Kwiatek (Dygasiński, 1895)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Kwiatek
Podtytuł Nienaturalna historja psa
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



„KWIATEK.“
(NIENATURALNA HISTORJA PSA).
I.
Taki, co psy topi.

Choroba zwaliła z nóg Kubę Nawrota i więcej niż pół roku leżał. Boki sobie odleżał, kwękał, stękał, mruczał, stracił rachubę czasu — święto nie święto. Miał jakieś bolenie: w piersiach grało, czuł żganie, duszność, w krzyżach rwało. Różni ludzie radzili to i owo: pomogło, nie pomogło. Bieda w chałupie aż kwiczała.
Jednego dnia rano chłop słyszy — w kościele wielkie dzwony biją.
— Maryna, komuż to tak dzwonią? — pyta żony.
— Cóż ty nie wiesz? Wielka niedziela, Pan Jezus zmartwychwstał!
— Ooo!... O świecie, o Bogu człek zapomniał.
Dźwignął się, klęknął przy swoim barłogu, mówił pacierz, bił się w piersi: „Boże Ojcze, bądź miłościw grzesznej duszy mojej!“
— Zelżyło mi — powiada — może Pan Jezus odmienił.
Wyszedł przed chatę. Wiosenne słoneczko grzało i świeciło, wróble świerkały, zapach młodej wierzbiny czuć było w powietrzu, w dali zieleniały oziminy. Założył ręce, siadł na przyzbie i myślał:
— Może słońce wyciągnie ze mnie resztę choróbska.
Po wsi roili się ludzie odświętnie ubrani, przechodzili koło chałupy, a co kto spostrzegł Nawrota, aż się brał za głowę mówiąc:
— Tyli chłop i tak schorzał! Ździebełko jacy, pasyjka! Wywłoka taki, jemu na cmentarz prawie.
Rzeczywiście, Kuba ogromnie wychódł, był żółty, jakby go woskiem polał, oczy w dołach, a na głowie z prawej strony wisiał kołtun.
Spostrzegłszy pod ścianą gospodarza, pierwsza przybiegła do niego suka Finka, jakaś zbiedzona, pochuchrana; łasiła się, merdała ogonem, liznęła nawet parę razy chude ręce Nawrota.
Przypomniał sobie, że ma gospodarstwo, i bosemi nogami, wybielałemi od leżenia, chwiejąc się, przeszedł podwórko, pełne gnoju. Otwiera skrzypiące drzwi stajenki. Bury szkapa, skóra i kości, stał ze spuszczonym łbem przy żłobie, a kiedy drzwi skrzypnęły, odwrócił głowę, spojrzał i zarżał. Jeszcze bardziej zbiedzona krowina z cielęciem, żuła jakby swój własny język, a ledwie się na nogach trzymała.
Trzeba tu, widzę, zrobić porządek z gadziną — mruknął pod nosem Nawrot i markotny jakiś wrócił pod chatę.
Wzdychał i patrzył na ludzi przechodzących drogą: mieli na sobie dostatnie sukmany, pasy, nowe buty; baby — tureckie szmaty na głowie, bielutkie obleczenia.
Z izby wylazło teraz troje dzieci Nawrota: Zośka, Stasiek i Jagusia; najstarsza — pięcioletnia, najmłodsza — jednolatka, chodzić to jeszcze nie umiało i ciągle ssało swój palec. Te pisklęta obsiadły w koło ojca, także się grzały do słońca.
A gdzie Franek? — zapytał chłop, nie widząc wśród dzieci najstarszego syna.
W odpowiedzi na to, zerwała się zaraz Zośka, pobiegła do bramki podwórka i swoim dziecięcym, piskliwym głosem zaczęła wołać:
— Flaneek! Flaanek!... A pódź-ze, zatlaciony laku, kiej tatuś wola!
Na to wołanie nadbiegł dwunastoletni może chłopak, szczupły, nad wiek wyrosły. Miał on na sobie kabat, widocznie z matki, bo bardzo przestrony i z długiemi rękawami, pozawijanemi ku łokciom, a cały w strzępach. Franek w jednej ręce trzymał otwarty kozik, w drugiej — kawałek wystruganego drewna.
— Czego się wałęsasz za domem? — rzekł ojciec szorstko.
Chłopak nic nie odrzekł, tylko otarł nos rękawem i wtedy ojciec zwrócił uwagę na wystrugane drewno.
— Zbutniku jeden, nie wiesz, że w takie wielkie święto grzech kozikiem strugać?... A pacierz mówić, Pana Boga chwalić, nie obrażać!... Ja tu zaraz z wami porządek zrobię, sobaki!
Słysząc to, Zośka czemprędzej się przeżegnała i udawała, że odmawia pacierz, którego nie umiała.
Nawrot odebrał Frankowi wystrugane drewno i w oburzeniu chciał je rzucić w brudną kałużę przed chatą, kiedy naraz spostrzegł, że to jest krzyżyk. Zamglonym wzrokiem przypatrzył się uważniej i na krzyżu rozpoznał delikatnie wyrzeźbiony wizerunek Zbawiciela. Rysy twarzy złagodniały mu nieco, nieznacznie krzyżyk do ust przycisnął i pocałował. Mimowoli nasunęło mu się teraz pytanie: „Czy grzechem jest struganie w wielkie święto krzyżyka?“ Raz mu wypadało, że — tak, drugi raz, że — nie.
— A to co takiego? — spytał, zwracając się do Franka. — Wichura, widzę zerwała poszycie ze stodoły?...
— Ej, to nie wichura, tatusiu! Matusia mi kazała tę strzechę obedrzeć, bo bury i wiśniocha już od tygodnia nie mają co jeść, a słomy nikt nam nie chciał pożyczyć... Na sieczkę poszło!...
Nawrot splunął gwałtownie, twarz jego przybrała wyraz ponurej surowości, w zapadłych oczach błysnął ogień gniewu.
— Muszę ja z wami zrobić porządek! Psie mięso — gospodarowanie takie! — mruczał, jakby warcząc.
Natychmiast powstał z przyzby i powlókł się, aby w izbie stoczyć z Maryną wojnę. Po chwili rozległ się hałas ogromnego swaru. Naprzód Nawrot strasznie sklął babę, później ona rozpuściła język i kłapała już bez przerwy.
Dzieci przytuliły się do siebie pod ścianą i ze strachem słuchały kłótni, zastanawiając się, kto klnie lepiej: tatuś, czy matusia.
Przeszły święta wielkanocne, ludzie użyli na święconem mięsie, na kołaczach, a w chałupie Nawrota był tylko chleb czarny.
Chłop obdarty, brudny, z kołtunem na głowie, zły, zaraz poszedł na zarobek, powtarzając nieustannie: „Trzeba tu, widzę, porządek zrobić.“
Na południe przychodzi do chałupy, a tam między dziećmi pełno radości, że „Finka ma małe.“ W milczeniu wstał z ławy, poszedł do psiej budy, skleconej przy stajence, i spostrzegł tu matkę z pięciorgiem szczeniąt. Ślepe psiaki skomliły, piszczały, garnąc się do wymion chudej Finki. Na widok gospodarza, psia matka zerwała się z legła i z pokorną miną podeszła do nóg jego, zdawała się mieć skrupuł, że wśród strasznej nędzy wydała na świat aż tyle potomstwa.
— Ho, ho! Trzeba tu zrobić porządek! — rzekł Nawrot, któremu nie na rękę był przyrost żywego inwentarza: pięć nowych gąb przybyło, a przecie wiatrem żyć nie mogły.
Przez chwilę stał przy budzie, drapał się w głowę, nareszcie powziął postanowienie i krzyknął na najstarszego syna:
— Franek, bywaj!... Przynieś mi tu opałkę!
Chłopak niebawem przybył z opałką, a za nim biegły inne dzieci ciekawe, na co tatusiowi opałka potrzebna.
Nawrot brał w rękę jedno szczenię po drugiem i wrzucał do opałki. Finka kręciła się niespokojnie, w jej ruchach znać było troskę o dzieci; ale przecież nie mogła stawiać oporu gospodarzowi.
— Tatusiu, cio wy zlobicie z temi pieskami? — zapytała Zośka. — Ojciec nic nie odpowiedział, tylko wziął opałkę pod packę i podążył ku rzece. I Nawrocięta i Finka zrozumiały, o co chodzi.
Z ogonem spuszczonym, z głową zwieszoną szła suka tuż przy nogach swego pana, a Nawrociątka sznurkiem podążały w miarę sił swoich: najmłodsze co chwila upadało z bekiem na ścieżce. Przybyli nad rzekę. Chłop wziął jedno szczenię za skórę grzbietu i z całej siły cisnął je na środek rzeki. Bystro spojrzała Finka za dzieckiem i w oka mgnieniu skoczyła do wody. Gospodarz zaklął, krzyknął:
— Wara, nie rusz! Pójdź tu, psia duszo!
Tym razem wcale nie była posłuszna. Dopłynęła do szczenięcia, chwyciła je w zęby, usiłowała dotrzeć do brzegu, walcząc z wartkim prądem.
Ale oto znowu drugie jej dziecię padło na wodę: wyraźnie usłyszała pluśnięcie, pisk, jęk jakiś. Już obarczona ciężarem zawraca, płynie, chwyta i to drugie.
Zmęczoną prąd unosi, trudno jej głowę wznieść ponad fale. Dotarła jednak brzegu, wspięła się przedniemi nogami. Wtem krucha bryła się obsuwa, Finka z dwojgiem dzieci spadła w wodę; popłynęła dalej i dopiero na piaszczystem wybrzeżu złożyła skarby swoje: szczenięta już nie żyły.
Jeszcze nie miała czasu odetchnąć, gdy spostrzegła, że fale rzeki i dwoje innych jej dzieci unoszą. Bez namysłu, jak szalona, znowu się rzuciła w wodę, znowu chwytała jedno po drugiem, całemi siłami walczyła z prądem i znowu wyratowała parę nieżywych szczeniąt.
Chórem zapłakały dzieci Nawrota: wzruszyło je nieszczęście Finki. Ojciec spojrzał na nie surowym, zimnym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ja się codziennie tak nurzam, a nikt nade mną nie płacze“... Dzieci przycichły ze strachu.
W kobiałce zostało ostatnie szczenię, psiak czarny, z białym kwiatkiem na czole, podpalany pod gardłem i na piersiach barwa przypominająca ogara.
— Nie topcie go, tatusiu! Niech choć jeden zostanie — odezwał się Franek głosem nieśmiałym, błagalnym.
— Kwiatek mu będzie na imię — dodała Zośka.
Chłop, jakby nie słyszał, wziął psiaka w rękę i rzucił.
Szczenię jeszcze nie spadło na wodę, a Finka już była w rzece.
Zośka przeżegnała się nieznacznie, jakby na intencję ocalenia szczeniaka.
Tym razem Nawrotowi rzut się nie udał: może mu ręka osłabła. Psię padło jakoś lekko i zaraz niedaleko brzegu. Szybko je pochwyciła matka, niebawem wyszła na brzeg z żywem dzieckiem, i nie zwlekając chwili, całym pędem uciekała od straszliwej rzeki.
Ojciec powrócił z dziećmi do domu; nad rzeką zostało czworo nieżywych szczeniąt.
W chałupie wszystko szło po staremu. Nawrot pracował, był biedny, zły, powtarzał ciągle: „Trzeba tu będzie porządek zrobić!“ A porządek wychodził na to, że chłop naklął żonie, albo obił które z dzieci; Finka od czasu do czasu znikała gdzieś z domu, nie wiadomo gdzie się podziewała. Nawrocięta nieraz sobie zadawały pytanie, co suka zrobiła z tym psiakiem, którego ocaliła od utopienia. Kto wie, czy Franek nie umiałby na to odpowiedzieć; ale może zdradzenie tajemnicy uważał jako niebezpieczne na razie. Zośka nieraz, siedząc pod ścianą chałupy, głaskała Finkę i wprost ją zapytywała, gdzie ma dziecko. Psia matka merdała wtedy ogonem, spoglądała na dziewczynkę swoim poczciwym wzrokiem i czasem ją liznęła po twarzy, jak gdyby tym sposobem chciała się uwolnić od natrętnych pytań.
Tak przeszły może jakie cztery tygodnie, gdy jednego dnia z dworskiego pola, na którem leżały kupki nawozu, Finka podążała do chałupy Nawrota, a za nią niezdarnym krokiem pospieszał czarny psiaczek z kwiatkiem na czole, z ogonkiem zadartym do góry.
Matka w kupce nawozu ukryła jedynaka i tam go odchowała.
Wśród dzieci Nawrota wielka była radość, kiedy się w chałupie zjawił piesek, mający ochotę do figlów i zabawy: cały dzień bawiłby się z malcami. Przewracały go Nawrocięta, łechtały, pieściły, a gruby, pulchny szczeniak pociesznie nastawiał uszko, merdał ogonem, łaził wszędzie za dziećmi, sam je zaczepiał, wyzywał do figlów — zwyczajnie, jak młody pies.
Gospodarz ciągle oddany pracy za domem, jakoś nie zauważył zrazu tego przybysza, a może go i dzieci umyślnie skrywały.
Trzeba było zdarzenia, że Nawrot jadł raz obiad i dwie muchy odrazu wpadły mu w miskę gorącej zacierki. Chłop zgarnął je drewnianą łyżką i chlapnął na ziemię. Spojrzy, a tu jakiś obcy psiak zlizuje rozlaną wodę z muchami. Mruk był, więc tylko oczyma wyraził zdziwienie, nie rzekł ani słówka; ale wiedział już, że w chałupie jest jedno stworzenie niepotrzebne. „Trzeba tu zrobić porządek“ — pomyślał sobie.
Zjadł obiad, wyszedł przed chałupę, a psiak się za nim wygramolił. Nawrot ziewnął głośno, przeciągnął się, włożył prawą rękę pod kołtun i drapał głowę wszystkiemi pięcioma palcami. Od niechcenia rzucił okiem na szczeniaka. „Duży będzie i mocny“ — pomyślał. Schylił się, wziął psa za kark, podniósł do góry zajrzał mu w usta. „Będzie czujny, cięty, bo ma czarne podniebienie... Możeby go zostawić na chowanie, a Finkę powiesić na wierzbie? Suka już stara, wysłużyła swoje...“
Z tych myśli wyrwał go głos sąsiada Suchara, który oparłszy się obiema rękoma na granicznym płocie, kurzył fajkę i patrzył na podwórko Nawrota.
— Co to za szczeniak? — zapytał Suchar.
— Po Fince — odrzekł Nawrot, nie odwracając nawet głowy do sąsiada.
— Wiem, że nie po krowie!... Dałbym wam setny worek plew za tego pieska, bo mi stróża potrzeba przy chałupie, a wy nie macie co dawać jeść gadzinie.
— Dajcie wiązkę słomy!
— Wiązka wiązce nie równa... Ocipkę dodam, słoma na przednówku — rarytas.
I zaraz pies, którego dzieci Nawrota nazywały już Kwiatkiem, przeszedł do chaty o wiele zamożniejszego sąsiada. Tutaj nigdy on nie potrzebował czekać na to, co ludziom z zęba spadnie, i regularnie dostawał swoją porcję.






II.
Pierwsza służba.

Dzieci Nawrota czuły tęsknotę za Kwiatkiem, Kwiatek — za niemi i za matką. Płot stary, grodzony z gałęzi wierzby, przedzielał dwa sąsiednie domostwa. Czworo Nawrociąt razem z Finką wystawało nieraz całemi godzinami przy tym płocie, wabiąc do siebie Kwiatka.
W zasobnej chacie Suchara było młodemu psu djabełnie nudno. Stara kotka nieustannie drzemała na nalepie lub przed chałupą, i Kwiatek nadaremnie usiłował dojść z nią do jakiejś zażyłości. Zbliżał się, podchodził, dotykał jej łapą, czasem delikatnie pomacał zębami; leniwa kocica rozdziawiała gębę, mruczała, pomiaukiwała i, aby się uwolnić od psich zaczepek, uchodziła na strzechę, albo wskakiwała na piec. Pies wyprawiał wtedy przeróżne sztuki, usiłując sprowadzić do siebie kotkę: przywarował naprzykład i posyłał ku niej wymowne figlarne spojrzenia, to znowu szczekał takim głosem, w którym wcale nie było złości. Nic nie pomagało; kotka, siedząc na wysokościach, mrużyła oczyma, zachowywała się arcyobojętnie.
Zaczepiał też Kwiatek prosięta, kury, ale i one nie miały chęci do zabawy. Chciał się zabawić z rzeczami nieżywemi i gdy raz znalazł na ziemi czapkę gospodarza, wziął ją w zęby, wlazł pod łóżko, szarpał, dziurawił. Oberwał za to kijem. Jednego razu zwróciła jego uwagę suto fałdowana spódnica na gospodyni, krzątającej się po izbie: fałdy w ruchu sprawiały wrażenie czegoś żywego. Przyczaił się Kwiatek i, kiedy Sucharowa wynosiła za próg szaflik pomyj, skoczył nagle, pochwycił zębami za brzeg spódnicy. Baba straszliwie zaklęła i wrzasnęła na psa, który, stropiony, chciał ujść, wpadł jej pod nogi i gospodyni padła jak długa. Oj, odebrał on za to plagi!
Różne takie przygody zniechęciły Kwiatka do figlów na własnych śmieciach, a przeto w sąsiedztwie o płot począł szukać rozrywki. Tam przecież była jego dobra, pobłażliwa matka. Tam się znajdowały swawolne, równie jak on naiwne, dzieci Nawrotowe. Niebawem jakoś w płocie pojawiła się dziura, niby kanał komunikacyjny od jednej zagrody do drugiej. Przez tę dziurę przełaziły już to dzieci i Finka do Kwiatka, już on do nich. Jakiś czas bawiono się bardzo dobrze.
Wnet atoli o dziurę w płocie wybuchnął spór między gospodyniami dwóch zagród. Bogata Sucharowa miała przekonanie, że Nawrotowa używa suchej wierzbiny z granicznego płotu do palenia na kominie, że dziury w płocie robi naumyślnie, aby się jej kury i gęsi żywiły na cudzem podwórku.
Ostro się przemówiły obie baby, naklęły sobie, co ślina do ust przyniosła. Najpierw Kwiatek padł ofiarą zatargów i odebrał straszne plagi od Nawrotowej, gdy go spotkała na swojem podwórku; z kolei rzeczy Sucharowa niemiłosiernie obiła Finkę. Prócz tego, baby swarzyły się zawzięcie ze swoimi mężami. Ostatecznie Suchar dla świętego spokoju załatał dziurę w płocie, a dzieci i psy, pamiętne na wszystko, co zaszło, musiały poprzestać na obcowaniu z oddalenia.
Kwiatek teraz coś spoważniał i mniej dbał o rozrywki, a począł gonić za wygodami; nadeszła bowiem zima, której mrozy zdawały się ziębić nietylko ciało, lecz i serce żyjącego stworzenia.
Ta skłonność młodego psa wcale nie odpowiadała życzeniom jego pana. Suchar pragnął, aby przyszły stróż jego majątku hartował się i w tej wczesnej dobie życia przywykł do wszelkich zmian powietrza. Pies, którego powołaniem jest strzedz chaty przed złodziejami, powinien spędzać noce na podwórku i, o ile można, czuwać, to jest baczyć na każdego przechodnia, obszczekując go głośno, energicznie. Nie szkodzi bynajmniej, jeżeli pies taki, uniesiony namiętną dbałością o dobro gospodarza, dobiera się do łydek obcym ludziom, szarpie na nich sukmany i szarawary. To mu się pochwala.
Atoli nasz pies nie lubił deptać gołemi stopami po śniegu, lodzie i w ciągu zimy po całych dniach czatował tylko, aby wpaść do chałupy gospodarskiej, wleść tam pod komin, i wypocząć — używać zakazanych owoców.
— Widzicie go, jaki to delikat, psia jucha — wykrzykiwał nieraz gospodarz.
I, kopnąwszy Kwiatka potężnie nogą, wypędzał go co tchu z ciepłej izby.
Było tam u Sucharów każdemu zwierzęciu dobrze, tylko nie psu. W wygodnych, należycie opatrzonych stajniach zamieszkiwały konie i krowy; gdy drzwi otwarto, cieplutka para kłębami buchała z tego bydlęcego raju. Również i nierogacizna miała obok chaty porządny chlewik, suto wysłany słomą. Gospodarz i gospodyni zwracali na Kwiatka tem baczniejszą uwagę, im więcej usiłowań pies ten dokładał, aby zyskać równouprawnienie z innymi czworonożnymi współmieszkańcami zagrody. Sucharowa wypędzała go z izby, używając zwykle miotły, pogrzebacza, polana; Suchar zamaszyście kopał nogą, przytem miotał złorzeczenia i przekleństwa w najgorszym stylu. Nawet posiłku nie pozwalano mu przyjmować w izbie, lecz wynoszono w skorupie do sieni.
Zakradł był się on kilka razy między krowy i tam sobie dobrze wyleżał boki, wypoczął; ale kiedy go gospodyni spostrzegła, wytłukła kijem i wypędziła. Skomląc w niebogłosy, uchodził nieborak w jaki odległy kąt zagrody, aby sobie wylizać zbolałe części ciała.
Tak schodziła Kwiatkowi zima na nieustannych zatargach z ludźmi, usiłującymi zaprawić go do ciężkich psich obowiązków. W mroźną, gwiaździstą noc, pozostawiony nieraz na podwórku, biegał tu i owdzie, ażeby ruchem rozgrzać kostniejące członki. Słyszał on wtedy we wsi odległe szczekanie i wycie psów, jednakże bynajmniej się nie poczuwał do robienia czegoś podobnego.
Jednego razu gospodarz spotkał go wystającego pod drzwiami i już się nań zamierzył nogą; ale Kwiatek widział, czem to pachnie, i umknął, a Suchar z wielkiego rozmachu potknął się i łbem tak palnął o futrynę drzwi, aż mu czapka z głowy spadła. Złości, przekleństwa było tyle, że pies do wieczora nie śmiał podejść ku chałupie. Przy sposobności dostał za to rzetelny basarunek.
— Na to cię, hyclu, trzymam i żywię, żebyś służył, jak się patrzy! — mawiał zwykle Suchar do swego parobka i do Kwiatka, a zawsze przy tej przemowie czynna była ręka lub noga.
Młody pies rozrastał się bardzo ładnie; ale wcale nie wyglądał na to, żeby miał kiedyś z zamiłowaniem i przejęciem pełnić obowiązki strażnika chłopskiego dobytku. Być zawsze sytym, mieszkać ciepło, prowadzić życie spokojne, nie szarpane przez żadne namiętności — oto cele, które Kwiatek usiłował osiągnąć. Syn Finki miał rasową fizjognomję: długie, obwisłe uszy, nieco krwią zaszłe oczy, długie, pogardliwie odęte wargi, szerokie piersi i w ogóle — silną budowę ciała. Postawą swoją zdawał on się mówić: „Ja przecież nie jestem od łapania złodziejów!“
Nieustannie prześladowany, wypędzany z izby i stajni, Kwiatek wygrzebał sobie kotlinę w kupie nawozu przed stajnią i, nie zrzekając się bynajmniej marzeń o wyższym stopniu komfortu, tymczasem przesypiał noce w ciepłej, wilgotnej, choć nie mile woniejącej mierzwie. Rano wyłaził stamtąd zaspany, przeciągał się, ziewał, strząsał ze skóry rozmaite nieczystości i biegł zaraz do chaty, jak gdyby z przekonaniem, że to jego pogodzenie się z losem zasługuje na uznanie; ludzie powinni go teraz pochwalić i dać mu śniadanie.
Przed drzwiami zamkniętej izby przysiadał pies na ogonie i czekał, wyprostowany frontem. Jeżeli drzwi nie otwierano, wtedy niecierpliwem mruczeniem dawał znać o swojej obecności.
Drzwi się oto nareszcie otwarły, wychodzi zaspana i rozczochrana gospodyni, w ręku niesie wszystko, co jest do dojenia krów potrzebne.
Spojrzała na psa i zaraz łaje.
— O ty zatracony jakiś, psia-wiaro!... Kajżeś się znowu tak ubabrał, jak nieboskie stworzenie?
Pies merda ogonem, radośnie podskakuje, idzie z babą do krowiarni. Rozkoszne ciepło go owiało, położył się zaraz przy jakiemś śpiącem cielęciu i, wygrzewając sobie boki, czekał, dopóki Sucharowa krów nie wydoi. Baba skończyła swoją czynność i on się też podniósł, a krowy niespokojnym wzrokiem nań spoglądają, pomrukują, jak gdyby miały podejrzenie, że to może być wróg cieląt. Kwiatek utopił badawcze i chciwe oczy w naczyniu pełnem mleka, oblizuje się raz po razu. Z jakąż rozkoszą wypiłby to wszystko na śniadanie. Kilka kropel mleka rozlało się na ziemię, wylizał czyściutko — bardzo smaczne.
Wracają do chaty; gospodyni była jakaś roztargniona i pies wśliznął się za nią niepostrzeżony; cichutko wlazł pod łóżko, wyciągnął przed siebie przednie łapy, położył na nich swoją wspaniałą głowę, patrzył na izbę. Sucharowa krzątała się około śniadania, kury łaziły i zaglądały bez ceremonji w każdy kącik, z kwikiem wpadła tam nawet para prosiąt, otwarłszy sobie drzwi ryjem. Każde stworzenie używało w izbie ogromnej swobody, nie mówiąc już o tej starej kocicy, która obcowała z gospodynią poufale jak córka: ocierała się o jej spódnicę i pomiaukiwała, przypominając, że jest naczczo do tej pory. Natrętne prosięta ciągle zbierały coś po ziemi, gryzły w zębach i skrzętne poszukiwania zaprowadziły je aż pod łóżko, gdzie w ciemności zaczęły psa szturchać ryjkami. Kwiatek miał jakiś wstręt do tych stworzeń, więc zębami chwycił jedno z nich za ucho i uciął.
Porwały się przerażone prosięta, z kwikiem niezadowolenia przebiegły izbę jak szalone, uderzyły we drzwi, otwarły je z łoskotem i wypadły do sieni.
W tej chwili właśnie Sucharowa nalała miseczkę mleka i postawiła ją w pobliżu łóżka, nawołując: „kici, kici, kici!“ Kocica przybiegła, zaczęła pożywać śniadanie: jadła delikatnie, jakby lizała tylko mleko po wierzchu. Pies nie mógł się oprzeć pokusie, i gdy baba weszła na chwilę do komory, wyskoczył z pod łóżka, w trzech łykach wypróżnił miseczkę, poczem wrócił na swoje stanowisko.
I w taki mniej więcej sposób przechodziło mu życie w domu Suchara. Ale miewał on też nieraz bardzo wielkie przejścia.
Widywał bardzo często, że kotka całemi godzinami wysypia się na łóżku gospodyni. To też, gdy mu się jednego razu udało wejść do izby chyłkiem i nieobaczkiem, wskoczył na łóżko, zakopał się głęboko w pierzynie i zasnął. Marzył bardzo przyjemnie. Śniło mu się, że jest w puszczy; jakieś osobliwe zwierzęta, z rogami i bez rogów, przebiegały mu drogę, a za każdem z nich miał ogromną pokusę gonić. Wzrok, słuch i węch niewoliły go do tej pogoni. Uległ pokusie, popędził za jednem z tych zwierząt. Stracił je wkrótce z oczu, nosem jednakże czuł tak wyraźnie tropy ściganej zwierzyny, jak gdyby ją miał przed oczyma. W uczuciu rozkoszy tych łowów Kwiatek zaczął pod pierzyną szczekać stłumionym głosem: odezwał się w nim ogar.
Ten głuchy, jakby zpod ziemi wychodzący głos sennego psa nie uszedł baczności Sucharowej. Baba zbliżyła się do łóżka, ale głos właśnie ucichł, a pierzyna leżała, jak nietknięta. Spojrzała pod łóżko — pusto.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — poszepnęła. — Albo mi się przywidziało, albo tu coś w izbie pokutuje...
Gdy się ten sam głos powtórnie odezwał, przestraszona kobieta poczuła, że jej włosy na głowie stają, porzuciła swoje zajęcia przy kominie i wybiegła na próg chaty.
— Bartek! — zawołała na męża, który w stodole rznął sieczkę dla bydła — pójdźno do izby, bo mi samej tak jakoś nijako!...
Suchar zwlekał i poszedł dopiero wtedy, gdy mu żona obiecała upiec podpłomyk. Chłop przepadał za gorącemi podpłomykami, przeto zakurzył fajkę, siadł na ławie i czekał na spełnienie obietnicy.
Po chwili znowu odezwało się urywane i stłumione szczekanie zpod pierzyny.
— Słyszałeś? — zapyta baba, z przestrachem wskazując na łóżko. — Wyraźnie się coś tak odzywa, jakby nie przymierzając miało czkawkę... Może tu dusza jaka pokutuje?...
— Pleć baja! — odrzekł Suchar rzekomo obojętnie; ale podejrzliwie łypnął oczyma, gdyż w tamtym kącie, pod nogą łóżka, zakopał potajemnie przed żoną paręset rubli.
— Bartek, podaj-że mi pierzynę! — rzekła Sucharowa. — Ciasto na chleb nie chce się w dzieżce ruszać, trzeba je przykryć.
Kobieta bała się widać zbliżyć do łóżka. Suchar powstał, z fajką w ustach przystąpił do łóżka i obie ręce głęboko zapuścił pod pierzynę, aby ją całą zebrać.
— A cóż ona, marcha, taka ciężka? — mówił chłop, niosąc przed sobą psa w betach.
Ledwie to wyrzekł, gdy Kwiatek gwałtownie się szarpnął w pierzynie. Jeszcze się Suchar nie zmiarkował, co to znaczy, a już pies z nadzwyczajnym impetem wyskoczył mu pod samym nosem, łbem swoim wytrącając fajkę z zębów. W izbie zrobił się teraz straszliwy rwetes. Gospodarz upuścił na ziemię pierzynę, kury poczęły z ogromnym wrzaskiem wzlatywać w górę i tłuc się po ścianach, kocica rzuciła się w strachu na piec, a Kwiatek jak szalony z ogromnym łoskotem buchnął w okno i poszedł.
Nazajutrz odebrał za to przewinienie podwójną i straszną karę. Naprzód gospodyni zamknęła się z nim w sieni i dopóty go biła, dopóki na grzbiecie biedaka nie połamała kija. Skomlił rozpaczliwym głosem, chronił się z kąta w kąt, a baba ścigała, biła niemiłosiernie, jak gdyby chciała z psa życie wypędzić.
Kiedy nareszcie sponiewierany, zbity wypadł na trzech nogach z tej nieszczęśliwej sieni, zawodząc żałośnie, schronił się pod stodołę, aby lizać rany. Teraz dopiero zjawił się tu Suchar, uzbrojony w postronek, złożony we dwoje; pochwycił psa jedną ręką za kark, a drugą — okładał. Kwiatek wił się z bólu, wrzeszczał w niebogłosy, chłop bił i powtarzał:
— A wara, ci, psia-duszo, od pierzyny!... Wara od okna!
Na ten straszny gwałt powychodzili ludzie z chałup, nasłuchiwali, gdzie i co się dzieje; w całej wsi psy wyć zaczęły, a dzieci Nawrotowe i Finka przybiegły przestraszone pod płot graniczny. Chłop wtedy dopiero skończył katowanie, gdy go bijąca ręka zabolała i opadła.
Po takiej nauce każde zwierzę musi nabrać statku i poważnego poglądu na życie. Szkoła twardego kija nauczy mądrości nawet bezmyślnych i najlekkomyślniejszych.






III.
Jak się zdobywa życiowe doświadczenie.

Było już lato. Kwiatek liczył przeszło rok życia i poczęła się w nim odzywać żyłka myśliwska. Węch ciągnął go po za chałupę, w pole, skąd zalatywały jakieś wonie, budzące u psa tego namiętność tropienia i ścigania dzikich zwierząt. Z nosem i oczyma, zwróconemi ku lasowi, często długo wystawał za chatą, jak gdyby zamyślony, odczuwający w sobie powołanie do innego zawodu. Może miał chęć puścić się i biedz daleko, prosto przed siebie, do lasu czerniejącego na skraju widnokręgu. Może mu się nieraz zawyć chciało w chwilach takiej potrzeby, czy tęsknoty za innem życiem. Atoli gnębiła go i przykuwała do miejsca inna siła — wola nieubłaganego gospodarza, rygor i mores domowej niewoli.
On tylko w snach mógł zadosyć czynić tym upodobaniom swoim. To też we śnie nieraz z głębi jego piersi odzywały się namiętne, chociaż przytłumione okrzyki bojowe. Zapewne mu się przyśniwały ogromne stare bory, knieje nieprzebyte, przez które pędził za wysmukłym zwierzem z rozłożystemi rogami, czy za potworem, zbrojnym w straszliwe kły białe. Rozkosznie mu się musiało robić, jeżeli w marzeniu takiem poczuł między zębami kawałek żywego mięsa, a na języku i podniebieniu — krew ciepłą. Suchar, wystając niekiedy przed chatą, widział, że trzoda chlewna ryje na łączce, na polu lub w sadzie; przywoływał wtedy psa, pokazywał mu palcem szkodników i donośnym głosem wydawał polecenie:
— Kwiatek, huzia świnie! Huzia!
Pies widocznie uważał spełnienie tego rozkazu jako najmilszy ze swoich psich obowiązków, albowiem na dany rozkaz puszczał się całym pędem, wpadał z zapałem pomiędzy świnie, chwytał pierwszą lepszą za ucho, szarpał, kaleczył. Żeby choć na tem jednem mógł swobodnie i bezpiecznie używać! Jednego razu za świniami ujęła się gospodyni, pochwyciła stajenne widły, skoczyła do psa jak jędza i biła, wykrzykując ze złością:
— Wara ci od świń, psia duszo, wara!
Otóż, co się podobało chłopu, tego nie lubiła widać baba. Trudno wyżyć wśród takich sprzeczności, a wyżyć trzeba — niema rady.
Sucharowa zdawała się wymagać od Kwiatka pokory, potulności, pochlebstwa, w ogóle galanterji, na jaką pies zdobyć jest się w stanie.
Suchar znowu, pełen obaw przed złodziejami, pragnął, żeby pies okazywał na podwórku dużo buty i przedstawiał się wobec ludzi obcych jako nadzwyczajnie zły, zuchwały. Nieraz w nocy wyłaził chłop i podjurzał Kwiatka do zajadłego szczekania, chociaż nie było żadnej przyczyny.
Pies, jak mógł, usiłował dogadzać każdemu, a i tak rzadko kiedy widział na ustach swego pana uśmiech zadowolenia; jeszcze mniej często obdarzała go gospodyni jakim ochłapem, stanowiącym rodzaj gratyfikacji.
Takie zachowywanie się ludzi musiało nieuchronnie wyrabiać w zwierzęciu obłudę. Możnaby powiedzieć, że Kwiatek był z tego powodu innym psem prywatnie, a innym oficjalnie. Częstokroć na boku, po za oczyma obojga Sucharów, pogonił sobie za kurą, a gdy ją pochwycił, naskubał z niej tyle pierza, że ledwie to mógł wypluć. Innym razem uciął porządnie prosiaka, wałęsającego się po podwórku, aż biedactwo z bólu na gwałt zakwiczało. Ze starą kocicą to już teraz stale pozostawał na stopie wojennej: czy się spotkali w dzień, czy w nocy, zaraz gonitwa, walka — byle tylko gospodyni nie widziała.
Co się tyczy wystąpień publicznych, pies odgadywał życzenia Suchara i rozumiał, że obowiązkiem jego jest szczekać, napadać zuchwale na różnych włóczęgów, żebraków, żydów-handlarzy, którzy wchodzili na podwórko. Chłop wszystkich takich nazywał oberwusami i podejrzywał, że przepatrują za dnia, gdzie co jest, aby w nocy ukraść.
Jednakże Kwiatek tylko w obecności gospodarza rzucał się z namiętnością na owych oberwusów; w innych razach zdawał się dosyć lekceważyć tę stronę swojej działalności. Juścić szczekał na widok człowieka obcego ale zupełnie tak, jakby za pańszczyznę: byle odszczekać swoje. Bardzo być może, iż dostawszy parę razy kijem po łbie od jednego, drugiego dziada, wcale już nie miał chęci na szwank się narażać.
A zrobił się z niego pies bardzo okazały — budowa atletyczna, głos potężny, basowy. W ciche, spokojne noce szczekanie jego dawało się słyszeć we wsiach sąsiednich, a zawsze ono panowało nad ujadaniem pospolitych kundlów miejscowych. Niejeden dziad, widząc zdaleka leżące przed chatą ogromne ciało Kwiatka, stronił od Sucharowego podwórka i z torbami cichaczem przemykał się po drodze około płotu, rad, że go smok taki nie spostrzegł. Chłopu to pochlebiało, iż pies jego wyróżnia się postawą i głosem od innych psów wiejskich i nieraz mówił:
— Żeby tylko psiajucha miał więcej ciętości w sobie, to rychtyk pies gospodarski!
Z różnemi psami we wsi Kwiatek pozostawał nie w najlepszych stosunkach: ani z jednym nie żył na stopie przyjacielskiej poufałości. Psy te uważały go coś jakby nie swojaka, a niektóre miały do niego osobistą urazę. Niejakiego Motyla poturbował był raz Kwiatek ciężko w Sucharowych kartoflach i Motyl nigdy mu nie mógł zapomnieć swej krzywdy. Inny znowu, Mruczek, istny żebrak w psim rodzaju, plądrujący po cudzych podwórkach, dostał nawet kilka razy porządne cięgi od Kwiatka. W ogóle pies Suchara naraził się temu i owemu sąsiadowi, a przeto nie mógł liczyć w swojej wsi na sympatję. Zdarzało mu się czasem towarzyszyć gospodarzowi lub gospodyni w wyprawie do karczmy i wtedy to zpoza płotów słyszał złowrogie ujadania, warczenia pełne nienawiści. Nie wiele sobie z tego robił.
Jedynym we wsi, który mógł mu stawić czoło, był Duda, i z nim Kwiatek pozostawał na stopie surowej etykiety. Oba te psy wielokrotnie już spotykały się z sobą, a nigdy między nimi nie przyszło ani do zażylszego zbliżenia, ani do krwawego zatargu. Postawiwszy do góry ogony i najeżywszy się na grzbiecie, dwa psy dreptały jeden około drugiego, wyszczerzały do siebie zęby, warczały i na tem się kończyło. To pewna, że gdyby między takimi mocarzami przyszło do wybuchu wrogich uczuć, krew polałaby się niezawodnie.
Zresztą znajdowało się w tej wsi dużo innych jeszcze psów, godnych uwagi zarówno ze względu na swoją powierzchowność, jak i wewnętrzne przymioty.
Był tam Płatek, pies płowy, na króciutkich nóżkach z ogonem kołtuniastym, z łbem tak kosmatym, że mu oczu nie było widać. Rzucał on się zwykle na koła przejeżdżających wozów z nadzwyczajną gwałtownością i z jakimś dziwnym, ochrzypłym wrzaskiem, przypominającym pianie młodego koguta. Zaraz w następnej chałupie pełnił obowiązki stróża Kruczek, czarny, z ogonem zawsze w górę podniesionym i jak u lewka zakończonym kiścią, z uszyma śpiczastemi. Ten po całych dniach wystawał w bramie swojego podwórka i miał upodobanie dokuczać przechodnim krowom, które gryzł po nogach, szarpał za ogony. Rozbój był to pies ponury, barwy czarnorudej, z obciętemi uszami, bez ogona, kudłacz, podobny do wiązki zrudziałych kłaków bydlęcych i lubiący milczkiem kąsać. Bukiet — krasy niby cielę, mający jedno ucho czarne, drugie — białe, nos biały, jak śmietanka. On to we wsi pierwszy dawał hasło do wycia. Obal — czarny, w ryżych okularach, pies rosły znany szkodnik, któremu gospodarz zawieszał na szyi porządny kloc drzewa, aby mu w ten sposób utrudnić wskakiwanie na stół, wspinanie się na komin do garnków i t. d. Figiel — woskowo-żółty, kudłaty, bardzo zuchwały, czupurny, małego wzrostu, szczekający głosem podobnym do wołania sowy. Motyl — biały bez odmiany pies, cierpiący coś w rodzaju melancholji: codziennie można go było widzieć w polu, gdzie nieruchomy całemi godzinami wystawał. Osobliwością w swoim rodzaju był ten Miluś — czarny, z białem podgarlem i jakby w białych trzewiczkach na nogach, kudłaty, biegający żywo a drobniutkim kroczkiem — rzekłbyś, że się na kółkach toczy. Miał on głowę tak mocno przekrzywioną na prawą stronę, iż jednem okiem patrzył w niebo, drugiem w ziemię. Ten za za najmniejszym szelestem, posłyszanym na drodze, porywał się jak szalony zprzed chaty i z nadzwyczajnym krzykiem pędził — płot nie płot, rów nie rów. Ale jeżeli kto nań tylko rękę podniósł, krzyknął, albo się nawet schylił, Miluś z takim samym impetem zmykał, a przytem skomlił tak rozpaczliwie, jak gdyby go kto ze skóry obdzierał. Znany nam już Duda był to pies barwy piaskowej, z przyczernionemi uszami, nogami i ogonem; wzrostem równał się prawie Kwiatkowi, przewyższał go zaś rozumem, jako starszy i więcej doświadczony. Głos miał Duda gruby, ale tak przytłumiony, jak gdyby wychodził z komina, i przeto szczekanie jego znikało w dalszej odległości.
No, a oprócz tego jeszcze: Mruczek, znana nam już Nawrotowa Finka, Mrówka i pstrokata, z zapłakanemi oczyma, a bardzo zła suka Druhna.
Zdarzało się, że wszystkie te psy, a przynajmniej znaczna ich większość, występowały razem, gromadnie; wtedy wychodziły na jaw ich fizyczne i duchowe przymioty.
Właśnie Kwiatek ukończył był dwa lata i zaczął trzeci rok życia, kiedy, przed świętym Janem jakoś, nieszczęście nawiedziło zagrodę biednego Nawrota: zdechła jedyna szkapa. Jak zwykle w takich razach, zwłoki zwierzęcia obdarto ze skóry i wyrzucono nad rzekę. Śmierć konia była stypą dla psów, a każdy z nich gorąco pragnął, aby wziąć udział w tej uczcie.
Naturalnie, gdzie są silni i odważni, tam słabi i tchórzliwi niełatwo się docisną do kawałka mięsa; ale choćby nawet nie jeść, dobrze przynajmniej powąchać zdaleka i żyć przez jakiś czas nadzieją, że się będzie jadło.
Otóż, przez parę dni, na ścieżce od wsi do rzeki można się było ciągle spotykać z psami. Przedewszystkiem najmocniejsze i najzuchwalsze stoczyły walkę o to, kto najpierwszy ma zasiąść do stołu; tymczasem słabsze ustawiły się w długi szereg, odpowiednio do swej siły, odwagi, wyczekując każdy, aż jego kolej nadejdzie, skoro się już silniejszy poprzednik nasyci i odstąpi.
Na zwłokach konia pierwszy położył swą łapę Duda i tak się tam rozpostarł, jak gdyby zamierzał sam pożreć całą szkapę. O kilka kroków od niego stał Figiel, bacznie śledząc oczyma każdy kąsek, który znikał w ustach mocniejszego. Za Figlem wyczekiwała Druhna, na tyłach Druhny — Rozbój, dalej — Obal z klocem drzewa u szyi, Kruczek, Mrówka, Płatek, Motyl, Miluś, a na samym końcu — najnędzniejsza z nich wszystkich Finka.
Kiedy Duda samowładnie zajadał, psy te od czasu do czasu gryzły się między sobą, walcząc o miejsce, czyli o to, kto po kim nastąpi, i niejeden zdołał sobie wywalczyć stanowisko bliższe końskich gnatów.
Nagle na ścieżce powstał jakiś nadzwyczajny alarm, rozległy się żałosne skomlenia bólu. To Kwiatek przybył i zaczął oczyszczać drogę przed sobą. Naprzód Miluś, rzucony o ziemię, narobił tak strasznego gwałtu, że sam Duda zawiesił na chwilę ucztowanie i nasłuchiwał rozpaczliwego „au, au, au!.. Aj, aj, aj!“
A pewny siebie pies Suchara szedł śmiałym krokiem, spychając precz ze ścieżki tę chciwą żeru hołotę. Energiczniejszy i bardziej stanowczy opór stawiła mu dopiero Druhna, którą poparł zuchwały Figiel; oboje atoli nie podołali i Kwiatek, pełen buty zwycięskiej, stanął u kresu.
Na jego widok leniwie powstał z miejsca Duda, znać było, iż z wielkiem niezadowolnieniem porzuca ucztę, przyniżył się nieco, obnażył dwa rzędy potężnych zębów, warczał straszliwie i powolnym krokiem szedł do Kwiatka, przeszywając go zjadliwym wzrokiem.
Oba psy rzuciły się na siebie z wściekłością. Stanęły na tylnych łapach, objęły się wzajemnie przedniemi, i jeden drugiego ciął zębami po wargach, policzkach, łbie, uszach. Każdy z nich usiłował w tych zapasach uchwycić przeciwnika za gardło, zwalić na ziemię, wziąć go pod siebie. Natarcia, zastawianie się, odbijanie ciosów następowały z nadzwyczajną szybkością i gwałtownością. Może Kwiatek byłby i zwyciężył, gdyby nie to, że Druhna i Figiel przybyły na pomoc Dudzie. Zaczepiony i bardzo dotkliwie podrażniony na tyłach, zwrócił paszczę ku słabszym, a w tej chwili Duda, wziąwszy go za gardło, zwalił na ziemię.
Na powalonego rzuciły się teraz jeszcze — Rozbój i Obal.
Gdy jedne psy z Dudą na czele oprawiały Kwiatka, inne, najsłabsze i najtchórzliwsze, chciwie rwały koninę, rozwłócząc gnaty na wszystkie strony.
Srodze zgnębiony i licznemi ranami okryty Kwiatek nad ranem już przywlókł się do Sucharowej zagrody.






IV.
Karczma, jedyny dom otwarty.

Powróciwszy na swoje śmieci, pies był bardzo chory i smutny, muchy rojami obsiadły na ranach, drażniły. Nie wiedział, co wprzód lizać: rozpłatane udo, nadwerężony ogon, czy bok, z którego wyłaziło żebro. Leżał w barłogu pod stajnią, jak ostatni nędzarz, a nikt na biedaka nie zwracał uwagi w tej niedoli, nikt mu nie okazywał najmniejszego współczucia. Gospodyni spoglądała nań nawet z niejakiem niedowierzaniem, gdyż jedna z kumoszek powiedziała, że „kto wie, czy Kwiatka nie pokąsał pies wściekły“...
— Słuchaj-no, Bartek — mówiła Sucharowa do męża — żeby przypadkiem jakiego nieszczęścia w domu nie było... Jeszcze się bydło powścieka, albo co...
W odpowiedzi na to, chłop kazał parobkowi wziąć psa na powróz i wymoczyć w rzece. Potem Kwiatek znowu legł w barłogu pod stajnią i chorował obłożnie; rany się jątrzyły, siły upadały.
Właśnie podczas owej choroby psa spotkało Suchara to, czego się oddawna i bardzo obawiał. Pewnej nocy wtargnęli do zagrody złodzieje, wysadzili drzwi od chlewika i uprowadzili dwa piękne wieprzki, za które chłop spodziewał się zagarnąć kilkadziesiąt rubli.
Kwiatek zapewne słyszał tej nocy kroki ludzkie na podwórku i szmery około chlewika; ale czyż on się mógł podźwignąć ze swojego legła, czyż mógł choćby tylko udawać czujnego stróża?
Nazajutrz rano różni ludzie ze wsi uważali sobie za obowiązek wstępować do chałupy Suchara, oglądać wywalone drzwi chlewika i dowiadywać się wszelkich szczegółów kradzieży. Każdy zaś z takich przychodniów wydawał jak najniekorzystniejsze sądy o psie, który nocował na podwórku i na kradzież pozwolił. „Zabić, powiesić, utopić!“ — wyrokowano na wszystkie strony.
Chociaż sprawdzono, że złodzieje ukradli Sucharowi tylko dwa wieprzki, baby jednakże rozgłaszały po wsi zupełnie co innego. Jedne opowiadały, że skradziono pięć świń i jałówkę, inne, że — jedyną tylko świnkę i parę koni z wozem. A każda dodawała: „Pies zaś, moiściewy, leżał i patrzał na to wszystko, pozwolił, sobaka, na ludzką krzywdę!“
Dziwiono się powszechnie, iż Suchar, człowiek zamożny, potrzebujący szczególnej opieki przeciw złodziejom, trzyma przy swej chałupie psa tak obojętnego na dobro gospodarskie. Sołtyska, która z mężem często przesiadywała w karczmie, przypuszczała, że Kwiatek niezawodnie dał się przekupić złodziejom i nie szczekał, ponieważ dostał kawałek chleba.
Słysząc takie sądy rodzicielskie, różni swawolni chłopcy wpadli z biczami na podwórko i chłostali chorego Kwiatka, lub zza płotu rzucali nań kamieniami.
Ta opinja ogółu oddziaływała na chłopa i jego żonę. Gdzie się tylko ruszyła Sucharowa, litowano się nad nią, jako nad okradzioną, a jednocześnie złorzeczono Kwiatkowi. Ona z kolei podburzała męża, mówiąc:
— Oho, skoro ci wyprowadzili wieprzki, to pewnikiem pomyślą o koniach, krowach i o całym dobytku w komorze! Zabiorą wszystko, zabiorą, jak Bóg na niebie!... A cóż na to poradzić? Juści stróża przy domu trzeba mieć innego! Oj, ten Kwiatek psia-jucha, ten darmozjad, do niczego!
Suchar, już tak opanowany przez obawę złodziejów, nie sypiał teraz po nocach, nieustannie budził to żonę, to parobka, krótko mówiąc, sam spełniał obowiązki psa domowego. Kwiatek nigdy nie miał osobliwych łask u swoich państwa, a teraz nietylko, że je stracił do szczętu, ale stał się przedmiotem nienawiści. Baba powiadała, że jej pies obmierzł i patrzeć na niego nie może. Już się z ran trochę wylizał, raz, drugi zajrzał do izby, dręczony strasznym głodem. Z ożogiem skoczyła do niego gospodyni jak jędza, wykrzykując:
— Co, ciebie, zatracony, miałabym jeszcze karmić?...
I wygoniła go na drogę. Gdy go jeszcze gospodarz kopnął potężnie i dotkliwie uraził w jakąś niezagojoną ranę, gdy parobek przeciągnął po grzbiecie ciętym biczem, wtedy już tam nie było co robić w owej chałupie.
Zabrał się Kwiatek i poszedł. Gdzież się tu udać? Jedynym otwartym domem na wsi jest karczma; do karczmy przeto pies podążył i tam się zatrzymał; patrzał, jak ludzie jedzą, piją, gwarzą. Może mu się to i spodobało, gdyż przy karczmie pozostał.
Nikt tutaj na niego nie zwracał uwagi, mógł sobie leżeć w stajni, przed karczmą, a nawet w szynkowni: był bez pana, swobodę miał całkowitą. Ale też nikt nie myślał o jego sposobie do życia.
W karczmie ciągły rozgardjasz, coraz to ktoś zajeżdża, popasa, wyjeżdża. Jedni ludzie wchodzą, inni wychodzą, drzwi prawie się nie zamykają. Pijacy pośpiewują, przytupują, czasem krzyczą, jak opętani, albo się biją. Jakaż tu rola psa być może? Oto merdać przed każdym człowiekiem ogonem, dawać do zrozumienia, że mu się dobrze życzy, a niezawodnie od czasu do czasu natrafi się na jaką wspaniałomyślną duszę, która rzuci kawałek chleba. I to nieźle, że karczmarz handlował mięsem: bił krowy, cielęta; nie bez tego, aby głodny pies czegoś tam nie oberwał — kostka, flaczek, krew bydlęca. Zresztą, jeżeli już gdzie, to około karczmy można się spodziewać kości, których ogryzanie niewiele wprawdzie daje pożywienia, stanowi jednak nadzwyczajnie przyjemny sposób zabicia czasu. Czasem się spotykało pod karczmą małe dziecko, zostawione tu z kawałkiem chleba przez rodziców, używających w szynku: takiemu malcowi można bezkarnie chleb odebrać. Innym razem znowu, gdy się chłop w karczmie zabałamucił, nie szkodziło furę jego splądrować, zwłaszcza gdy wracał z jarmarku. A czy to śpiącemu w stajni pod furą trudno wyciągnąć z kieszeni jaki zapasik? W ogóle pies nasz nie miał stałego sposobu do życia. Gdy się jako tako odżywił, wchodził nieraz do szynkowni, rozkładał się na samym środku brudnej izby i wypoczywał. Widywali go wszyscy w tem położeniu, zapomnieli, że był kiedyś psem w służbie Suchara, i mówili o nim z pewną względnością, jako o „psie karczmarskim“.
Miał teraz w sobie Kwiatek nieco, że tak powiem, publicznego charakteru: do nikogo nie należał, nikomu nie służył, a ogół go żywił — coś w rodzaju synekury przy instytucji finansowej. Nietylko nie miał obowiązku alarmowania ludzi obdartych, ale owszem, korzystniej było dla niego, jak i dla szynku, jeżeli takim bakę świecił: biedny najprędzej da jałmużnę i najchętniej się upija.
Pies zdawał się gruntownie pojmować istotę swojego bytu. Wszelkie łoskoty, zgiełki, turkoty, które między wiejskiemi psami wywoływały istną burzę zawziętego ujadania, nic a nic teraz nie obchodziły Kwiatka. W karczmie gościli zapewne nieraz i złodzieje i rozbójnicy; ale szynkarz nie pytał o legitymację nikogo, kto używał a płacił. Rzecz godna uwagi, że szynkarz Szmul, który psa nie wychował, ani nie kupił, nie karmił i wcale o niego nie dbał, odzywał się o Kwiatku wobec ludzi: „mój pies“. Widać, iż posiadanie psa pochlebiało próżności Szmula. Także Szmulowa i jej dzieci mawiały: „nasz pies“. Dziewka karczemna pozwalała sobie nawet często gęsto miotłą bić Kwiatka, przyczem utyskiwała:
— Po co zaś takiego wałkonia przy karczmie trzymać...
W ogóle atoli bierność i niewymaganie niczego od nikogo zrobiły psu opinję dobrego, spokojnego zwierzęcia. Nie przynosił on wprawdzie żadnego pożytku, ale jakoś tak harmonijnie dopełniał grona istot, związanych losami swemi z karczmą, że był tu prawie potrzebny — niby ornament, niby przedmiot ostentacji.
Zdarzył się jednakże wypadek, z powodu którego Kwiatek znowu się naraził niektórym ludziom. I teraz także przyczyną była trzoda chlewna. Nierogacizny owej nie chowano przy karczmie, ponieważ szynkarz był żydem i stary zakon zabraniał mu stosunków ze zwierzętami nieczystemi. Ale że zwierząt nieczystych nikt we wsi nie pilnował, przeto z całą swobodą chadzały one pod żydowską karczmę. Korciło to nieraz Szmula, jednak przezwyciężał w sobie wstręt religijny, aby się nie narażać publiczności. Jednego razu Kwiatek, czy to z pobudek osobistych, czy może cichaczem podniecony przez szynkarza, rzucił się na takiego błędnego nieczystego czworonoga, chwycił go za ogon i dopóty ciągnął, gryzł, póki ogon w zębach nie został.
Wnet potem właścicielka okaleczonego zwierzęcia wpadła do szynku z nadzwyczajnym krzykiem i zwymyślała Szmula od „niechrztów, parchów“. Ponieważ w tym razie chodziło o gospodarską świnię, ponieważ jej oszpecenie i kalectwo baba zwalała na żyda głównie, przeto obecni w karczmie chłopi uważali sobie za chrześcjański obowiązek stanąć po stronie gospodyni i namawiać ją, aby skargę wniosła do kancelarji gminnej. Szynkarz całą winę składał na Kwiatka, chociaż potajemnie sympatyzował z nim, jako ze zwierzęciem, mającem wstręt do istot nieczystych. Wezwany do urzędu gminnego, Szmul dowodził, że pies wcale do niego nie należy; świadkowie atoli natychmiast zeznali, że żyd niejednokrotnie się wyrażał „mój pies“. Urząd gminny niedługo się namyślał, ile ocenić ogon taki, i skazał szynkarza na zapłacenie babie jednego rubla.
Kara owa wpłynęła w sposób szczególny na zachowywanie się Szmula względem Kwiatka. Ponieważ żyd wydał już na psa pieniądze, przeto wyraziście kładł teraz na nim rękę jako na niezaprzeczalnej własności. Odtąd przy każdej rzezi bydlęcia skrupulatnie pamiętał o Kwiatku, a dziewce chrześcjance zalecał, aby się z psem dzieliła swemi trefnemi obiadami. Może on i myślał, że Kwiatek w danej chwili będzie stanowił przedmiot handlu?...
Gdy raz służąca miotłą obiła psa i za drzwi go wypędzała, Szmul ją napomniał w te słowa:
— Słuchaj no, ty głupia Kaśka, co ty masz za prawo bić mojego psa?
— Jaki on tam wasz? — odrzekła dziewka ze śmiechem. — Widział kto kiedy, żeby żyd psa trzymał?... Kiedy mówicie, że wasz, powiedzcie jak mu na imię?
Istotnie, żyd nie wiedział, jak psu na imię, i nazwał go teraz Świniarzem na pamiątkę głośnego zdarzenia. Ale chłopi z powodu tego imienia pozwalali sobie drwić z psa i żyda, a przeto nazwa poszła w niepamięć.
W karczmie wypadki szybko po sobie następują. Jednego dnia o zmierzchu przybiegł do szynku za swoją gospodynią pies Duda; czuł, że jest nie na swoich śmieciach, więc stchórzył i w ucieczce schronił się do owego przybytku, gdzie za przepierzeniem stał szynkwas, drewnianą kratą odgrodzony od reszty karczmy, na wypadek awantury. Z nieprzyjacielem podążył Kwiatek i wnet spostrzegł, że Duda wciska się pod stołek, na którym siedział Szmul, spokojnie kurząc fajkę.
Dwa wielkie, silne psy w gwałtownem zwarciu się z sobą wysadziły szynkarza z siedzenia, tak, iż głową padł w stojącą obok opałkę z jajami, podczas gdy stołek i pies zwaliły mu się na nogi. Duda bowiem w rozmachu trwożliwej ucieczki wpakował się niefortunnie między nogi i, skubany z tyłu przez Kwiatka, z jarzmem stołka na grzbiecie, wił się jak szalony, tłamsząc żyda, głową w jajach pogrążonego. Gwałt nie dający się opisać! Zażarte chrapliwe głosy rozjuszonych psów, rozpaczliwy krzyk szynkarza, pływającego w jajecznicy, przytem stuk, łomot... Dziewka karczemna wpadła więc za szynkwas z garnkiem wody, a nie mogąc wśród zamieszania w ciemnym kącie odróżnić psów od żyda, lunęła wodą w opałkę i zwiększyła ilość jajecznicy. Jak oparzony i ze stołkiem na grzbiecie wyrwał się teraz Duda z tej łaźni, co tchu uchodząc do chałupy. Szmul, drżący ze strachu, kapiący jajecznicą, wydobył się wreszcie na wierzch, obmył i po niejakim czasie przyszedł do siebie.
Nie mógł on jednak nigdy zapomnieć ani o swem przerażeniu, ani o stracie poniesionej w jajach. To też niechętnie już spoglądał na Kwiatka, wzdychał widząc go i żałośnie pomrukiwał sam do siebie... „Aj waj, moje jaja!“ I znowu w karczmie potoczyło się życie zwykłym trybem, a chociaż się zdarzyły ludziom różne przypadki, pies nie miał w nich żadnego udziału. Czy się kto upił, czy nie upił, było mu wszystko jedno.
Od niejakiego czasu codziennym gościem Szmula był sołtys, chłop zamożny, którego, jak powiadano, tak urzekła jedna baba, to jest „zadała mu coś na picie“, że w sześćdziesiątym roku życia uczuł nieprzezwyciężoną, bo nadprzyrodzoną pokusę do gorzałki. Konieczność ta sprawiała, iż chłop przychodził do karczmy codziennie wieczorem, a wychodził po północy. Pijał tylko trzy półkwaterki: jeden czystej, drugi z pieprzem, trzeci z gałganem; ale i tak się zrzynał. Miał zwyczaj, iż po pijanemu, gdy nikogo z ludzi w karczmie nie było, prawił perory Kwiatkowi, kiwając się nad nim. „Ty, psia-mać — mówił — nie powinieneś się wylegiwać w karczmie, jeno wartować na podwórzu, boś pies!“. Czasem się nawet niecierpliwił, kopnął Kwiatka, albo Szmulowi za psa naklął. Tak pies, jak i żyd nie brali do serca wymyślań i obelg sołtysa, z urzędu przywykłego do łajania wszystkich.
Atoli jednego razu sołtys był dopiero po drugim, miał humor wyborny i zachciało mu się figlów z otyłą Kaśką, która tam właśnie była, a lubiła do chłopów szczerzyć zęby. Poczęli się gzić, jak to mówią: Kaśka uciekała niby to, sołtys ją gonił: „Ej, chycę, psia paro!“... Inne baby śmiały się na całe gardło, a te, które Kaśce zazdrościły powodzenia, mówiły: „Moi ludzie, staruch taki i Boga obraża! A ta klempa, zamiast go przez łeb zdzielić, precz kusi!“ Naraz Kaśka myk z pod ręki swego prześladowcy i z chichotem wpadła na leżącego Kwiatka, wali się nań, przytłacza go niemałym ciężarem, a na Kaśkę w tejże chwili pada sołtys który przez tę kupkę fiknął kozła i tak uderzył łbem o podłogę, że sobie chrząstkę w nosie przetrącił. Polała się siurczkiem krew ludzka i wszystkie baby wydały okrzyk przerażenia, współczucia; „Ooooo!“ — Biegną, tamują krew; jedna baba wlała mu za kark z garniec wody; druga łeb zmywa, trzecia, klnąc Kaśkę za zbytki, pcha sołtysowi w dziurki nosa ośrodkę chleba z pajęczyną. Kichnął, ośrodka z nosa wypadła, a krew jeszcze lepiej płynie; całą podłogę w karczmie zalał, jakby wieprza zabili. Nadbiegła sołtyska, pyta, jak, co; któraś jej podszepnęła, że to zrobiły figle z Kaśką; więc sołtyska zaraz Kaśkę w gębę trzask, trzask, i zerwała jej chustkę ze łba, rzuciła, pod komin. Szmul zaciera ręce, powiada do swojej Sury: „Uni dziś dużo wypiją!“...
Spojrzy ktoś, a tu Kwiatek krew sołtysowską zlizuje. To ludożerstwo psie oburzyło już teraz każdego. Jak baby wrzasną, tak pies natychmiast pod ławę i tam się położył. Dopiero wszyscy na żyda, że trzyma psa, który krew chrześcjańskiego człowieka chlipie.
— Kto to widział, żeby takiego hycla przy karczmie trzymać! — wykrzykiwała jedna z bab. — Toć on ten sam, co to świnkom ogony odgryza! — zawołała druga. — Żadnego bezpieczeństwa nie będzie, póki tu taką psia-juchę będą chowali! — powiedziała ze zgorszeniem trzecia, wyprowadzając swój wniosek z łakomstwa Kwiatka na krew ludzką i świńskie ogony.
Szmul uważał sobie za święty obowiązek karczmarza dać zadosyćuczynienie oburzeniu swoich gości, tembardziej, że i jego drażniła zupełna obojętność i brak skruchy u psa, który się dopuścił już tylu kryminalnych przestępstw, a teraz, jakby nigdy nic, leżał oto spokojnie pod ławą i tylko się oblizywał.
— Myślicie, że ja mało przez niego straciłem, przez tego gałgana! — zawołał Szmul z niejaką chełpliwością i wystąpił z zaszynkwasu, co było dowodem jakiegoś nadzwyczajnego zamiaru. Jakoż żyd się zawinął, pochwycił stojący przy kominku ożóg i, uzbrojony tym orężem, zaczął szturchać psa pod ławą. Sprawiło to jak najlepszy skutek, gdyż opinja publiczna, przed chwilą jeszcze zwrócona przeciw żydowi, była teraz po jego stronie. Kwiatek, poszturchany parę razy ożogiem, ustąpił z miejsca i sunąc pod ławą, przeszedł na drugi jej koniec, gdzie znowu legł spokojnie.
— A bijcież tę juchę, Szmulu — krzyknęły chórem baby, pragnące jak najprędzej usłyszeć psa, skomlącego z bólu.
Szynkarz rad, że tanim kosztem jest bohaterem, mszczącym się za krzywdy ludzkości, rzeźwo poskoczył i począł psa żgać ożogiem. Czy Kwiatek miał w sobie poczucie sprawiedliwości, to jest świadomość swej niewinności, czy go tylko drażniło to, że mu natrętnie zakłócają spoczynek, dosyć, iż stracił cierpliwość, wyskoczył zły zpod ławy, pochwycił Szmula zębami za chałat i urwał całą połę, poczem wyniósł się z izby. Krzyk zgorszenia i oburzenia wydały baby, a przerażony żyd zzieleniał i ożóg z rąk wypuścił. Ale przyszedł do siebie, bo psa już w izbie nie było. Z tego powodu wylęgło się w duszy Szmula postanowienie zemsty; i Kwiatek, wydany na pastwę chłopstwu, byłby niezawodnie zginął pod ciosami kijów, kamieni, cepów, gdyby w duszy żyda nad namiętnością zemsty nie górowało jeszcze silniejsze uczucie — chciwość zysku.






V.
Bliżej dworu i we dworze.

Icek, izraelita z sąsiedniego miasteczka, wziął był w dzierżawę od dziedzica zbiór owoców w sadzie i przeto potrzebował nieuchronnie psa zuchwałego, coby nietylko odzienie, lecz i skórę na człowieku umiał szarpać, broniąc w nocy złodziejom przystępu do zadzierżawionego sadu. Otóż temu to Ickowi za korzec śliwek sprzedał Szmul Kwiatka, malując jego namiętność szkodzenia ludziom w jak najjaskrawszych barwach. I tak, co w psie było wadą podług szynkarza, stanowiło zaletę dla sadownika. Icek bał się tak złego psa osobiście zabierać z sobą do sadu, nie zawiązawszy z nim przedtem stosunków, przeto użył za pośrednika Szymka Wargę, który spełniał psie poniekąd obowiązki, gdyż zajmował stanowisko nocnego stróża przy dworze i gwizdaniem swem w nocy dawał hasło do szczekania.
Warga bez ceremonji wziął Kwiatka na postronek, a mówiąc mu przez drogę jak największe impertynencje, zaprowadził do sadu i przywiązał do pnia drzewa, stojącego obok słomianej budy. Pierwsze chwile pobytu tutaj były dosyć przyjemne, gdyż sadownik, pragnąc sobie zjednać nowego sługę i przywiązać go do sadu, obficie karmił Kwiatka. Później się zmieniło; Icek pędził psa do roboty, a co się tyczy karmienia, pragnął go wykierować na wegieterjanina, żyjącego wyłącznie takiemi surowiznami, jak: zgniłe jabłka, gruszki ulęgałki, śliwki robaczywe — to, co w sadzie najgorsze. Kwiatek miał uczciwą psią naturę; gdy raz przylgnął do człowieka i do miejsca, trwał bez zmiany, choć było głodno, chłodno. Nerwowy żyd nie mógł w nocy sypiać, widmo chłopa-złodzieja trapiło go nieraz do świtu i wtedy słyszał on częstokroć szmery strząsania śliwek, obrywania jabłek, wdrapywania się na drzewa — czyste wymysły wyobraźni. Budził wtedy żonę, dzieci, szwargotał z niemi, zapytywał, czy i oni słyszą to samo, wyłaził z budy przerażony i podniecał Kwiatka do zapuszczania się z głośnem szczekaniem w głąb sadu. W takich razach pies wydobywał z siebie poważny głos basowy, biegł w sad i potem wracał, postawą swoją upewniając żyda, że niema nic groźnego.
Atoli jednego razu nad ranem, gdy już, znużony czuwaniem, sadownik potężnie chrapał, Kwiatek, który miał wyborny wzrok i słuch, a jeszcze lepszy węch, spostrzegł wszystkiemi władzami swojej psiej duszy jakiegoś przybysza w sadzie. Podniósłszy zatem w górę ogon, przez co wyrażał zarówno gniewne jak i radosne usposobienie, z głośnem szczekaniem pobiegł na rekonesans. Niebawem przekonał się, że na drzewie, obfitującem w bardzo wspaniałe gruszki, siedzi człowiek w sukmanie. Nasz pies, urodzony i wychowany między chłopami, przechowywał w sobie mimowolny szacunek dla stroju, w którym widywał swoich dawnych gospodarzy, ich krewnych, przyjaciół i sąsiadów. Onby się nigdy nie rzucił zuchwale na człowieka w całej sukmanie i w butach, wysmarowanych starą szperką. Również z uszanowaniem zachowywał się wobec niewiast, od których go zalatywała tak charakterystyczna woń obory. Teraz więc, skoro już wyraźnie spostrzegł na gruszy chłopa, spokojnie usiadł pod drzewem, jak gdyby się zastanawiał, co może porabiać człowiek na tej wysokości. Chłop tymczasem, podejrzywając, że pies ma złe zamiary i tylko chytrze się układa, rzecze z drzewa cichym i słodkim głosem: „Kwiatek, ciu-ciu, ciu-ciuśka!“ Nieprzywykły do pieszczot pies, wzruszony, że ktoś z taką słodyczą wymawia jego imię, merdnął ogonem, dając znak, że mu wcale na rękę ta tkliwa poufałość z człowiekiem. Wtem, o dziwo, jakby dla lepszego zjednania sobie, czyli przekupienia strażnika sadu, chłop rzuca z drzewa spory kawałek chleba! Pies z zapałem przyjął podarunek i prędko go spożył. Teraz już chłop zlazł z drzewa mając kieszenie i zanadrze nadzwyczajnie wypchane gruszkami. Był to Szymek Warga, dworski stróż nocny, poniekąd kolega Kwiatka, strzegący doczesnych dóbr ludzkich przed złodziejami, którzy, jak się pokazuje, mieli też prawo do jego koleżeństwa.
Stróż nocny, objuczony łupem, wyniósł się przez płot z sadu; ale w ciągu tego krótkiego czasu tak sobie zobowiązał Kwiatka, że pies bez najmniejszego skrupułu opuścił sad i poszedł za chłopem, jakby za swoim panem. Niebawem znaleźli się na okólniku dworskim, to jest w miejscowości, gdzie były stodoły, szopy, śpichrz, stajnie, obory, owczarnia, a w sąsiedztwie opodal — chlewy dla trzody chlewnej, kurnik i dwa białe domki, w których zamieszkiwali najdostojniejsi urzędnicy prowentowi. Warga usiadł na wielkim klocu drzewa, wyjął z kieszeni gwizdek i świsnął po trzykroć, przez co obwieszczał wszystkim śpiącym, że on jeden czuwa. Na ten głos, gdzieś daleko we wsi, odpowiedział jeden tylko pies tak rzewnym szczeknięciem, jak gdyby to był lament rozpaczy. Teraz Warga schował gwizdek, a wydobył ogromną gruszkę, odrazu ugryzł jej połowę i w milczeniu pożywał. Naprzeciwko niego przysiadł na ogonie Kwiatek i zachowywał się, jak taki, któremu jest przyjemnie czegoś się spodziewać. Sprowadzone może świstaniem, a może szmerem gryzienia gruszek, zjawiły się tu dwa psy dworskie, które, spostrzegłszy psa obcego na swoich śmieciach, poczęły nań warczeć ponuro. Ale Warga zrobił groźny giest ręką i warknął od niechcenia: „wara psie dusze!“ I to wystarczyło do zażegnania wybuchów złości. Te psy łańcuchowe, śpiące przez cały dzień w budach na uwięzi, a spuszczone z łańcuchów przed nadejściem nocy, sprawiały w pomroku wrażenie zwierząt nocnych — wilków, czy hijen. Wyrwawszy się na swobodę, plądrowały one przez całą noc po różnych zakątkach, ściekach, śmietnikach, obwąchując troskliwie odpadki kuchenne i wywłócząc kości. Szczęśliwiec, który znalazł jaki ochłap, uchodził z nim w krzaki; ale zawistni towarzysze umieli go wyśledzić i wybuchały wtedy straszliwe walki. Musiały pomiędzy temi psami istnieć także stare zadawnione nienawiści, antypatje, gdyż ciągle jeden drugiego napadał, ciągle tu słyszałeś charkanie odgrażania się, wrzawę zajadłości.
Chociaż nie zwierzę, ale również nocny tryb życia pędzący, Warga był zwierzchnikiem tej psiarni i kijem uczył ją psich obowiązków, a głównie uległości dla przełożonego. O jakiemś pobłażaniu, wyrozumiałości, miłosierdziu mowy tu nie było.
Jeżeli stróż nocny miał przypadkiem słusznie czy niesłusznie żal do dziedzica, albo, jeżeli otrzymał za ostre upomnienie od rządcy, ekonoma, pisarza, wtedy całą gorycz swej duszy wlewał w stosunek z psami i krzywdę własną w trójnasób wynagradzał sobie psią krzywdą.
Pozostał już Kwiatek przy tym nocnym stróżu, który, aby go odróżnić od psów dworskich, nazywał go „psem swoim“. Dobrze jest być psem człowieka, karmiącego psy cudze; więc Kwiatek opływał teraz w obfite i smaczne dania: nigdy go jeszcze tak rzetelnie nie stołowano. Ilekroć w owczarni zdechł baran i obdarty ze skóry dostał się na psiarnię do rozporządzenia Wargi, zawsze Kwiatek otrzymywał z tego najlepsze kąski. Przy dworze pies wypełniał, wypiękniał, lśnił się cały. Psy dworskie, staczające pomiędzy sobą zacięte walki, nie ośmielały się nigdy zaczepiać i wyzywać Kwiatka, będącego ulubieńcem ich zwierzchnika. Kiedy je już wzięto na łańcuchy, właziły w swoje ciasne budy i tam cały dzień walczyły z pchłami, w dokuczliwy sposób zakłócającemi im spoczynek: istna tortura! Tymczasem pies Wargi miał zupełną swobodę; uprzątał starannie wszystkie kości i ochłapy, wyrzucone z kuchni, a spać mógł, gdzie mu się podobało.
Stróż po nocach obchodził wkoło dwór, stodoły, stajnie i inne budynki, a głośne jego ziewanie daleko się rozlegało. Gdy mu się łażenie uprzykrzyło, siadał na kłodzie drzewa i miewał lekcje z Kwiatkiem, nauczając go stosowania się do rozkazów: „służ, waruj, szukaj, nie rusz“ i t. d. Nastały zimne noce i Warga wdziewał na siebie różne sukmany, kitle, szpencery, okręcał nogi słomą, głowę łachami i — podobny do straszydła — szedł z miejsca na miejsce, pogwizdując; pies go na krok nie odstępował. Jeżeli stróż usiadł, lub przyległ, Kwiatek kładł się na jego nogach, dodawał swemu panu ciepła. W porę słot, wichrów, zadymek, kiedy wszelkie gwizdanie było daremnym trudem, stróż właził razem z psem do jakiej dziury, a, zasypiając, czekał dnia i z jego blaskiem pierwszym wstawał, ażeby go ekonom widział, iż jest na stanowisku.
Mógł spać spokojnie, gdyż obowiązek czuwania w nocy Kwiatek zań spełniał. „Cnotliwości pies, za dziesięciu dworskich darmozjadów obstoi!“ — wyrażał się Warga. Jednej z takich burzliwych nocy, coś w listopadzie, gdy szalony wicher o mało dachów nie zrywał, pies warczeniem zwrócił uwagę stróża. Nie należy w takich razach robić hałasu, gdyż złodziej się spłoszy i umknie; przeto Warga, giestem nakazawszy Kwiatkowi milczenie, obchodził szopę, cicho się skradając a bacznie nasłuchując. Ale ogromny wicher świstał, dął, głuszył wszelkie szmery i stróż nie mógł dosłyszeć, co się dzieje wewnątrz zamkniętej na kłódkę szopy; tylko pies widocznie coś słyszał, czy węszył, bo się rwał, niecierpliwił. Warga począł rozważać i skalkulował, że jeśli w szopie jest złodziej, to się tam mógł dostać od strony pola i przez dach. Nie potrzebował stróż nocny okrążać, wydobywać się z okólnika przez bramę, gdyż miał swoje tajemne wyłazy. Usunął w wysokim parkanie dwa koły i wraz z psem znalazł się po drugiej stronie szopy. Badania jego i tutaj nic nie odkryły, chociaż chłop był tak przebiegły, tak znał złodziejskie fortele, jakby sam był złodziejem. Dopiero kiedy w ćmie nocnej uderzył łbem o pień topoli, rosnącej przy szopie, wszystko mu się odrazu wyjaśniło: złodziej po drzewie włazł na strzechę, w której musiał zrobić dziurę, aby się dostać wewnątrz. Niebezpiecznie jest w taką ciemną, burzliwą noc spotykać się oko w oko ze złodziejem; jednakże Warga wiedział bardzo dobrze, iż jeżeli on się boi złodzieja, to i złodziej, choćby też najodważniejszy, boi się nocnego stróża. Zresztą, taki, co się zakradł do szopy, jest niezawodnie swojak, znajomy, a zatem niewiadomo jeszcze, czy tu nie zajdą jakieś względy: może na tę kradzież wypadnie patrzeć przez szpary. Warga wlazł na topolę, namacał rzeczywiście dziurę w strzesze i spuścił się wewnątrz. Szkoda, że nie mógł zabrać ze sobą Kwiatka, prędzejby odnalazł złodzieja. Teraz dopóty nasłuchiwał, macał, szukał, dopóki nie pochwycił kogoś w garść i nie rżnął o ziemię. Rozległ się jęk, a stróż wnet nabrał przekonania, że ma do czynienia ze znacznie słabszym od siebie. „Któżeś ty, psia duszo?“ — zapytał stróż tryumfalnie. — „Franek Nawrotów!“ odpowiedział w ciemności głos drżący. — „No, patrzcież, taki młodziak i już hycel kraść zaczyna! A ileż ty masz lat?“ — Na piętnasty mi idzie, mój Szymonie; zlitujcie się nade mną, puśćcie!“ — „Bógby mię ciężko skarał!“ — zawołał Warga, uszczęśliwiony, że nietylko ujął złodzieja, ale może jeszcze swojem oburzeniem oddać przysługę moralności... — „Ja chciałem wziąć wszystkiego jednę tarcicę... Matusia mi kazali...“ — bąkał pokornym głosem schwytany złodziej. — „Wytłumaczysz się przed rzońcą, okumonem, albo i przed samym dziedzicem!“ — rzekł surowo stróż, ciągnąc za sobą Franka. — „No, wyłaź, którędyś wlazł!“ — „Puśćcie mię, Szymonie! Nie ze zbytków kraść przyszedłem... Widzicie, tatuś się wczoraj w stodole obwiesili i trza go pochować, a nie mawa za co deszczek na trumnę kupić.“ Warga się zatrzymał na chwilę, bo mu się przypomniało, że straszny dzisiejszy wicher niezawodnie wzniecają szatani, uchodzący z duszą wisielca. Przyszła mu jednocześnie refleksja, że przed siłami nieczystemi wypada się zabezpieczyć, przeto uczynił znak krzyża świętego, poczem rzekł: — „Ojciec wisielec, a synal — złodziej!“ — I kazał przez dziurę w strzesze wyłazić naprzód Frankowi, sam zaś za nim podążał, nawołując: „Kwiatek, pilnuj!“
Chłopak, nie mogąc zmiękczyć swojego prześladowcy, żwawo poskoczył ku dziurze, przebiegł wzdłuż strzechę szopy i, korzystając z ciemności, zeskoczył wewnątrz dworskiego okólnika, w susach dostał się do sadu i przepadł. Jeden z psów dworskich widocznie poczuł coś niewyraźnie i nawpół zaszczekał przeciągle, nawpół zawył. Na ten odgłos zawyły inne psy dworskie, a za niemi — psy we wsi.
Kiedy Warga złaził z topoli, pewny, że Kwiatek przytrzymuje złodzieja, wszystkie psy właśnie rozpoczynały muzykę, co Kwiatka tak jakoś chwyciło za serce, iż przysiadł i także zawył. Żałosne dźwięki, zmieszane z hukiem wichru, przeraziły zabobonnego stróża. Wiatr, wisielec niepochowany, wycie psów — było za wiele! To mu tak pomieszało rozum, iż, nie znalazłszy na dole złodzieja, przypisał zniknięcie jego działaniu sił nadprzyrodzonych. „A kto wie, czy to był złodziej!“ Ta myśl przypięła stróżowi skrzydła. Jak szalony wpadł do okólnika i zupełnie nieprzytomny pobiegł do mieszkania ekonoma, którego zbudził, waląc pięściami w drzwi, okna. Zerwał się przestraszony tym gwałtem ekonom, wybiegł i pytał, co się stało. Ale gdy Warga mówił coś bez związku o wisielcu, wyciu psów, wichurze i szopie, rozgniewany ekonom wyciął mu siarczysty policzek i poszedł spać.
Jakoś w parę tygodni potem, podczas pogodnej nocy Kwiatek znowu poczuł złodzieja w tej samej szopie i począł srodze warczeć: ale stróż przypomniał sobie niedawne zdarzenie i ani myślał być gorliwym. Zakopał się w barłogu, leżał, a po głowie snuły mu się myśli, że po owym policzku ekonoma przez trzy dni miał twarz spuchniętą. Tym razem Kwiatek sam wykrył złodzieja, który, wyrwawszy deskę w ścianie szopy, dostał się wewnątrz. Pies z zażartem szczekaniem rzucał się do owej dziury, gdy naraz przestał szczekać, co Wargę bardzo zastanowiło. Ale się nie ruszył ze swojego legowiska i tylko niespokojny wzrok zwracał ku szopie. Księżyc tak jasno świecił, że stróż przy jego blasku widział z oddalenia wszystko, co się naokoło działo. I oto spostrzegł dobrze znanego gospodarza Suchara, który wyrzucony z szopy przez dziurę materjał kołodziejski zbierał i przerzucał za parkan, a Kwiatek mu asystował, merdając ogonem, jako swojemu dawnemu panu. — „Oo, kiedy Suchar, to co innego!“ — rzekł Warga, dźwigając się z barłogu, i począł złodziejowi bardzo przezornie zachodzić od parkanu, a kiedy był już blisko niego, zawołał:
— I nie wstyd was, takiego bogacza, kraść po nocy?
— Cichojże, głupi! — odrzekł Suchar. — Przecie ja od ciebie nie chcę darmo tego, co wezmę...
— Nie chcecie! — A czemużeście mi nie opowiedzieli przed wieczorem? Byłbym wam przyrychtował lepszą drogę.
— Ej, tota nic wielkiego!... Jacy kawałek grabiny na dyszel i na rozworę.
— Gadanie! Czy ja ślepy? Widziałem dobrze, żeście za parkan smyrgali i brzezinę, i dębinę, i grabinę, i tarcice... Cóż będzie za to? Jutro okumon, marcha, wszystko na mnie zwali, po gębie wytrzaska — to jeszcze fracha, ale ze służby wygonić może.
— Nic ci nie zrobią! Cóż chcesz?
— Zabiliście niedawno wieprzka, przyślijcie mojej kilka funcików szperki i kiełbaskę, bom omasty i mięsa od roku bez mała nie wąchał.
Umowa stanęła. Warga wyprowadził złodzieja jak najbezpieczniejszą drogą, a potem wrócił na stanowisko i zaczął gwizdać z całej siły.






VI.
U szczytu szczęścia.

W połowie grudnia spadły ogromne śniegi. Nie wiem, czy złodzieje mieli i wtedy ochotę kraść; ale wiem, że Warga zakopywał się głęboko w słomę i tulił swe ciało do Kwiatka. Jednego dnia rano strażnicy leśni zawiadomili dziedzica, iż ogromny odyniec przebywa w kniei. Dziedzic, namiętny myśliwy, czemprędzej obesłał sąsiadów, zgromadził strzelców i, przyzwawszy do siebie Wargę, rozkazał mu wziąć sześć psów łańcuchowych i podążyć z niemi do boru. Na małych saneczkach w jednego konia stróż nocny pomieścił swych wychowańców, zwalonych na kupę, i pojechał naprzód do lasu, przeklinając służbę taką, przy której „człowiek ani w dzień, ani w nocy nie ma spokoju“. Ponieważ na sankach nie było miejsca, przeto Kwiatek biegł piechotą. Jadące na saneczkach psy w ciasnocie tej żarły się między sobą nieustannie, a Warga walił je po łbach to pięścią, to biczyskiem, złorzecząc jednocześnie dziedzicowi, tym, którzy poddali myśl polowania, psom i stanowisku swemu. Kwiatek był nadzwyczajnie wesoły, pędził przed sankami z wzniesionym do góry ogonem, oglądał się tylko czasami, słysząc bolesne skomlenie psów, bitych przez Wargę. Wyglądał tak, jakby pojmował, iż dzisiaj chodzi o polowanie, a czerniejący w oddaleniu bór zdawał się go ciągnąć ku sobie. Stanęli już oto w lesie, a strzelcy też nadjechali niebawem i z nimi stary ogar-tropowiec.
Teraz naczelnik polowania, myśliwy zawołany, wydał komendę, według której Warga z psami i strzelcem leśnym udał się na oznaczone miejsce, gdy tymczasem myśliwi pozajmowali stanowiska. Puszczony tropowiec dał znak głosem i Warga też wypuścił psy swoje. Odyniec należał do tych wspaniałych okazów, których sam widok mówi, że myśliwemu potrzebna jest odwaga, krew zimna, nie mówiąc o zalecie celnego strzelania. Gdy się zerwał i poskoczył, tuman kurzawy śnieżnej zrobił się do koła niego. Psy z wściekłością poszły w pogoń i niebawem zmusiły do walki tego ostatniego mocarza naszej kniei. Stanął groźny olbrzym i wnet dwa psy najśmielsze wyleciały w powietrze z rozpłatanemi brzuchami, dając innym towarzyszom straszny przykład, że nierozważna odwaga jest szaleństwem. Psiarnia straciła teraz ochotę do boju i na polu bitwy czynny był do końca jeden tylko Kwiatek. Ranny dzik byłby niezawodnie uszedł, gdyby go Kwiatek w ucieczce nie powstrzymał, osadzając nieustannie.
To też, kiedy już otrąbiono zwycięstwo, wszyscy wykrzykiwali: „Cóż to za dzielny pies! Tylko z takim chodzi się na dzika!“ Dziedzic przyzwał do siebie Kwiatka, głaskał z upodobaniem i nazwał „swoim poczciwym pieskiem“. A nie skończyło się na samych pieszczotach: ten i ów wydobywał z torby już to kawałek kiełbasy, już słoniny i wszystkich cieszyło, że Kwiatka raczyli. Inne psy przybyły tam także, cisnęły się do myśliwych; ale je przyjęto z powszechnem oburzeniem: „Poszły precz, gałgany!“ — krzyknął dziedzic, robiąc jednocześnie srogą fizjognomję i groźne giesty. Po raz pierwszy w życiu miał Kwiatek sposobność spełniać robotę, która mu sprawiała jak największą przyjemność, i po raz pierwszy zadowolnił ludzi, zasłużył sobie prawie na ich uwielbienie, po raz pierwszy poczuł na podniebieniu nieznane dotąd przysmaki. Dobrze przynajmniej raz w życiu mieć taką jasną chwilę! Pies, czy człowiek, może okazać mistrzowstwo w tem tylko, co bardzo szczerze ukochał.
Odtąd zmienia się psia dola. Gdy z łowów wrócił do domu, wszyscy go wyróżniali we dworze, ponieważ dziedzic pozwolił mu wejść za sobą do stołowego pokoju, tam go przedstawił swojej żonie, córce, opowiedział o jego dzielności, a przytem ciągle się ku niemu zwracał z miłym uśmiechem. Kwiatek wyraźnie widział, że to jest właśnie ten znawca, co umie jego wartość ocenić, i odrazu przylgnął do dziedzica, tak odmiennego od Nawrota, Suchara, Szmula, Icka, Wargi. Z bokami dobrze wypchanemi przez rozmaite przysmaki, które mu podawały bieluchnemi rączkami piękne panie, wyniósł się Kwiatek na noc ze dworu, merdnąwszy ogonem nieskończoną ilość razy na „dobranoc“. W okólniku spotkał Wargę, ociążałe kroki już stawiającego i odzywającego się gwizdaniem. Pies przystąpił do stróża nocnego z przyjacielską poufnością, pewien, że dozna wzajemności; ale chłop miał ogromną gorycz w duszy, ponieważ na polowaniu wszyscy mówili o Kwiatku, zajmowali się Kwiatkiem, a nikt nie wspomniał nawet o Wardze, właścicielu Kwiatka. To niezadowolenie wzrosło jeszcze, kiedy pies przekroczył progi dworu i pozostawał z dziedzicem przez czas obiadu. „Psa fetują, a człowiek zmarzł jak kość. Żeby też choć kieliszek wódki!“ — mówił sam do siebie i gwizdnął z taką złością, że mu aż tchu w płucach zabrakło. Skoro się więc teraz Kwiatek do niego zbliżył, stróż kopnął go z całej siły nienawistnie i rzekł: — „Wara ci, psia duszo, do dworu się włóczyć!... Albo i do tego boru potrzebnieś ty, hyclu, poleciał? Mnie służ, nie drugim!“ — I chciał go jeszcze raz kopnąć, lecz pies szczęśliwie umknął, podobnie jak w lesie unikał zamachów dzikiej świni.
Atoli nazajutrz dziedzic przyzwał do siebie Wargę i tak przemówił: „Masz tu dziesięć rubli za tego psa, uwiąż go na łańcuchu i pamiętaj, żeby miał wszelkie wygody, a na noc mi go nie puszczaj, bo to nie jest podwórzowy!“ Stróż ani się spodziewał, żeby zrobił tak dobry interes na Kwiatku. Z wdzięcznością więc ucałował rękę dziedzica, Kwiatka zaś czemprędzej zaprowadził do budy i uwiązał na łańcuchu. Łaska pańska sprawiła, że pies nasz dostał się na chleb dworski i na uwiąż. Porządna buda, porządna obroża, mocny łańcuch, żywność regularnie podstawiana pod sam nos, i względy pańskie — wszystko to stanowiło cechy nowego trybu życia, zdobytego drogą zasług talentu.
Buda, zajęta przez Kwiatka po jednym z psów, poległych w boju z odyńcem, sąsiadowała na prawo z budą Cytry, suki nadzwyczajnie kłótliwej, nieustannie warczącej w swojej budzie; na lewo zaś znajdowała się buda Łobuza, psa ogromnie chciwego i żarłocznego, a przytem bardzo chytrego, umiejącego wyzyskać dla siebie każdą okoliczność. Ta para psów odrazu wzięła przewagę nad nowicjuszem. Łobuz, włożony do życia w budzie, chwytał w lot każdy kąsek rzucony. Swobody nie umiał ten pies wcale oceniać i, gdy go spuszczono z łańcucha, wychodził, na świat po to tylko, ażeby gdzie co ukraść i przynieść do budy, poczem jadł, a najadłszy się, spał w dalszym ciągu. Nie można już wymyślić gorszego stosunku nad pożycie ze swarliwą jędzą i sąsiedztwo o ścianę z chciwym złodziejem, co się teraz właśnie w udziale dostało Kwiatkowi! Pies schudł, ponieważ go Łobuz odjadał, stawał się ponury z powodu nieustannych zatargów z Cytrą. Tylko we śnie mógł kosztować szczęścia, marząc o bojach w kniei, któreby go okryły nowemi laurami.
Tymczasem po całej wsi gruchnęło, że Warga dostał od dziedzica ogromne pieniądze za Kwiatka i wszyscy poprzedni właściciele psa od razu go sobie przypomnieli. Suchar dowodził, iż psa kupił od Nawrota, wychował, a nikomu go nie sprzedał ani nie podarował, że więc Warga nie miał prawa sprzedawać dziedzicowi cudzej własności. Szmul szynkarz przedstawiał znowu, że Kwiatka przez długi czas przy karczmie utrzymywał, że z jego powodu poniósł znaczne straty w jajach; nic zaś tak nie poświadcza jego praw własności, jak wyrok sądu gminnego, na mocy którego zapłacił rubla kary za ogon, odgryziony świni przez Kwiatka. Ale niebawem zgłosił się Icek sadownik ze świadkami, przy których kupił psa od Szmula za korzec śliwek. Ponieważ się zaś stary Nawrot powiesił, a pozostała wdowa była z dziećmi w ostatniej nędzy, podmówiono ją, ażeby także wystąpiła z pretensjami, zwłaszcza, że Suchar nie posiadał najmniejszego dowodu na to, iż psa rzeczywiście kupił od Nawrota. Niektórzy utrzymywali, że Warga sprzedał dziedzicowi psa za pięćdziesiąt rubli, inni — że za sto, przeto chciwość ludzka miała silną podnietę. Stróż nocny, zapytywany z różnych stron, nie wyznał prawdy, zostawiając szerokie pole domysłom. Opinja powszechna, jakoby za psa wziął sto rubli, a może i więcej, dogadzała jego chełpliwości.
Właściciele owi kolejno zgłaszali się najprzód do Wargi, a każdy żądał, aby stróż nocny zwrócił mu część tego, co wziął za psa. Chłop musiałby z własnej kieszeni dołożyć, gdyby chciał tym wymaganiom zadośćuczynić; nie dał więc nic nikomu. Udawali się następnie do dziedzica, który uważał, iż niepodobieństwem jest, ażeby Kwiatek miał aż pięciu właścicieli, i przeto każdego z pretendentów oddzielnie kazał wyrzucić za drzwi jako natręta.
Szmul i Icek poszli do sądu, gdzie sprawę wygrali i psa im przysądzono. Ponieważ Kwiatek znowu się odznaczył podczas polowania na dziki, przeto dziedzic wszedł w układ z żydami i zapłacił piętnaście rubli, a psa zatrzymał; ale Wargę wypędził ze służby jako niegodziwca, który cudze rzeczy sprzedaje. Teraz z pretensjami swojemi wystąpił Suchar i udowodnił, że pies jest jego własnością; dziedzic z nim także musiał wchodzić w układy, co uczynił tem chętniej, że Kwiatek podczas trzeciego z rzędu polowania tak się odznaczył, iż jeden z sąsiadów dawał zań dziedzicowi swojego wierzchowca. Nareszcie, podmówioną przez jakiegoś pisarza pokątnego, wystąpiła ze sprawą sądową i Nawrotowa; ale nastąpiły wypadki nieprzewidziane. Wydalony ze służby, w biedzie teraz pozostający z rodziną Warga bardziej jeszcze zgorzkniał. To ciągłe przysądzanie Kwiatka już temu, już owemu, drażniło go nadzwyczajnie, ponieważ sobie ułożył, że on jest jedynym prawym posiadaczem psa; tylko ludzie przewrotni uwzięli się na niego i nigdy mu słuszności nie chcą przyznać. Bo czemże ten Kwiatek był u Suchara, u żydów, a czem się stał u niego? Niktby nie zdołał wybić mu z głowy mocnego przekonania, że pies do niego należy, a wszystko, co ktokolwiek i komukolwiek za tego psa płaci, powinien to zapłacić jemu, Szymkowi Wardze.
Były stróż nocny, wychodząc z zasady, iż upominanie się o swoją własność jest obowiązkiem człowieka i że stanowi pierwszy dowód posiadania, poszedł do żydów i zuchwale żądał, aby mu zwrócili przynajmniej jakąś część tego, co za psa wzięli od dziedzica. Atoli Icek zaczął dowodzić, że nie pies zapewne szukał Wargi, lecz Warga psa, inaczej mówiąc, Warga psa ukradł z sadu. Szmul znowu przytoczył pewne zdarzenie, świadczące, że były stróż nocny pił w karczmie wódkę za pieniądze złodzieja, który tej samej nocy pokradł gęsi dworskie. — „Takim parchom, katolik nie poradzi!“
Poszedł do Suchara i także się upominał o część sumy, wziętej za Kwiatka, grożąc, iż w razie odmowy rozniesie po wsi różne „takie sprawki“, które bogatego chłopa okryją niesławą. — „Mów, co chcesz! — odrzekł Suchar — tobie nikt nie uwierzy, a ja słówko tylko pisnę sołtysowi i pójdziesz do kozy“. — „Jak amen w pacierzu, takby się stało! — pomyślał Warga. — Łatwiej się Sucharowi wyśmiać, niż mnie wypłakać.“
Kiedy się jeszcze od służby dworskiej dowiedział, że dziedzicowi dawano za Kwiatka konia pięknego, nie mógł już wytrzymać i z pretensjami swemi udał się do dworu. — „To dziedzicowi dają za psa konia, a on mnie dał tylko dziesięć rubli i jeszcze mię ze służby wygonił!“ — mówił Warga, przedstawiając ekonomowi swoje żądania. Ekonom słuchał cierpliwie byłego stróża nocnego, ponieważ myślał o czemś innem. — „Oho, miękną, bo się boją!“ — rzekł chłop sam do siebie, a cierpliwość ekonoma tak go rozzuchwaliła, że sobie pozwolił postępek dziedzica nazwać „obszukaństwem“. Zaledwie wymówił ten fatalny wyraz, a już ekonom zerwał się i policzki jak grad posypały się na twarz chłopa, który jednak stał wytrwale, myśląc, że się to nareszcie skończy i on będzie mógł wypowiedzieć resztę swoich myśli. Gdzie tam! Po policzkach nastąpiło gwałtowne wyrzucenie za drzwi.
Usiadł teraz Warga przy drodze pod figurą i naprzód zapłakał, a potem, wzniósłszy ręce, zawołał: „Panie Boże, pomścij się nad nimi za moją krzywdę!“
Kiedy już noc padła na ziemę i nowy stróż nocny pospuszczał z łańcuchów wszystkie psy, oprócz Kwiatka, którego miał obowiązek tylko podczas dnia prowadzić na przechadzkę, jako psa gończego, Warga jak cień skradał się pod parkanami ku psim budom. Nareszcie przybył do budy Kwiatka, począł go najprzód głaskać, a potem mu z ręki jeść dawał. Odszedłszy stamtąd, udał się do karczmy, kazał sobie dać kieliszek wódki, a wypiwszy, mruknął pod nosem: „Ani im, ani mnie!“ Po drugim, trzecim kieliszku to samo. Po czwartym począł się kiwać i drzemać na ławie, a ciągle powtarzał: „Ani im, ani mnie!“ Szynkarz kazał zamykać karczmę i takiego gościa, jak Warga, bez ceremonji wypchnięto za drzwi. Zataczając się szedł do chałupy i powtarzał: „Ani im, ani mnie!...“ Nazajutrz rano nowy stróż, kłaniając się nisko czapką ekonomowi, rzekł: „Proszę wielmożnego pana, cosik się stało temu Kwiatkowi w budzie, i zdechł!...“








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.