Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płej, wilgotnej, choć nie mile woniejącej mierzwie. Rano wyłaził stamtąd zaspany, przeciągał się, ziewał, strząsał ze skóry rozmaite nieczystości i biegł zaraz do chaty, jak gdyby z przekonaniem, że to jego pogodzenie się z losem zasługuje na uznanie; ludzie powinni go teraz pochwalić i dać mu śniadanie.
Przed drzwiami zamkniętej izby przysiadał pies na ogonie i czekał, wyprostowany frontem. Jeżeli drzwi nie otwierano, wtedy niecierpliwem mruczeniem dawał znać o swojej obecności.
Drzwi się oto nareszcie otwarły, wychodzi zaspana i rozczochrana gospodyni, w ręku niesie wszystko, co jest do dojenia krów potrzebne.
Spojrzała na psa i zaraz łaje.
— O ty zatracony jakiś, psia-wiaro!... Kajżeś się znowu tak ubabrał, jak nieboskie stworzenie?
Pies merda ogonem, radośnie podskakuje, idzie z babą do krowiarni. Rozkoszne ciepło go owiało, położył się zaraz przy jakiemś śpiącem cielęciu i, wygrzewając sobie boki, czekał, dopóki Sucharowa krów nie wydoi. Baba skończyła swoją czynność i on się też podniósł, a krowy niespokojnym wzrokiem nań spoglądają, pomrukują, jak gdyby miały