Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wołał Warga, uszczęśliwiony, że nietylko ujął złodzieja, ale może jeszcze swojem oburzeniem oddać przysługę moralności... — „Ja chciałem wziąć wszystkiego jednę tarcicę... Matusia mi kazali...“ — bąkał pokornym głosem schwytany złodziej. — „Wytłumaczysz się przed rzońcą, okumonem, albo i przed samym dziedzicem!“ — rzekł surowo stróż, ciągnąc za sobą Franka. — „No, wyłaź, którędyś wlazł!“ — Puśćcie mię, Szymonie! Nie ze zbytków kraść przyszedłem... Widzicie, tatuś się wczoraj w stodole obwiesili i trza go pochować, a nie mawa za co deszczek na trumnę kupić.“ Warga się zatrzymał na chwilę, bo mu się przypomniało, że straszny dzisiejszy wicher niezawodnie wzniecają szatani, uchodzący z duszą wisielca. Przyszła mu jednocześnie refleksja, że przed siłami nieczystemi wypada się zabezpieczyć, przeto uczynił znak krzyża świętego, poczem rzekł: — „Ojciec wisielec, a synal — złodziej!“ — I kazał przez dziurę w strzesze wyłazić naprzód Frankowi, sam zaś za nim podążał, nawołując: „Kwiatek, pilnuj!“
Chłopak, nie mogąc zmiękczyć swojego prześladowcy, żwawo poskoczył ku dziurze, przebiegł wzdłuż strzechę szopy i, korzystając z ciemności, zeskoczył wewnątrz dworskiego okólnika, w susach dostał się do sadu