Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tatusiu, cio wy zlobicie z temi pieskami? — zapytała Zośka. — Ojciec nic nie odpowiedział, tylko wziął opałkę pod packę i podążył ku rzece. I Nawrocięta i Finka zrozumiały, o co chodzi.
Z ogonem spuszczonym, z głową zwieszoną szła suka tuż przy nogach swego pana, a Nawrociątka sznurkiem podążały w miarę sił swoich: najmłodsze co chwila upadało z bekiem na ścieżce. Przybyli nad rzekę. Chłop wziął jedno szczenię za skórę grzbietu i z całej siły cisnął je na środek rzeki. Bystro spojrzała Finka za dzieckiem i w oka mgnieniu skoczyła do wody. Gospodarz zaklął, krzyknął:
— Wara, nie rusz! Pójdź tu, psia duszo!
Tym razem wcale nie była posłuszna. Dopłynęła do szczenięcia, chwyciła je w zęby, usiłowała dotrzeć do brzegu, walcząc z wartkim prądem.
Ale oto znowu drugie jej dziecię padło na wodę: wyraźnie usłyszała pluśnięcie, pisk, jęk jakiś. Już obarczona ciężarem zawraca, płynie, chwyta i to drugie.
Zmęczoną prąd unosi, trudno jej głowę wznieść ponad fale. Dotarła jednak brzegu, wspięła się przedniemi nogami. Wtem krucha bryła się obsuwa, Finka z dwojgiem dzieci spadła w wodę; popłynęła dalej i dopiero na