Przejdź do zawartości

Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uderzył łbem o pień topoli, rosnącej przy szopie, wszystko mu się odrazu wyjaśniło: złodziej po drzewie włazł na strzechę, w której musiał zrobić dziurę, aby się dostać wewnątrz. Niebezpiecznie jest w taką ciemną, burzliwą noc spotykać się oko w oko ze złodziejem; jednakże Warga wiedział bardzo dobrze, iż jeżeli on się boi złodzieja, to i złodziej, choćby też najodważniejszy, boi się nocnego stróża. Zresztą, taki, co się zakradł do szopy, jest niezawodnie swojak, znajomy, a zatem niewiadomo jeszcze, czy tu nie zajdą jakieś względy: może na tę kradzież wypadnie patrzeć przez szpary. Warga wlazł na topolę, namacał rzeczywiście dziurę w strzesze i spuścił się wewnątrz. Szkoda, że nie mógł zabrać ze sobą Kwiatka, prędzejby odnalazł złodzieja. Teraz dopóty nasłuchiwał, macał, szukał, dopóki nie pochwycił kogoś w garść i nie rżnął o ziemię. Rozległ się jęk, a stróż wnet nabrał przekonania, że ma do czynienia ze znacznie słabszym od siebie. „Któżeś ty, psia duszo?“ — zapytał stróż tryumfalnie. — „Franek Nawrotów!“ odpowiedział w ciemności głos drżący. — „No, patrzcież, taki młodziak i już hycel kraść zaczyna! A ileż ty masz lat?“ — Na piętnasty mi idzie, mój Szymonie; zlitujcie się nade mną, puśćcie!“ — „Bógby mię ciężko skarał!“ — za-