Strona:Stefan Barszczewski - Obrazki amerykańskie.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bożeństwie dla pogawędki i przejrzenia strojów uroczych niewiast swoich. Byłem w tym parku kilkakrotnie za dnia, dzisiaj zaszedłem wieczorem. Co za niespodzianka!
Dokoła miljonowe, wspaniale oświetlone miasto, a tutaj noc czarna, ciemności prawie niezgłębione. Gdzieniegdzie tylko przyćmione (snadź umyślnie) światełko latarni nafcianej oświetla tajemniczo krąg niewielki, jak motyl świecący w dalekich lasach Ameryki południowej. I w jednej chwili przenosisz się na skrzydłach fantazji do puszcz odwiecznych. Zapominasz o wielkiem mieście, o cywilizacji, o świetle elektrycznem. I zdaje ci się, że zamiast parasola masz karabin w ręku, i nasłuchujesz, żali nie odezwie się gdzie w blizkości pomruk pantery lub wycie kojotów; i ochota cię bierze rozpalić wielkie ognisko, siąść przy niem i dumać o pięknej, dalekiej Warszawie!
Co za kontrast i co za pomysłowość!