Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zelżyło mi — powiada — może Pan Jezus odmienił.
Wyszedł przed chatę. Wiosenne słoneczko grzało i świeciło, wróble świerkały, zapach młodej wierzbiny czuć było w powietrzu, w dali zieleniały oziminy. Założył ręce, siadł na przyzbie i myślał:
— Może słońce wyciągnie ze mnie resztę choróbska.
Po wsi roili się ludzie odświętnie ubrani, przechodzili koło chałupy, a co kto spostrzegł Nawrota, aż się brał za głowę mówiąc:
— Tyli chłop i tak schorzał! Ździebełko jacy, pasyjka! Wywłoka taki, jemu na cmentarz prawie.
Rzeczywiście, Kuba ogromnie wychódł, był żółty, jakby go woskiem polał, oczy w dołach, a na głowie z prawej strony wisiał kołtun.
Spostrzegłszy pod ścianą gospodarza, pierwsza przybiegła do niego suka Finka, jakaś zbiedzona, pochuchrana; łasiła się, merdała ogonem, liznęła nawet parę razy chude ręce Nawrota.
Przypomniał sobie, że ma gospodarstwo, i bosemi nogami, wybielałemi od leżenia, chwiejąc się, przeszedł podwórko, pełne gnoju. Otwiera skrzypiące drzwi stajenki. Bury szkapa, skóra i kości, stał ze spuszczonym łbem