Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piaszczystem wybrzeżu złożyła skarby swoje: szczenięta już nie żyły.
Jeszcze nie miała czasu odetchnąć, gdy spostrzegła, że fale rzeki i dwoje innych jej dzieci unoszą. Bez namysłu, jak szalona, znowu się rzuciła w wodę, znowu chwytała jedno po drugiem, całemi siłami walczyła z prądem i znowu wyratowała parę nieżywych szczeniąt.
Chórem zapłakały dzieci Nawrota: wzruszyło je nieszczęście Finki. Ojciec spojrzał na nie surowym, zimnym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ja się codziennie tak nurzam, a nikt nade mną nie płacze“... Dzieci przycichły ze strachu.
W kobiałce zostało ostatnie szczenię, psiak czarny, z białym kwiatkiem na czole, podpalany pod gardłem i na piersiach barwa przypominająca ogara.
— Nie topcie go, tatusiu! Niech choć jeden zostanie — odezwał się Franek głosem nieśmiałym, błagalnym.
— Kwiatek mu będzie na imię — dodała Zośka.
Chłop, jakby nie słyszał, wziął psiaka w rękę i rzucił.
Szczenię jeszcze nie spadło na wodę, a Finka już była w rzece.