W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Zborowska
Tytuł W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem
Wydawca „Księgarnia Popularna“
Data wyd. 1914
Druk J. Kelter
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


W niewoli u Mahdiego
CZYLI
Bitwa pod Omdurmanem.
Przerobiła dla młodzieży
B. H.
Nakładem „Księgarni Popularnej“
Ś-to Krzyska 24.
Warszawa ════════════ 1914



Druk J. Keltera, Warszawa, Rymarska 8







I.

W roku 1889 kalif Abdul Ahi stał się prawie samowładnym panem północno-wschodnich wybrzeży Afryki. Potomek zmarłego przed dwoma laty kalifa Mahdiego, był tak jak on, chciwym władzy i panowania i umiał siłą i podstępem odbierać państwa sąsiednim kacykom i wcielać je do swoich posiadłości.
Nie wszyscy jednak kacykowie poddawali się tak łatwo władzy potomka Mahdiego. Na południu wielu było opornych, a pomiędzy nimi najsilniejszym i najodważniejszym był Saleh kacyk Kababitschu.
Kalif Abdul-Ahi marzył nieustannie o podbiciu nieustraszonego kacyka, wstrzymywał się jednak długo, wyczekując odpowiedniej chwili.
Wreszcie do Saleha doszła wiadomość, że kalif ma zamiar doprowadzić do decydującej walki na śmierć i życie. Zaniepokojony Saleh zwrócił się do egipskiego rządu z prośbą o pomoc i wysłał pięćdziesięciu ludzi do Waddy Halfa.
Rząd egipski nie zostawił samotnego kacyka bez pomocy. Owszem, dał mu dwieście sztuk karabinów Remingtona; czterdzieści pak amunicji i dwieście funtów w czystym złocie.
Posłowie powracali z dobrą miną. Do nich przyłączył się jeszcze młody belgijczyk, Arnold Bonnet, który pragnął za pomocą Saleha wejść w stosunki z kilkoma szeikami arabów, aby zawiązać towarzystwo dostawy gumy arabskiej i piór strusich.
Szpiedzy kalifa, doskonale o wszystkiem powiadomieni, dali znać Abdulowi o wyruszeniu małego oddziału. Kalif zebrał pospiesznie dwustu żołnierza, powierzył dowództwo Uad Regiumi, kazał mu zatrzymać się w Selimie i czekać na przybycie posłów.
Tymczasem mały oddział zabłądził w pustyni, błąkał się przez dni piętnaście i nareszcie wycieńczony, ledwie trzymający się na nogach, przybył do Selimy, gdzie abdullahidzi gradem kul go przyjęli.
Rzecz prosta, że o obronie mowy nawet być nie mogło. Większość nieszczęśliwych poległa, reszta zaś, a z nimi i Bonnet dostała się do niewoli. Po kilku dniach przewieziono ich do Dougoli, gdzie czarnym bez pardonu poucinano głowy, Bonneta zaś wysłano do Omdurmanu.
Tutaj, w Sajerze, tak się nazywała miejscowość, gdzie trzymano więźniów, przebył nieszczęśliwy przeszło lat osiem.
Względną łagodność obchodzenia się i pewną łaskę, gdyż pozwolono mu mieszkać w oddzielnej chatce, zawdzięczał doskonałej znajomości języka arabskiego, a może i temu, że nie należał do znienawidzonej rasy anglików.
Wiedzieli jednak o tem tylko najbliżsi, gdyż w tłumach utrzymywano przekonanie, iż nareszcie, pochwycono jednego ze znienawidzonych wrogów. Jakaś nawet sfanatyzowana murzynka z plemienia Ginka dostała się w przebraniu męskim do Sajeru i przez całą noc krążyła wkoło chaty Bonneta, krzycząc mu nad samym prawie uchem:
— „Allah uha akbar, aala el Kafer!“ (Bóg jest wielki, on karze niewiernych).
W 1893 roku Bonnet otrzymał towarzysza niedoli. Był to młody czech czeladnik piekarski, który pracował u jakiegoś greka w Halzie.
Pewnego dnia pod wpływem kilku zbytecznych szklanek wina piekarczyk porzucił swojego greka, opuścił miasto i ze skrzypkami pod pachą udał się do Snakinu szukać szczęścia.
Byłby zginął w pustyni z głodu i z pragnienia, gdyby jakiś cudowny instynkt nie pchnął go był na drogę prowadzącą do Nilu.
Uratował więc życie swoje, ale po to tylko, aby wpaść w ręce arabów plemienia Aufar, którzy dumni ze zdobyczy, wysłali go natychmiast do Omdurmanu.
Piekarczyk zajął razem z Bonnetem jego chatkę. Pomimo wszystko, życie obu więźniów było tak ciężkie, że prawdopodobnie padliby ofiarą nędzy i wszelkiego rodzaju niewygód, gdyby nie przyjaźń Jussufa, bratanka Saleha, który pomimo straży umiał się porozumiewać z więźniami i dostarczać im pożywienia, którego więźniom wogóle skąpiono bardzo, tak, iż jak muchy padali.


∗                    ∗

W pięć lat po opowiedzianych przez nas wypadkach, w małej, nawpół zapadłej w ziemię chatce, siedziało dwóch ludzi. Twarze ich wychudłe blade były niezdrową bladością więzienną, zamglone oczy patrzyły z jakąś ponurą obojętnością na całą nędzę otoczenia i na brudne łachmany, zaledwie pokrywające nagość ich ciała.
Chatka, a raczej nora, mogła mieć zaledwie jakieś trzy metry kwadratowe przestrzeni, żadnemu więc nie przyszło nawet do głowy, aby chodzeniem rozprostować zmartwiałe członki.
— Święty Nepomucenie, — rzekł wreszcie jeden z nich, — co mi też to przyszło do głowy, żeby wędrować do Snakinu. Nie mogłem to spokojnie siedzieć w Halzie? Ale nie żałuję tego, bo jestem z tobą, Arnoldzie, który chociaż taki wielki pan i mądry, nie pogardziłeś moją przyjaźnią. To też na Ś-go Wacława, mego patrona, przysięgam, że się stąd tak czy owak wydostaniemy. Ha, żebym mógł, tobym tych bronzowych djabłów wytruł jak robactwo. Jeszcze mnie dotąd plecy bolą od tych pięćdziesięciu batów, jakie mi wczoraj wysolili bez najmniejszego powodu.
— Miej nadzieję, Wacławie, żeśmy już najgorsze przeżyli. Jussuf przyniósł mi pożądaną wiadomość, że wojska derwiszów zostały pobite przez jenerała Kitchenera i że angielsko-egipska armia znajduje się w marszu tutaj. Chciałbym jaknajprędzej dowiedzieć się czegoś więcej, a ten chłopak zwłóczy jakby umyślnie.
— Mnie aż ziemia pali się pod stopami, — rzekł znowu Wacław, ów czeladnik piekarski. — Gdyby to odemnie zależało, to nie czekałbym jutra, ale dziś drapnąłbym, gdzie pieprz rośnie.
— Czy myślisz, że i mnie nie pilno? — uśmiechnął się smutnie Arnold Bonnet. — Ale rozumiem, że musimy poczekać na wiadomości od Jussufa, temwięcej, że miał nam się postarać o konie, bez których ucieczka byłaby niemożliwą. Czy ty umiesz jeździć konno?
— Jeżeli chodzi o życie, to samego djabła, nietylko konia się nie zlęknę. Ale zdaje mi się, że to Jussuf nadchodzi.
Był to rzeczywiście Jussuf, młody, wysoki i zgrabny arab, o jasnym odważnym spojrzeniu i długiej czarnej brodzie, która zdawała się stanowić przedmiot jego specjalnych starań, gdyż częsta gładził ją pieszczotliwie.
— Witam cię, Jussufie, — rzekł Arnold. — Cóż nam przynosisz dobrego?
— Niech Mahomet przyjmie was do raju, — odrzekł Jussuf, ściskając im ręce. — Mam dużo dobrych wieści.
— Czyżby to znaczyło, że wreszcie wyrwiemy się z rąk tych czarnych djabłów? — zapytał Wacław drżącym ze wzruszenia głosem.
— Tak jest, ramię Allaha dosięgło tych synów szatana, tych przeklętych morderców naszego szeika. Dzielna armia Chana Inglisów rozbiła dzisiaj ich wojska i Uad Regiumi dostał rozkaz wystąpienia przeciwko niewiernym, jak nazywają żołnierzy kedywa. Zielona chorągiew proroka powiewa już na murach Omdurmanu.
— Aha, to dlatego taki był rano gwałt i alarm, — zauważył Bonnet, — i czy ty myślisz, Jussufie, że teraz właśnie dobra do ucieczki pora?
— Na święty kamień Kaaby, jest to jedyna odpowiednia chwila, aby uciec od tych szatanów, co sami siebie prawowiernymi synami proroka zowią. — Splunął z pogardą i po chwili ciągnął dalej. — Tak, nadeszła wreszcie godzina zemsty za śmierć mego dzielnego stryja, Saleha. Jadę z wami do obozu Inglisów.
— A czy masz konie, Jussufie?
— Mam trzy doskonałe bieguny, — odrzekł arab. — Bądźcie gotowi. Jak tylko straże wypalą swój haszysz i zaczną marzyć o siódmym raju Mahometa, przyjdę i wyprowadzę was z obozu.
Z tymi słowami młody arab zniknął równie cicho, jak się zjawił. A dwaj nieszczęśliwi więźniowie padli sobie w objęcia, a łzy radości potoczyły im się z oczu. Nareszcie nędza ich skończyć się miała, nareszcie odzyskać mieli prawa do życia i szczęścia, — mieli się stać ludźmi, jak inni.

II.

Punktualnie o naznaczonej godzinie zjawił się wierny Jussuf i ostrożnie, aby nie zbudzić śpiących straży, wyprowadził ich po za obóz. Tutaj w cieniu wielkiego tamaryndowego drzewa stały uwiązane trzy wspaniałe arabczyki, oczekujące niecierpliwie na jeźdźców. Przy każdym siodle wisiał karabin Remingtona, worek suszonych daktylów i skórzana flaszka z wodą.
Dzielny Jussuf pomyślał również i o ubraniu więźniów i przygotował dla każdego z nich całkowitą odzież beduina. Trudno opisać radość biedaków, kiedy wreszcie zrzucili z siebie wstrętne i brudne łachmany, które z konieczności nosić musieli i przebrali się w czystą bieliznę i odzież.
Nie tracili jednak czasu na rozkoszowanie się tym zbytkiem, lecz wskoczyli na siodła i z miejsca puścili się galopem.
Przez całą noc i dzień następny jechali prawie bez odpoczynku, nadsłuchując tylko czasem, czy niema pogoni, lecz wszędzie panowała niczem niezmącona cisza.
Pod wieczór znaleźli się w pokrytej gęstym lasem dolinie. Mgła była tutaj tak wilgotna, że wkrótce ich burnusy i turbany były przemoczone do nitki, a z pysków koni ściekały wielkie, niby deszczowe krople.
— Należy się odpoczynek i nam i koniom, — rzekł Jussuf. — Nie mam jednak najmniejszego pojęcia, gdzie i jak tę noc spędzimy.
Jakby w odpowiedzi koń Arnolda zarżał radośnie, co dla araba nieomylnym jest znakiem, że jakiś obóz, czy też mieszkanie ludzkie znajduje się w pobliżu.
— Cicho! stać! — zawołał Jusssuf, wstrzymując gwałtownie konia. Poczem, zeskoczywszy, przyłożył ucho do ziemi i słuchał uważnie.
Nic jednak podejrzanego nie dało się zauważyć. Pomimo to, wszyscy trzej odwiedli kurki i z bronią w pogotowiu posuwali się ostrożnie w cieniu wysokich drzew orzechowych, rosnących nad brzegiem nawpół wyschniętego strumienia.
Nagle do uszu ich dobiegło głośne szczekanie psów i w oddali ujrzeli spore ognisko, przy którym kręciło się kilkanaście okrytych burnusami postaci. Wkrótce można ich było dojrzeć, jak z podwiniętemi wschodnim obyczajem nogami zasiedli przy ognisku.
— To są koczujący beduini z Kobah-el-Kaly, — rzekł Jussuf. — Szeik znajduje się w związku z Uad Regiumi. Znam go. Jest to jeden z najdzikszych ludzi, jakich tutaj można spotkać, a jego ludzie jeszcze gorsi od niego. Jeden drugiemu brodęby ukradł gdyby mógł a dla marnego grosza gotowi popełnić najohydniejszą zbrodnię. — Pozdrowienie tobie, szeiku Ibrahimie, — rzekł nagle zmienionym tonem, widząc, że z za wału, utworzonego z siodeł, ukazało się kilka luf podejrzanych.
— Na imię proroka, kto jesteście? — odrzekł na pozdrowienie szeik, podnosząc się ze skór, na których leżał wygodnie i palił.
— Jussuf z Kababitschu i dwaj Frankowie, jego przyjaciele, — rzekł odważnie arab, zbliżając się do ognia. — Szukamy gościnności u ciebie, prosimy o chleb i sól na noc dzisiejszą.
— Frankowie, niewierni! — mruczeli niechętnie dzicy synowie pustyni, otaczając zwartym kołem przybyszów.
— Nie podobają mi się miny tych łotrów, — szepnął Wacław, przyglądając się podejrzliwie otaczającym ich arabom.
— I mnie nie, odszepnął Arnold. — Są to typowi rozbójnicy i musimy być bardzo ostrożni i rozważni, jeśli chcemy wyjść z tej afery cało.
— Tam do licha! Wolałbym być o dwanaście mil od nich, — mruknął czech, rzucając na nich spojrzenie mniej niż obojętne.
Szeik Ibrahim tymczasem patrzył na nich z nieukrywaną nienawiścią, nie śmiał jednak pogwałcić praw gościnności, uważanej na wschodzie za cnotę, obowiązującą każdego prawowiernego muzułmanina i choć niechętnie, zaprosił ich do wzięcia udziału w wieczerzy, składającej się z daktylów, miodu i mleka.
Szeik był to starzec chudy, suchy, o nieprzyjemnej fałszywej twarzy, ubrany w brudny burnus i jeszcze brudniejszy turban.
Otrzymawszy zaproszenie Jussuf skinął na towarzyszów, że przynajmniej w obecnej chwili niczego się lękać nie potrzebują, poczem wszyscy trzej zasiedli do improwizowanej uczty, która jednak zgłodniałym smakowała bardzo.
Kiedy później zapalili fajki, zdawało im się, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło już dawno i spokojnie zaczęli się przyglądać malowniczemu widokowi jaki roztaczał się przed ich oczyma.
Wkoło jasno płonącego ogniska ułożyli się w fantastycznych grupach biało ubrani beduini, w białych również turbanach, od których tem jaskrawiej odbijały ciemne ich twarze z czarnymi niestrzyżonymi brodami.
Z najniższej gałęzi drzewa spuszczał się kawał barwnego płótna, tworząc zasłonę, za którą kryły się ich żony i córki, jak również kilka tancerek egipskich, które szeik kupił, aby je dostawić do El-Obeid.
Arnold i Wacław w życiu swoim nie widzieli nic romantyczniejszego nad ten obóz beduinów.
Światło ogniska czerwonym płomieniem oblewało olbrzymie skały bazaltowe, znajdujące się tuż za obozem, a ze szczelin których, niby wężowe sploty wysuwały się długie giętkie gałęzie oleandrów, dzikich fig i tamaryndów. Dalej wśród drzew widniały szlachetne głowy koni i niekształtne zarysy dromaderów.
Beduini palili w milczeniu swoje fajki, poczem szeik życzył swoim przygodnym gościom dobrej nocy i usunął się za barwną zasłonę.
Po chwili dorzucono gałęzi na ognisko, nakarmiono psy i beduini jeden po drugim układali się na ziemi, mając jako jedyną poduszkę siodło lub burnus.
— Czy możemy w tym otoczeniu spać spokojnie, czy też musimy czuwać kolejno? — zapytał Arnold Jussufa.
— Nie, możemy spać spokojnie, — odrzekł arab, — musimy się tylko usunąć pod tamto drzewo i owinąć dobrze w burnusy. Czuwać nie potrzebujemy, gdyż broni nas święte prawo gościnności, które jest silniejsze nawet nad nienawiść. Na dzisiejszą noc jesteśmy bezpieczni, ale z chwilą, kiedy się pożegnamy z nimi, niech Allah strzeże nas i ochrania, bo ci łotrzy nie znają litości.
Z tymi słowami miody arab, wierzący jak każdy muzułmanin w przeznaczenie, którego zwalczyć nie jest w stanie, zamknął oczy i wkrótce zaczął chrapać jak zepsuty puzon.
Wacław spał również, tylko Bonnet wywracał się czas jakiś, ale wreszcie znużenie wzięło górę i powieki zamknęły mu się same.
W całym obozie panowała cisza, przerywana tylko od czasu do czasu dalekim wyciem szakala, któremu odpowiadało mruczenie drzemiących również psów.
Bonnet spał może ze dwie godziny, gdy nagle zbudziło go dotknięcie czyjejś ręki. Porwał się zaniepokojony i przy słabym świetle dogasającego ogniska ujrzał jedną z egipskich tancerek, przytuloną do pnia drzewa, pod którym spoczywał.
— Kto jesteś? — zapytał zdumiony.
— Cicho, — odrzekła, kładąc palec na usta, — jeżeli zbudzisz kogo — zginęłam. Jestem przyjaciółką twoją sidi, gdyż wiem, że jesteś przyjacielem i szukasz moich współziomków, egipcjan. Posłuchaj mnie uważnie.
Szeik Ibrahim ma zamiar zamordować was jutro rano. Twoją głowę chce odesłać Abdul-Ahiemu, aby otrzymać obiecaną nagrodę. Największy apetyt wzbudzają w nim wasze karabiny. Nie chcąc gwałcić praw gościnności wysłał oddział żołnierzy na drogę, aby razem z wami nie jedli i nie pili, nie byli zatem niczem skrępowani. Oni to czekają na was i zaledwie się oddalicie od obozu, mają na was napaść i pomordować. Jeśli chcecie ich obejść, to uciekajcie wązką ścieżką, która prowadzi przez las i przecina drogę pod wzgórzem. Czy znasz tę ścieżkę, sidi, czy rozumiesz, co mówiłam?
— Ścieżki nie znam, ale zna ją napewno nasz trzeci towarzysz, Jussuf, — odrzekł Arnold.
— Jedźcie z obozu drogą, a potem skręćcie na prawo do ścieżki. Czy będziesz pamiętał, sidi?
— Będę. Ale czem ja ci się odwdzięczę... zaczął znowu Arnold, lecz w tej chwili przerwał mu głos Wacława, którego obudził szmer rozmowy.
— Co to jest? Co się stało? — zapytał przecierając oczy. — Co widzę? — Beduinka! Czy przyszła nas okraść?
— Przeciwnie
, przyszła nas ostrzedz, że Ibrahim chce nas jutro zamordować i głowy nasze odesłać Abdul-Ahiemu.
— Co ty mówisz! — szepnął przerażony chłopak. — I to tak z niczego, szach, mach po szyi, jak chleb z masłem? Święty Nepomucenie, co za łotry! Ale z tego wszystkiego widzę, że najlepiej będzie, jeżeli jeszcze dzisiejszej nocy drapniemy. Gdzież jest ta czarna wróżka, żebym jej podziękował?
— Przestraszyłeś ją, Wacławie, ale to mniejsza, — odrzekł Arnold. — Nie możemy uciekać po nocy, musimy poczekać aż do wschodu słońca. Powtóre nie możemy uciekać bez Jussufa, a on śpi, jak zabity.
Obóz spał jeszcze długo i tylko od czasu do czasu ktoś wstawał, dokładał drzewa na ognisko i kładł się znowu.
Nasi przyjaciele nie spali. Starannie opatrzyli broń i zbudzili Jussufa, aby podzielić się z nim wiadomościami, otrzymanymi od Arabki. Dzielny młodzieniec nie zdziwił się wcale, gdyż, znając Ibrahima, wiedział zgóry, że stary lis do wszelkiej podłości jest zdolny.
— Co mamy teraz robić? — odrzekł na niecierpliwe pytanie towarzyszów. — Najlepiej nic. W wyrokach Allaha zapisany jest dzień i godzina naszej śmierci. Jeżeli śmierć nam przeznaczona, to nie unikniemy jej w żadnym razie, jeśli zaś mamy żyć dłużej, to ucieczka powiedzie się nam pomimo wszelkich wysiłków tego łotra.
Nie było co dłużej mówić, temwięcej, że Jussuf miał do pewnego stopnia rację. Gdyby teraz porwali się do ucieczki to Ibrahim uważałby to za zerwanie praw gościnności i puściłby się za nimi z resztą oddziału, a w ten sposób byliby wzięci we dwa ognie; kiedy tymczasem spożywając razem ranny posiłek, krępują go tak, że musi ich wypuścić spokojnie i przynajmniej czas jakiś wstrzymać się z osobistą pogonią. Nic go też nie będzie popędzało, gdyż nie domyśli się, że frankowie cokolwiek podejrzewają i będzie liczył, że wpadną na znajdujący się w zasadzce oddział.
Wkrótce też obóz zaczął dawać znaki powracającego życia. Najprzód przy ognisku pojawiły się kobiety i zaczęły przygotowywać śniadanie, złożone z kawy, ryżu i jarzyn.
Niedługo zjawił się i szeik i powitał obecnych zwykłym muzułmańskim obyczajem:
— Jeden jest tylko Allah i Mahomet prorok jego.
Potem odwrócił głowę w stronę Mekki i z pozorną pobożnością szeptał poranne modlitwy.

III.

Pomimo, iż naszym przyjaciołom ziemia paliła się formalnie pod nogami, musieli jednak powstrzymać wszelkie objawy niewiary lub niecierpliwości i spokojnie spożyć ofiarowany im posiłek.
Nareszcie mogli już dosiąść koni, przyczem Arnold ofiarował szeikowi złotą monetę, których kilka przysłał mu Słatin-Bey przez Jussufa. Stary lis przyjął ten hojny podarunek z lekkim grymasem i mruknięciem, które właściwie można było sobie w ten wytłomaczyć sposób:
— Możecie sobie dawać lub nie dawać. I tak niedługo wszystko, co macie, będzie moim.
Trzej zbiegowie skierowali się na drogę, zaledwie jednak obóz zniknął im z oczu, rzucili się na prawo w las ku owej, wskazanej przez tajemniczą opiekunkę ścieżce.
— Co będzie, jeśli tancerka nas oszukała i owa ścieżka nie prowadzi wcale do doliny? zapytał Wacław.
Lecz Jussuf i Arnold zapewnili go, że wierzą najzupełniej wskazówkom dziewczyny i że stanowczo pójdą za jej radą.
Las był tak gęsty, że trzej jeźdźcy musieli zsiąść z koni i prowadzić je za cugle. Wobec tego posuwali się bardzo wolno, tem wolniej, że Jussuf gałązką magnolji zacierał za nimi wszystkie ślady.
W ten sposób przeszli ze dwie angielskie mile, gdy gdzieś z prawej strony usłyszeli tentent koni i wystrzały palnej broni.
Nie rozumiejąc, co to znaczy wskoczyli na siodła i popędzili, co koń wyskoczy, chociaż gałęzie drzew biły ich po twarzy i zdzierały turbany.
Znacznie później dopiero dowiedzieli się, że szeik wybrał się z dwoma towarzyszami w dolinę, aby przekonać się, czy rozkazy jego zostały spełnione. I że rozgniewani ucieczką więźniów łotrzy, obwinili swego dowódcę o zdradę i zabili go dwoma wystrzałami swej broni. W ten sposób stary lis sam wpadł w zastawione przez siebie sidła.
Nasi przyjaciele tymczasem przez tę gwałtowną ucieczkę zjechali z drogi i musieli przeszło godzinę przedzierać się przez las tak gęsty, że nieraz trzeba było użyć siekiery, aby utorować jaką taką dla koni drogę.
Nareszcie las zaczął rzednąć i nad wierzchołki drzew strzeliła grupa skał bazaltowych, otulonych obłoczkiem mgły różowej.
Teraz Jussuf wiedział już, gdzie się znajduje i objaśnił towarzyszów, że za tymi skałami leżą posiadłości Abdulmelika, przyjaciela Kababitechów, gdzie będą już najzupełniej bezpieczni. Należy tylko objechać skały, które ciągną się na przestrzeni kilku mil.
Jeźdźcy zeskoczyli z koni, aby dać wytchnąć i popaść zmęczone zwierzęta, gdy po kilku zaledwie minutach tego wypoczynku usłyszeli za sobą okrzyk tryumfu i ujrzeli zbliżającego się beduina, który lancą dawał jakieś znaki dążącym za nim widocznie towarzyszom.
— Beduin z szajki Ibrahima! — zawołał przerażony Bonnet.
— Przekleństwo dwunastu imamów na nich! — mruknął Jussuf i pochwyciwszy karabin strzelił w napastnika.
Okrzyk bólu przeszył powietrze i beduin z rospostartymi rękami zwalił się na ziemię.
— Prędzej na koń! — zawołał Jussuf. — Jego towarzysze muszą być niedaleko!
I znowu nieszczęśliwi zbiegowie zapuścili się w las zbawczy, starając się jednak nie zbaczać z drogi i nie tracić z oczu łańcucha skał.
Było to do przewidzenia, że chciwi Beduini nie przestaną ścigać swych ofiar, których głowy pociągały ich sutą nagrodą, wyznaczoną za nie przez Abdul-Ahiego.
Wszelkie szanse powodzenia były po stronie opryszków, gdyż był ich cały oddział i konie mieli wypoczęte, podczas kiedy nasi przyjaciele ledwie się na nogach trzymali, a ich konie chrapały ze zmęczenia.
Wkrótce Jussuf zmienił kierunek drogi i podprowadził towarzyszów do małego strumienia, którego chłodne fale oświeżyły cokolwiek zmęczonych ludzi i padające nieledwie konie.
Potem puścili się galopem, ale po godzinie przekonali się, że gdziekolwiek się zwrócą, wszędzie napotykają rozproszone grupy opryszków. Ucieczka stawała się niemożliwą.
— Jedna już tylko i ostatnia pozostałą nam nadzieja, — rzekł Jussuf.
— Jaka? — zawołali z nowym ożywieniem Wacław i Bonnet.
— Że nas przyjmie i ocali Hadża Nuradyn, — odrzekł Jussuf.
— Czy to ten derwisz, którego w Omdurmanie „światłem wiernych“ nazywają?!
— Ten sam. Nazywają go również „chwałą Sudanu“. On jeden pragnie powrócić prawdziwy Islam, w całej jego czystości. Mieszka niedaleko, pomiędzy tymi skałami.
— A czy możemy mu zaufać? — zapytał Bonnet z pewnym wahaniem.
— Naturalnie, — odrzekł z całą siłą przekonania Jussuf. — Niema szlachetniejszego nadeń człowieka.
— W takim razie prowadź nas do niego, nic nam innego do wyboru nie zostaje.
Jussuf w milczeniu wysunął się naprzód i poprowadził towarzyszów do schronienia Nuradyna. Hadża Nuradyn miał wielkie poważanie pomiędzy prawowiernymi. Był on w Mekce, całował święty kamień i pił ze studni Cem-cem, przez co zasłynął jako najpobożniejszy i najmędrszy z wyznawców proroka.
Różnił się jednak od innych derwiszów bardzo, gdyż nie wyzyskiwał ciemnych braci swoich, lecz owszem rozumem i dobrocią zdobył sobie miłość i szacunek najdzikszych nawet plemion.
Nietylko lud ale i szeikowie udawali się do mądrego derwisza po radę i błogosławieństwo. Takim był człowiek, do którego nieszczęśliwi zbiegowie przyszli po pomoc i ocalenie.


IV.

Po długim pukaniu do wielkich drzwi, zbudowanych z podłużnych i poprzecznych belek i mocno osadzonych w skale, rozległ się wreszcie z wnętrza jakiś głos uroczysty, zapraszający do wejścia.
Jussuf otworzył drzwi i zbiegowie ujrzeli wielką grotę, której sklepienie w naturalny sposób utworzyło się z lawy. Od tego sklepienia, na łańcuchu spuszczała się starożytna mosiężna lampa o dwóch płomieniach, z których oba teraz zapalone były.
Z jednej strony groty znajdowała się nisza, zasłonięta rodzajem kotary, z pod której wyglądały czyjeś nogi, obute w sandały.
Jussuf zdjął na progu pantofle i dał znak towarzyszom, aby zachowywali się spokojnie, gdyż Nuradyn miewał chwile szalonej nieledwie nienawiści dla niewiernych.
Po krótkiej modlitwie i złożeniu niewielkich podarunków, Jussuf objaśnił cel swego przybycia i prosił wielkiego derwisza o ukazanie się jego oczom.
Jakby w odpowiedzi na tą prośbę zasłona rozsunęła się na dwie strony i „światło wiernych“ z olbrzymią, podobną do maczugi pałką w ręku, wystąpiło na środek groty.
Był to chudy, wysoki starzec, z białą do pasa brodą i takimiż włosami, z pod których ciemne zapadłe oczy gorzały teraz płomieniem gniewu i niechęci.
— Źleś uczynił, Jussufie, — rzekł, — żeś mi tych niewiernych, aż na próg mojego domu sprowadził. Szanuję wprawdzie prawa gościnności, ale czyż w całej dolinie Kaa-el-Bun niema innego miejsca, gdzieby ci cudzoziemcy schronienie znaleźć mogli?
— Święty Nuradynie, — rzekł Jussuf z pokornym błaganiem w głosie. — Jesteśmy ścigani jak zwierzęta przez oddział szeika Ibrahima, a ja nie znam innego bezpiecznego miejsca, tylko „grotę snu“.
— Jussufie, — rzekł jeszcze uroczyściej derwisz, rzucając ponure spojrzenie w stronę Bonneta i Wacława, — oni zanieczyszczają próg mojego domu samą tylko obecnością swoją, a przytem szeik Ibrahim jest moim przyjacielem. Czemu ich bronisz i czemu chcesz zmusić i mnie do ich ocalenia, wszak oni nie znają tych świętych, które w noc Abd-el-Kader powtarzamy.
— Owszem, znamy te słowa, — rzekł Bonnet, który na uniwersytecie studjował języki wschodnie i Koran znał doskonale. — Brzmią one:
— Dajcie z darów, którymi was ręka Allaha obdarzyła i tym którzy są chciwi, albowiem chciwość ich nie na korzyść, lecz na szkodę im się obróci; albowiem to, co od dni najmłodszych z chciwości zatrzymają, w koło szyi im się owinie i dusić ich będzie, jako żmija nieczysta.
Pod wpływem tych słów z twarzy derwisza znikł wyraz pogardy i niechęci; otworzył drzwi szerzej i rzekł uroczyście:
— Wszyscyśmy tutaj synowie nędzy i prochu. Po śmierci dopiero prawdziwi wierni dostaną się do raju, podczas kiedy niewierni piekło otrzymać muszą. Ponieważ jednak jesteśmy na ziemi, przeto pamiętajcie, że Nuradyn was obroni, bo taką jest wola Allaha. Wejdźcie, niewierni, pod dach Nuradyna i bądźcie pozdrowieni.
— A co mam zrobić z końmi? — zapytał nieśmiało Jussuf. — W dolinie mgła i rosa, a przy tem i ludzie Ibrahima kręcą się tam wszędzie.
— Wprowadź jej do drugiej groty, rozkazał derwisz, — tam im będzie ciepło i wygodnie, a przytem nikt ich nie zobaczy.
Boczne drzwi prowadziły z głównej do sąsiedniej równie obszernej groty, której chłodne i zupełnie świeże powietrze wskazywało, że musiała ona mieć jeszcze inną łączność ze światem zewnętrznym.
Jussuf wprowadził tam konie, chcąc je mieć jednak w pogotowiu, nie zdjął im ani siodeł, ani uzd, rozluźnił tylko cokolwiek popręgi. Potem, podczas kiedy Bonnet i Wacław poili i karmili konie, wysunął się przed dom i starannie pozacierał wszystkie ślady ich bytności.
— Słuchajno, Arnoldzie, jak myślisz? Czy nasz gospodarz da nam coś posilniejszego niż daktyle? Jestem wściekle głodny.
— I ja również, — uśmiechnął się Bonnet, — nie stawiam jednak żadnych wymagań, gdyż wiem, że Hadża niewiele nam będzie mógł ofiarować.
Rzeczywiście Nuradyn przyniósł na drewnianym półmisku jakąś mieszaninę z grochu, ryżu i mąki, która z dodatkiem masła i mleka, stanowiła całą wieczerzę.
Po zaspokojeniu głodu, hadża zniknął na parę godzin za zasłoną, nasi zaś towarzysze ułożyli się jaknajwygodniej, aby użyć zasłużonego spoczynku.
Było może około czwartej rano, kiedy Jussuf ostrożnie obudził towarzyszów.
— Cicho, słuchajcie, — rzekł. — Czy nic nie słyszycie?
— Nie, Jussufie. A ty?
— Zdaje mi się, że słyszę tentent koni i szczęk oręża, jakgdyby jacyś zbrojni przejeżdżali przez dolinę. Tak, nie mylę się, już są blizko.
Z tymi słowami młody arab porwał się z miejsca, przysunął do drzwi i wyjrzał przez jeden z licznych otworów w szarzejącą mgłę poranka.
Bonnet pospieszył za nim i ujrzał liczną gromadę mężczyzn na koniach i wielbłądach, przejeżdżającą przez dolinę.
— Wstawaj, Wacławie! — zawołał na młodego śpiocha, — trzeba obejrzeć broń i konie. Beduini są w dolinie. Trzeba obudzić Nuradyna!
Chłopak w jednej chwili zerwał się na nogi i przedewszystkiem porwał wielki kamień, który zwykle służył jako klęcznik derwiszowi i położył go, aby zatarasować drzwi.
— Dzięki Bogu, jadą dalej, informował tymczasem Jussuf, nie odchodząc od swego obserwatorjum. — Ale nie ulega wątpliwości, że to pościg za nami, gdyż każdy krzak przeszukują starannie. Poczekajcie, stanęli!
— Mam nadzieję, że nie ośmielą się zajrzeć tutaj, — rzekł Arnold.
W tej chwili, jakby na urągowisko tej nadziei, koń Jussufa, poczuwszy obce konie, zarżał donośnie.
Zbiegowie oniemieli z przerażenia, a i w dolinie grobowa nagle zapanowała cisza.
— Precz, precz stąd, niewierni, — odezwał się pomiędzy nimi grobowy głos derwisza. — To są dzicy ludzie, którzy ani mojego mieszkania, ani mnie nawet nie oszczędzą.
— Precz, — powtórzył osłupiały Bonnet, — a więc mamy się rzucić w sam środek tej zgrai?! Wszak to śmierć pewna.
— Nie, — zawołał derwisz z ogniem, — nie! powiedziałem, że was ocalę; dotrzymam słowa! Z drugiej groty jest wyjście na przeciwległą dolinę, która graniczy z posiadłościami Abdul-melika. Idźcie i weźcie lampę, abyście nie zmylili drogi. Ty, Jussufie, prowadź. Idźcie i pokój niech będzie z wami, a pamiętajcie, że stary Nuradyn, nie zdradził jeszcze nigdy i nikogo.
W tej chwili rozległy się gromkie kołatania u drzwi i ochrypłe głosy wołać poczęły:
— Otwórz, Nuradynie! Masz u siebie niewiernych, a my przysięgliśmy na święty kamień, że każdego niewiernego zgładzimy, jak psa podłego!
— Precz, wy tam! — zawołał hadża, precz, póki was ziemia nie pochłonie! Błoto jest na twarzy wodza, a turban jego przekrzywił się od grzechów jego.
— Powtarzam ci, otwórz, Nuradynie! — zawołał dowódca, syn Ibrahima, opryszek, nie ustępujący ojcu. — Otwórz! Dostaniesz trzy wielbłądy, a każdy juczny.
— Precz! — zagrzmiał donośny głos derwisza. — Chcesz skusić mnie, jak szatan Kaina, precz, mówię! Jam z nimi chleb i sól jadł, więc bronić ich będę i obronię!
— Hu! — zawyła tłuszcza. — Więc oni są tutaj naprawdę!
— Głos twój słyszę — zaczął znowu szeik, — lecz nie wierzę, abyś to ty był, Nuradynie, ty, który zaprzysiągłeś zemstę niewiernym.
— Tak, to ja jestem! — rzekł z dumą derwisz, — ale im dałem późniejszą przysięgę i przysięgi tej dotrzymam!
— Otwórz więc, abym ja swojej dotrzymał!
— Nie, choćbyś przysięgał na brody 313 apostołów i 224000 proroków Islamu, nie otworzę i ty ich nie dostaniesz, prędzej ziemia pochłonie cię w czeluściach swoich!
Przyjaciele nasi nie słyszeli końca tej ciekawej rozmowy, lecz trzymając konie przy pyskach, zapuścili się w długi, kręty korytarz, którego ciemności słabo tylko rozjaśniała trzymana przez Jussufa lampa.
Nie uszli jednak i trzystu kroków, kiedy przeraźliwy okrzyk tryumfu odbił się o uszy zbiegów i powiadomił ich, że nawet tak mocne drzwi nie wytrzymały naporu tłuszczy.
— Przekleństwo! — zawołał Jussuf. — Naprzód! naprzód! Wyją jak psy zgłodniałe.
— Już dobiegają! Strzelajmy, Arnoldzie! — zawołał Wacław, może to ich powstrzyma!
— Jeszcze są zadaleko, — rzekł Bonnet, oglądając się po za siebie. — Na miłosierdzie Boskie, nie strzelaj! — zawołał gwałtownie. Na przedzie biegnie hadża!
— Uciekajcie, uciekajcie, — wołał tymczasem derwisz. — Chociaż jesteście niewierni, ale przysiągłem was obronić i obronię za wszelką cenę!
Z nadzwyczajną, młodzieńczą prawie szybkością, prześcignął stary derwisz uciekających i zniknął w załamie korytarza.
— Oto oni! — zawołał w tej chwili Arnold. — Ognia! Pal!
Arabowie dali ognia, lecz w tej chwili odpowiedziały im karabiny Remingtona i osiemnaście kul padło w zwarte szeregi ścigających, czyniąc w nich straszliwe spustoszenia. Na chwilę zapanowała cisza, lecz nagle ściany korytarza zabrzmiały od krzyku wściekłości i przerażenia.
Beduini nie znali mechanizmu karabinów Remingtona i ta nadzwyczajna siła i mnogość kul, wydała im się czemś nadprzyrodzonym.
Dobiegłszy do załamu korytarza nasi zbiegowie ujrzeli starego derwisza, stojącego przy jednej z naturalnych kolumn, podtrzymujących sklepienie, z olbrzymią żelazną sztabą w ręku, wołającego o pośpiech.
Kiedy przebiegli obok niego, Bonnet dojrzał jeszcze, jak Nuradyn wsuwał sztabę w szparę w owej kolumnie. Potem nastąpiła chwilowa cisza i nagle ziemia zadrżała i rozległ się tak przerażający huk i łoskot, że konie stuliły chrapy, a ludzie popadali na ziemię.
Kiedy przyszli do siebie i obejrzeli się wkoło, śmiertelna cisza panowała wszędzie i tylko po za nimi na otwartej przestrzeni korytarza wznosił się olbrzymi mur, utworzony przez oberwanie się sklepienia na dość widocznie dużej przestrzeni.
Była to nieprzebyta zapora, dzieląca na wieki jedną dolinę od drugiej, ale też i uniemożliwiająca wrogom pogoń za naszymi zbiegami.
— Święty Boże, ten nieszczęśliwy pogrzebał się pod głazami dla naszego ratunku. Coby to było jednak, gdyby korytarz nie miał drugiego wyjścia — rzekł Bonnet.
— Cicho, przyjacielu, — szepnął blady jak kreda Wacław. — Na samą myśl o tem zimny pot oblewa mi czoło.
W milczeniu szli dalej, lecz na nowym załamie lampa im zgasła, — nieprzenikniona ciemność otoczyła ich dokoła. Przerażone konie rwać się poczęły z taką siłą, że zdawało się, że albo sobie, albo prowadzącym je ludziom nogi połamią.
Przeszło pół godziny wędrowali tak bezustanku, przewracając się, lub uderzając czołem o wystające w różnych kierunkach głazy.
Nareszcie ujrzeli zdala drobne blade światełko. Światło to rozszerzało się coraz bardziej i wkrótce nieszczęśliwi poznali kawał szafirowego nieba, poprzecinanego ciemnymi smugami gałęzi krzewów, rosnących przed samym wejściem do jaskini.
Jeszcze po kilku minutach tej uciążliwej drogi, zbiegowie wyszli wreszcie na świat Boży i znaleźli się na prześlicznej dolinie, otoczonej wkoło wysokimi skałami, których wierzchołki różowiły się od słońca.
Nad brzegiem niewielkiej, przecinającej dolinę rzeczki, widać było namioty Abdulmelika, pomiędzy którymi wznosiły się i niewielkie budowle z białego muru.
Ciemne postacie mężczyzn i kobiet wysuwały się z namiotów i z mięszaniną ciekawości i niechęci przyglądały się tajemniczym przybyszom.
Jussuf nie zwracał na nich uwagi, lecz kierował się prosto w tę stronę, gdzie stał wysoki, o imponującej lecz sympatycznej twarzy starzec, szeik Abdulmelik. Ku wielkiemu swemu zdziwieniu, zbiegowie ujrzeli obok niego angielskiego oficera w pełnym uniformie.
Ten, zdziwiony również widokiem europejczyków, przebranych w kostjum beduinów, postąpił ku nim i rzekł z lekkim akcentem wahania:
— Kto jesteście panowie? Skąd przychodzicie?
— Jestem Arnold Bonnet, — rzekł belgijczyk, dotykając ręką turbanu, — a to mój przyjaciel Wacław Nowak, czech rodem. Trzeci nasz towarzysz jest to dzielny arab, Jussuf z Kababitschu, którego z dumą przyjacielem również nazwać możemy.
— Co u licha! — zawołał oficer. — Więc to pan jesteś mister Bonnet?
— We własnej osobie, — uśmiechnął się belgijczyk.
— I udało się panu uciec z niewoli Abdulahiego.
— Jak pan widzisz. Z pomocą tego dzielnego Jussufa dokonaliśmy ucieczki i po wielu trudach i niebezpieczeństwach, uniknąwszy przed godziną prawie czyhającej na nas śmierci, przybyliśmy tutaj. Ale skąd pan się tu wziąłeś, sir.
— Słyszałeś pan zapewne, sir Bonnet, że armia egipska wyruszyła na Omdurman, i że nasz głównodowodzący, lord Kitchener wydał wojskom derwiszów niedaleko od El-Obeid bitwę, która skończyła się ich porażką? —
— Wiedziałem o bitwie, gdyż wiedziałem, że połączone wojska kalifów opuściły Omdurman. Jakie jednak były rezultaty walki — nie wiedziałem, gdyż skorzystałem z okoliczności i doprowadziłem do skutku, dawno uplanowaną ucieczkę.
— Tak jest, wojska derwiszów były pobite na głowę, — ciągnął dalej oficer — ale ci ostatni nie dali jeszcze za wygranę i zaczęli zbierać nowe siły pod Omdurmanem. Wobec tego lord Kitchener rozesłał kilku oficerów, a w ich liczbie i mnie do szeików różnych sprzymierzonych z nami plemion, aby zebrać wszystkie siły pod Omdurmanem. Szczęśliwie to dla pana, sir Bonnet, że dostałeś się tutaj dzisiaj, gdyż jutro zastałbyś tylko pustkę. Rano bowiem, ze wschodem słońca wyruszamy ku Nilowi. Czy chcesz się pan przyłączyć do nas, sir Bonnet?
— Pragnąłbym tego bardzo mister-mister...
— Raynalds, — kapitan Raynalds, — dokończył oficer z ukłonem.
— A więc, kapitanie, zabierasz nas ze sobą?
— Z miłą chęcią. Teraz jednak powinniście panowie spocząć, gdyż, jak widzę, ledwie się trzymacie na nogach.
Zacny szeik oddał niespodziewanym gościom najwygodniejszy pokój w całym domu, umeblowany podług wschodniego obyczaju mnóstwem nizkich wygodnych sof, na których piętrzyły się stosy rozmaitej wielkości poduszek.
Łatwo można sobie wyobrazić, z jakim apetytem rzucili się nasi zbiegowie na doskonałe i obfite śniadanie, jakie im zacny szeik kazał przygotować i z jaką roskoszą wyciągnęli się wreszcie na czystych i miękich poduszkach.

V.

Następnego dnia, zaledwie słońce ukazało się na horyzoncie, gdy szeik podniósł w górę swoją lancę. Był to znak, na który trzystu ludzi uzbrojonych w lance, dzidy, dubeltówki, karabiny, szable, miecze lub puginały, dosiadło koni.
Pomimo iż rozmaitość broni w tym czarnym wojsku, była aż nadto wielka, zdaleka robiło wrażenie dość składne ze względu na jednostajność umundurowania.
Każdy żołnierz miał obowiązkowo na sobie niebieską koszulę, kolorowe spodnie i czerwony turban, zdaleka więc wyglądało to jak poruszane wiatrem pole czerwonych maków.
Na znak szeika mała armja ruszyła w pochód. Kapitan, szeik i nasi trzej przyjaciele jechali razem, gawędząc i żartując naprzemiany. Jussuf okazał się bardzo miłym towarzyszem podróży, opowiadał bowiem najrozmaitsze ciekawe rzeczy o dzielnych szeikach, pięknych muzułmankach, o zwyczajach i obyczajach, o wierzeniach i przesądach tych, nawpół dzikich jeszcze, ludów.
Trójka europejczyków słuchała tych opowiadań i przed ich oczami stawał świat wschodni pełen czarów i tajemnic.
W takich warunkach czas uchodził szybko i nasi przyjaciele nie spostrzegli nawet, kiedy stanęli na wzgórzach, otaczających dolinę Nilu.
— Czy wiesz, Jussufie, gdzie jesteśmy? — zapytał kapitan młodego araba.
— Tak, sidi, — odrzekł młodzieniec. — Jesteśmy o jakieś pięć mil oddaleni od Omdurmanu. Ale jeżeli twoich braci tu niema, to lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy byli jeszcze we wsi Abdul-melika.
— Dlaczego?
— Czy nie słyszysz, sidi, rżenia koni i krzyku dromaderów?
— Słyszę. Jest to prawdopodobnie przechodząca karawana, która zatrzymała się na postój.
— Nie, sidi, karawany nie chodzą teraz tą drogą. Obawiam się, aby to nie był jakiś oddział derwiszów. Wejdę na to wzgórze i zobaczę.
— I ja z tobą. A może i pan, panie kapitanie, — rzekł Bonnet.
Kapitan w milczeniu skinął głową i wszyscy trzej wdrapali się na dość stromy pagórek. Ostrożnie, ukryci po za wystającymi głazami, wysunęli się jednak o tyle, że całą dolinę jednym spojrzeniem objąć mogli. Zaledwie jednak rzucili okiem w stronę Omdurmanu, gdy nagłym ruchem przerażenia w tył się cofnęli.
— Miałeś rację, Jussufie, — rzekł kapitan, — to armja derwiszów. Na mój rzut oka liczy ona 50 do 60 tysięcy ludzi.
— A gdzie są twoi, sidi?
Kapitan nastawił polową lunetę i począł starannie badać okolicę. Wreszcie twarz mu się rozjaśniła.
— Tam, Jussufie, przy tam tych wzgórzach. Widzę doskonale pojedyńcze oddziały piechoty i kawalerji. Ach, i wzgórza już obsadzone przez armaty. No, jutro derwisze będą mieli niemiłe przebudzenie. Dziwni ludzie, obozują tak spokojnie, jakby na sto mil wkoło nie było ani jednego anglika.
— Ale, co się stanie z nami, — zapytał ciekawie Bonnet. — Nasza pozycja jest dość niebezpieczna, a stanie się jeszcze gorszą, jeżeli lord, nie wiedząc nic o naszej tutaj obecności, każe armatom ostrzeliwać to wzgórze.
— Nie obawiaj się pan, gdyby ze strony naszych wojsk miało nam grozić jakie niebezpieczeństwo, dość będzie wywiesić angielską chorągiew, którą mam z sobą. W żadnym jednak razie nie możemy opuścić tej pozycji, gdyż jest to ważny punkt strategiczny.
— A jak pan przypuszczasz, jaki będzie rezultat bitwy?
— Derwisze dostaną taką nauczkę, że długo popamiętają tę drugą bitwę pod Omdurmanem. Nasz jenerał to dzielny wódz i mądry strategik. Jego wcale nie kłopocze trzy razy liczniejsza armja nieprzyjacielska. Weź pan szkła i popatrz, jaki tam u nas pewny siebie spokój panuje.
— Prawda, — rzekł Bonnet, popatrzywszy na cichy, jakby uśpiony obóz anglików. — W prawdzie nie jestem żołnierzem i trudno mi sądzić sprawiedliwie, ale zdaje mi się, że nie liczba lecz umiejętność jutro zwycięży.
— Bardzo to pan trafnie określiłeś, — uśmiechnął się zadowolony kapitan. — Słuchaj, Jussufie, — zwrócił się teraz do araba. — Wracaj do szeika i powiedz mu, aby zajął to wzgórze. Tylko pocichu, nie trzeba przed czasem zdradzać naszej tutaj obecności. Koniom i wielbłądom niech pozawiązują pyski, aby głosu wydać nie mogły.
Jussuf pobiegł z powrotem i w godzinę wzgórze było już zajęte przez wojsko Abdulmelika. Noc przeszła spokojnie, choć niezbyt wygodnie. Zaledwie jednak szarzeć poczęło, gdy ogłuszający huk armat wstrząsnął powietrzem. Anglicy rozpoczęli dzieło zniszczenia.
Z hukiem i świstem leciały przez powietrze olbrzymie, granaty i szrapnele, a ich żelazne haki, rozlatując się na wszystkie strony, szerzyły śmierć i pożogę. I ani jeden nie wszedł w bok, lecz wszystkie padały w sam środek obozu i po każdym pozostawała dziwna wyrwa w ziemi, napełniona krwią i szczątkami ciał ludzkich.
Mimowolne przerażenie napełniać zaczęło serca walczących. Dowódcy jednak Uad-Regiumi i Mohamed Abdul Ahi, byli zbyt dzielnymi ludźmi, a i nienawiść ich ku niewiernym była zbyt wielką, aby tak łatwo zastraszyć się dali.
Zebrali więc całe prawie wojsko i oddział za oddziałem poczęli rzucać na nieprzyjacielskie szeregi.
Ukryci na wzgórzu okiem gołym mogli teraz śledzić przebieg bitwy.
Jenerał Kitchener sformował zwarty czworobok, osłaniający artylerję, która ponad jego głowami grzmiała prawie nieustannie.
Oddział derwiszów, złożony z dziesięciu do dwunastu tysięcy żołnierzy szybkim pędem zbliżał się do tego żywego muru, złożonego z ciał ludzkich. Zdawało się, że olbrzymia, ślepą nienawiścią tchnąca masa, pędząca z szybkością strzały, samym swoim ogromem zaleje, zgniecie, zdepcze tę stosunkowo niewielką garstkę śmiałków, gdy nagle stało się coś dziwnego. Już napastnicy byli zaledwie o dwadzieścia kroków, gdy rozległa się salwa jedna i druga i gęsty dym spowinął wszystko w szary nieprzenikniony tuman.
Kiedy dym opadł, ujrzano wstrząsający grozą widok. Czworobok stał tak samo, jak przedtem cichy i martwy napozór i tylko na polu kłębiły się jeszcze w dzikim chaosie ciała poległych koni i ludzi.
I znowu rozległ się ogłuszający okrzyk: „Allah akbar! Al hamlah!“ I znowu nowy oddział rzucił się na niewzruszony czworobok i znowu śmiertelna salwa odrzuciła go zpowrotem. Tysiące trupów zaściełało już dolinę, a armaty grały coraz gorliwiej, niosąc zagładę obrońcom starego porządku.
Wszystkie wysiłki muzułmanów zostały odparte i anglicy krok za krokiem wolno, ale nieustannie, parli naprzód.
Uad Begiumi i Mohamed Abdul-Ahi miotali się jak szaleni, dokazując cudów waleczności, ale odpierani zawsze, cofać się musieli.
Nagle wzrok ich padł na wzgórze, zajęte przez wojska Abdulmelika. Była to pozycja wyjątkowa i gdyby się ją zdobyć zdołało losy bitwy mogłyby się jeszcze przeważyć.
Na szybki rozkaz wodzów tysiąc najlepszych jeźdźców pomknęło naprzód i poczęło się wdzierać na strome zbocza. Powitała ich salwa śmiertelnych strzałów i chorągiew angielska podniosła się do góry.
Napastnicy jednak odstraszyć się nie dali. Zrozumieli oni, że w tym punkcie przynajmniej straszliwe armaty grozić im nie mogą i z nowym okrzykiem „Akbar Allah!“ rzucili się naprzód. Upojeni zapachem krwi, oszaleli rozpaczą, pamiętni na to, że raj Mahometa otwiera się tylko dla najdzielniejszych, derwisze walczyli jak tygrysy i piędź po piędzi zdobywali zagrożone wzgórze.
Z doliny zauważono, co się dzieje na wzgórzu i doświadczony dowódca pomyślał o pomocy dla zagrożonych. Domyślił się, że wzgórze zajęte jest przez jedno ze sprzymierzonych plemion pod dowództwem wysłanego oficera i postanowił posłać im na pomoc jeden z najdzielniejszych pułków, a mianowicie pułk szkocki.
Na wzgórzu tymczasem położenie było rzeczywiście trudne. Bonnet i Wacław walczyli obok siebie, postanawiając umrzeć raczej, niż wpaść w ręce straszliwych wrogów, którzy niby wrący potok z okrzykami: „Allah akbar! Al hamlah! (bij, zabij!) Alljnnajah! (raj wiernym) zajmowali już wierzchołek wzgórza. Prowadził ich młody emir, jak lew odważny i dziki jak tygrys, który nieustannie słowem i czynem zagrzewał ich do boju. Nadeszła wreszcie chwila krytyczna. Już wojska Abdulmelika cofać się i chwiać poczynały, gdy tuż obok nich wykwitły czerwone mundury szkotów, które z okrzykiem: „Old England for ewer!“ rzuciły się na nieprzygotowanego wroga i odepchnęły go daleko w dolinę.
Bitwa była stanowczo wygrana. Napróżno Mohamed Abdul-Ahi w swym starożytnym pancerzu i szyszaku z pękiem piór strusich zebrał wkoło siebie trzy tysiące niedobitków i z zieloną chorągwią proroka w ręku rzucił się na jeden z oddziałów angielskich.
Napróżno dwa razy jeszcze próbowali szaleni derwisze zmienić losy bitwy, angielskie Remingtony siały takie zniszczenie, że wreszcie najwytrwalsi rzucili się do ucieczki. Niestety była to już tylko garstka ludzi z Mohamedem na czele. Na polu bitwy naliczono przeszło 12 tysięcy trupa.
Ta druga bitwa pod Omdurmanem złamała ostatecznie władzę Mahdiego. Syn jego wszedł z niedobitkami do Kartumu, lecz pomimo usiłowań nigdy już dawnej potęgi nie odzyskał.
Wkrótce też uspokojone prowincje powróciły do dawnego kwitnącego stanu, z którego wyrwały je tylko barbarzyńskie rządy Mahdiego i jego syna Mohameda.
Co się tyczy Arnolda Bonneta i jego towarzysza Wacława Nowaka, to, po skończonej wojnie, w której nieraz jeszcze czynny udział brali, udali się do Kairu, gdzie, zaopatrzeni w pieniądze, wsiedli na statek i powrócili do Europy.
Najsmutniejszą dla nich chwilą było pożegnanie z wiernym Jussufem, który płakał jak dziecko na myśl, że nigdy już ukochanych swoich przyjaciół nie zobaczy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Zborowska.