Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A to co takiego? — spytał, zwracając się do Franka. — Wichura, widzę zerwała poszycie ze stodoły?...
— Ej, to nie wichura, tatusiu! Matusia mi kazała tę strzechę obedrzeć, bo bury i wiśniocha już od tygodnia nie mają co jeść, a słomy nikt nam nie chciał pożyczyć... Na sieczkę poszło!...
Nawrot splunął gwałtownie, twarz jego przybrała wyraz ponurej surowości, w zapadłych oczach błysnął ogień gniewu.
— Muszę ja z wami zrobić porządek! Psie mięso — gospodarowanie takie! — mruczał, jakby warcząc.
Natychmiast powstał z przyzby i powlókł się, aby w izbie stoczyć z Maryną wojnę. Po chwili rozległ się hałas ogromnego swaru. Naprzód Nawrot strasznie sklął babę, później ona rozpuściła język i kłapała już bez przerwy.
Dzieci przytuliły się do siebie pod ścianą i ze strachem słuchały kłótni, zastanawiając się, kto klnie lepiej: tatuś, czy matusia.
Przeszły święta wielkanocne, ludzie użyli na święconem mięsie, na kołaczach, a w chałupie Nawrota był tylko chleb czarny.
Chłop obdarty, brudny, z kołtunem na głowie, zły, zaraz poszedł na zarobek, powta-