Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żadnego udziału. Czy się kto upił, czy nie upił, było mu wszystko jedno.
Od niejakiego czasu codziennym gościem Szmula był sołtys, chłop zamożny, którego, jak powiadano, tak urzekła jedna baba, to jest „zadała mu coś na picie“, że w sześćdziesiątym roku życia uczuł nieprzezwyciężoną, bo nadprzyrodzoną pokusę do gorzałki. Konieczność ta sprawiała, iż chłop przychodził do karczmy codziennie wieczorem, a wychodził po północy. Pijał tylko trzy półkwaterki: jeden czystej, drugi z pieprzem, trzeci z gałganem; ale i tak się zrzynał. Miał zwyczaj, iż po pijanemu, gdy nikogo z ludzi w karczmie nie było, prawił perory Kwiatkowi, kiwając się nad nim. „Ty, psia-mać — mówił — nie powinieneś się wylegiwać w karczmie, jeno wartować na podwórzu, boś pies!“. Czasem się nawet niecierpliwił, kopnął Kwiatka, albo Szmulowi za psa naklął. Tak pies, jak i żyd nie brali do serca wymyślań i obelg sołtysa, z urzędu przywykłego do łajania wszystkich.
Atoli jednego razu sołtys był dopiero po drugim, miał humor wyborny i zachciało mu się figlów z otyłą Kaśką, która tam właśnie była, a lubiła do chłopów szczerzyć zęby. Poczęli się gzić, jak to mówią: Kaśka uciekała niby to, sołtys ją gonił: „Ej, chycę, psia pa-