzo głośno, zwracała powszechną uwagę i mogłaby łatwo stać się przedmiotem niewczesnego żartu ze strony jakiego brutala, znającego język angielski.
Rozmawialiśmy tak z godzinę, a potem zostałem zaproszony na herbatę i spędziłem wieczór nader przyjemnie.
Dzisiaj spotykam moją miss z jej szanowną matką. Zapominam, że jestem w Warszawie, spoglądam im śmiało w oczy, by mi dały prawo do ukłonu, a one, patrząc gdzieś w dal, przechodzą tuż koło mnie, jak gdyby wcale mnie znać nie chciały.
Odczułem to dotkliwie. Na szczęście znam cukiernię, w której mój przyjaciel przebywa całemi godzinami. Pobiegłem tam wieczorem.
Tak był zajęty czytaniem jakiegoś pisma, (ciekaw jestem, jak może dziennikarstwo warszawskie rozwijać się należycie, gdy tylu ludzi ma czas odczytywać wszystkie pisma w cukierniach), że musiałem dotknąć go, by zwrócił na mnie uwagę. Podał mi zimno rękę.
— Miałem szczęście dzisiaj spotkać pańską narzeczoną i szanowną jej matkę.
— Wiem, mówiły mi o tem, — odparł sucho.
— A udały, że mnie nie widzą?
— To pańska wina. Postąpiłeś pan niegrzecznie. Nie ukłoniłeś się nawet.
Przypomniałem sobie nagle o zwyczaju europejskim.
— Przepraszam, przepraszam mocno! W Ameryce i Anglji jest przyjęte, że kobieta daje prawo do ukłonu przez uśmiech życzliwy lub kiwnięcie głową.
— Ładny to zwyczaj, niema co mówić. U nas poważyłaby się na coś podobnego jedynie kobieta bardzo lekkich obyczajów.
Uznałem za potrzebne stanąć w obronie amerykanek i angielek.
— U nas przeciwnie, uznanoby mężczyznę za pozbawionego taktu, gdyby ukłonił się pierwszy i rozumowanie nasze co do tego jest całkiem uzasadnione.
— Radbym wiedzieć jak?
— My, amerykanie, szanujemy bardzo kobiety.
— I my, polacy, także.
— Nie ze wszystkiem. Wy szanujecie tylko niewiasty równe wam pod względem społecznym, szanujecie je powierzchownie i uważacie siebie za coś wyższego od nich.
— A to dla mnie nowość!
— Mam dowód w dzisiejszem zdarzeniu.
— Nie rozumiem!
— A jednak rzecz prosta. Kłaniając się, bez pytania, kobiecie, z którą rozmawialiście może raz jeden w życiu lub przetańczyliście jednego kadryla, już przez to samo wyobrażacie sobie, że powinna być wam wdzięczną za tę znajomość.
— Przepraszam bardzo, my to czynimy przez szacunek.
— Ale nie pytacie, czy dana kobieta życzy sobie tej oznaki nietylko szacunku, jak pan powiadasz, ale i znajomości. Są przecież ludzie, których znajomość jest dla kobiety kompromitującą.
— Są i kobiety takie.
— Tak, ale wy się im nie kłaniacie. Dlaczego więc odmawiać prawa tego kobietom, szanowanym przez was tak bardzo, jak pan powiadasz? Dla nas zaszczytem jest, gdy otrzymamy od kobiety pozwolenie na ukłon, a wy żądacie od kobiety, by udawała, że was nie widzi, by spuszczała przed wami oczy, a jednocześnie widziała, że się jej kłaniacie. Czy to nie hipokryzja i brak szacunku dla kobiety? Tak my przynajmniej tę rzecz rozumiemy.
— My całkiem inaczej.
— W każdym razie wytłómacz mnie pan przed paniami.
— Z największą chęcią.
Rozstaliśmy się w zgodzie.




Dnia...

Mijając przed kilku dniami słup świeżo malowany — poplamiłem sobie surdut.
Jako człowiek oszczędny, posłałem do tak zwanej pralni chemicznej uszkodzoną część ubrania i dziś właśnie otrzymałem ją z powrotem. Rozwinąwszy papier, uczułem silny zapach nafty, czy benzyny. Myślałem, że to papier tak czuć. Niestety, okazało się, że to mój surdut taką woń wydaje, na wskroś jest nią przesiąkły. Przetrzepałem go więc i rozwiesiłem na krześle, po kilku godzinach atoli woń obrzydliwa nietylko nie wywietrzała, ale zapełniła mi cały pokój. A właśnie chciałem był surduta tego użyć, wybierając się na koncert do miejscowości nazwanej, nie wiem dlaczego, Doliną i to Szwajcarską
Nie sposób.
Gdybym tam poszedł, to napewno Herr Winderstein, dyrygując jaką symfonję, myślałby w duszy:
— A jednak jest tu ktoś w ogrodzie, co ma na sobie ubranie, świeżo odebrane z pralni chemicznej.
I gotówby omdleć. Nie, tego nie uczynię. Żal mi koncertu, dyrygenta i publiczności.
Schowałem więc do kufra surdut ów pachnący. Że mi go mole nie zjedzą, tego jestem pewny.




Dnia...

Mój przyjaciel obiecał pokazać mi coś bardzo polskiego i zaprowadził mnie do ogrodu klubu cyklistów na koncert orkiestry, złożonej wyłącznie z chłopów polskich pod dyrekcją p. Namysłowskiego. Specjalnością tej orkiestry są tańce polskie.
Co za życie, co za ogień w tych chłopach! Jak oni grają! Ba, grać to chyba jeszcze nie taka sztuka, jak tańczyć to, co oni grają. By tego dokonać, trzeba się urodzić i wychować tutaj.
Kilka lat temu, będąc w Chicago, zaszedłem na bal polski.
Tańczono właśnie mazura. Przy mnie stało dwóch rodaków moich.
— Co to za taniec? — pyta jeden.
Indian war dance (taniec wojenny indjan) — odpowiada drugi ze stanowczością, wykwalifikowanego etnografa.
Tak moi rodacy, tańczący tylko walce, polki, szotisze (shottish) i kadryle, zrozumieli taniec narodowy polski.
Uderzyła ich najwidoczniej zapamiętałość, z jaką tańczono. Bo też istotnie jest w mazurze coś żywiołowego, jakiś huragan upojenia tem, co my za zwykłą rozrywkę uważamy.
My, amerykanie, tak się bawić nie potrafimy.
Z taką samą zapamiętałością wygrywają mazury ci chłopi polscy. Publiczność przytupuje im z rozkoszą.
I znów zapomniałem o zwyczajach europejskich. Wyraziłem zachwyt po amerykańsku: gwizdnąłem.
W jednej chwili twarze publiczności zwróciły się ku mnie. Czytałem w oczach oburzenie. Starszy jegomość jakiś, z wąsami jak u suma, pochylił się groźnie nademną.
— Nie podobają się panu tańce nasze? — spytał mnie ironicznie mój przyjaciel.
— Przeciwnie, zachwycam się niemi!
— A to dlaczego pan gwiżdżesz?
— U nas to — oznaka zachwytu.
— U nas to — potępienia; to też publiczność wzięła pana widocznie za niemca-hakatystę.
Wytłómaczył mi następnie, co to jest hakatyzm.
Struchlałem.




Dnia...

Czy oni istotnie przypuszczają, że za rubla można towar dziesięciorublowy nabyć?
W jednem z pism tutejszych skarży się obywatel pewien, że, kupiwszy bardzo tanio zegarek, przekonał się po kilku dniach, co za tandetę nabył. Inny wzywa ratunku, bo był zmuszony do wysłuchania dźwięków zgrzytającego, taniego fonografu; inny użala się na swego „kamienicznika” (wyraz specjalnie warszawski), a jeszcze inny oburza się na konduktora tramwajowego, który nie mógł wydać mu reszty z pięciu rubli.
Wobec tego postanowiłem wystosować do najpoczytniejszego z pism tutejszych list taki:
„Wielce Szanowny Redaktorze! Przechodząc ulicą, utrąciłem sobie obcas u prawego buta, a winną jest temu okoliczność, że w Warszawie brak instytucji nianiek, któreby oprowadzały publiczność na paskach, za opłatą, ma się rozumieć, bo darmo usług nie żądam. Zmuszony będę wobec tego prosić za pośrednictwem konsula naszej republiki o stosowne odszkodowanie“.
By Jove! Gdyby się dowiedziały o tem dzienniki amerykańskie, umieściłyby wszystkie mój portret.




Dnia...

Byłem dziś świadkiem zdarzenia, które wywarło na mnie wrażenie dzikie (bewildered me).
Na stacji tramwajowej stało obok mnie dwóch panów: Jeden, bardzo elegancko ubrany, w sile wieku, drugi — starzec w odwiecznym płaszczu i kapeluszu. Tramwaj nadszedł, ów pan w sile wieku podsadził starca, a następnie — pocałował go w rękę, zdjąwszy przytem kapelusz z głowy.
Zgłupiałem, a potem było mi wstyd za nich. Przecież to — upokarzające!
Wieczorem spotkałem mego przyjaciela i opowiedziałem mu to zdarzenie, przejęty oburzeniem.
— U nas to rzecz zwykła — powiada. — Widziałeś pan ojca z synem lub dziadka z wnukiem. Pocałowanie ręki oznacza szacunek głęboki. Nikt się u nas nie wstydzi okazywać go rodzicom swym w miejscu nawet publicznem.
— Ależ to — niehygieniczne!
— A czy pan myślisz o hygienie, gdy całujesz swą ukochaną? bo chyba tego w Ameryce nie odmawiacie sobie.
— Oczywiście, że nie!
Potrzeba wywnętrzenia się, okazania swego uczucia słowem, ruchem, ucałowaniem przedmiotu, choćby martwego, jest w nich górującą.
A jednak, jakże dumny byłbym, gdyby mój syn, którego, coprawda, nie mam jeszcze — okazał mi kiedykolwiek taki szacunek.
Dziwny kraj. Atmosfera jego płodzi tak śmieszne myśli i pożądania!




Dnia...

Gdy ujrzysz w Warszawie dwie panie rozmawiające, to możesz śmiało założyć się o dziesięć przeciw jednemu, że rozmawiają — o sługach.
Jest to, jak się przekonałem, dla nich temat niewyczerpany. Tak są przyzwyczajone, by je obsługiwano, że być bez sługi — to tyle dla nich, co utracić prawą rękę.
Jeżeli chcesz sprawić im wielką przyjemność, choćbyś był obcy najzupełniej, to skieruj rozmowę na temat służących. Zobaczysz, jak się ożywią, z jakiem zajęciem opowiadać ci będą o zajściach ze służącemi nietylko u siebie, ale u krewnych i znajomych swoich. Wywnętrzanie to przynosi im ulgę widoczną.
A jakie są podczas tych opowiadań ładne, zabawne i dziecinne!
Lubię słuchać je ogromnie, choć dla mnie, człowieka, w którego ojczyźnie służąca jest niemal przedmiotem zbytku, tak dziwnemi wydają się te opowiadania i ta bezradność...




Dnia...

Szczególne wrażenie sprawia tu widok ludzi modlących się tłumnie wieczorami u wrót i na schodach zamkniętych kościołów...
Stanowczo kraj ten oddziaływa na mnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mój amerykanin wyjechał do Nowego Jorku, wezwany tam telegraficznie. W pośpiechu zostawił u mnie swój notatnik. Znalazłem w nim notatki, tyczące się Warszawy. Zbyt wielką było to dla mnie pokusą, abym mógł powstrzymać się od popełnienia niedyskrecji. Oto je macie. Przebłagam autora, gdy powróci, bo że wróci — tego jestem pewny.
Warszawianki podobały mu się tak bardzo!








  1. «Być z przyjaźnią dla wszystkich, nie wiązać się z nikim.»





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.