Przejdź do zawartości

Baśnie (Andersen, przekł. Mirandola)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JAN CH. ANDERSEN
BAŚNIE
PRZEKŁAD F. MIRANDOLI
ZE WSTĘPEM CZESŁAWA KĘDZIERSKIEGO
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNER







KRÓLOWA ŚNIEGU







OPOWIEŚĆ PIERWSZA.
LUSTRO I JEGO KAWAŁKI.

Zaczynamy od początku. Gdy skończymy opowieść całą będziemy wiedzieli znacznie więcej niźli teraz, zwłaszcza, że występuje tu chytry duch, najszkaradniejszy z wszystkich, to jest sam djabeł.
Jednego dnia radował się wielce, bowiem zrobił lustro, posiadające przedziwną właściwość. Wszystko co piękne i dobre znikało w niem doszczętnie niemal, a przeciwnie to co złe, lub brzydkie występowało jak najwyraźniej, (jasne) powiększone nawet. Najpiękniejsze krajobrazy wyglądały jak szpinak z jajami, ludzie najlepsi i najuczciwsi wydawali się potworami, piękni byli szkaradnymi, stali na głowie, ciało ich tak zcieńczało, że znikło niemal, twarze były pomarszczone, wykrzywione nie do poznania, a najmniejsza plamka piegu olbrzymiała, pokrywając nos i cały policzek.
— Prześliczna zabawka! — mówił djabeł przyglądając się swemu dziełu.
Gdy myśl mądra lub nabożna powstała w umyśle jakiegoś człowieka zwierciadło, fałdowało się i drżało, a djabeł ryczał z uciechy, coraz to bardziej rozbawiony. Djabeł był nauczycielem djabelstwa i miał dużo djabląt w szkole. Rozpowiadały one teraz wszędzie, że rozpoczętą została era ogromnego postępu. Od tego dopiero dnia właśnie można było należycie ocenić świat i ludzi, oraz ich sprawy. Djablęta biegały z tem zwierciadłem po całym świecie i niedługo każdy kraj, każdy człowiek i wszystko odbiło się w niem w poczwarnej postaci.
Rozuchwalone tem wzleciały ku niebu, chcąc szydzić z aniołów i samego Boga. Im bliżej były djablęta siedziby niebian tem bardziej krzywiło się, mętniało i drżało zwierciadło z powodu odbitych w niem rzeczy świętych i wyprawiało takie skoki, że zaledwo mogły je utrzymać. Leciały jednak coraz to wyżej, zbliżając się ciągle do Boga i aniołów. Nagle zwierciadło wyrwało się z rąk zuchwałych djabląt i spadło zpowrotem na ziemię, rozbijając się na miliony bilionów kawałków.
To pogorszyło jeszcze szkodliwość zwierciadła. Szczątki jego, podobne ziarnkom piasku, rozniósł wiatr wszędzie i wielu ludziom zasypał niemi oczy. Nie można ich było wydostać, tak że ludzie ci widzieli wszystko w postaci złej, brzydkiej i odwrotnej. Dostrzegali same jeno wady każdej istoty i braki każdej rzeczy, a to dlatego, że najmniejszy okruch djabelskiego lustra posiadał te same własności co całe. Co gorsza, okruchy te dostały się niektórym ludziom do samego serca, a serca te, o zgrozo, zlodowaciały, stały się zimne i niedostępne uczuciom.
Prócz tego piasku, zostało ze zwierciadła także dużo kawałków większych, niektóre miały nawet rozmiary szyb okiennych, a nie dobrze było patrzeć przez takie okno na przyjaciół swoich. Inne były tak małe, jak szkła okularów, a ludzie źli, patrząc przez nie, twierdzili, że teraz dopiero widzą wszystko jasno i wyraźnie. Mając takie okulary na nosie śmiali się urągliwie i ryczeli jak djabeł podziwiający dzieło swoje, gdyż brzydota dostrzeżona wszędzie i zło świata schlebiały im i miłe były przewrotnym ich umysłom.
Zwierciadło djabelskie było olbrzymie, a wiatr ciągle niósł okruchy jego w powietrzu.
A teraz słuchajcie uważnie.


OPOWIEŚĆ DRUGA.
DWOJE DZIECI.

Nie każdy może mieć ogród w wielkiem mieście, gdzie jest tak dużo domów i gdzie mieszka tyle rodzin. Wielu poprzestać musi na doniczkach z kwiatami. Dwoje dzieci ludzi biednych zdobyło sobie jednak coś więcej niż doniczkę, bo niemal ogród. Rodzice ich mieszkali naprzeciw siebie w uliczce tak wąskiej, że dachy stykały się niemal i można było całkiem bezpiecznie składać sobie wzajem wizyty z jednego końca rynny na drugi.
W obu przeciwległych oknach stały duże skrzynie z ziemią, gdzie rosły warzywa potrzebne do kuchni, a w każdej ze skrzyń zasadzono prócz tego krzak róży. Rodzicom przyszło na myśl postawić te skrzynie na desce w poprzek ulicy, od okna do okna, co stanowiło ozdobę wielką, bo witki grochu i gałęzie różanych krzewów powiązały się ze sobą, tworząc jakby łuk triumfalny. Dzieci siadywały tu na małej ławeczce pomiędzy krzakami róż i rade były wielce, gdy mogły bawić się w tym napowietrznym raju. Dzieci te nie były rodzeństwem, ale kochały się bardzo.
Zabawa ta ustawała, oczywiście, w porze zimowej, gdy okna były zamknięte, a w dodatku pokryte grubą warstwą lodu. Dzieci rozgrzewały wówczas duży, miedziany pieniądz na kuchennej blasze i przykładały go do szyby, tak że powstawało okrągłe okienko. W każdem z nich błyszczało oko dziecka wesołe i żywe. Chłopiec miał imię Janek, a dziewczynka Zosia.
W lecie mogły dzieci jednym skokiem bywać u siebie wzajem, zato zimową porą trzeba było schodzić długo na dół, a potem znowu wchodzić długo do góry.
Nastała właśnie zima. Śnieg padał dużemi płatami.
— To są białe pszczoły! — powiedziała babka.
— A czy mają one także królowę? — spytał chłopiec, bo wiedział, że pszczoły mają królowę.
— Oczywiście! — odparła babka — Tam jest, gdzie największy gąszcz. Królowa ta, największa z wszystkich pszczół lata ciągle i nigdy nie pozostaje bez ruchu. Ledwo zbliży się do ziemi, zaraz wzlatuje i chowa się w czarne chmury. W zimowe noce chodzi po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy szyby zamarzają i pokrywają je prześliczne, dziwne kwiaty.
— Tak, tak, widzieliśmy to! — powiedziały dzieci i odtąd wierzyły, że prawdą jest, co rzekła babka.
— Czy może wlecieć tu królowa śniegu? — spytała Zosia.
— Niech wleci! — zawołał Janek. — Posadzę ją na kominku i stopnieje.
Babcia pogładziła mu włosy i zaczęła opowiadać inne historyjki.
Wieczorem tegoż dnia, napół rozebrany już do spania, wszedł Janek na krzesło i wyjrzał na świat krągłym okienkiem utworzonym przez ogrzany pieniądz. Krążyło zwolna kilka płatków śniegu. Największy przysiadł na brzegu pustej teraz skrzyni i zaczął róść i róść, aż się przemienił w dziewczynkę, większą od Zosi, ubraną w białą gazę, haftowaną w lśniące gwiazdki. Dziewczynka była piękna, zgrabna, ale lodowata. Żyła mimoto jednak, gdyż ruszała się ciągle, a oczy jej błyszczały, niby gwiazdy nieba. Zwróciła się ku oknu i skinęła rączką. Janek zeskoczył przerażony z krzesła. Na dworze zaszeleściało, jakby poleciał ptaszek, musnąwszy skrzydełkiem szyby.
Nazajutrz mróz ścisnął mocny. Potem nastała wiosna, wyjrzało słońce, rośliny zaczęły zielenieć, jaskółki pobudowały gniazda, otwarto okna, a dzieci usiadły obok siebie w małym ogródku na dachu.
Prześlicznie zakwitły tego roku róże, a ogródek wyglądał cudnie. Zosia nauczyła się piosenki o różach, a śpiewając ją myślała o swoich. Nauczyła jej Janka i odtąd śpiewali oboje:

Róże więdną tak rychło, szybko mija lato,
Lecz Gwiazdkę i Jezuska zobaczymy zato.

Dzieci całowały róże, żegnając się z niemi. Patrzyły na słońce i pragnęły, by przyspieszyło swój bieg, chciały bowiem jaknajprędzej zobaczyć małego Jezuska. A jednak, jakże piękne nastały teraz dla nich dni, jakże miło było wśród róż.
Razu pewnego Janek i Zosia oglądali książkę z obrazkami zwierząt, ptaszków i motyli. Wybiła właśnie piąta na wieży wielkiego kościoła, gdy Janek zawołał nagle:
— Aj! Coś mi wpadło w oko! Aj! Coś mnie ukłuło w serce!
Zosia wzięła w rączki twarz Janka i zajrzała w oczy, któremi mrugał ciągle. Ale nie dostrzegła niczego.
— Już musiało wylecieć! — rzekł po chwili.
Ale nie było tak. Jankowi wpadł w oczy i serduszko okruch tego zwierciadła, o którem mówiliśmy już, tego lustra co pokazuje brzydkiem i złem każdą rzecz piękną i wielką, które uwypukla stronę ujemną każdej istoty, podkreślając wady i ułomności w sposób przesadny. Biednemu Jankowi wpadł do oka i dotarł aż do serca jeden z owych niezliczonych okruchów strasznego zwierciadła, a serce jego stało się twarde i lodowate. Chociaż nie czuł żadnego bólu miał już w sobie piekielny szczątek.
— Czemuż płaczesz! — rzekł do Zosi, którą wzruszył jego okrzyk bólu. — Otrzyj oczy, gdyż wyglądasz szkaradnie. Już mi nic nie jest! Pfuj! — zawołał spojrzawszy wokoło siebie. — Tę różę stoczyły robaki, a ta szkaradne ma płatki. Wszystkie zresztą są pospolite i bez uroku, jak ta stara paka, w której rosną! — powiedziawszy to kopnął skrzynię i zerwał dwie róże, które mu się nie spodobały.
— Co czynisz Janku! — oburzyła się Zosia, jakby popełnił świętokradztwo.
Widząc jej przestrach, zerwał Janek jeszcze jedną różę, potem zaś wrócił na swe poddasze, nie pożegnawszy wcale towarzyszki zabawy. Ach, był to skutek okrucha djabelskiego zwierciadła.
Nazajutrz oglądali znowu tę samą książkę z obrazkami, a Janek dostrzegał tylko szkaradne małpy, istoty śmieszne, niezgrabne i straszne potwory. Gdy babka opowiadała historyjki, psuł wszystko wtrącając ciągle swe zarzuty, albo krył się za staruszkę, wkładał jej okulary i robił grymasy. Przedrzeźniał słowa babki, naśladował jej głos i rozśmieszał wszystkich, co ubliżało wielce czcigodnej osobie. Rozwinęła się w nim nagle skłonność do małpowania każdej napotkanej osoby i przedrzeźniania jej w sposób śmieszny, a wszyscy śmiali się mówiąc:
— To zmyślny i mądry chłopiec!
Droczył się teraz nawet z Zosią, chociaż była mu oddana całą duszą, a wszystko to sprawił ów okruch zwierciadła, tkwiący w jego sercu.
Nie zajmowało go już to co przedtem, stał się nawet w zabawie bardzo rozsądnym. Kiedy pewnego dnia nastała zawieja śnieżna wziął szkło powiększające i schwytawszy płatki śniegu na połę kaftana, rzekł do Zosi:
— Przypatrz im się.
Płatki oglądane przez szkło były w istocie znacznie większe, przypominały kwiaty i wieloramienne gwiazdy.
— Prześliczne są! — zawołał z zapałem — Wolę je od kwiatów, bo więcej dają do myślenia i większą mam z nich radość. Niema w nich błędu żadnego, szkoda tylko, że topnieją tak szybko.
Niedługo potem zjawił się Janek w rękawicach zimowych, z sankami na plecach i szepnął Zosi:
— Pozwolono mi sankować się wraz z innymi chłopcami po wielkim placu! — powiedziawszy to wybiegł prędko.
Zuchwali chłopcy przywiązywali sanki swe do wozów i sani chłopskich i nieraz daleko jeździli w ten sposób, zanim ich spostrzeżono. Podczas najlepszej zabawy nadjechały sanki biało malowane. Siedziała w nich jakaś osoba w białem futrze niedźwiedziem, włosem na wierzch i białej futrzanej czapie. Sanki okrążyły plac dwa razy i Janek zdołał uczepić do nich swoje.
Gdy się to stało, wielkie sanie ruszyły prędko, i coraz prędzej wyjechały w najbliższą ulicę. Osoba siedząca w nich obracała się raz po razu do Janka kiwając mu życzliwie głową, jakby się dobrze znali, tak że Janek siedział dalej nie puszczając sznura swych sanek i dostał się w ten sposób poza miasto. Tam rozhulała się śnieżyca na dobre, tak że musiał przysłaniać oczy ręką. Nareszcie przeląkł się i puścił sznurek, chcąc odczepić swe sanki od wielkich. Ale nie pomogło to nic i pędził dalej jak wiatr.
Zaczął krzyczeć co sił, ale sanki pędziły dalej. Czasem uczuwał uderzenie, jakby jechano przez rowy i skały. Przerażony Janek chciał się modlić, ale przypomniał sobie tabliczkę mnożenia.
Płaty śniegu stawały się coraz to większe, i w końcu wyglądały jak wielkie, białe kury. Nagle konie skoczyły w bok, sanie stanęły, a jadąca w nich osoba podniosła się z siedzenia. Futro jej i czapka były ze szczerego śniegu. Janek zobaczył wysoką, smukłą, lśniąco-białą damę i poznał Królowę Śniegu.
— Dziarsko jechaliśmy, — powiedziała — ale zimno dziś trochę, chodź więc i schowaj się w moje futro niedźwiedzie.
Posadziła go obok siebie i okryła futrem, jemu zaś wydało się, że zapada w ogromną zaspę śnieżną.
— Zimno ci jeszcze? — spytała, potem zaś pocałowała go w czoło.
Ach! Jakże zimne były jej usta, zimniejsze od lodu! Serce jego, napół już zlodowaciałe zastygło w zimną bryłę od tego pocałunku. Wydało mu się, że umiera, ale trwało to chwilę tylko, potem zaś zrobiło mu się dobrze i nie czuł wcale zimna.
— A gdzież moje sanki! — zawołał. — Nie zapominaj o sankach moich!
Jedna z białych kur śniegowych wzięła sanki na plecy, a Królowa Śniegu pocałowała Janka raz jeszcze, tak że zapomniał zupełnie o małej Zosi, starej babci i wszystkich w domu.
— Już cię nie będę całować, gdyż umarłbyś! — powiedziała Królowa Śniegu.
Janek patrzył na piękną, uroczą i mądrą kobietę. Wyglądała teraz całkiem inaczej, niż wówczas kiedy mu skinęła ręką, siedząc na skrzynce po różach. Była istotą wprost doskonałą. Ale Janek nie bał jej się wcale, powiedział, że umie rachować w pamięci, zna ułamki, wie ile kraj posiada obszaru w milach kwadratowych i ilu mieszkańców, a ona słuchała go z dobrotliwym uśmiechem. Pomyślał, że to co wie, wydaje jej się jeszcze niedostatecznem i spojrzał w górę ku bezmiarom powietrza, ona zaś porwała go ze sobą wysoko, aż tam, gdzie płyną czarne chmury i burze nucą stare jakieś pieśni. Lecieli ponad lasy i jeziora, kraje i morza. Na dole, pod nimi siekł zimny wiatr, wyły wilki, lśnił śnieg i unosiły się leniwo stado wron kraczących. Nad ich głowami błyszczał księżyc czysty, jasny i ku niemu to spoglądał Kay przez całą tę długą noc zimową. W dzień zaś spał u stóp Królowej Śniegu.


OPOWIEŚĆ TRZECIA.
OGRÓD CZARODZIEJKI.

Cóż się działo z małą Zosią gdy Janek nie wrócił? Dumała długo gdzieby mógł być, ale nikt tego nie wiedział i nie dał wskazówki. Chłopcy mówili tylko, że przywiązał swe sanki do wielkich, wspaniałych, biało malowanych i popędził w ulicę daleko, za miasto. Nikt nic więcej nie wiedział, rodzice i babka Janka płakali gorzko, a najboleśniej płakała Zosia. Powiedziano sobie, że nie żyje, że utonął w rzece płynącej pod miastem. Długo jeszcze trwały ciemne dni zimowe.
Na koniec przyszła wiosna i słońce zaczęło słać cieplejsze promienie.
— Janek umarł! — powiedziała Zosia.
— Nie sądzę, by tak było! — odparł promień słońca.
— Janek umarł i przepadł na zawsze! — powiedziała Zosia jaskółkom.
— Nie sądzimy, by tak było! — odpowiedziały jaskółki, a Zosia zaczęła także myśleć, że Janek żyje.
— Wdzieję nowe, czerwone trzewiki, których Janek nie wiedział jeszcze — powiedziała sobie jednego ranka. — Pójdę nad rzekę i zapytam jej.
Wstała wcześnie, pocałowała drzemiącą jeszcze babkę i poszła, w czerwonych trzewiczkach sama, daleko za miasto, gdzie płynęła rzeka.
— Czy to ty wzięłaś mi Janka? — spytała. — Oddaj mi go, a dam ci te nowe, czerwone trzewiczki!
Wydało jej się że rzeka mruga ku niej przyjaźnie, zdjęła przeto czerwone trzewiki, które były jej skarbem największym i rzuciła w wodę. Ale padły blisko brzegu i fala odniosła je, jakby rzeka nie chciała zabierać jej trzewiczków, zwłaszcza, że nie mogła oddać Janka.
Zosia pomyślała, że nie dość daleko rzuciła trzewiczki, weszła tedy z trudem na łódkę, stojącą opodal wśród szuwarów. Dotarłszy na przeciwległy koniec łódki rzuciła raz jeszcze trzewiczki do wody. Ale łódka nie była przywiązana i pod wpływem tego wstrząśnienia odbiła od brzegu. Zosia zauważyła to, przebiegła prędko w przeciwną stronę, ale zanim się to stało, łódka odpłynęła już znaczny kawałek i mknęła coraz szybciej z prądem wody.
Dziewczynka przeraziła się bardzo i zaczęła płakać. Ale słyszały to jeno wróble, a nie mogąc jej przenieść na brzeg, polatywały tylko świergocąc:
— Jesteśmy przy tobie! Jesteśmy przy tobie!
Łódka płynęła z falą, Zosia siedziała w samych jeno pończochach, a czerwone buciki płynęły za nią, ale nie mogły dogonić łódki. Prześlicznie było na brzegach, rosły tam wspaniałe kwiaty, stały wysokie drzewa, po zboczach pasły się owce i krowy, ale nigdzie nie widziała człowieka.
— Może mnie rzeka niesie do Janka? — przyszło jej na myśl i zaraz poweselała, tak że przez kilka godzin patrzyła spokojnie na urocze brzegi. Nagle ujrzała sad wiśniowy, w nim prześliczny, kryty słomą domek o czerwonych i niebieskich okienkach, a po obu stronach drzwi stali drewniani żołnierze, prezentując broń przed małą podróżniczką.
Zosia pomyślała, że są żywi, zawołała przeto, ale naturalnie nie odpowiedzieli ni słowa. Łódź zbliżała się tymczasem coraz bardziej do domku.
Zosia krzyknęła jeszcze głośniej, a z domku wyszła stara, bardzo stara kobieta, oparta na kuli. Dla ochrony przed słońcem miała na głowie duży kapelusz, malowany w piękne kwiaty.
— Biedne, drogie dziecko! — powiedziała. — Przebyłaś wielką rzekę, sama, taki kawał drogi!
To rzekłszy przyciągnęła kulą łódkę i wysadziła Zosię.
Dziewczynka rada była bardzo, że jest na lądzie, ale bała się potrosze staruchy.
— Chodźże, chodź! — powiedziała jej.— Mówże kto jesteś i skąd przybywasz!
Zosia opowiedziała wszystko, a stara kobieta słuchała i mruczała, potrząsając głową. Gdy wreszcie spytała, czy nie widziała Janka, odrzekła, że dotąd nie przepływał tędy, ale pewnie przybędzie niedługo. Pocieszała ją i namawiała do skosztowania wiśni i obejrzenia kwiatów, które są piękniejsze, niż w książce z obrazkami, każdy zaś umie opowiedzieć zachwycającą bajkę. Potem wzięła Zosię za rękę, wprowadziła do domku i zamknęła drzwi.
Okna były bardzo wysoko umieszczone, a szyby miały kolor czerwony, niebieski i żółty. Dziwnie to wyglądało, ale na stole zobaczyła Zosia przepyszne wiśnie i dostawszy pozwolenie jadła ile tylko mogła, a stara kobieta czesała jej włosy złotym grzebieniem. Włosy falowały się od tego i lśniły złoto, wokoło rumianej, jak róża twarzyczki.
— Od dawna chciałam mieć taką małą dziewczynkę! — rzekła starucha. — Zobaczysz, że nam będzie dobrze ze sobą!
Im dłużej czesała włosy Zosi, tem bardziej dziewczynka zapominała o Janku, gdyż starucha umiała czarować. Nie była złą czarownicą i czyniła to tylko czasem dla rozrywki, a chciała Zosię zatrzymać przy sobie. Dlatego też wyszła do ogrodu i wyciągnęła nad różami kulę swą, a kwitnące przed chwilą jeszcze uroczo krzewy zapadły zaraz w czarną ziemię, tak że ślad po nich zaginął. Starucha uczyniła to z obawy, by Zosi nie przypominały róże własnego ogródka, a więc także Janka, gdyż mogłaby od niej uciec.
Potem wprowadziła Zosię do ogrodu, gdzie woniały najcudniejsze kwiaty. Wszystkie możliwe rośliny wszystkich pór roku ugrupowane były na osobnych klombach a żadna książka obrazkowa nie mogła być tak piękna.
Zosia podskakiwała z radości i bawiła się w ogrodzie aż do chwili, kiedy słońce zaszło poza wiśniowe drzewa. Potem dostała śliczne łóżeczko z purpurowemi firankami i haftowaną w fiołki jedwabną poduszkę. Zasnęła, marząc rozkosznie, jak królowa w dzień ślubu.
Nazajutrz zaczęła znowu od zabawy wśród kwiatów na ciepłem słońcu i trwało to przez dni cztery. Zosia znała wszystkie rosnące tu kwiaty, ale wydawało jej się, że brak jednego. Pewnego dnia spojrzała na malowany kapelusz swej opiekunki i zobaczyła na nim różę. Starucha zapomniała o tem całkiem, każąc różom zapaść się w ziemię. Tak to bywa nieuważnym ludziom.
— Brak tu róż! — powiedziała sobie Zosia i zaczęła szukać po klombach. Nie znalazłszy, siadła i rozpłakała się, a łzy padły właśnie na miejsce, gdzie ukryty był pod ziemią krzew różany. Ledwo łzy doń ściekły, wyskoczył na wierzch rozkwitły i wonny jak przedtem, Zosia objęła go, zaczęła całować róże, a wspomnienie o Janku wróciło jej znowu.
— Ach! Ileż straciłam czasu! — zawołała. — Muszę go szukać! Czy nie wiecie gdzie jest? — spytała róże. — Sądzicie może, że zmarł i przepadł na zawsze?
— Nie zmarł! — rzekły róże. — Byłyśmy w ziemi gdzie są wszyscy zmarli, ale nie znalazłyśmy Janka.
— O dzięki wam, serdeczne dzięki! — zawołała Zosia, potem zaś chodziła od kwiatu do kwiatu, zaglądając w kielichy i pytała: — Może wiecie gdzie jest Janek?
Każdy kwiat stał w słońcu i snuł własną baśń, lub opowieść. Wysłuchała ich też dużo, bardzo dużo, ale w żadnej nie było nic o Janku.
Cóż powiedziała lilja płomienista?
— Bęben bije! Bum! Bum! Dwa tylko tony. Ciągle bum, bum! Słychać płacz kobiet. Słychać śpiew kapłanów. Hinduska w długiej, czerwonej szacie stoi na stosie pogrzebnym, a dokoła niej i zmarłego jej męża lśnią płomienie i dym się kłębi. Ona zaś myśli o tym, który jest tutaj, w kole żywych, o oczach jego płonących jaśniej od ognia i palących gorącej, niż żar od którego niedługo w popiół się zmieni. Czyż płomień serca może zamrzeć w płomieniach stosu?
— Nie rozumiem tego wszystkiego! — powiedziała Zosia.
— To jest moja opowieść! — odparła lilja płomienista.
— Cóż powie bluszcz?
— Tam, w dali wznosi się w niebo dumnie zamek rycerski. Gęstwa bluszczu oplata stare mury, pnąc się w górę. Na rzeźbionym balkonie stoi dziewczyna, przybrana w jedwabne szaty. Patrzy na dół, na drogę i wychyla się, pytając:
— Czemuż nie przybywa, czemu go niema jeszcze?
— Czy mówisz o Janku? — rzekła Zosia.
— Opowiadam jeno baśń własną! — odparł bluszcz. Zosia zwróciła się do białych śnieżyczek.
— Pomiędzy dwu drzewami wisi chuśtawka, a na niej dwie małe dziewczynki w kapelusikach o zielonych wstążkach. Za niemi brat starszy. Objął ramionami sznury, a w rękach trzyma miseczkę z pianą mydlaną i słomkę. Puszcza, chuśtając się, bańki, które migocą w powietrzu kolorami tęczy. Z boku czarny piesek służy, prosząc, by go dzieci wzięły na chuśtawkę. Szczeka też czasem niecierpliwie, a chuśtawka buja ciągle i bańki lecą w powietrze. Oto moja opowieść.
— Ładna jest! — powiedziała Zosia. — Ale nie wspominacie o Janku i to mnie smuci. Cóż powiedzą hjacenty?
— Były raz trzy siostry urocze, zwinne i przybrane w piękne szaty. Jedna miała suknię błękitną, druga czerwoną, a trzecia białą. Tańczyły nad brzegiem morza w promieniach księżyca. Pobiegły pewnego dnia w las i przepadły. Niedługo spłynęły w morze trzy trumny z głębi lasu, a robaczki świętojańskie otaczały je lśniącym kręgiem. Dziewczęta zmarły, tak powiedziała woń kwiatów leśnych i już nigdy nie zatańczą nad morzem. Wieczór zadzwoniły im kielichy kwiatów.
— Cóż za smutna opowieść! — rzekła Zosia. — Zapach wasz także przypomina śmierć. Czyżby Janek zmarł? Róże były pod ziemią i mówiły, że go tam nie widziały.
— Klink klong! — odparły hjacenty. — Nie dzwonimy małemu Jankowi, gdyż go nie znamy wcale. Snujemy tylko opowieść własną.
Zosia poszła do słonecznika, świecącego jak słońce wśród zieleni.
— Ty piękny, wielki, jasny kwiecie powiesz mi pewnie gdzie mogę znaleźć Janka?
Słonecznik spojrzał przyjaźnie i zaczął mówić:
— Pośrodku małego podwórka był ogród. Słońce odbite od murów dogrzewało, a w trawie stał piękny, rosły słonecznik. Przy oknie siedziała stara babunia. Właśnie wróciła do domu wnuczka jej ze służby. O, jakże się witały, jak całowały. Słońce było w tych pocałunkach, słońce na świecie, wszędzie lśniło słońce.
— Ach! — westchnęła Zosia. — Moja babunia tęskni pewnie za mną i za Jankiem także. Ale wrócę, wrócę i przywiodę go ze sobą.
Ująwszy oburącz sukienkę, by jej nie przeszkadzała, pobiegła spiesznie ale potknęła się o biały narcyz.
— Może ty mi powiesz coś o Janku? — spytała przystając.
— Widzę siebie samego! — rzekł narcyz. — Widzę siebie ciągle i oddycham wonią własną. Tam, wysoko, na poddaszu tańczy śliczna dziewczynka. Pierze białą sukienkę i suszy na dachu. Potem okrywa ramiona jaskrawo żółtą chustką, by sukienka wyglądała bielej jeszcze...
— To wszystko nie obchodzi mnie wcale! — odparła Zosia i pobiegła na skraj ogrodu.
Furtka była zamknięta, ale dziewczynka szarpała zardzewiałą klamkę tak długo aż ustąpiła, potem zaś wybiegła w świat szeroki. Nikt jej nie gonił, szła tedy i szła, aż zmęczona przysiadła na wielkim kamieniu. Obejrzawszy się wokoło spostrzegła, że była to już późna jesień. Zmiany tej widać nie było w zaczarowanym ogrodzie gdzie świeciło ciągle słońce i kwitły kwiaty wszelkich pór roku jednocześnie.
— Ach, ileż czasu zmarnowałam! — wykrzyknęła Zosia. — Już jesień! Muszę się spieszyć bardzo.
Poszła dalej, chociaż ją bardzo bolały nogi i mimo że świat wokół był zimny i pusty. Gałęzie wierzb zwieszały pożółkłe liście, z których ściekała chłodna rosa. Liść po liściu spadał, a tylko tarnina miała jeszcze owoce. Gorzkie były, czarne i niemiłe. Ach, jakże smutnie wyglądało wszędzie!



OPOWIEŚĆ CZWARTA.
KRÓLEWICZ I KRÓLEWNA.

Zosia siedziała znużona wielce, w dali zaś, naprzeciw niej skakał po śniegu gawron. Przystając od czasu do czasu kręcił głową i spoglądał uważnie na małą wędrowniczkę. W końcu podszedł bliżej i rzeki:
— Kraa! Kraa!
Znaczyło to po wroniemu: Dzień dobry! Nie umiał się lepiej wyrazić, ale był życzliwie usposobiony dla Zosi i spytał z jakiego to powodu wyruszyła sama jedna w świat szeroki. Wzruszona tem bardzo opowiedziała Zosia gawronowi całą historję swego życia, potem zaś spytała, czy nie wie coś o Janku.
— Możliwe! Możliwe! — powiedział gawron, chwiejąc poważnie głową.
— Jakto? — zawołała dziewczynka z radością. — Więc wiesz gdzie jest? — potem zaś chwyciła gawrona za szyję i jęła całować tak porywczo, że go omal nie udusiła.
— Bądźże rozsądna! — rzekł jej gawron. — Sądzę, że widziałem twego Janka. Ale pewnie zapomniał już o tobie z powodu królewny.
— Więc przebywa u królewny? — spytała Zosia.
— Tak jest! Słuchajże. Trudno mi mówić waszym ludzkim językiem. Może rozumiesz po wroniemu, natenczas mógłbym ci wszystko lepiej opowiedzieć.
— Nie znam języka wron! — odparła Zosia. — Babunia mówi nim biegle, ale niestety nic się nie nauczyłam.
— To nic! — rzekł gawron. — Porozumiemy się jakoś! — Potem zaś jął opowiadać wszystko po kolei:
— To państwo, gdzie jesteśmy, jest własnością bardzo mądrej królewny. Przeczytała ona wszystkie dzienniki świata i zapamiętała zaraz całą ich treść. Pewnego dnia siedziała na tronie, co nie jest wcale rzeczą miłą i nuciła sobie:
— Czemużbym zamąż wyjść nie miała!
Bardzo rozumne były te słowa i oto królewna umyśliła wziąć męża. Chciała jednak mieć takiego, który umie mówić zajmująco, a nie tylko stać i robić dostojną minę, gdyż jest to okropnie nudne. Kazała zwołać wszystkie damy dworu, one zaś rozradowały się wielce tą wiadomością.
— To samo myślałam już dawno! — zawołała każda!
— Możesz mi wierzyć na słowo — zapewnił gawron — gdyż mam na dworze narzeczoną, która zagląda we wszystkie kąty i opowiada mi każdy szczegół.
Dzienniki wyszły zaraz nazajutrz w różowych obwódkach z serc i inicjałów królewny i przyniosły wiadomość, że każdy młody mężczyzna o miłej powierzchowności może przybyć do pałacu i rozmówić się z królewną. Ten, który nie da się olśnić świetnością dworu, i będzie mówił interesująco, a spodoba się królewnie, zostanie jej mężem.
Tak było! Zaręczam słowem. Zbiegli się ludzie, powstał ścisk, ale przez pierwsze dwa dni nie powiodło się nikomu. Każdy mówił wyśmienicie i dowcipnie, póki był na ulicy, wszyscy tracili jednak pewność siebie w chwili, kiedy weszli do pałacu i zobaczyli lśniącą od srebra i złota służbę, oraz przepych sal. Kto zaś stanął przed tronem królewny zapominał języka w ustach i był jeno w stanie powtórzyć ostatnie jej słowo. Zmieszanie i osłupienie przyprawiało każdego o mdłości, odzyskiwał zmysły dopiero po wyjściu na ulicę i zaczynał paplać w najlepsze. Od bram miasta, do samego pałacu stali tak ludzie głodni i spragnieni, gdyż nie poczęstowano ich nawet szklanką wody. Mędrsi wzięli ze sobą chleb z masłem, ale nie dzielili się z współzawodnikami, chcąc by wygląd ich nędzny zniechęcił królewnę.
— Ale mówże o Janku — poprosiła Zosia. — Czy był w tłumie?
— Pomału, pomału! Właśnie o nim zaczynam. Trzeciego dnia przybył mały chłopiec, pieszo, bez powozu i koni, ale wesoły, aż miło i pomaszerował prosto do pałacu. Oczy mu błyszczały jak tobie, miał długie włosy i był ubogo odziany.
— To Janek, niezawodnie Janek! — wykrzyknęła, klaszcząc w dłonie. — Znalazłam go, znalazłam!
— Miał na plecach tobołek! — powiedział gawron.
— Nie! To musiały być sanki! — oświadczyła dziewczynka. — Wyszedł z sankami na plecach.
— Możliwe! — zgodził się. — Nie było dobrze widać. Wiem jednak od mojej narzeczonej, że minął wysrebrzonych strażników i wyzłoconych lokai, skinąwszy im jeno głową. Powiedział, że nudno być musi stać na schodach, pójdzie tedy do sali tronowej. Pałac lśnił niezrównanym blaskiem, tajni radcy i ekscelencje chodzili boso, ze złotemi naczyniami w rękach. Natomiast trzewiki małego przybysza skrzypiały straszliwie, co go jednak nie wprawiało w żadne zakłopotanie.
— To napewne Janek! — wykrzyknęła Zosia. — Wziął w drogę nowe trzewiki, a sama słyszałam jak skrzypiały.
— W istocie skrzypiały nieznośnie! — rzekł gawron. — On jednak poszedł prosto do królewny, która siedziała na perle, tak wielkiej jak kołowrotek. Wokoło niej stały służebne, wraz ze służebnemi służebnic swoich, oraz dworzanie, wraz ze służącymi i służącymi służących swoich, którzy sobie trzymali znowu służących. Im bliżej drzwi stali tem byli dumniejsi. Wszyscy byli zresztą tak dumni, że należało chylić głowę przed sługą sługi najniższego.
— To musiało być straszne! — rzekła Zosia. A mimo to Janek dostał królewnę!
— Gdybym nie był gawronem, dostałbym ją także, mimo że mam narzeczoną. Mówił podobno tak jak ja gdy się posługuję wronim językiem, tak mi przynajmniej powiedziała narzeczona. Był wesół i bardzo miły. Nie przybywał zresztą w zamiarach małżeńskich, chciał tylko poznać królewnę i przekonać się o jej mądrości. Polubili się zaraz wzajem.
— To był napewne Janek! — powiedziała Zosia. — Znałam jego mądrość, umiał w pamięci dodawać i odejmować ułamki. Proszę cię bardzo, zaprowadź mnie do pałacu!
— Łatwo to powiedzieć, ale wykonać trudno. Muszę pomówić z moją narzeczoną. To jeno wiem, że mała dziewczynka jak ty, nie zostanie za żadną cenę wpuszczona do królewskiego pałacu.
— Wpuszczą mnie! — zawołała Zosia. — Gdy tylko Janek dowie się, że tu jestem, wyjdzie napewne i wprowadzi.
— Zaczekaj na mnie tam, pod płotem! — powiedział gawron i odleciał, kiwnąwszy głową.
Wrócił już o zmierzchu.
— Kraa! Kraa! — powiedział. — Przynoszę pozdrowienie od mej narzeczonej i bułkę z masłem, zabraną z kuchni, gdzie jest tego pod dostatkiem. Pewnie zgłodniałaś. Niestety nie wpuszczą cię do pałacu lokaje, gdyż nie masz trzewików. Nie płacz jednak. Narzeczona moja wskazała mi boczną bramkę, od której klucz wyszuka i tamtędy dostaniesz się do sypialni królewny.
Przeszli oboje park, gdzie już liście opadały i ujrzeli pałac ciemny, gdyż pogaszono światła. Gawron zaprowadził Zosię do małej bramki, która była jeno lekko przyparta.
Serduszko Zosi biło od strachu i nadziei. Wydawało jej się, że czyni coś złego, a jednak chciała jeno dojść, czy Janek przebywa w pałacu królewny. Była tego niemal pewna. Wyobraziła sobie żywo jego mądre oczy, długie włosy i uśmiech, jaki miewał ongiś, siedząc wśród róż. Ucieszyłoby go napewne, że przebyła tak długą drogę w poszukiwaniu za nim, oraz wieści z domu, gdzie wszyscy za nim tęsknili. Ach, cóż to był za strach i nadzieja!
Weszli po schodach i ujrzeli na szafce małą lampkę. Pośrodku podłogi stała wrona, kręciła głową i patrzyła na Zosię, która oddała jej ukłon jakiego ją wyuczyła Babka.
— Narzeczony mój opowiedział mi o tobie, panienko, dużo dobrego — rzekła oswojona wrona. — Los twój wzruszył mnie naprawdę! Proszę, racz wziąć tę lampkę, a pójdziemy tędy. Jest to droga prosta, na której napewne nie spotkamy nikogo.
— Wydaje mi się jakby ktoś szedł za mną! — powiedziała Zosia. — I rzeczywiście w tej chwili coś przeleciało obok niej. Cienie mignęły po ścianach, konie z rozwianemi grzywami o wysmukłych nogach strzelcy, myśliwi i damy jadące konno.
— To są sny! — objaśniła wrona. — Przybywają by zabrać myśli dostojnych państwa na łowy. Sprzyja to naszym celom, gdyż będziesz ich mogła tem swobodniej obserwować w łóżku. Nadmieniam, że liczę na twą wdzięczność, panienko, gdy dojdziesz do zaszczytów i godności.
— Rozumie się! — rzekł poważnie gawron.
Potem weszli do pierwszej sali, wytapetowanej purpurą w kwiaty i wieńce. Tutaj przemykały sny tak blisko, że Zosia dostrzec ich nie mogła. Sala za salą były coraz to wspanialsze, tak że dziewczynce mąciło się w głowie. Na koniec dotarli do sypialni. Strop wyobrażał wielką palmę o liściach z kryształu, a pośrodku, na grubym pniu zwisały dwa łoża w kształcie lilji. Łoże królewny było białe, a królewicza purpurowe i tam umyśliła sobie Zosia odnaleźć Janka. Odgięła jeden z płatków i spojrzała. Tak, to był Janek! Poznała go po ogorzałym karku. Zawołała nań po imieniu i przyświeciła lampką. Sny wróciły pędem do sypialni, załomotały podkowy koni, królewicz obudził się... obrócił głowę... Ach, to nie był Janek!
Z tyłu jeno wydawał się nim, gdyż był, jak on piękny i młody.
Z białego łoża wyjrzała królewna, pytając co zaszło. Zosia jęła płakać, opowiedziała całe swe dzieje i co dla niej uczyniły wrony.
— Biedna dziewczynka! — powiedzieli oboje królewstwo, pochwalili wrony i przebaczyli im, pod warunkiem, że nie powtórzą już tej awantury. Także została im przyrzeczona nagroda.
— Czy chcecie lecieć wolno, czy też otrzymać nominację na wrony dworskie, z prawem do kuchennych odpadków? — spytał królewicz.
Wrony złożyły ukłon i poprosiły o nominację dworską z uwagi na to, że miło jest na starość żyć bez troski.
Królewicz wstał z łoża i poprosił Zosię, by się weń położyła. Nic ponadto uczynić nie mógł. Zosia złożyła ręce do modlitwy, pomyślała jak dobrzy byli dla niej ludzie i zwierzęta, potem zaś zasnęła. Sny przybiegły. Były podobne aniołom. Ciągnęły sanki, na których siedział Janek i kiwał głową. Wszystko to było atoli tylko ułudą snu, przeto znikło przy obudzeniu.
Nazajutrz została przyodziana od stóp do głowy w aksamit i jedwab i zaproponowano jej, by została w pałacu gdzie może żyć bez troski, w dostatkach. Ale Zosia poprosiła jeno o mały wózeczek jednokonny i trzewiczki, gdyż chciała jechać w daleki świat, na poszukiwanie Janka.
Dostała zaraz trzewiczki, piękną, ciepłą odzież i zarękawek. Przed bramą pałacu zobaczyła powozik ze złota z herbem królewskim na drzwiczkach. Woźnica, lokaj i dojeżdżacz mieli korony na głowach. Królewicz i królewna wsadzili ją sami i złożyli życzenia pomyślnej drogi. Gawron, który się już tymczasem ożenił, towarzyszył jej przez trzy pierwsze mile. Siedział obok Zosi gdyż nie znosił jazdy tyłem. Jego małżonka pożegnała odjeżdżającą w progu pałacu, biciem skrzydeł, nie towarzyszyła jej, bowiem od czasu swej nominacji dworskiej, cierpiała często na ból głowy. Powozik był wytapetowany preclami z cukrem, a pod siedzeniem mieściło się mnóstwo owoców i orzechów.
— Do widzenia! Do widzenia! — wołali królewiczostwo, Zosia płakała, a wrona płakała także. Po przebyciu pierwszych mil pożegnał ją gawron i to było najcięższe rozstanie. Ptak wzleciał na gałąź i bił skrzydłami, jak długo widział powozik lśniący, niby promień słońca.



OPOWIEŚĆ PIĄTA.
CÓRKA ROZBÓJNIKÓW.

Zosia jechała przez ciemny las, a blask złotego powoziku zwrócił uwagę rozbójników, którzy zaczęli wołać:
— To złoto! Złoto!
Nadbiegli, zabili dojeżdżacza, lokaja i stangreta i wyciągnęli Zosię.
— Tłusta jest, śliczna, karmiona orzechami! — zawołała szkaradna, stara rozbójnica, o kołtunowatych włosach, krzaczastych brwiach i brodzie. — Będzie smakowała, jak tłuste jagnię. Zaraz ją zarznę! — To rzekłszy dobyła ogromnego noża, błyskając nim straszliwie.
— Au! — wrzasnęła jednocześnie stara jędza.
Nic dziwnego, że tak było, gdyż córka jej, którą miała na plecach, ukąsiła ją w ucho.
— Nieznośna jesteś! — rzekła, zła iż nie może zarżnąć Zosi.
— Chcę się z nią bawić! — powiedziała dzika dziewczyna. — Musi mi dać swój zarękawek i sukienkę i spać razem ze mną w jednem łóżku! — a rzekłszy to ukąsiła jeszcze raz w ucho matkę, tak że podskoczywszy okręciła się wokoło.
Rozśmieszyło to rozbójników, którzy zawołali:
— Ślicznie tańczysz babo ze swem pomietłem.
— Chcę wsiąść do złotego powoziku! — rzekła dzika dziewczyna i uczyniła to, gdyż była samowolna i rozpieszczona wielce. Potem zaś, obie z Zosią ruszyły w głąb lasu. Dzika dziewczyna była tak duża jak Zosia, tylko barczysta, krępa i ogorzała od słońca. Oczy miała czarne i niemal smutne. Objęła Zosię i powiedziała: — Nie zarzną cię, jak długo ja nie pogniewam się na ciebie! Jesteś pewnie królewną?
— Nie! — rzekła Zosia i opowiedziała swe przygody i poszukiwania za Jankiem.
Dzika dziewczyna wysłuchała wszystkiego, skinęła głową i rzekła:
— Nie zarzną cię, choćbym była na ciebie zła, gdyż wówczas uczynię to sama.
Potem otarła łzy z oczu Zosi i wsadziła ręce w jej zarękawek ciepły i miękki.
Na koniec zatrzymał się powozik w podwórzu zbójeckiego zamku. Mury były popękane od góry do dołu, ze szczelin wylatywały kruki i wrony, wszędzie mnóstwo było straszliwych psów, wyglądających jakgdyby mogły połknąć całego człowieka. Ale żaden nie szczekał, gdyż było to zabronione.
Pośrodku wielkiej, okopconej sali paliło się ognisko, dym bił pod strop i uchodził na zewnątrz licznemi szczelinami. W ogromnym kotle gotowano zupę, a zające i króliki pieczono na rożnach.
— Będziesz dziś spała ze mną, przy mych kochanych zwierzątkach! — powiedziała dzika dziewczyna.
Pojadły sobie, popiły i poszły w kąt sali, gdzie była słoma i derki. Ponad tym barłogiem zobaczyła Zosia dużo żerdzi, na których siedziało może ze sto gołębi. Spały wszystkie, ale zaczęły się ruszać gdy nadeszły dziewczęta.
— Wszystkie są moje! — powiedziała dzika dziewczyna, chwyciła pierwszego z brzegu za nogi i zaczęła nim potrząsać, tak, że biedny ptak bił skrzydłami ze strachu. — Pocałuj go! — zawołała, podsuwając Zosi pod usta.
— A tam siedzi leśna hołota! — dodała, wskazując na zakratowaną dziurę w murze. — Te gołębie uciekłyby zaraz do lasu, gdyby je tylko wypuścić. A tutaj mam moje kochane, małe Bee! — To rzekłszy, wyciągnęła za rogi młodego rena z obręczą na szyi, który stał przywiązany za zagrodzeniem. — I jego trzymać muszę na uwięzi, gdyż uciekłby zaraz. Co wieczór łaskoczę go po szyi nożem, czego się bardzo boi. — Dobyła ze szpary w murze długi, ostry nóż i przyłożyła go do szyi biednego zwierzęcia, które fikało ze strachu nogami, a dzika dziewczyna śmiała się. Potem legły wraz z Zosią na słomie.
— Więc ty sypiasz z nożem w ręce? — spytała Zosia.
— Zawsze! — odparła dzika dziewczyna. — Nie wiadomo nigdy co się zdarzyć może. Ale opowiedz mi jeszcze raz o swoim Janku, z powodu którego wyruszyłaś w świat szeroki.
Zosia powtórzyła wszystko od początku. Leśne gołębie gruchały w klatce, a swojskie spały.
Dzika dziewczyna otoczyła jedną ręką szyję Zosi i chrapała głośno, w drugiej ręce trzymając nóż. Zosia spać nie mogła, bowiem ciągle groziła jej śmierć. Rozbójnicy siedzieli wokoło ogniska, śpiewali i pili, a stara rozbójniczka wywracała koziołki. O jakże przykro było patrzyć na to!
Nagle zagruchały leśne gołębie, mówiąc:
— Widziałyśmy małego Janka. Biała kura niosła jego sanki, on siedział w saniach Królowej Śniegu i pędzili przez las, właśnie obok gniazd naszych. Królowa śniegu dmuchała na młode gołębie, tak, że pomarzły wszystkie, za wyjątkiem nas dwu!
— Czy prawdę mówicie? — zawołała Zosia. — Dokądże jechała Królowa Śniegu? Może wiecie i to?
— Sądzimy, że jechała do Laponji, gdyż tam jest śnieg i lód! Zapytaj zresztą młodego rena, który stoi przywiązany w zagrodzie.
— Tak! tak! — powiedział ren. — Tam jest dużo śniegu, lodu, tam kraj szczęśliwy! Można tam sobie biegać po lśniących rozłogach do woli! W Laponji ma Królowa Śniegu swój pałac letni, ale jej pałac zimowy mieści się przy biegunie północnym, na wyspie zwanej Szpicbergiem.
— O drogi, kochany Janku mój! — westchnęła Zosia.
— Śpij, i nie gadaj przez sen! — powiedziała dzika dziewczyna. — Inaczej przebiję cię nożem!
Nazajutrz opowiedziała jej Zosia wszystko, co mówiły dzikie gołębie, a dzika dziewczyna pokiwała głową i spytała rena:
— Czy wiesz, gdzie jest Laponja?
— Któż to wiedzieć może lepiej odemnie? — zawołał, a oczy mu rozbłysły. — Wszakże tam się urodziłem i wychowałem! Tam biegałem po śnieżnych rozłogach!
— Słuchajże! — zwróciła się dzika dziewczyna do Zosi. — Wszyscy rozbójnicy poszli w las, została jeno matka moja. Ale pociągnie ona na śniadanie spory łyk z dużej flaszki i zaraz potem zaśnie. Wówczas uczynię coś dla ciebie.
Rzekłszy to, skoczyła z posłania, rzuciła się matce na szyję, wytargała ją za wąsy i brodę i zawołała:
— O ty, droga moja kózko! Dzień dobry ci!
A matka dała jej kułakiem w nos tak mocno, że poczerwieniał i zsiniał. Była to jednak oznaka czułości.
Niedługo potem napiła się matka z wielkiej flaszki i zasnęła, a dzika dziewczyna rzekła renowi:
— Mam nieraz ochotę łaskotać cię po szyi nożem, gdyż jest to wielce zabawne, dziś jednak puszczę cię pod warunkiem, że popędzisz co sił do Laponji i zaniesiesz do pałacu Królowej Śniegu tę małą dziewczynkę, która tak tęskni za swoim Jankiem. Słyszałeś sądzę wszystko, gdyż paplała głośno, ty zaś masz zwyczaj podsłuchiwać.
Ren podskoczył z radości wysoko, dzika dziewczyna wsadziła nań Zosię, przywiązała ją dla pewności, a nawet podłożyła jej miękką poduszkę.
— Oto masz swoje futrzane trzewiczki! — rzekła jej. — Ale zarękawka ci nie oddam, gdyż jest zbyt piękny. Zamiast tego, wdziej te rękawice mojej matki, sięgają aż do łokci, więc nie zmarzniesz!
Zosia płakała z radości.
— Nie cierpię mazgajów! — zawołała dzika dziewczyna. — Wszakże powinnaś się cieszyć! Weź oto te dwa bochenki chleba i szynkę.
Umieściła pożywienie na grzbiecie rena, potem otworzyła bramę, zwołała do wnętrza zamku psy, potem przecięła sznur wiążący rena i rzekła mu:
— Pędź co sił i uważaj na Zosię.
Zosia podała obie ręce dzikiej dziewczynie na pożegnanie, a ren skoczył galopem i zaczął biec co sił przez pola, lasy, stepy i moczary. Wilki wyły wokoło, krakały kruki, a zorza polarna świeciła coraz to jaśniej.


REN SKOCZYŁ GALOPEM I ZACZĄŁ BIEC CO SIŁ PRZEZ POLA, LASY

— Zbliżamy się do ojczyzny mojej! — zawołał i pędził coraz to prędzej. Zjedli chleb i szynkę i właśnie tego samego dnia dotarli do Laponji.



OPOWIEŚĆ SZÓSTA
LAPONKA I FINKA.

Stanęli przed małym, niepozornym domkiem. Dach sięgał aż do ziemi, a drzwi były tak niskie, że mieszkańcy musieli pełzać na brzuchu, wchodząc i wychodząc z powrotem. Zastali jeno Laponkę, która piekła ryby nad lampą tranową. Ren opowiedział jej całą historję Zosi, naprzód jednak swoją, bowiem wydawała mu się znacznie ważniejszą. Zosia tak przemarzła, że mówić nie mogła wcale.
— Biedaki! — powiedziała w końcu Laponka. — Długą jeszcze macie drogę przed sobą. — W odległości stu mil stąd, w głębi Finlandji ma Królowa Śniegu pałac swój letni, który każdej nocy błyszczy niebieskiem światłem. Nie mam papieru, ale napiszę kilka słów na kawałku suszonej ryby. Oddacie to znajomej mojej, Fince, a ona udzieli wam lepszych, niż ja informacji.
Nakarmiła i napoiła Zosię oraz rena, napisała list do znajomej, na wyschniętej skórze ryby, przywiązała dziewczynkę z powrotem i podróż rozpoczęła się na nowo.
Przez całą noc jaśniało błękitne światło, potem zaś stanęli w Finlandji i zapukali do chaty Finki, która to chata miała jeno wysoki komin, a drzwi nie było w niej wcale.
Panowało tu takie gorąco, że Finka była niemal goła i straszliwie brudna. Zdjęła zaraz Zosi trzewiki i rękawice, gdyż nie mogłaby była inaczej znieść tego żaru, położyła renowi kawałek lodu na głowę i przeczytała list. Powtórzyła to czytanie trzy razy, a wyuczywszy się wszystkich słów na pamięć, włożyła skórę ryby do garnka. Skóra ta przydać się mogła doskonale do zjedzenia, a Finka nie była rozrzutną.

Ren opowiedział swoją historję, potem historję małej Zosi, a Finka wysłuchała wszystkiego i nie rzekła słowa.
— Jesteś bardzo mądra! — rzekł ren. — Umiesz związać nitką wszystkie cztery wiatry. Gdy żeglarz rozwiąże węzeł pierwszy, zaczyna wiać podmuch lekki, za drugim nastaje wiatr ostry, potem zaś burza, która kładzie lasy. Może przyrządzisz dla małej Zosi napój czarodziejski, któryby jej dał siłę dwunastu ludzi i pozwolił pokonać Królową Śniegu!
— Siła dwunastu ludzi nie starczy na to! — odparła.
Potem poszła do komory, dobyła ogromnej skóry o dziwnych znakach i jęła czytać, aż jej pot kroplami spływał z czoła.
Ren błagał bez przerwy o pomoc dla Zosi i patrzył oczyma pełnemi łez, tak, że Finka zaprowadziła go w końcu w kąt izby, położyła mu nowy kawałek lodu na głowę i powiedziała szeptem:
— Mały Janek znajduje się rzeczywiście u Królowej Śniegu. Dobrze mu tam i zadowolony jest ze swego losu. Zapomniał o całem swem życiu poprzedniem i nie kocha nikogo. Powodem tego jest, że w serce i w oko wpadł mu okruch djabelskiego zwierciadła. Jak długo te okruchy nie zostaną usunięte, Królowa Śniegu będzie miała nad nim władzę.
— Czyż nie możesz zadać coś Zosi, by posiadła moc nad tem wszystkiem?
— Nie mogę jej dać mocy większej jak tę, którą posiada. Sam widzisz, że jest ogromna. Wszakże ludzie i zwierzęta służą jej i czynią czego zażąda, a wszystko idzie po jej myśli. Nie wolno nam mówić skąd pochodzi ta władza, która tkwi w sercu tego małego, niewinnego dziewczęcia. Jeśli nie zdoła sama dotrzeć do pałacu Królowej Śniegu i wydostać Janka, nasza pomoc nic tu zdziałać nie potrafi. O dwie mile stąd zaczynają się ogrody pałacowe, zanieś tam Zosię i posadź pod krzakiem, okrytym czerwonemi jagodami. Potem wracaj tu spiesznie, bez długiej gadaniny.
— Ach! Nie mam ciepłych bucików! Ach! Nie mam rękawic! — zawołała biedna Zosia, unoszona przez rena i zaczęła płakać z zimna.
Słyszał to ren, ale nie śmiał zawracać, posadził Zosię pod krzakiem z jagodami, pocałował w usta, zapłakał rzewnie i ruszył co tchu z powrotem. Zosia została sama jedna, wśród lodowatej Finlandji, bosa i bez rękawic.
Zaczęła biec co sił. Nagle ujrzała mnóstwo płatków śniegu. Ale nie spadały z nieba na dół, tylko sunęły poziomo ponad ziemią, a Zosia przypomniała sobie jak przedziwnie wyglądają pod szkłem powiększającem. Po chwili płatki te stały się wielkie i Zosia spostrzegła ze strachem, że są to istoty żywe, wysłanki Królowej Śniegu. Przybierały przeróżne postacie, aż biednej Zosi włosy powstawały ze strachu na głowie. Otaczały ją teraz jakieś, jakby niedźwiedzie, węże, dziki i inne stworzenia.
Zaczęła śpiesznie odmawiać pacierz, a oddech jej ust tworzył niby biały dym w mroźnem powietrzu. Dym ten gęstniał i zaczęły się zeń tworzyć postaci aniołów. Każdy miał hełm na głowie, lancę i tarczę w ręku, a gdy Zosia skończyła modlitwę, miała wokoło siebie cały zastęp rycerzy niebiańskich. Rozpoczęli oni walkę z potworami, zabijali i rozpraszali wysłanników Królowej Śniegu, tak że Zosia mogła iść swobodnie przed siebie. Anioły głaskały jej nogi i ręce, tak, że nie czuła zimna.
Wreszcie dotarła do pałacu.
Tymczasem Janek nie myślał wcale o Zosi i w głowie mu nie postało, by się miała znajdować pod bramą.



OPOWIEŚĆ SIÓDMA.
CO SIĘ POTEM STAŁO.

Mury pałacu utworzone były z wysokich zasp śniegu, w których wichry wydrążyły drzwi i okna. Przeszło sto sal było tam, a największa posiadała kilka mil długości. Oświetlone błękitną zorzą północną, lśniły lodowato i straszliwie. Nigdy nie weselono się tutaj, nie urządzano balów białych niedźwiedzi, podczas którychby mogły pokazać swą zręczność w chodzeniu na tylnych nogach, a wiatrom nie pozwolono grać do tańca. Nie zdarzyło się też, by zaproszono na podwieczorek białe lisy, celem poplotkowania. Słowem, pusto i strasznie było w pałacu Królowej Śniegu. Pośrodku jego widniało tam pokryte lodem jezioro. Lód potrzaskał się w kawałki, a każdy z nich podobny był dokładnie do drugiego, tak, że stanowiły wprost arcydzieło dokładności. Ile razy bywała w domu, siadała Królowa Śniegu pośrodku tego jeziora na tronie, powtarzając, że jest to punkt środkowy rozumu całego świata i miejsce najdostojniejsze.
Przebywał tu Janek siny niemal z zimna, ale nie czuł tego wcale, gdyż Królowa Śniegu odjęła mu pocałunkami wrażenie chłodu, a serce jego było jak bryła lodu. Chodził ustawicznie po jeziorze i układał z jego kawałków przeróżne figury, jak się to czyni w chińskiej łamigłówce. Ćwiczył w ten sposób rozum swój i był wielce zadowolony. Uważał owo zajęcie za najważniejsze na świecie. Powodem tego był, jak już wiemy, okruch djabelskiego zwierciadła, tkwiący mu w oku i sercu. Wszystkie jednak usiłowania złożenia wyrazu: — Wieczność! — były daremne. Królowa Śniegu przyrzekła mu, że jeśli tego dokaże, stanie się panem całego świata i otrzyma ponadto jeszcze nowe łyżwy. Ale nie szło jakoś.
— Muszę lecieć w ciepłe kraje! — powiedziała pewnego dnia Królowa Śniegu. — Chcę zajrzeć w moje czarne garnki! Trzeba je przysłonić potrosze śniegiem, co dobrze robi cytrynom i winogradowi!
Tak zwała ona wulkany, Etnę i Wezuwjusz. Rzekłszy to, odleciała, a Janek został sam, w olbrzymiej, kilkomilowej sali pałacu i siedział nad stosem kawałków lodu tak zadumany, że aż w nim trzeszczało. Zdawało się, że zamarzł na śmierć.
W tej właśnie chwili weszła Zosia do pałacu. Runęły na nią mroźne wichry, ale zaczęła pacierz i wichry ustały, jakby zasnęły.
Zobaczywszy pośrodku sali Janka, pobiegła doń, rzuciła mu się na szyję i całowała, wołając radośnie:
— Drogi, kochany Janku! Znalazłam cię wreszcie!
On jednak siedział dalej zimny i nieruchomy. Widząc to, zapłakała Zosia gorzko. Łzy padły na piersi chłopca przeniknęły do serca, roztopiły lód i pochłonęły okruch szkła, tkwiący w niem. Spojrzał na nią, ona zaś zanuciła:

— Róże więdną tak rychło, szybko mija lato,
Lecz Gwiazdką i Jezuska zobaczymy zato!

Janek wybuchnął płaczem, a ze łzami wypłynął z jego oka okruch djabelskiego zwierciadła. Poznał Zosię i zawołał:
— Droga, kochana Zosiu! Gdzież to byłaś tak długo i gdzież ja przebywałem? O jakże tu zimno! Jak pusto!
Objął Zosię w ramiona, śmiał się i płakał naprzemian, a było to tak wzruszające, że kawałki lodu jęły tańczyć z radości. Gdy się zmęczyły, padły na ziemię i... o dziwo... utworzyły same z siebie owo słowo, które wedle przyrzeczenia Królowej Śniegu miało go uczynić panem świata i właścicielem nowych łyżew ponadto.
Zosia ucałowała jego policzki, tak że się pokryły rumieńcem, potem oczy, które rozbłysły żywym blaskiem, następnie nogi i ręce, tak że zaraz ozdrowiał na całem ciele. Nic sobie nie robił teraz z powrotu Królowej Śniegu, bo wszakże zagadka wieczności została rozwiązana i kawałki lodu utworzyły zbawcze słowo.
Ujęli się za ręce i wyszli z pałacu. Zaczęli rozmawiać o babce, różach na dachu, a gdzie jeno tąpnęli, cichł wiatr i rozbłyskało słońce. Pod krzakiem o czerwonych jagodach zastali młodego rena, w towarzystwie samicy o wymionach pełnych ciepłego mleka. Napili się oboje, ucałowali zwierzęta, potem zaś pojechali. W chacie Finki rozgrzali się i wywiedzieli o drogę powrotną, Laponka uszyła im nową odzież i podarowała sanki.
Ruszyli ku domowi, a u granicy kraju pożegnali się serdecznie z Laponką i obu renami.
— Bądźcie zdrowi wszyscy! — wołali zdala jeszcze.
Zaczynały śpiewać pierwsze ptaki, wiosna wracała, rośliny wypuszczały nowe kiełki. Nagle ujrzeli wynurzający się z lasu złoty powozik, zaprzężony w pięknego konia. Powoziła młoda dziewczyna w czerwonej czapeczce z pistoletami za pasem. Była to córka rozbójniczki, której się znudziło siedzieć w domu i wyruszyła w podróż na północ. Poznała zaraz Zosię, i ona ją wzajem, a radość zapanowała wielka.
— Słuchajno chłopcze! — powiedziała do Janka. — Radabym widzieć, czy zasługujesz na to, by jeździć za tobą na koniec świata!
Zosia pogładziła jej policzki i spytała o królewnę i królewicza.
— Pojechali do obcych krajów! — odparła dzika dziewczyna.
— A wrony? — spytała znów Zosia.
— Gawron zmarł! — zawiadomiła ją. — Jego wdowa nosi teraz czarną opaskę na nodze. Żali się ustawicznie, aż uszy bolą. Ale opowiedzże, jak odnalazłaś swego Janka!
Zosia i Janek opowiadali oboje na przemian.
— Wszystko ma swój koniec! — oświadczyła dzika dziewczyna i pożegnała ich, obiecując że wstąpi, gdyby jej droga wypadła przez ich miasto rodzinne. Potem ruszyła w świat daleki, oni zaś szli, trzymając się za ręce, aż dotarli do miasta, do mieszkania swego i stanęli pod drzwiami babuni. Zastali wszystko na dawnem miejscu, zegar tykał, a wskazówki obracały się. Przekraczając próg, spostrzegli, że są dorosłymi ludźmi. Na dachu stały skrzynki z kwiatami i mała ławeczka. Usiedli na niej i wzięli się za ręce. Niebawem zapomnieli o wspaniałościach pałacu Królowej Śniegu, jak o przykrym śnie. Babunia siedziała u okna i czytała rozdział Biblji.
— Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, że jeśli nie nawrócicie z drogi i nie staniecie się jako małe dzieci, nie wnijdziecie do Królestwa Bożego!
Janek i Zosia spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli teraz dopiero w całej pełni starą piosnkę.

— Róże więdną tak rychło, szybko mija lato,
Lecz Gwiazdkę i Jezuska zobaczymy zato!

Siedzieli oto jako dorośli, a jednak w sercach swoich jak dzieci i lubowali się ciepłem, rzeźwem latem.




PIĘĆ ZIAREN GROCHU



Pięć ziarnek grochu tkwiło w jednym strączku.
Były zielone i strąk był zielony, dlatego sądziły, że cały świat jest zielony i miały zupełną słuszność. Strączek rósł i ziarna wraz z nim. Stosując się do miejsca, tkwiły obok siebie rzędem. Słońce ogrzewało strączek, mył go deszcz i czynił przeźroczystym. Ziarnom było widno w dzień, a ciemno w nocy. Siedziały i dumały, bo nie było co innego do roboty.
— Czyż wiecznie tu będziemy siedziały? — pytały ziarna. — Z tego siedzenia stwardniejemy na nic! A przecież tam, poza strąkiem coś być musi. Przeczucie powiada, że tak jest w istocie.
Minęły tygodnie. Ziarna pożółkły i strączek pożółkł także.
— Świat stał się żółty! — zawyrokowały i miały znowu zupełną słuszność.
Nagle uczuły szarpnięcie. Czyjeś ręce oderwały strąk i wraz z innymi wsadziły w kieszeń.
— Teraz się wydostaniemy na wolność! — powiedziały ziarna i czekały tej chwili z utęsknieniem.
— Ciekawy jestem, który z was dokaże największej rzeczy? — rzekło najmniejsze ziarno.
— Dziej się wola boża! — odparło największe.
— Krach! — pękł strączek i pięć ziaren potoczyło się na dłoń dziecka. Trzymał je mały chłopiec i oświadczył, że są w sam raz do pukawki. Zaraz wsadził jedno ziarno i wystrzelił.
— Lecę w świat! — krzyknęło towarzyszom i znikło w górze.
— Ja, — powiedziało drugie — polecę prosto w słońce. Jest to wielki strąk, w sam raz dla mnie.
Za
moment nie było go już.
— Niewiadomo, gdzie wypadnie nocować! — rzekły dwa następne i spadły na ziemię, potem jednak dostały się do pukawki i wyleciały w powietrze, wołając. — My z wszystkich dotrzemy najdalej!
— Dziej się wola boża! — szepnęło ostatnie i zostało także wystrzelone. Wpadło prosto w szparę na poddaszu, gdzie był mech i miękka ziemia. Leżało tam ukryte, ale nie zapomniane przez Boga.
— Dziej się wola, wola nieba! — powtórzyło raz jeszcze.
Na poddaszu mieszkała biedna kobiecina. Pracowała po całych dniach ciężko. Miała sporo sił i była gorliwa. W izdebce leżała jej chora córeczka. Wynędzniała i chuda nie mogła żyć, ni umrzeć.
— Pójdzie tam gdzie siostra! — mawiała matka. — Dał mi Bóg dwie, ale ciężko było je wyżywić, więc się ze mną podzielił. Teraz chce wziąć drugą, by nie żyły w rozłące.
Ale dziewczynka nie umierała, tylko czekała cierpliwie aż matka wróci od pracy.
Nastała wiosna, słońce świeciło, a chora patrzyła w okno. Naraz ujrzała tuż przy szybie coś zielonego.
— Cóż to być może? — spytała.
Matka uchyliła okna i rzekła:
— To gałązka grochu. Bóg raczy wiedzieć, skąd się tu, w szczelinie wzięło ziarno? Teraz wypuściło pędy i niedługo będziesz miała swój własny ogródek.
Matka przysunęła łóżko córki bliżej okna, by mogła patrzeć na roślinkę i poszła do pracy.
— Lepiej się czuję, mateczko! — powiedziała dziew­czynka wieczorem. Słońce dogrzewa, mój groszek rośnie, a ja czuję, że wrócę do zdrowia.
— Dałby to Bóg! — odrzekła matka, ale nie miała nadziei. Podparła patyczkiem gałązkę, by jej wiatr nie uszkodził, potem rozpięła na ramie okna sznurek, po którym piąć się miała łodyga. Odtąd, z dnia na dzień sięgała coraz to wyżej.
— Zaczyna już kwitnąć! — powiedziała matka pewnego dnia i nabrała otuchy, gdyż córka siadła w łóżku, mówiła z większem ożywieniem i patrzyła błyszczącemi oczyma na swój ogródek utworzony z jednego, jedynego ziarna grochu. Następnego tygodnia chora wstała na godzinę. Stojąc przy oknie oglądała z lubością rozwinięty, biało różowy kwiat. Od czasu do czasu całowała delikatne płatki. Dzień to był dla niej uroczysty.
— Sam Bóg zasiał i wychodował ten groszek, drogie dziecko, by mi przywrócić nadzieję i radość życia.
Tak rzekła matka i spojrzała na roślinkę, jak na posłańca Bożego.
Cóż się atoli stało z resztą ziaren? Pierwsze wpadło w rynnę, a tam połknął je gołąb, w którego wolu utknęło jak Jonasz w brzuchu ryby. Dwa następne stały się także łupem gołębi i przyniosły przynajmniej jakiś pożytek. Ziarno, które chciało lecieć na słońce, spadło w ściek. Leżało tam długo w brudnej wodzie, aż nabrzmiało strasznie.
— Grubieję z każdym dniem! — mówiło sobie. — Pęknę napewno! Jest to rzecz największa do jakiej doprowadzić może ziarno grochu. Jestem najznamienitszem ziarnem całego strąka.
A ściek potwierdził to mniemanie.
W oknie facjatki stała dziewczynka o różowych, zdrowych policzkach, złożyła ręce ponad krzaczkiem grochu i szeptała dziękczynną modlitwę.
— Ja wolę swoje ziarno — zabulgotał ściek.




DZIEWCZYNKA Z ZAPAŁKAMI



Mróz ścisnął wielki, śnieg padał i zaczynało zmierzchać. Był to ostatni wieczór roku, wieczór św. Sylwestra. Ciemną ulicą szła biedna dziewczynka, mimo zimna z nienakrytą głową i bez obuwia. Wychodząc z domu, miała coprawda na nogach pantofle, ale cóż z tego. Były one ogromne, nosiła je bowiem matka i tak rozdeptała, że biednemu dziecku spadły z nóżek w chwili, gdy przebiegała ulicę, umykając przed dwoma jadącemi szybko wozami. Jeden gdzieś przepadł, z drugim zaś umknęło jakieś niepoczciwe chłopaczysko, obiecując, że pantofel użyje na kołyskę, gdy będzie miał dzieci.
Biedna dziewczynka stąpała tedy po śniegu bosemi nóżkami, które z zimna poczerwieniały, a nawet posiniały. W starym fartuszku niosła mnóstwo paczek z zapałkami, a jedną paczkę trzymała w rączce. Przez cały dzień nic nie sprzedała i nie dostała od nikogo jałmużny. Przemarzła i głodna wlokła się ulicą, a smutno jej było bardzo. Płatki śniegu przysłaniały jej śliczne jasne włoski, spływające w kędziorach na kark. Ale nie zwracała na to uwagi. Z wszystkich okien błyskały światła, a całą ulicę napełniał zapach wyśmienitej pieczonej gęsiny. Był to wszakże wieczór sylwestrowy. Myśl o tem nie opuszczała jej.
Przysiadła w zagłębieniu muru, utworzonem przez dwa domy stojące nie w równej linji, podciągnęła pod siebie nóżki, chcąc je choć trochę ogrzać. Ale nie było jej przez to cieplej, a do domu iść nie śmiała, nie sprzedała bowiem ani jednego pudełka i nie miała ni grosza zarobku. Ojciec wybiłby ją pewnie, a zresztą w domu było także zimno. Mieszkanie stanowił jeno dach i liche ściany, przez które dął wiatr, mimo, że największe szpary pozatykano słomą i szmatami.
Ach, jakżeby dobrze było zaświecić zapałkę. Mogłaby ją wyjąć, potrzeć o ścianę i ogrzać palce. Po chwili odważyła się. Szast! Zapłonęło światełko, rzucając snopy iskier i oświetlając małą rączkę, która trzymała zapałkę. Było jakieś bardzo dziwne. Przy jego blasku wydało się dziewczynce, że siedzi u wielkiego pieca z mosiężnemi obiciami i ozdobami. Ogień suty płonął, lśnił i grzał tak rozkosznie. Wyciągnęła już nóżki, by je rozgrzać, gdy nagle zapałka zgasła. Piec znikł, a ona spostrzegła, że siedzi, trzymając w ręce jeno żarzący się niedopałek.
Zaświeciła drugą zapałkę. Rozbłysła świetnie, a dziewczynka zobaczyła, że miejsce na murze, gdzie padało światło, stało się przejrzyste, jak mgła. Ujrzała wnętrze pokoju, stół nakryty śnieżnym obrusem, zastawiony piękną porcelaną, pośrodku zaś leżała na półmisku ponętna, nadziewana śliwkami i jabłkami tłusta gęś, z której ulatywała wonna para. Mało tego, gęś zerwała się na nogi i z nożem i widelcem w grzbiecie poczęła, chwiejąc się, iść ku patrzącej. W tej chwili zgasła zapałka i dziewczynka ujrzała przed sobą jeno zimny, gruby mur.
Zaświeciła trzecią zapałkę. Ujrzała się pod wspaniałem drzewkiem Bożego Narodzenia. Było jeszcze większe i piękniej przybrane od drzewka, jakie widziała przez szklane drzwi u bogatego kupca w sam wieczór wigilijny. Tysiączne świeczki błyszczały na zielonych gałązkach, a przecudne obrazki pociągały wzrok patrzącej. Wyciągnęła ku nim obie rączki... ale w tej chwili zapałka zgasła. Świeczki, zda się, uleciały w górę, coraz to wyżej się wznosząc i dziewczynka zobaczyła, że są to nie świeczki, ale gwiazdy na niebie. Jedna spadła, ciągnąc za sobą długą smugę.
— Ktoś umarł, — powiedziała sobie dziewczynka, bo zapamiętała, że nieboszczka babunia mówiła jej często:
— Gdy gwiazda spada, dusza ulatuje do Boga.
Potarła znów o mur zapałkę i w jej jasnym blasku ujrzała starą babunię, uśmiechniętą do niej, jak zawsze i dobrotliwą.
— Babuniu! — zawołała. — Weź mnie do siebie. Wiem, że znikniesz, gdy zapałka zgaśnie, wiem, że znikniesz tak samo jak ciepły piec i cudne drzewko.
To mówiąc, zapalała jedną po drugiej resztę zapałek, chcąc przytrzymać babunię, a blask uczynił się wkoło taki, jakby słońce świeciło jasno na niebie. Nigdy tak piękną, tak ogromną nie była babunia. Wzięła na ręce małą wnuczkę i uniosły się obie rozradowane i szczęśliwe. Leciały daleko, w niebo, zapomniawszy o zimnie, głodzie i strachu i dostały się do Boga.
Gdy nastał ranek, zobaczono w zakątku muru małą dziewczynkę, uśmiechniętą i różową jeszcze na buzi. Zamarzła na śmierć w ostatnią noc roku, w noc sylwestrową.
Wyraźnie było ją widać, gdy dzień nastał. Siedziała z mnóstwem zapałek w fartuszku, a jedno pudełko wypalone trzymała w rączce.
— Chciała się ogrzać, — mówili ludzie. Ale nikt nie wiedział, ile przepięknych widziała rzeczy i w jakiej światłości odpłynęła do nieba na rękach ukochanej swej babuni.




KSIĘŻNICZKA NA GROCHU



Był sobie raz pewien książę, który chciał pojąć za żonę księżniczkę, ale żądał, by to była księżniczka prawdziwa. Jeździł po całym świecie i szukał jej, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Nie brakło coprawda księżniczek, nie mógł się jednak nigdy przekonać, czy to były księżniczki prawdziwe i zawsze miał wątpliwości. Nie znalazłszy tej, której szukał, wrócił do domu smutny i zniechęcony.
Pewnego wieczoru rozszalała burza. Błyskało się i grzmiało, a deszcz lał strumieniem. Nagle zapukano do bramy miasta, a stary król poszedł otworzyć. Przed bramą stała księżniczka, ale jakże strasznie wyglądała. Woda ściekała jej z włosów i sukni, lała się do trzewików i wytryskiwała z ich końców w górę. Oświadczyła, że jest tą prawdziwą, poszukiwaną księżniczką.
— Ano, przekonamy się zaraz! — pomyślała stara królowa, ale nie rzekła nic.
Poszła do sypialni, zdjęła z łóżka całą pościel, położyła na deskach ziarnko grochu, przykryła je dwudziestoma materacami, a potem ułożyła na nich jeszcze dwanaście puchowych pierzyn, jednę na drugiej.
Tu umieszczono na noc księżniczkę.
Rano spytała królowa, czy dobrze spała.
— O nie! — odparła. — Przez całą noc nie zmrużyłam oczu. Leżałam na czemś strasznie twardem, tak, że całe ciało mam posiniaczone i obolałe. Straszną miałam noc.
Po tem poznano, że jest to prawdziwa księżniczka, albowiem czuła ona ziarnko grochu przez dwadzieścia materaców i dwanaście puchowych pierzyn. Tak delikatną mogła być tylko prawdziwa księżniczka.
Książę, przekonany o jej prawdziwości, wziął ją za żonę, zaś ziarnko grochu umieszczono w państwowych zbiorach osobliwości i jest tam jeszcze pewnie, o ile nie przepadło.
Historja ta zdarzyła się naprawdę.




LATAJĄCY KUFER



Był raz kupiec tak bogaty, że mógł wybrukować talarami całą ulicę główną i jeszcze boczną w dodatku. Ale nie uczynił tego, gdyż używał pieniędzy w sposób inny. Ile razy dał trojaka, dostawał z powrotem talara. Był to istotnie wyborny kupiec, ale mimo to musiał umrzeć.
Syn jego odziedziczył dużo pieniędzy i żył wesoło, po całych nocach tańczył na maskaradach, robił orły z banknotów, a puszczając po wodzie kaczki, używał talarów, miast kamieni. Wkrótce zostało mu ledwo kilka groszy, para pantofli i stara opończa. Przyjaciele opuścili go, nie mogąc się z nim pokazać na ulicy, a jeden, poczciwiec podarował mu stary kufer z napisem: — Pakuj się! — Była to bardzo życzliwa rada, ale nie dała się wykonać z braku rzeczy do pakowania.
Kufer ten posiadał przedziwną własność. Gdy się pocisnęło zamek, leciał na oślep w każdym, żądanym kierunku, przyczem trzeszczał tak, jakby się miał zaraz rozpaść na drobne kawałki. Ładnyby to był skok z góry! Biedaczysko siadł w kufer i pofrunął do kraju Turków. Ukrył kufer w lesie pod liśćmi, sam zaś wyruszył do pobliskiego miasta. Mógł to uczynić śmiało, gdyż Turcy chodzą w pantoflach i opończach nocnych po ulicy.
Po pewnym czasie spotkał niańkę z małem dzieckiem.
— Słuchajno nianiu! — powiedział. — Cóżto jest za wielki pałac pod miastem, z oknami tak wysoko umieszczonemi?
— Tam mieszka królewna! — odrzekła niańka. — Wyprorokowano jej, że będzie nieszczęśliwą, z winy narzeczonego, przeto w nieobecności króla i królowej zbliżać się do niej nie wolno nikomu.
— Dziękuję! — powiedział syn kupca, wsiadł w kufer, osiadł na dachu pałacu i wszedł oknem do komnaty królewny.
Spała na sofie, a była tak piękna, że ją pocałował. Zbudziła się przerażona wielce, ale powiedział, że jest bogiem tureckim, a to jej pochlebiło.
Usiedli obok siebie, on zaś wychwalał jej oczy, podobne ciemnym jeziorom, po których pływają myśli, jak syreny. Mówił, że czoło jej jest piękne i białe jako góra śnieżna. Opowiedział jej też bajkę o bocianie, który przynosi małe dzieci oraz wiele innych bajek.
Potem oświadczył się i został zaraz przyjęty.
— Musisz przyjść w sobotę na herbatę! — powiedziała mu. — Ojciec i matka będą bardzo radzi, że wychodzę za boga. Tylko pamiętaj opowiedzieć piękną bajkę. Matka lubi tematy podniosłe i pouczające, a ojciec wesołe, z których można się śmiać.
— Tak, tak! Bajki to jedyny mój podarek ślubny! — odparł, potem zaś rozstali się, królewna podarowała mu szablę, o pochwie wysadzonej dukatami.
Odleciał z powrotem, kupił sobie nową opończę, siadł w lesie i zaczął pisać bajkę. Miała być gotowa do soboty, a sprawiała mu niemało trudności.
Ale skończył właśnie w sobotę, kiedy król, królowa z całym dworem przybyli do królewny na uroczystą herbatę.
Przyjęto go bardzo gościnnie, a królowa rzekła:
— Opowiedz nam pan, proszę bajkę, o treści podniosłej i pouczającej wielce.
— A jednocześnie śmieszną! — dodał król.
— I owszem! — odparł i zaraz zaczął opowiadanie. — Była sobie raz paczka zapałek, dumna wielce ze swego pochodzenia. Pramatkę miała ogromną, starą jodłę i stanowiła jej drobne cząstki. Kiedy zapałki były jeszcze zielonemi gałązkami, piły rosę brylantową, kąpały się w promieniach słońca i kazały sobie ptakom opowiadać bajki. Były bogatsze od innych drzew, gdyż stać je było nawet w zimie na zieloną szatę, kiedy mnóstwo sąsiadów świeciło gołą korą. Pewnego dnia przyszli drwale i nastało wielkie zamieszanie. Wódz rodu został jako maszt ustawiony na wielkim okręcie, grubsze konary stały się belkami, a drobne gałązki otrzymały przeznaczenie przyświecania szerokim masom ludności.
Wszystko to opowiadały zapałki staremu, żelaznemu garnkowi i krzesiwu, z któremi razem leżały na półce.
— Moja historja jest całkiem inna! — oświadczył garnek. — Od chwili urodzenia czyszczono mnie niezliczoną ilość razy i do dziś lubię, gdy po jedzeniu stanę sobie czysty na półce, by pogwarzyć rozsądnie z sąsiadami. Lubię bardzo kubeł, z którym się czasem spotykam, a kosz targowy przynosi nam z miasta nowiny. Niestety wyraża on się wprost buntowniczo o rządzie i ludziach, tak że niedawno spadł garnek gliniany, znany z lojalności i stukł się ze strachu na drobne kawałki.
— Gaduła z ciebie! — rzekło krzesiwo i uderzyło tak stalą w krzemień, że sypnął iskrami. — Urządźmy sobie wesoły wieczór.
— Tak! Pomówmy o tem, kto z nas jest najdostojniejszy.
— Nie! Musiałbym mówić o sobie, — rzucił garnek gliniany, — a tego nie lubię. Niech każdy z nas opowie co przeżył w świecie. Jest to bardzo wesoła rozrywka. — A więc zaczynam! Nad morzem, w pobliżu duńskich zatok...
— Prześliczny początek! — zabrzękły talerze. — To spodoba się napewne wszystkim.
— Tak! Tam przeżyłem młodość, u pewnej, skromnej rodziny. Meble polerowano ciągle, czyszczono posadzki, a co dwa tygodnie zawieszano świeże firanki.
— Jak przejrzyste i barwne jest to opowiadanie! — powiedziała szczotka do zamiatania. — Czuć w tem kobiece zamiłowanie porządku.
— To prawda! — przyznało wiadro i podskoczyło z brzękiem.
Garnek ciągnął dalej, a koniec podobny był całkiem do początku.
Talerze zaszczękały z radości, a szczotka dobyła z kąta gałązkę pietruszki i uwieńczyła garnek, w nadziei, że i on ją uwieńczy kiedyś wzajem.
Krzesiwo postanowiło tańczyć i hukało, podnosząc ciągle jedną nogę, tak że, ze strachu pękło obicie na starym fotelu.
— Czy zostanę także uwieńczone? — spytało po skończeniu. I tak się stało.
— Ach, cóż za hołota! — mruknęły do siebie zapałki.
Poproszono teraz maszynkę do kawy, by zaśpiewała. Odmówiła jednak, tłumacząc się chrypką oraz tem, że śpiewać może tylko w gorącym stanie. Ale były to wykręty, gdyż wolała śpiewać przy gościach, w jadalni...
Na oknie leżało stare pióro służącej. Nie posiadało innej zalety jak tę, że tkwiło zbyt głęboko w atramencie, to jednak stanowiło całą dumę jego.
— Jeśli maszynka do kawy śpiewać nie chce, — ozwało się pióro — to można zaprosić słowika. Ot, siedzi tam w krzaku i czeka!
— Rzecz niesłychana, byśmy mieli słuchać jakiegoś przybłędy z poza kuchni! — zawołał kociołek, krewny maszynki. — To wprost nie patrjotyczne! Niechże sąd o tem wyda kosz targowy!
— Jestem oburzony! — zawołał kosz. — Nudzimy się, miast bawić! Dalejże, niech każdy robi co chce!
— Tak! Hałasujmy! — zawołały wszystkie sprzęty.
Ale nagle weszła służąca. Całe zebranie zamilkło i zmartwiało. Każdy jednak sprzęt pewny był, że gdyby jego usłuchano, wieczór wypadłby był niezrównanie.
Służąca zaświeciła zapałkę i roznieciła ogień. Ach, jakże trzaskał i świecił.
— Każdy widzi teraz, że jesteśmy pierwsze w całej kuchni! — rzekły z dumą i zagasły.
— Prześliczna to bajka! — powiedziała królowa. — Duchem jestem po stronie zapałek. Tak! Dostaniesz córkę naszą.
— Tak! Dostaniesz królewnę! — dodał król, a mówili mu już: „ty“, jako członkowi rodziny.
Ustanowiono dzień ślubu i oświetlono uroczyście miasto. Mieszkańcy dostali kukiełki i precle, a ulicznicy gwizdali prześlicznie na palcach.
— Muszę i ja przyczynić się do uświetnienia tego dnia! — rzekł sobie syn kupca, nakupił rakiet, żabek i najrozmaitszych ogni sztucznych, potem zaś wyleciał w powietrze z swoim kufrem.
Zrobił się zamęt niesłychany. Rakiety żabki, słońca i ognie bengalskie napełniły powietrze hukiem i światłem, jakiego dotąd nie widziano, ni słyszano, wszytkim Turkom pospadały pantofle i pewni byli, że królewna zaślubia boga.


RAKIETY, ŻABKI I OGNIE BENGALSKIE NAPEŁNIAŁY POWIETRZE HUKIEM I ŚWIATŁEM

Wysiadłszy ze swego kufra w lesie, chciał syn kupca zasięgnąć wieści co o nim mówią w mieście.
Każdy głosił co innego, a wszyscy byli zachwyceni.
— Widziałem samego boga! — wołał jeden. — Oczy jego błyszczały jak gwiazdy, a broda przypominała spieniony potok górski!
— Leciał okryty płaszczem z płomieni, a pośród zwojów widniały głowy aniołów.
Nasłuchał się pochwał co niemiara, a nazajutrz miało być jego wesele.
Wrócił do lasu, chcąc wsiąść w kufer... ale cóż się okazało? Oto mała iskierka zatliła stare, suche drzewo i cudowny kufer spłonął doszczętnie! Nie mógł już latać i udawać boga. Nie mógł się na oczy pokazać narzeczonej.
Ona zaś stała przez cały dzień na dachu, czekając nań. Stoi tam jeszcze pewnie dotąd, on natomiast wędruje po świecie i opowiada bajki, ale żadna nie jest tak wesoła, jak bajka o zapałkach.




SŁOWIK



W Chinach, jak wszystkim wiadomo, cesarz jest Chińczykiem, a wszyscy jego dworzanie są również Chińczykami.
Dużo lat minęło od czasu tego zdarzenia, ale właśnie dlatego warto je opowiedzieć, gdyż inaczej popadłoby w zapomnienie. Pałac cesarski był to najcudniejszy w świecie pałac, od podstaw do dachu zbudowany z samej porcelany, tak kosztowny i kruchy, że trzeba było bardzo uważać, chodząc po nim. W ogrodzie rosły niezrównane kwiaty, a najpiękniejsze miały na sobie srebrne dzwoneczki, dzwoniące ustawicznie w tym celu, by każdy zwrócił uwagę na piękność tych kwiatów. Wszystko w ogrodzie cesarza było jak najmądrzej obmyślane, a rozciągał on się tak daleko, że sam ogrodnik nie wiedział, gdzie jego koniec. Poza ogrodem widniał wspaniały las z olbrzymiemi drzewami i głębokiemi jeziorami, zaś dalej błękitne morze. Było ono tak głębokie, że pod zwieszającemi się konarami drzew mogły przepływać swobodnie okręty.
W lesie owym mieszkał słowik, który śpiewał tak przecudnie, że nawet biedny rybak, zajęty rozwieszaniem sieci, zatrzymywał się w pracy, słuchał i mówił z westchnieniem:
— Ach, jakież to piękne!
Ale niedługo mógł słuchać, bo praca czekała, przeto brał się do niej na nowo i zapominał o ptaszku.
Następnej nocy atoli, rybak przerywał znowu pracę i znowu powtarzał:
— Ach, jakież to piękne!
Podróżni z różnych krajów zjeżdżali do stolicy cesarstwa, podziwiając pałac i ogród, gdy jednak któryś posłyszał słowika, mówił zawsze:
— Słowik jest jednak z wszystkiego najcudniejszy.
Podróżni wracali do domu i opowiadali uczonym mężom, piszącym książki o mieście, pałacu i ogrodzie. Nie zapominali też chwalić słowika, tak że w książkach znalazł on pierwsze miejsce. Ci zaś, którzy umieli tworzyć wiersze, opiewali przecudnie słowika, mieszkającego w lesie nad jeziorem.
Książki te przetłumaczono na wszystkie języki świata i kilka z nich dostało się również w ręce cesarza. Siedział w złotym fotelu i kiwał głową co chwila, gdyż cieszyły go niewymownie pochwalne opisy miasta, stolicy i ogrodu.
Nagle przeczytał:
— Słowik jest jednak najcudniejszy z wszystkiego!
— Cóż to znaczy? — spytał. — Słowik? nie znam go wcale? Czyż żyje taki ptak w mojem państwie, a nawet ogrodzie? Nigdy o nim nie słyszałem! Jakto? Czyż mam się dopiero z książek dowiadywać o tej sprawie?
Zawołał pewnego dworzanina, który był tak dumny, że zapytany przez kogoś podrzędniejszego, odpowiadał jeno wzgardliwie:
— Hm!
A przecież: „Hm!“ nic nie znaczy.
— Żyje tu pono dziwny ptak, zwany słowikiem, — powiedział doń cesarz. — Powiadają, że jest on najcudniejszym z wszystkiego. Czemuż mi dotąd o tem nie powiedziano?
— Nic dotąd o nim nie słyszałem, — zawołał dworzanin. — Nie był wcale przedstawiony u dworu.
— Chcę, by się zjawił dziś wieczór i śpiewał mi, — powiedział cesarz. — Cały świat wie, co mam, a ja sam tego nie wiem.
— Nic o nim dotąd nie słyszałem, — powtórzył dworzanin. — Ale poszukam go i znajdę!
Dworzanin zaczął biegać ze schodów na schody, przez wszystkie sale i krużganki pałacu, pytał każdego, kogo napotkał, czy słyszał co o słowiku, ale nadaremnie. Wrócił tedy do cesarza i oświadczył, że musi to być bajka, lub zmyślenie piszących książki.
— Wasza Cesarska Mość, — zawołał. — Uczeni piszą mnóstwo bzdur, a rzecz ta zalicza się do tak zwanej czarnej magji.
— Jakto? — spytał cesarz. — Wszakże książkę tę przysłał mi wielki cesarz Japonji. Przeto nie może być w niej bzdur. Chcę usłyszeć słowika! Musi się tu zjawić dziś wieczór! Obdarzyłem go swą najwyższą łaską. Jeśli nie przybędzie, cały dwór po wieczerzy poniesie karę deptania brzucha.
— Czing Pa! — zawołał dworzanin i zaczął znowu biegać ze schodów na schody, a wraz z nim połowa dworu, gdyż nikt nie miał ochoty dać się deptać po brzuchu. Pytano wszędzie o dziwnego słowika, którego znał świat cały, a tylko nikt z dworaków.
Na koniec powiedziała jedna biedna dziewczyna kuchenna:
— Znam ja dobrze słowika! Ach, jakże przecudnie śpiewa! Co wieczora zanoszę, za pozwoleniem kuchmistrza, chorej matce mojej resztki jedzenia i słyszę go, gdy przechodzę ponad brzegiem morza. Łzy mi napływają do oczu i wydaje mi się, że czuję pocałunki matki na czole.
— Pomywaczko! — rzekł dworzanin. — Dam ci stałą posadę na dworze i wyrobię pozwolenie patrzenia, jak ucztuje cesarz, jeśli zdołasz nas zaprowadzić do słowika, gdyż ma on rozkaz śpiewać dziś wobec naszego władcy.
Wszyscy udali się do lasu, gdzie mieszkał słowik. Po­łowa dworzan ruszyła ochoczo, a gdy byli w połowie drogi, usłyszeli ryk krowy.
— Oo! — zawołał jeden z podkomorzych. — Otóż nasz słowik! Cóż za siła tonu w śpiewie tak małego stworzonka! Zaręczam, że go raz już w życiu słyszałem!
— Nie! — odparła mała pomywaczka — To krowy ryczą. Jeszcze daleko do słowika.
Nagle rozległ się rechot żab w bagnisku.
— Prześlicznie! — ozwał się naczelny kapelan dworski. — Słuchajcie! Brzmi to, jak dzwony kościelne.
— O nie, to żaby! — odparła mała pomywaczka. — Ale niedługo usłyszymy słowika.
I słowik zaczął śpiewać.
— Otóż on! — zawołała dziewczynka. — Słuchajcie! Siedzi tam na gałęzi.
Rzekłszy to, pokazała małego, szarego ptaszka wśród liści drzewa.
— Czyż możliwe? — zdziwił się dworzanin. — Całkiem go sobie inaczej wyobrażałem. Jakiż zeń prostaczek w szarej sukience. Pewnie zbladły mu barwy piór ze wstydu, że nań patrzy tylu dostojników.
— Słowiczku! — zawołała głośno dziewczyna. — Nasz najmiłościwszy Pan chce posłuchać twego śpiewu.
— Z wielką przyjemnością zaśpiewam, — powiedział i zaraz zaczął nucić, aż się serce radowało.
— Brzmi to jak szklanne dzwonki! — rzekł dworzanin. — Patrzcie, jak natęża mały gardziołek. Dziwne, żeśmy go dotąd nie słyszeli. Będzie miał niezwykłe powodzenie u dworu.
— Czy raz jeszcze zaśpiewać cesarzowi? — spytał słowik, sądząc, że cesarz jest obecny.
— Drogi słowiku! — rzekł dworzanin. — Mam zaszczyt wezwać cię, byś przybył dziś na przyjęcie dworskie, gdzie będziesz mógł oczarować śpiewem swym Cesarza, Pana naszego Miłościwego!
— Śpiew mój brzmi najpiękniej pośród zieleni! — rzekł słowik, ale nie wzbraniał się iść na dwór, słysząc, że cesarz go wzywa.
Dwór przybrał szaty odświętne. Porcelanowe posadzki i ściany błyszczały w świetle tysięcy złotych lamp. W krużgankach rozstawiono najpiękniejsze i najdonośniej dzwoniące kwiaty. Skutkiem ciągłej bieganiny panował silny przeciąg, to też dzwonki dzwoniły, tak że nikt własnego słowa usłyszeć nie mógł.
Pośrodku sali, gdzie był tron cesarza, ustawiono złoty słupek, na którym miał siedzieć słowik. Zgromadził się cały dwór, a małej pomywaczce pozwolono stać poza drzwiami sali, albowiem posiadała już dworski tytuł rzeczywistej wiceradczyni kuchni cesarskiej. Wszyscy połyskiwali od barw i klejnotów i spoglądali na małego, szarego ptaszka, któremu cesarz kiwał przychylnie głową.
Słowik zaśpiewał tak ślicznie, że cesarzowi łzy napłynęły do oczu i stoczyły się po policzkach. Gdy to ujrzał słowik, zanucił jeszcze piękniej, aż wszytkim uderzyły żywiej serca.
Cesarz był tak uradowany, że chciał wydać polecenie, by słowikowi zawieszono na szyi order złotego pantofla, ale on podziękował, twierdząc, że został już dostatecznie nagrodzony.
— Widziałem łzy w oczach cesarza, a to jest skarb. Łzy cesarza mają moc przedziwną. Jestem zupełnie wynagrodzony.
Tak rzekł i znowu zaśpiewał przecudnym głosem.
— Przedziwny to sposób pozyskiwania sobie łaski! — szeptały damy wokoło, a potem brały w usta wodę, by naśladować śpiew słowika. Nawet służba oddawała hołdy śpiewakowi, a była to rzecz niezwykła, albowiem ludzie tego rodzaju mają najdalej posunięte wymagania. Krótko mówiąc, słowik miał wielkie szczęście u dworu.
Postanowiono, że tu na zawsze zostanie, dano mu piękną klatkę, a mógł także dwa razy w ciągu dnia i raz w nocy zażywać swobody. W takich chwilach towarzyszyło mu dwunastu służących. Wszyscy razem trzymali go na wstędze przymocowanej do nogi. Działo się to jeno dla jego bezpieczeństwa, ale nie było mu wcale miłe.
Całe miasto mówiło nieustannie o przedziwnym ptaku, a ile razy spotkali się dwaj ludzie, przybierali miny tak pełne zachwytu, jakby zmysły ich nie były w należytym porządku. Co więcej, jednastu dzieciom nadano jego imię, chociaż żadne nie miało wielkich śpiewackich zdolności.
Pewnego dnia ofiarowano cesarzowi dużą szkatułę z napisem: SŁOWIK.
— Otóż mamy nowe dzieło o słynnym ptaku, — powiedział cesarz. — Ale nie było to nowe dzieło, tylko przedziwna maszynka, słowik sztuczny, podobny do żywego, jeno wysadzany gęsto djamentami, rubinami i szafirami. Gdy go było nakręcić, śpiewał jedną z pieśni słowika żywego, poruszał ogonkiem i błyszczał od złota i srebra. Na szyi miał wstążeczkę z napisem:
— Słowik cesarza Japonji, jest niczem w porównaniu ze słowikiem cesarza Chin.
— To coś niesłychanie pięknego! — powiedzieli wszyscy, a ten który przyniósł sztucznego słowika, otrzymał natychmiast tytuł cesarskiego honorowego dostawcy słowików.
— Muszą śpiewać razem! — zawołano. — Cóż to będzie za duet! Śpiewali razem, ale poszło nieszczególnie, bo słowik żywy śpiewał po swojemu, a sztuczny wedle obrotu walców i kółek.
— To nie jest wina mojego słowika! — twierdził wynalazca-kapelmistrz. — Jest on nieomylny co do taktu i śpiewu wedle zasad mej własnej szkoły.
Teraz śpiewał już tylko sam sztuczny słowik. Uzyskał w śpiewie powodzenie równe żywemu, a przytem podobał się lepiej, gdyż połyskiwał od bransolet, łańcuszków i szpilek drogocennych.
Trzydzieści trzy razy śpiewał ten sam utwór bez znużenia. Słuchacze radziby byli rozkoszować się dłużej jeszcze tą pieśnią, ale cesarz rozkazał, by i żywy słowik coś zanucił.
Obejrzano się za nim,... niestety znikł, uleciał przez otwarte okno ku zielonemu lasowi.
— Cóż to znaczy!? — zawołał cesarz rozgniewany, zaś dworzanie oburzali się na niewdzięcznego ptaka.
— To nic! — pocieszyli się rychło. — Mamy słowika lepszego.
Nakręcono go znowu i musiał powtórzyć swą pieśń po raz trzydziesty czwarty. Ale nikt jej jeszcze nie umiał na pamięć, gdyż była nader trudna. Kapelmistrz-wynalazca chwalił niezmiernie sztucznego słowika i uznał go za znacznie lepszego, niż żywy, nietylko co do zewnętrznej szaty, połyskującej wspaniale, ale także co do zalet wewnętrznych.
— Zwracam wam uwagę moi państwo, — mówił on — a zwłaszcza Tobie, Najjaśniejszy Panie, na to, że u słowika żywego nigdy nie wie się, co nastąpi, zaś u sztucznego wszystko jest znane naprzód. Można sobie zdać sprawę, otworzyć go, udowodnić wszystko po ludzku, pokazać, jak działają walce i wywieść jedno z drugiego...
— Takie jest i nasze zdanie! — zawołali wszyscy, a wynalazca otrzymał pozwolenie pokazania sztucznego ptaka ludowi najbliższej niedzieli.
— Niech posłyszą poddani moi jego śpiew! — rzekł cesarz.
Usłyszeli i w taki wpadli zachwyt, jakby się upili herbatą, co jest przyjęte w Chinach powszechnie. Wołali: — Ooo! — podnosząc palce i kiwając głowami. Ale biedni rybacy, którzy słyszeli słowika żywego, mówili: — To ładne, to nawet podobne trochę do pieśni słowiczej, ale brak tu czegoś... czegoś... trudno wyrazić czego właściwie brak.
Tymczasem rozkazem cesarskim został słowik żywy, jako niewdzięcznik wydalony z miasta i państwa.
Sztuczny ptak zajął miejsce na jedwabnej poduszce, tuż obok cesarskiego łoża. Wokoło niego rozłożono podarki jakie otrzymał, połyskało złoto i klejnoty, a w godnościach doszedł do tytułu cesarskiego przybocznego śpiewaka stolika nocnego z rangą radcy pierwszej klasy i to od strony lewej. Cesarz uważał lewą stronę za dostojniejszą, gdyż tam leży serce, a serce nawet u cesarza leży po lewej stronie. Wynalazca napisał o sztucznym ptaku dwadzieścia pięć grubych tomów, a dzieło to było niesłychanie mądre, długie i przepojone najtrudniejszemi chińskiemi wyrażeniami. Chociaż tak było trudne, wszyscy twierdzili, że je rozumieją, gdyż inaczej uważanoby ich za głupców i skazano na deptanie po brzuchu.
Tak minął rok. Cesarz, dwór i wszyscy Chińczycy znali już każdy ton śpiewu sztucznego ptaka, ale właśnie dlatego dumni zeń byli. Mogli razem z nim śpiewać i śpiewali też. Ulicznicy nucili: Ci... ci... ci... kluk... luk... luk... a cesarz nucił tak samo. Wszyscy byli pełni zachwytu.
Pewnego wieczoru ptak śpiewał w najlepsze, a cesarz słuchał, leżąc w łóżku. Nagle zaburczało coś we wnętrzu ptaka... — Trach! — coś trzasło. — Szurrr! Kółka zaczęły się obracać, jak szalone i ucichło wszystko. Ptak zamilkł.
Cesarz wyskoczył z łóżka i posłał po przybocznego lekarza, ale nie mógł on nic poradzić. Potem posłał po zegarmistrza i ten naprawił po długich ceregielach z wielkim trudem słowika, ale oświadczył, że należy się z nim bardzo oględnie obchodzić. Wszystkie osie i tryby zużyte już były, a nie sposób było wprawić nowych, tak, by śpiew odbywał się normalnie i pewnie. Nastała wielka żałoba. Raz tylko w roku można było nakręcać sztucznego słowika, a i to narażając się na niebezpieczeństwo, że odmówi zupełnie usług. Ale wynalazca powiedział wielką mowę i udowodnił, że sztuczny ptak jest równie dobry jak przedtem, a wszyscy uwierzyli.
Minęło pięć lat, poczem zapanowała w kraju prawdziwa, rzeczywista żałoba. Wszyscy przywiązani byli do swego cesarza, a cesarz zachorzał ciężko i jak powiadano, musiał umrzeć. Naprzód już obrano nowego cesarza, a lud stał po ulicach i gdy zjawił się dworzanin, spytali wszyscy, jak się ma chory.
— Hm! — rzekł swym obyczajem dumny dworzanin i potrząsnął głową.
Cesarz leżał w paradnem łożu skostniały i blady. Dworzanie sądzili, że już zmarł i pospieszyli z hołdami do nowego władcy. Kamerdynerzy zaczęli paplać o tem, co się dzieje, a dziewki dworskie odprawiły wielkie zebranie, piły kawę i paplały także. Wszędzie po salach i krużgankach rozścielono grube sukna, by stłumić odgłos kroków, toteż w pałacu zapanowała cisza grobowa. Ale cesarz nie umarł jeszcze. Leżał sztywny i blady pod aksamitnemi firankami łoża, a ponad jego głową świecił przez otwarte okna księżyc, oblewając blaskiem cesarza i sztucznego ptaka.
Biedny monarcha ledwo mógł dychać, jakby mu coś uciskało piersi. Otwarł oczy i zobaczył, że śmierć siedzi na jego piersiach. Śmierć włożyła sobie na głowę cesarską koronę i ujęła w jedną dłoń złotą szablę, a w drugą berło cesarza. Z pośród fałdów firanek wyzierały różne twarze, jedne brzydkie, zjadliwe, inne zaś łagodne i zwiastujące pokój. Były to złe i dobre czyny cesarza i patrzyły nań teraz, gdy śmierć już na nim siedziała.
— Czy pamiętasz to? — pytała jedna. Czy pamiętasz to? — pytały wszystkie po kolei, a potem opowiadały różne rzeczy, od których mu pot spływał z czoła.
— Nie pamiętam! — Nie pamiętam! — wołał zrozpaczony, — Muzyki! Muzyki! Niech uderzą w wielki bęben państwowy, bym nie słyszał tego, co mówią widma!
Ale widma gadały dalej, a śmierć kiwała głową, jak Chińczyk, przytakując ich słowom.
— Muzyki. Muzyki! — wołał cesarz. — Zaśpiewaj droga ptaszyno! Dałem ci srebro i złoto i klejnoty, zawiesiłem nawet złoty pantofel na szyi. Zaśpiewaj mi teraz!
Ale ptak milczał. Nie było nikogo, kto by go nakręcił, a bez tego śpiewać nie umiał. Śmierć patrzyła czarnemi oczodołami na cesarza, a wokoło panowała straszliwa, grobowa cisza.
Nagle zabrzmiał od okna przecudny śpiew. Nucił go słowik, siedzący w pobliżu na gałęzi. Posłyszawszy o niedoli cesarza, przyleciał, by go pocieszyć i uspokoić. Przeraźliwe widma znikały przy tym śpiewie, jedno po drugiem, krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach cesarza, a sama nawet śmierć nadsłuchiwała, mówiąc:
— Śpiewaj dalej, mały ptaszku. Śpiewaj dalej.
— Dobrze! — powiedział słowik. — Ale musisz mi oddać złotą szablę, berło i tę koronę cesarską.
A śmierć oddawała za każdą pieśń jeden po drugiem klejnot cesarski, słowik zaś śpiewał niezmordowanie. Nucił o cichym cmentarzu, gdzie kwitną białe róże i bez, gdzie rośnie bujna trawa, zroszona łzami tych, co pozostali przy życiu. Śmierć słysząc to, uczuła tęsknotę za swym ogrodem, uniosła się i odpłynęła oknem, niby zimny, biały opar.
— Dzięki ci, dzięki, mały niebiański ptaszku! — zawołał cesarz. — Znam cię dobrze. Z mego to rozkazu wygnany zostałeś z miasta i kraju, a jednak śpiewem swym wypłoszyłeś od mego łoża złe duchy i odpędziłeś śmierć od mego serca. Czemże ci to nagrodzę?
— Jużeś mnie nagrodził! — rzekł słowik. — Widziałem łzy w twych oczach, gdym ci śpiewał po raz pierwszy, a tego nie zapomnę nigdy, bo to są klejnoty najdroższe sercu śpiewaka. Teraz śpij, a wstaniesz rzeźki i zdrowy. Ukołyszę cię śpiewem.
Zanucił znowu, a cesarza ogarniał sen słodki i dobroczynny.
Wstał zdrowy i silny, gdy padły nań promienie słońca. Żaden z dworzan, ni służby nie wrócił jeszcze, gdyż sądzili wszyscy, że cesarz umarł. Jeden tylko słowik siedział na gałęzi i śpiewał.
— Zostań ze mną na zawsze! — zawołał cesarz. — Będziesz śpiewał z własnej jeno ochoty, a sztucznego ptaka potrzaskam na kawałki.
— Nie czyń tego, — rzekł słowik. — Uczynił tyle dobrego, ile mógł, toteż zatrzymaj go przy sobie. Nie mogę mieszkać w pałacu, ale zawołaj mnie zawsze, gdy ci będę potrzebny, a przylecę. Siądę na gałęzi u okna, zaśpiewam i rozraduję cię, albo wprowadzę w zamyślenie. Będę śpiewał o szczęśliwych i tych, którzy cierpią, zaśpiewam o złem i dobrem, które ukrywają ludzie przed tobą. Mały ptaszek dociera wszędzie, aż pod strzechy biednego rybaka, czy kmiotka i wie wszystko, co się dzieje zdala od twego pałacu. Wolę serce twoje, niż koronę, chociaż i korona ma w sobie coś czcigodnego i świętego... Przylecę zawsze i zaśpiewam. Jedno tylko musisz mi przyrzec.
— Wszystko! — zawołał cesarz, wstał, ubrał się we wspaniałe szaty, przyłożył do serca ciężką, złotą szablę na znak przysięgi.
— O jedno proszę cię. Nie mów nikomu, że masz małego ptaszka, który ci wszystko opowiada, a gdy dotrzymasz przyrzeczenia, sprawy państwa pójdą lepiej.
Rzekłszy to, słowik odleciał.
Zjawili się dworzanie, chcąc zobaczyć zmarłego cesarza i osłupieli ze zdumienia, widząc go... żywego, a cesarz powiedział im:
— Dzień dobry, moi mili!




CO OJCIEC CZYNI, JEST ZAWSZE SŁUSZNE



Historyjkę tę opowiadano mi często, gdym był dzieckiem, a za każdym razem wydawała mi się piękniejszą. Podobnie, jak ze staremi opowieściami bywa nieraz z ludźmi i jest to sprawa wielce miła.
W pewnej wsi żyła para małżeńska. Byli to starzy już chłopi i nie przelewało im się wcale. Mieli oni konia, który pasł się po rowach przydrożnych. Gospodarz jeździł na nim, lub wypożyczał sąsiadom do roboty. Mimo to doszli do przekonania wraz z żoną, że możnaby dostać za konia coś użyteczniejszego w gospodarstwie. Nie wiedzieli tylko co to ma być.
— Mój drogi! — rzekła gospodyni — Ty, już najlepiej to załatwisz! Właśnie jest jarmark w sąsiedztwie, jedź tedy i sprzedaj konia, lub zamień na coś innego. Co uczynisz będzie zawsze słuszne. Powiadam ci, jedź na jarmark.
Zawiązała mu chustkę na szyi, wygładziła kapelusz, pocałowała w usta, on zaś dosiadł konia i pojechał.
Słońce prażyło strasznie, nigdzie nie było śladu cienia.
Jeździec spotkał znajomego, który pędził na jarmark krowę.
— Możnaby zamienić konia na tę krowę! — pomyślał sobie. — Cóż za rozkosz mieć własne mleko, ser, śmietanę i masło.
Zbliżył się doń i rzekł:
— Kochany sąsiedzie. Koń kosztuje więcej niż krowa, ale wolę krowę, gdyż da mi to, czego właśnie potrzebuję. Zamieńmy się!
— Zgoda! — rzekł sąsiad i dokonali zaraz zamiany.
Gospodarz mógł już wracać do domu, ponieważ interes załatwił, ale postanowiwszy być na targu, chciał tam dojść i popatrzyć trochę na ludzi. Poszedł tedy dalej i spotkał chłopa pędzącego owcę. Była tłusta, okazała i miała sporo wełny.
— Chciałbym mieć taką owcę! — powiedział sobie. — Starczy jej trawy po rowach, a na zimę można ją wziąć do izby. Jest ona dla nas stosowniejsza, niż krowa!
Właściciel owcy zgodził się ochotnie na zamianę i gospodarz popędził ją na jarmark.
Niedługo potem zobaczył chłopka niosącego pod pachą tłustą gęś.
— Aj do licha! — zawołał. — To mi gąska co się zowie. Ileż na niej smalcu, ile pierza! Jakże pięknie pływałaby sobie po naszym stawku. Żona moja miałaby dla kogo zbierać łupy z kartofli. Ileż razy marzyła o gąsce! Teraz będzie ją miała! Chcesz się zamienić? — spytał właściciela gęsi, a gdy ten zgodził się, interes został zaraz załatwiony i gospodarz poszedł dalej z gęsią.
W mieście ścisk panował wielki. Pod jakimś płotem zobaczył nasz chłopek tłustą kurę, przywiązaną na sznurku, by nie uciekła. Była prześliczna, a jemu przyszło na myśl, że nawet więcej warta od kur proboszcza. Kura żywi się zresztą sama, nie przyczynia wydatków, a daje wyborne jaja. Zapytał właściciela, czy zechce się zamienić, a gdy przystał, nowy interes został zawarty niezwłocznie.
Gospodarz napracował się tyle przez drogę, że uczuł potrzebę pokrzepienia. Wstąpił tedy do karczmy. W samym progu spotkał człowieka z ogromnym worem na plecach.
— Cóż to macie? — spytał go.
— Zgniłe jabłka dla świń. Mam pełny wór.
— Mnóstwo dobrego towaru! — pomyślał gospodarz. Sam uzyskał roku zeszłego z całego sadu jedno tylko jabłko. Położył je na komodzie i trzymał aż zgniło.
— Jest to w każdym razie pewnego rodzaju dobrobyt, pomyślał sobie, bo co jedno jabłko, to nie cały wór.
— Co mi dacie gospodarzu za te jabłka? — spytał nieznajomy.
— Dam tę oto kurę! — odparł chłopek.
Pogodzili się, a nasz gospodarz wniósł wór do szynkowni i oparł o piec, nie bacząc, że w nim porządnie napalono.
W izbie pełno było handlarzy koni, i wołów. Ludzie ci mieli pełne kieszenie pieniędzy. Było tam też dwu Anglików, a Anglicy, wiadomo, lubią się zakładać.
Nagle poczuli wszyscy odór piekących się, zgniłych jabłek.
— Cóż to jest? — wykrzyknęli i niebawem dowiedziano się całej historji zamiany.
— Ano dostaniecie, panie gospodarzu, kilka porządnych szturchańców od żony! — rzekli Anglicy.
— Dostaję od żony pocałunki, a nie szturchańce! — odpowiedział.
— Załóżmy się! Damy worek dukatów jeśli wygracie.
— Zgoda! powiedział chłopek i zakład stanął.
Włożono worek na wózek karczmarza, wsiedli Anglicy, wsiadł gospodarz i niedługo dotarli na miejsce.
— Dobry wieczór, stara! — rzekł gospodarz.
— Dziękuję ci mój drogi za dobre słowo! — odparła.
— Zamieniłem naszego konia!
— Majster z ciebie, jak zawsze! — rzekła, obejmując go, niebaczna obcych ludzi i wielkiego worka.
— Dostałem za niego krowę!
— Dzięki Bogu! Będziemy mieli teraz mleko, masło, ser! Wyśmienicie zrobiłeś!
— Krowę zamieniłem potem na owcę!
— Wiesz co, to nawet lepiej! — powiedziała. — Zawsze działasz z rozwagą. Dla owcy starczy nam trawy. Przytem, obok mleka i sera będziemy mieć wełnę na ubranie. Postąpiłeś bardzo dobrze!
— Potem zamieniłem owcę na gęś!
— Co? A więc będziemy mieli na św. Marcina smaczną gąskę? Jak to dobrze! — wykrzyknęła. — A pierze też w dodatku i smalec. Bardzo jestem rada!
— Oddałem następnie gęś za kurę!
— Dobra to zamiana! Kura znosi jaja i wysiaduje kurczęta! Będziemy mieli drobiu co niemiara. Zawsze marzyłam o tem!
— Na koniec zamieniłem kurę na worek zgniłych jabłek! — oświadczył gospodarz.
— Dajże mi całusa! — zawołała radośnie — Doskonale się składa. Przed chwilą powiedziała mi sąsiadka, że nasz sad nic nie wart, bo nie daje, ni jednego nawet zgniłego jabłka! Teraz pokażę jej cały worek i zawstydzę należycie! — to rzekłszy pocałowała męża w same usta.
— Podoba mi się to! — zauważył jeden z Anglików. — Mimo strat zawsze wesoło. Warto zapłacić takim ludziom.
Dobył worka ze złotem i wręczył go gospodarzowi.
Tę historyjkę słyszałem w młodych latach, a opowiadam ją wam, byście wiedzieli, że co ojciec czyni jest zawsze słuszne i na dobre wychodzi.




DZIKIE ŁABĘDZIE



Daleko, daleko, tam gdzie jaskółki odlatują na zimę, żył król, który miał jedenastu synów i córkę Elżbietkę. Byli, oczywiście, królewiczami i chodzili do szkoły z gwiazdą na piersi i szablą u boku. Pisali na złotych tabliczkach djamentowemi rysikami i uczyli się bardzo dobrze, a mała Elżbietka oglądała piękne obrazki w drogocennych książkach.
Było dobrze wszystkim dzieciom króla, ale nie potrwało to długo.
Król ożenił się powtórnie, a macocha nie lubiła dzieci. Ile razy urządzały balik, nie dawała im prawdziwej kawy, ni ciastek, jeno sypała piasek na talerzyki i w filiżanki, każąc udawać, że jedzą i pija.
Po tygodniu niespełna oddała małą Elżbietkę na wychowanie okolicznemu chłopu, a o królewiczach nagadała tyle mężowi, że przestał o nich dbać całkiem.
— Przemieńcie się w ptaki — powiedziała im pewnego dnia — i lećcie sobie w świat daleki!
Królewicze przybrali zaraz postać dzikich łabędzi i polecieli do parku i w lasy, krzycząc rozgłośnie.
Ptaki wirowały przez chwilę nad dachem chaty chłopskiej w której spała mała Elżbietka. Ale nikt ich nie widział, ni słyszał, przeto poleciały dalej w gęste bory, sięgające wybrzeża morskiego.
Dziewczynka nie miała teraz zabawek. Kłuła szpilką liść i patrząc przez małą dziurkę dostrzegała tam twarze braci swoich.
Dzień za dniem mijał jednostajnie. Wiatr poruszał gałązkami krzewów różanych i szeptał im:
— Jesteście tak piękne, jak nic na świecie.
Ale róże odpowiedziały mu:
— Mała Elżbietka piękniejsza jest od nas!
Stara chłopka siadywała przed domem, z książką do nabożeństwa. Wiatr poruszał kartki i mówił do książki:
— Ty jesteś najpobożniejsza w świecie!
— Nie, — odpowiadała książka. — Mała Elżbietka pobożniejsza jest odemnie!
Skończywszy lat piętnaście, wróciła do pałacu. Macocha spostrzegła jej piękność i zapałała straszną nienawiścią. Radaby była przemienić Elżbietkę w łabędzia i wygnać z domu, ale nie mogła tego uczynić, gdyż król chciał widzieć córkę.
Królowa posiadała wspaniałą, marmurową wannę. Wzięła trzy ropuchy, pocałowała je i nakazała, by jedna siadła na głowie Elżbietki gdy wejdzie do wody, druga na jej czole, a trzecia na piersiach. Czary te miały ją uczynić leniwą, brzydką i złą. Tak się też stało, kąpiąca się dziewczynka nie spostrzegła niczego. Gdy wyszła z wody wypłynęły na wierzch trzy kwiaty czerwonego maku. Zaczarowane, jadowite gady doznały tej przemiany przez samo dotknięcie niewinnej i pobożnej dziewczynki.
Ujrzała to macocha i natarła biedną Elżbietkę odwarem z włoskich orzechów, tak że poczerniała, twarz posmarowała cuchnącą maścią, a wreszcie zmierzwiła jej włosy. Trudno było poznać piękną dziewczynę.
Ojciec wszedł do komnaty, zobaczył ją i oświadczył przerażony, iż nie jest to jego córka. Poznał ją tylko pies łańcuchowy i jaskółki, ale nikt nie pytał o ich zdanie.
Elżbietka zapłakała gorzko nie zastawszy braci, wyśliznęła się z pałacu i poszła ich szukać. Nie wiedziała dokąd zmierza, ale szła, pędzona wielką tęsknotą.
Noc zaskoczyła ją w wielkim lesie. Straciwszy z oczu ścieżkę, klękła na miękkim mchu, odmówiła pacierz, potem zaś legła, oparłszy głowę o pień drzewa.
Było cicho, świeciły świętojańskie robaczki, ona zaś śniła o dawnych, dobrych czasach i zabawach z braćmi. Tylko na złotych tabliczkach bracia nie pisali już kresek i kółek, ale opisywali swe czyny i przygody, zaś piękne obrazki w drogocennych książkach nabrały życia. Ptaki śpiewały, ludzie zaś wychodzili z kartek i rozmawiali z nią. Gdy miała przewrócić kartkę, wskakiwali prędko na swe miejsca, by nie robić zamieszania.
Dzień już był jasny kiedy otwarła oczy. Gałęzie tworzyły nad nią wspaniałe sklepienie, ptaki podlatywały do niej blisko, szemrały strumyki, a w dali błyszczał staw, o dnie usłanym miękkim piaskiem. Otaczały go krzaki, ale były pomiędzy niemi ścieżki, któremi jelenie chodziły pić. Elżbietka poszła umyć się.
Zobaczywszy w przezroczystej wodzie jak jest brzydka zaczęła coprędzej zmywać z ciała szkaradną farbę, tak że niedługo wyszła z wody piękna jak przedtem. Zaplotła warkocze i ruszyła w las, nie wiedząc dokąd idzie. Myślała tylko o braciach i pokładała nadzieję w opiekę boską. Po pewnym czasie znalazła się w lesie tak gęstym, że nie wpadał tam promień słońca i nie żył tam ni jeden ptak. Pnie stały obok siebie, tamując drogę, a ciszy tej nie przerywał najlżejszy odgłos.
Nadeszła czarna noc. Elżbietka legła znowu spać, smutna i opuszczona, ale w chwili kiedy zamykała oczy wydało jej się, że Bóg rozchyla gałęzie i spogląda na nią dobrotliwie. Obok Boga dostrzegła także główki małych aniołków.
Nazajutrz rano nie wiedziała, czy był to sen, czy rzeczywistość.
Zaledwo zrobiła kilka kroków napotkała starą kobietę z koszami pełnymi jagód. Starowina poczęstowała dziewczynkę, ona zaś spytała, czy nie widziała jedenastu królewiczów, jadących lasem.
— Nie! — odrzekła. — Widziałam jednak wczoraj jednaście łabędzi z koronami na głowach, które płynęły potokiem.
Stara kobieta podprowadziła Elżbietkę na wzgórze, pod którem przepływał potok. Korony drzew i luźne korzenie zwieszały się aż nad wodę.
Elżbietka podziękowała staruszce, potem zaś poszła wzdłuż potoku, aż do jego ujścia.
Ujrzała przed sobą szeroko rozlane morze. Ale nie było na niem ni jednego żagla, ni łodzi. Brzeg pokazywały krągłe kamyki, a na jednem miejscu leżało jedenaście piór łabędzich.
Dziewczynka zebrała je i dostrzegła na każdem kropelkę wody. Czy była to rosa, czy łza nie umiała sobie wyjaśnić.
Długo patrzyła na morze, ciągle zmienne, mimo ciszy, a tuż przed samym zachodem ujrzała jednaście dzikich łabędzi z koronami na głowach. Leciały jeden za drugim w stronę lądu. Elżbietka ukryła się coprędzej za krzak, a łabędzie osiadły nie daleko niej i zaczęły trzepać skrzydłami.
Słońce zaszło poza wodę i w tej chwili spadły pióra z zaczarowanych królewiczów. Dziewczyna krzyknęła z zachwytu, pobiegła do braci i zaczęła ich ściskać i całować. Byli piękni bardzo i radowali się wielce, widząc jak piękną posiadają siostrę. Opowiedzieli sobie potem wzajem wszystko co uczyniła macocha.
— Musimy — rzekł najstarszy z braci — latać w postaci dzikich łabędzi, jak długo słońce świeci, a w chwili zachodu odzyskujemy ludzkie ciała. Staramy się przeto stać na ziemi w tym momencie, bo gdyby nas owa przemiana zaskoczyła nad morzem, potonęlibyśmy niechybnie. Mieszkamy na przeciwległym brzegu, droga to daleka i niema gdzie spocząć. Na całej tej przestrzeni sterczy jedna jeno rafa skalna, tak mała, że ledwo nas jednastu pomieścić może gdy staniemy tuż przy sobie. Morze oblewa nas ciągle, ale i za tę skałę dziękujemy Bogu, gdyż możemy tam nieco wytchnąć w ludzkiej postaci. Bez tej rafy nie moglibyśmy nigdy oglądać kraju rodzinnego, bowiem lot nasz trwa przez dwa, najdłuższe dni roku. Wolno nam bawić w ojczyźnie przez jednaście dni, raz na rok. Latamy ponad znanymi lasami, spoglądamy na zamek, gdzieśmy się wychowali i wieżę kościoła, w którego podziemiach spoczywa zmarła matka nasza. Tu właśnie napotkaliśmy ciebie, droga siostro. Dwa tylko dni jeszcze spędzimy tu, potem zaś odlecimy do cudnego kraju, który jednak nie jest ojczyzną naszą. Jakże zabierzemy ciebie, nie mając statku, ni łodzi nawet?
— Co mam uczynić, by was ocalić? — spytała.
Przegadali całą niemal noc, zasnąwszy na chwilę tylko.
Rano zbudził dziewczynkę szum skrzydeł. Bracia okrążyli ją kilka razy w powietrzu i odlecieli, ale został z siostrą najmłodszy. Wzięła go na kolana i gładziła jego pióra. Spędzili razem dzień cały. Pod wieczór wrócili inni bracia, odzyskali po zachodzie ludzką postać, a jeden powiedział:
— Jutro odlatujemy i wolno nam wrócić dopiero za rok. Nie sposób jednak zostawić tu ciebie samej. Czy masz odwagę lecieć z nami? Jako ludzie mamy dość siły, by cię nieść, niewiadomo jednak, czy starczy mocy w skrzydłach, by cię przenieść ponad morzem.
— Polecę z wami! — odrzekła siostra.
Przez całą noc pletli wszyscy mocną siatkę z sitowia i łoziny, a rano, przemienieni w łabędzie ujęli w dzioby sieć wraz ze śpiącą siostrą i unieśli się wysoko, pod chmury.
Zbudzona, wyjść nie mogła ze zdumienia, że leci tak wysoko. Najmłodszy brat położył obok niej gałąź pełną owoców i pęczek słodkich korzeni, ponieważ zaś dogrzewało słońce leciał ponad nią, ocieniając ją skrzydłami. Podziękowała mu spojrzeniem i uśmiechem.
Lecieli tak przez cały dzień, bez odpoczynku, ale posuwali się wolniej, niż zawsze, bowiem dźwigali ciężar. Tymczasem nadciągała burza i zbliżał się wieczór. Z trwogą wielką patrzyła Elżbietka na zachodzące słońce, a nie mogła dostrzec skalnej rafy. Z jej to winy, myślała, opadną przemienieni w ludzi, bracia w wodę i potoną. Zaczęła się modlić gorąco, ale skały ciągle jeszcze nie było. Czarne chmury nadciągały coraz to bliżej, wiatr dął mocny i błyskawice rozświetlały niebo.
Tarcza słoneczna opadła tuż nad wodę. Serce Elżbietki biło ze strachu. Łabędzie dobywały ostatka sił, pół tarczy zapadło już w fale i nagle ujrzała dziewczynka


UJĘLI W DZIOBY SIEĆ ZE ŚPIĄCĄ SIOSTRĄ
pod sobą skałę, nie większą jak głowa foki wystawiona z wody. Jeszcze jeden wysiłek i stanęli na twardym gruncie.

W tej samej chwili słońce zaszło, oni zaś zbili się w gromadkę ciasno, biorąc siostrę w środek. Wzburzone fale tryskały w górę, oblewały ich, biły pioruny i padał deszcz, oni jednak stali wytrwale przez całą noc, śpiewając pieśni nabożne i modląc się żarliwie.
O świcie nastała cisza, a gdy słońce wzeszło, przemienieni w łabędzie bracia unieśli siostrę z samotnej rafy skalnej.
Lecieli długo i wytrwale. Około południa ujrzała Elżbietka przedziwny, górzysty kraj ze śnieżnemi szczytami, ogromnym pałacem i kępami palm. Wszystko mieniło się szafirowo w wielkiej dali. Spytała, czy tam jest kres ich podróży, ale łabędzie zaprzeczyły. Kraj ten był siedzibą potężnej wieszczki, imieniem Złuda i zmieniał się co chwila. W istocie, gdy Elżbietka spojrzała powtórnie, miejsce gór i zamku zajęły liczne kościoły o strzelistych wieżycach. Wydało jej się, że słyszy organy, ale był to jeno szum morza. Zaledwo podlecieli nieco bliżej, kościoły te przemienione zostały w całą flotę okrętów. Wszystko co mieściło w sobie królestwo Złudy było jeno mgłą ulotną, lub strzępami zmiennych ciągle chmur.
Ale niebawem zobaczyła też ląd rzeczywisty, góry, drzewa, miasta i pałace. Jeszcze przed zachodem wylądowali na skałach, przed grotą obrośniętą bluszczem, a ziemię pokrywała tu murawa puszysta, jak dywan.
— Ciekawy jestem o czem śnić będziesz pierwszej nocy! — powiedział brat najmłodszy.
— Radabym poznać we śnie sposób odczarowania was.
Modliła się długo przed zaśnięciem, w nocy zaś miała sen przedziwny. Leciała ponad pałacem wieszczki Złudy i ujrzała ją samą. Była piękna i lśniąca. Jednocześnie zaś przypominała ową starą kobietę, która ją nakarmiła w lesie jagodami i opowiedziała o łabędziach.
— Możesz odczarować braci swoich! — rzekła Elżbietce wieszczka. — Ale potrzeba do tego dużo odwagi i wytrwałości. Palce cię będą boleć od pracy, a sercem nieraz zatarga strach i męka. Spójrz oto na pokrzywę, którą trzymam w ręce. Dużo jej rośnie na wybrzeżu, ale używać możesz tę tylko, która się pleni po cmentarzach i grobach. Musisz ją rwać rękami własnemi, nie bacząc bólu, choćby obsypały skórę bąble, potem zmiędlić nogami, a z otrzymanych włókien musisz utkać jedenaście koszul z długiemi rękawami. Gdy je zarzucisz na łabędzie, czar zniknie. Pamiętaj jednak, że przez cały czas od zaczęcia roboty, aż do ukończenia nie wolno ci mówić. Choćby to trwało lata całe, nie śmiesz rzec słowa, za pierwszem bowiem, sztylet przebije serce jednego z braci. Od milczenia twego zależy ich życie. Nie zapominaj o tym warunku!
Wieszczka musnęła pokrzywą rękę Elżbietki, a ona zbudziła się z bólu. Ujrzała zaraz obok swego posłania łodygę pokrzywy, złożyła dzięki Bogu, wyszła i zabrała się zaraz do roboty.
Delikatnemi rękami swemi rwała szkaradne zielsko, nie zważając na straszne pieczenie, nogami międliła je, a potem przędła zielone włókna.
Bracia wrócili wieczór do groty i przerazili się, spostrzegłszy, że siostra zaniemówiła. Uważali to zrazu za nowe czary macochy, ujrzawszy jednak jej ręce i nogi zrozumieli co dla nich uczynić postanowiła. Najmłodszy zapłakał, a ile razy spadła łza jego na ręce siostry, ustawał w tem miejscu ból straszliwy i znikały bąble.
Spędziła na pracy całą noc, gdyż pilno jej było oswobodzić braci, nie ustawała też przez dzień następny podczas nieobecności łabędzi, ale mimo że była samotna, czas biegł szybko, pod wieczór skończyła jedną koszulę i zaczęła drugą.
Nagle zabrzmiał od strony gór róg myśliwski i szczekanie psów. Wstała przerażona, zebrała pokrzywy, wniosła je do groty i usiadła na stercie ziela.
Niedługo potem wyskoczyło z krzaków kilka psów i myśliwi stanęli u wnijścia. Najpiękniejszy z nich był królem tego kraju. Przystąpił do Elżbietki i rzekł:
— Skądżeś się tu wzięła, śliczna dziewczyno?
Potrząsnęła głową na znak, że mówić nie może i ukryła ręce pod fartuch, by król nie widział ran.
— Jedź ze mną! — oświadczył. — Tutaj zostać nie możesz. Jeśli jesteś tak dobra jak piękna, to ubiorę cię w jedwabie i aksamity, włożę ci złotą koronę na głowę i umieszczę w najpiękniejszym pałacu!
Rzekłszy to wsadził ją na konia nie bacząc, że się broni i załamuje ręce, zapewniał ją, iż mu kiedyś będzie wdzięczną za to co czyni.
O zachodzie słońca stanęli w pięknej, ogromnej stolicy, a król wprowadził Elżbietkę do marmurowego pałacu, gdzie biły fontanny. Ściany pokrywały obrazy i dywany, ale biedaczka nie patrzyła na nic, płacząc jeno i smucąc się. Przyzwoliła biernie, że ją przybrano w królewskie szaty, wpleciono perły we włosy i rękawiczkami okryto poranione ręce.
Gdy ją ujrzeli dworzanie, skłonili się nisko, król zaś oświadczył, iż ją pojmie za żonę, wbrew opinji biskupa, który twierdził, iż dziewczyna ta musi być napewne czarownicą.
Król kazał muzyce grać, służba wniosła wyśmienite potrawy, ale na twarzy Elżbietki nie było uśmiechu. Dręczył ją smutek wielki. Po spacerze wśród przepysznych ogrodów, otwarł król drzwi małego gabineciku, gdzie spać miała. Był wysłany zielonym dywanem, tak, że przypominał grotę, na ziemi leżało naręcze pokrzyw, a gotowa koszula wisiała na ścianie. Jeden z giermków przyniósł to wszystko na dziwowisko.
— Pocieszy cię to, — rzekł król — jako przypomnienie dawnego życia.
Teraz dopiero uśmiechnęła się biedaczka. Nabrawszy nadziei, że mimo wszystko zdoła ocalić braci, ucałowała rękę króla, on zaś przycisnął ją do serca i kazał bić we dzwony, na znak rozpoczęcia uroczystości weselnej. Piękna, niema dziewczyna została królową.
Arcybiskup musiał jej sam włożyć na głowę koronę, a ze złości wcisnął ciasną obręcz tak głęboko na czoło, że odczuła dotkliwy ból.
Milczała dalej, pamiętna życia i ocalenia braci, oczyma jednak wyrażała królowi wdzięczność i miłość. Istotnie kochała go z każdym dniem bardziej. Nie mogąc mu się zwierzyć, szła każdej nocy do zielonego gabinetu i tkała jedną koszulę po drugiej.
Zbrakło jej atoli pokrzyw. Użyć mogła tylko pokrzyw rosnących na cmentarzu, a trudno było wymknąć się z pałacu.
Ufna jednak w pomoc bożą, wyszła pewnej księżycowej nocy, przebyła ostrożnie ogród i skierowała się ku cmentarzowi. Siedziały tam w krąg szkaradne czarównice, nagie, jakgdyby się kąpać miały i grzebały pazurami w świeżej ziemi. Biedna Elżbietka musiała przejść koło nich, a chociaż jej rzucały złe spojrzenia, modłami zdołała powstrzymać czary i wróciła do pałacu z naręczem pokrzyw.
Jeden jedyny człowiek widział to wszystko, a mianowicie arcybiskup, który pracował długo w noc, w pałacu swoim. Utwierdził się w mniemaniu, iż królowa jest czarownicą i opętała króla.
Wyznał wszystko królowi podczas spowiedzi. Rzeźbieni święci w kościele zaprzeczali ruchem głowy, jakby chcieli rzec:
— To nieprawda! Królowa jest niewinna!
Ale arcybiskup wytłumaczył ten cud w ten sposób, że potrząsali oni głowami z wielkiego oburzenia.
Król zapłakał gorzko i podejrzenie zakradło się do jego serca. Nie sypiał teraz nocami, śledził żonę i przekonał się, że ciągle chodzi do zielonego gabinetu.
Z dnia na dzień stawał się bardziej ponury, a Elżbietka nie mogło odgadnąć przyczyny. Płakała często i dużo łez spadło na purpurę królewską, której jej tak zazdroszczono. Tymczasem jednak praca postępowała żwawo i brakło już tylko jednej koszuli. Nie mając pokrzyw postanowiła wyruszyć na cmentarz. Mimo odrazy do szkaradnych czarownic zaufała Bogu i poszła.
Ale król i arcybiskup śledzili ją z oddali. Ujrzeli obaj, że zbiera pokrzywy z grobów i zobaczyli też czarownice.
Po powrocie, rzekł król:
— Niech ją sam lud osądzi!
A lud skazał ją na spalenie na stosie.
Wtrącono ją do wilgotnego lochu i miast posłania dano naręcze zebranych przez nią pokrzyw. Porzucano też na ziemię kłujące koszule, przez nią utkane, ona zaś radowała się wielce. Robota była na ukończeniu.
Przed zachodem musnął kratę więzienia skrzydłem swem dziki łabędź. Był to brat najmłodszy, który w końcu odnalazł siostrę. Zapłakała z wielkiej uciechy, chociaż wiedziała, że jest to ostatnia noc jej życia.
Arcybiskup chciał jej towarzyszyć aż do chwili śmierci, ale odprawiła go, on zaś wyszedł rozgniewany. Za każdą cenę postanowiła skończyć swe dzieło.
Pracowała przez całą noc. Myszy znosiły jej włókna, a kos śpiewał, by nie straciła otuchy.
Przed samym świtem stanęło pod bramą pałacu jednastu braci. Domagali się rozmowy z królem, prosili i grozili. Strażnicy puścić ich nie chcieli, twierdząc, że jeszcze noc i król śpi. Zrobił się hałas, wyszli ludzie i nawet sam król ze sypialni. Ale w tej chwili zabłysło słońce i miast jednastu rycerzy ujrzano dzikie łabędzie ulatujące ponad pałacem.
Biedną Elżbietkę wsadzono na nędzny wózek zaprzęgnięty w chudą szkapę, ubrano ją w zgrzebny wór. Przecudne włosy spływały jej na ramiona, była blada, odmawiała bezgłośnie modlitwy, a pilne palce, tkały ostatnią koszulę. Nawet w drodze na śmierć nie ustawała, a tłum szydził z niej, wołając:
— Patrzcie! To czarownica! Mamroce zaklęcia. Nie ma w rękach książki nabożnej, ale robi gusła. Rozedrzyjmy ją na kawałki!
Otoczono wózek, chcąc wykonać pogróżkę, ale nagle spadły z powietrza dzikie łabędzie i zwarły się wokoło skazanej tak gęstym kręgiem, że jej nikt dosięgnąć nie mógł.
— To znak niebios! — zaczęto sobie szeptać. — Widocznie jest niewinna!
Już ją brał kat za rękę, gdy zdołała zarzucić na każdego z łabędzi koszulę i odrazu przemieniły się ptaki w pięknych, dorosłych królewiczów. Najmłodszemu tylko zostało na ramieniu łabędzie skrzydło, gdyż ostatniej koszuli brakło jednego rękawa.
— Teraz mi wolno mówić! — zawołała. — Jestem niewinna!
Na widok cudu, wszyscy przyklękli przed nią, jak przed świętą, ona jednak padła martwa w ramiona braci. Zabił ją wysiłek, strach i niepokój.
— Tak! — powiedział brat najstarszy. — Jest niewinna!
Potem zaczął wyjaśniać rzecz całą, a tymczasem polana stosu puściły korzenie, zazieleniły się i pokryły cudnemi różami. Na szczycie tego żywopłotu wykwitła najpiękniejsza róża biała. Zerwał ją król i położył Elżbietce na piersi. W tejże chwili wstała uszczęśliwiona i zdrowa zupełnie.
Rozebrzmiały same przez się dzwony wszystkich kościołów, nadleciały chmary ptactwa i wszyscy ruszyli zpowrotem do pałacu, a pochodu takiego świat jeszcze nie widział.




O DZIEWCZYNCE, KTÓRA DEPTAŁA CHLEB



Słyszeliście może o zuchwałej dziewczynce, która deptała chleb? Wiecie co ją spotkało? Nie wiecie? A więc posłuchajcie!
Była ona biedna, ale zarozumiała, zuchwała i od lat dziecięcych złe jej skłonności widzieli wszyscy. Obrywała muchom skrzydła, przebijała chrabąszcze szpilkami i podawała potem listek, który biedne stworzenie obracało rozpaczliwie nogami.
— Patrzcie! — wołała szyderczo. — Chrabąszcz czyta gazetę.
Coraz gorszą stawała się z wiekiem, a przytem była piękna, co jej na złe wyszło, gdyż świat pobłażliwiej oceniał jej wybryki.
Rodzona matka przewidywała, że doprowadzi do czegoś złego i tak się też stało.
Poszła w służbę na wieś do bogatych, dobrych państwa, którzy ją kochali, jak własne dziecko i ubierali dostatnio. Ale to powiększyło jeszcze jej pychę.
Po roku powiedzieli jej:
— Haniu! Dobrzeby było, byś odwiedziła rodziców swoich.
Poszła, by się pochwalić przed znajomymi swym dostatkiem. Ale wróciła rychło, gdyż u wejścia do wsi zobaczyła matkę z brzemieniem drzewa na plecach, spoczywającą na przydrożnym kamieniu. Obróciła się na pięcie pełna wstydu i złości, nie witając nawet matki.
W pół roku potem, rzekła jej pani domu:
— Droga Haniu. Odwiedź rodziców. Zanieś im wielki bochen pszennego chleba. To ich ucieszy.
Hanka wzięła najlepszą suknię, nowe trzewiki i podkasała się, by niczego nie splamić w drodze. Natrafiła jednak na wielką kałużę. Nie chcąc powalać obuwie, położyła bochen na błocie i stanęła na nim. Ale chleb zapadł się wraz z nią, tak że znikła pod wodą i nic widać nie było na powierzchni bagna.
Gdzież się znalazła Hanka?
Spadła wprost do osiedla wiedźmy bagiennej, która gotuje opary. O różnych baginkach wiemy dużo, a nic prawie o wiedźmie bagiennej. Otóż gotuje ona w swym browarze mgły i opary, które się unoszą nad moczarem. Hania spadła prosto do niej.
A było tam strasznie. Mnóstwo beczek cuchnącego błota okrywała warstwa ślizkich i zimnych płazów i gadów, ropuch i węży.
Wiedźma była w domu i miała gości. Tegoż właśnie dnia przybył, zwiedzić browar, djabeł, wraz z babką swoją.
Babka przyjrzała się Hani uważnie przez okulary i rzekła:
— Ta dziewczyna ma zdolności! Nadaje się w sam raz do mego przedpokoju jako figura dekoracyjna. Proszę, daj mi ją na pamiątkę tych odwiedzin.
Hania została podarowana i dostała się do piekła.
Przedpokój piekielny był straszliwie długi. Cisnęło się w nim mnóstwo ludzi pragnących, by im drzwi miłosierdzia otwarto, ale nie było to wcale łatwą rzeczą. Niektórzy czekali tak długo, że ich tysiącletnie pająki osnuły pajęczyną. Czekał tu skąpiec, który zapomniał na ziemi klucza od skarbów i wiedział, że mu je rozkradają, innym znowu ściskano stopy śrubami, innych zakuwano w łańcuchy. Słowem męka i niepokój ducha panowały w przedsionku piekielnym. Haneczka miała stać tu na postumencie z bochenka chleba, bez ruchu przez całą wieczność.
— Ach! To kara za to, że chciałam mieć czyste trzewiki! — westchnęła nieszczęsna, potem zaś przyszło jej na myśl, że jest ładna i ma piękne ubranie. Zaczęła tedy stroić miny i przewracać oczyma. Rychło jednak spostrzegła, że suknia jej powalana jest błotem włosy zlepione zwisają na plecy, a przy nogach ma szkaradną ropuchę, szczekającą niby pies.
Trapił ją przytem straszny głód, a nie mogła się schylić, by ułamać kawałek chleba na którym stała. Nie sposób było wytrzymać tej męki, a trwała ona nieskończenie długo.
Nagle łza gorąca spadła na głowę Haneczki i stoczyła się po włosach, twarzy, piersiach aż na chleb. Była to łza matki.
I w tej chwili zaczęła widzieć i słyszeć wszystko co się dzieje na ziemi.
Matka płakała gorzko, wypominając jej wszystko złe, a ludzie szydzili.
Dobrzy państwo, u których służyła mówili:
— Grzesznica to wielka! Deptała dar boży! Trudno, by jej się otwarła brama miłosierdzia!
— Ach, czemuż mnie nie chowano lepiej? — myślała Haneczka. — Czemuż nie tępiono złych skłonności?
Uczuła skruchę w duszy.
Po pewnym czasie usłyszała, że na ziemi opowiadają jej historję dzieciom, zwąc ją bezbożną i grzeszną dziewczyną.
— Czyż nigdy już nie uzyska przebaczenia? — spytało jedno z dzieci.
— Pewnie nigdy!
— Ach! Jakże mi żal biednej Haneczki! — powiedziała mała dziewczynka. — Chętnie dałabym wszystkie lalki, za jej wybawienie!
Słowa te sprawiły wielką ulgę Haneczce. Był przecież na ziemi ktoś, kto jej szczerze żałował i chciał ocalić.
Pewnego dnia, usłyszała głębokie westchnienie. To matka jej w chwili śmierci swojej westchnęła z żalem za córką.
I znowu minęło dużo czasu.
Mała dziewczynka, która jej żałowała, stała się starą kobietą i Bóg ją powoływał właśnie do siebie.
W ostatniej chwili życia wspomniała jeszcze biedną Hanię, której tak żałowała za młodu i zaniosła gorącą modlitwę do Stwórcy.
Staruszka zmarła, poszła do nieba i tam nie zapominając nieszczęśliwej.
Skrucha wzrastała tymczasem w duszy Haneczki i stało się, że dnia pewnego ujrzała promień, spadający w głąb gdzie cierpiała za grzechy.
Promień ten stopił jej powłokę cielesną, ona zaś uleciała na świat, o postaci szarego ptaszka.
Ptaszek drżał ze strachu przed wszystkiem, coprędzej wlazł w szczelinę muru i siedział tam długo, zanim zdołał się oswoić ze światem.
Powietrze było ciepłe, drzewa i krzewy wydzielały woń upojną, szare jego piórka były czysty, czuł wdzięczność ogromną dla Boga, ale nie mógł zaśpiewać pieśni dziękczynnej, gdyż nie posiadał głosu.
Ale Bóg usłyszał mimoto tę pieśń i ulitował się nad biednem stworzeniem, żywiąc je i chroniąc.
Nadeszło Boże Narodzenie. Wieśniak zatknął na żerdzi snopek owsa, by dnia tego ucztę sprawić ptaszętom, a nasz ptaszek dziobnął trochę jeno, resztę zostawiając głodnym towarzyszom.
Zima była ostra tego roku, wody zamarzły głęboko, a zwierzęta leśne cierpiały wielki niedostatek.
Ptaszek szukał ziaren gdzie mógł, natrafiał czasem na okruszyny chleba rzucone miłosierną dłonią po wsiach i miastach, ale sam jadł mało, zwołując natomiast głodnych towarzyszy.
Pod koniec zimy zebrał i rozdał tyle okruchów, że utworzyły cały, wielki bochen chleba, jaki zdeptała dawniej mała Haneczka, by sobie nie powalać trzewików i oto pewnego dnia szare skrzydełka ptaszka stały się białe.
Rozpostarł je i uleciał w górę.
— Jaskółka morska leci! — zawołały dzieci na ten widok, a ptaszek spadał nad wodę, to znów wzbijał się wysoko. Biel jego migotała tak, że trudno było dojrzeć gdzie zmierza, a ludzie powiadali, iż leci w samo słońce.




RZECZ CAŁKIEM PEWNA



Straszliwa to historja! — powiedziała kura, zamieszkała na przeciwległym krańcu wsi. — Straszliwa rzecz zdarzyła się w jednym z kurników. Nie mogłabym zasnąć w nocy sama. Na szczęście jest nas spora gromadka.
Potem opowiedziała wszystko, a kurom wstawały ze strachu pióra. Kogutowi zaś opadał grzebień.
A było to tak:
O zachodzie słońca sposobiły się kury do snu. Była pośród nich jedna biała, krótkonoga i szanowana ogólnie. Zająwszy swój szczebel, musnęła dziobem ogon i straciła przytem jedno pióro.
— Nic nie szkodzi! — powiedziała. — Im bardziej się pierzę, tem jestem piękniejsza!
Był to żart, kurkę tę znano z wesołego usposobienia w całym kurniku oraz szanowano wielce, gdyż znosiła, jak należy jaja i zachowywała się bardzo poprawnie.
Biała kureczka zasnęła, w ciemności spały obok niej na grzędach inne kureczki i wszystko było w porządku.
Ale jedna z kur zasnąć nie mogła. Ruszyła się raz i drugi, potem zaś szepnęła sąsiadce:
— Słyszałaś co tu powiedziano? Nie powtórzę tego oczywiście, ale mamy pośród siebie towarzyszkę, która sobie wyskubuje pióra, by być ładniejszą. Kogut nasz powinienby nią wzgardzić.
Tuż nad kurami siedziała cała rodzina sów, ojciec, matka i dzieci. Sowy mają, jak wiadomo, bystry słuch, tedy nie uszło im ni jedno słowo.
Matka sowa zatrzepotała skrzydłami, przewróciła parę razy ogromnemi oczami tam i zpowrotem i rzekła mężowi:
— Słyszałeś pewnie dobrze wszystko, gdyż uszy masz równie wielkie jak ja. Jedna z kur zapomniała do tego stopnia o przyzwoitości, że wyskubuje sobie pióra i to w obecności koguta.
— Cicho! Dzieci słyszą! — szepnął małżonce ojciec-puchacz.
— Muszę to opowiedzieć sąsiadce! — zadecydowała matka-sowa i uleciała bezgłośnie.
Po rozmowie zawiadomiły obie o nowinie gołębie.
— Czyście słyszały? Jest tu w pobliżu jedna kura, która wyskubała sobie całe pierze, by zwrócić uwagę koguta! Zmarznie na śmierć, a może już nawet nie żyje!
— Gdzieżto, gdzie? — gruchały gołębie.
— W jednym kurniku na przeciwległym krańcu wsi. Same to, nieledwo, widziałyśmy. Rzecz nieprzyzwoita coprawda, ale całkiem pewna!
Wieść tę podały gołębie kurom śpiącym niżej na żerdziach.
— Słuchajcież! Jedna kura, a jak powiadają, dwie nawet, wyskubały sobie wszystkie pióra, by wyglądać inaczej niż inne i przezto pozyskać względy koguta. Rzecz to bardzo niebezpieczna, obie kury dostały dreszczów, potem gorączki i zmarły.
— Hej, wstawajcie! — zapiał młody kogucik. — Jest nowina! Trzy kury zmarły skutkiem nieszczęśliwej miłości dla jednego koguta. Wyskubały sobie wzajem wszystkie pióra! Szkaradna to historja! Ale podajcie ją dalej dla przestrogi.
— Podajmy ją dalej! — pisnęły nietoperze i pomknęły co żywo.
We wszystkich kurnikach gdakały kury, piały koguty, a wieść obleciała całą wieś i wróciła tam skąd wyszła.
— Pięć kur stanęło do zawodów, — mówiono — by pokazać która z nich schudła najbardziej z miłości do koguta. Wyskubały sobie wszystkie pióra i zginęły marnie, ku hańbie rodzin swoich i z wielką stratą dla właściciela.
Biała kureczka, której wypadło jedno piórko nie poznała własnej przygody, będąc zaś wielce szanowaną osobą, zawołała z oburzeniem:
— Gardzę temi kurami! Niestety dużo takich na świecie. Tego faktu przemilczeć nie wolno! Trzeba go koniecznie ogłosić w gazetach. Niech się dowie kraj cały. Wymaga tego honor kurzego rodu!
Dzienniki wydrukowały straszliwą nowinę jako rzecz całkiem pewną i tak z jednego piórka zrobiło się pięć kur.




PALUSZKA



Była sobie raz jedna kobieta, która pragnęła bardzo mieć dziecko, ale nie wiedziała, skąd je wziąć. Poszła więc do pewnej szkaradnej czarownicy i powiedziała:
— Radabym mieć małe dzieciątko. Wyjaw mi, skąd je wziąć?
— Nie trudno! — odparła czarownica. — Masz tu ziarnko owsa. Ale nie jest to owies, jaki rośnie na polu, służący do karmienia kur. Włóż to ziarnko do doniczki, a zobaczysz, co się stanie.
— Dziękuję ci, — rzekła kobieta, dała czarownicy srebrny pieniądz, poszła do domu i zasadziła ziarnko. Zaraz wyrósł z niego piękny kwiat, podobny do tulipana, ale płatki zwarte były z sobą, jak to bywa w pączku.
— Co za śliczny kwiat! — zawołała kobieta i ucałowała cudne czerwono-żółte płatki. Nagle, zanim jeszcze skończyła całować, rozwarł się kwiat z wielkim trzaskiem. Kobieta zobaczyła, że jest to prawdziwy tulipan, ale pośrodku na słupku kwiatowym siedziała śliczna mała dziewczynka. Nie była większa od palca i dlatego nazwano ją Paluszką.
Za kołyskę dostała śliczną łupinę orzecha, materace jej były z płatków fiołków, a przykrywała się listkami róży. Tak spała w nocy, za dnia zaś bawiła się na stole. Kobieta postawiła na nim talerz z wiankiem kwiatów o łodyżkach zanurzonych w wodzie. Po talerzu pływał płatek tulipana i na nim to żeglowała Paluszka od jednego brzegu do drugiego. Za wiosła służyły jej dwa białe włosy końskie. Wyglądała prześlicznie. Umiała też śpiewać uroczo jak nikt na świecie.
Pewnej nocy, podczas kiedy leżała w łóżeczku, wskoczyła przez wy bitą szybę okna szkaradna żaba, duża i mokra. Skoczyła na stół wprost koło łóżeczka Paluszki, śpiącej pod listkiem róży.
— Śliczna by z niej była żona dla mego synalka! — powiedziała żaba, pochwyciła kołyskę z Paluszką i wyskoczyła do ogrodu.
Środkiem ogrodu płynął wartki strumień, ale brzegi jego były bagniste i tu mieszkała żaba ze swoim synem. Ach jakże był szkaradny. Przypominał zupełnie matkę. Gdy ujrzał śliczną dziewczynkę, zawołał:
— Rade, rade rad.
Tyle tylko umiał.
— Nie wrzeszcz tak, — powiedziała matka, — może się zbudzić i uciec. Lekka jest jak puch. Wysadzimy ją na strumień, na szeroki liść lilji wodnej, który będzie dla niej w sam raz wyspą. W ten sposób już nie umknie, my tymczasem przysposobimy na dnie kałuży wspaniałe mieszkanie, gdzie oboje żyć będziecie
Bliżej środka strumienia rosło dużo lilij wodnych o szerokich, zielonych liściach. Wydawało się, jakby pływały wolno po wodzie. Liść wysterczający najdalej był też największy. Do niego to podpłynęła żaba i złożyła tam łupinę wraz z Paluszką.
Dziewczynka zbudziła się o świcie i spostrzegłszy, gdzie jest, zaczęła gorzko płakać. Woda otaczała zewsząd zielony liść, tak że nie sposób było dostać się do brzegu.
Stara żaba siedziała tymczasem na dnie bagna i przystrajała dla przyszłej synowej mieszkanie sitowiem i żółtemi płatkami lilij wodnych. Skończywszy, podpłynęła wraz z synem do liścia, na którym stała Paluszka. Chcieli oboje zabrać jej łóżeczko, by je postawić w komnacie małżeńskiej, zanim sama przekroczy jej próg.
Stara żaba skłoniła się przed Paluszką aż głęboko w wodę i rzekła:
— Oto przedstawiam ci mego syna, a twego przyszłego męża. Będziecie sobie żyli wspaniale na dnie kałuży.
— Rade, rade rad, — powiedział syn, który nie umiał nic więcej.
Zabrali łóżeczko i odpłynęli, a Paluszka, zostawszy sama, zaczęła płakać, aż łzy spadały na liść. Nie chciała mieszkać na dnie bagna z żabą i mieć syna jej za męża.
Małe rybki, pływające po wodzie, widziały dobrze żabę i słyszały, co mówiła. Wystawiły też łebki na wierzch, chcąc zobaczyć Paluszkę. Spodobała im się bardzo i uczuły żal, że będzie musiała żyć na dnie bagna z żabą. Zebrały się tuż pod wodą wokoło łodygi przytrzymującej liść lilji wodnej, odgryzły ją zębami i uwolniły w ten sposób liść, który zaraz popłynął wraz z Paluszką daleko, tam, gdzie jej dosięgnąć nie mogła żaba, ani jej szkaradny synalek.
Paluszka płynęła, mijając dużo miast, a siedzące po nadbrzeżnych krzewinach ptaki widziały ją i śpiewały:
— Cóż to za śliczna dziewczynka!
Liść płynął ciągle i wreszcie znalazła się Paluszka zagranicą.
Prześliczny biały motyl krążył nad nią nieustannie, a wkońcu siadł na brzegu listka zachwycony Paluszką. Była ona uszczęśliwiona tem, że uszła cało szkaradnej żabie, a także żeglowanie spodobało jej się bardzo. Słońce oświetlało wodę, tak, że błyszczała niby szczere złoto. Paluszka zdjęła pasek, zarzuciła go na motyla i przymocowała końce do liścia. Teraz pomknął on dużo prędzej, unosząc rączo dziewczynkę.
Nagle nadleciał ogromny chrabąszcz. Zobaczywszy Paluszkę, otoczył ją natychmiast straszliwemi pazurami i uniósł na drzewo, zaś zielony liść popłynął dalej strumieniem wraz z motylem, który był doń przywiązany i uwolnić się nie mógł w żaden sposób.
O, jakże się przeraziła biedna Paluszka czując, że ją chrabąszcz porwał na drzewo. Nadewszystko jednak żal jej było motyla przywiązanego do liścia. Nie mogąc się uwolnić, musiał niechybnie zginąć śmiercią głodową. Nic to nie obchodziło chrabąszcza. Posadził Paluszkę na liściu, nakarmił miodem z kwiatów i powiedział, że jest śliczną, chociaż wcale nie podobna do chrabąszcza. Po chwili przybyły w odwiedziny inne chrabąszcze, mieszkające na tem samem drzewie. Oglądały Paluszkę z wszystkich stron, ale panny chrabąszczanki kręciła mackami i mówiły:
— Ma tylko dwie nogi! Ach, jakże nędznie wygląda!
— Nie ma wcale macków! — dziwiły się inne. — Jakaż cieńka w pasie! Fe! Przypomina zupełnie człowieka. Obrzydliwa jest! Szkaradna!
Tak mówiły chrabąszczanki i chrabąszczyny, mimo, że Paluszka była bardzo piękna. Piękną wydała się również zrazu chrabąszczowi, który ją porwał, ale ponieważ wszyscy byli zdania, że jest brzydka, przeto uwierzył w to nakoniec i nie chciał jej widzieć na oczy. Powiedział, by sobie szła, gdzie chce.
Chrabąszcze wzięły ją w pazury, zniosły z drzewa i posadziły na kwiecie złocienia, a Paluszka płakała długo zmartwiona tem, że jest tak szkaradna, iż nawet chrabąszcze nie chcą na nią patrzyć. A piękna była niezmiernie i powabna jak najcudniejsza różyczka.
Przez całe lato żyła Paluszka sama w wielkim lesie. Uplotła sobie łóżeczko z źdźbeł trawy i zawiesiła je pod wielkim liściem łopuchu, gdzie nie mógł jej dosięgnąć deszcz. Żywiła się sokiem kwiatów, i piła rosę pokrywającą rankiem liście. Tak minęło lato i jesień i nadeszła długa, ostra zima. Wszystkie ptaki przyśpiewujące tak pięknie, odleciały, drzewa zaś i kwiaty powiędły. Liść łopuchu, pod którym mieszkała, skurczył się, zwiądł i została zeń jeno sucha łodyga. Drżała z zimna, bo sukienka jej podarła się w strzępy, zaś ciałko miała wątłe i delikatne. Groziło jej, że zamarznie na śmierć. Za każdym spadającym na nią płatkiem śniegu krzyczała z bólu, bo było to jakby na nas wielkich sypał śnieg całemi wiadrami, a pamiętajmy, że miała jeno wysokość palca. Okrywała się w zeschłe liście, ale nie grzały wcale i zdawało się, że już zginie z zimna.
Na skraju lasu, gdzie teraz przebywała, był wielki łan zboża, ale kłosy zrzęto już i tylko suche ściernie sterczały z ziemi. Paluszce wydało się owo ściernie wysokim lasem, przez który trudno było przejść. Szła, dzwoniąc zębami i doszła do jamy myszy polnej. Mysz mieszkała pod ścierniem, w schronisku zacisznem, ciepłem, wygodnem, miała komorę pełną zboża, przepyszną kuchnię i śpiżarnię pełną przysmaków. Biedna Paluszka stanęła u wrót jak żebraczka, prosząc o ziarenko owsa, gdyż od dwu dni nic nie miała w ustach.
— Wejdźże biedaczko do ciepłej izdebki i jedz ze mną! — powiedziała stara mysz, która miała w gruncie dobre serce.
Upodobawszy sobie Paluszkę, — rzekła:
— Możesz śmiało zostać u mnie przez zimę, tylko musisz dbać o porządek w domu i opowiadać mi bajki, gdyż je bardzo lubię.
Paluszka robiła, co jej kazała mysz i czuła się doskonale w jej domu.
— Niedługo pewnie przybędzie gość! — powiedziała jej dnia pewnego. — Sąsiad mój, kret, odwiedza mnie często. Posiada on dużo jeszcze większe niż ja bogactwa, ma wspaniałe sale i chodzi ubrany w aksamitne futro. Gdybyś go dostała za męża, niczegoby ci nie zbrakło w życiu. Tylko jest ślepy. Musisz mu opowiadać najpiękniejsze historyjki jakie znasz.
Ale Paluszka nie chciała znać sąsiada, bo był kretem. Przybył ubrany w aksamit i złożył swe uszanowanie. Był bardzo bogaty i — jak mysz mówiła — bardzo uczony. Mieszkanie jego w istocie przenosiło obszarem dwadzieścia razy jamę myszy polnej, umiał też dużo, ale znieść nie mógł słońca ni kwiatów i, nie widząc ich nigdy, wygadywał najgorsze o nich rzeczy. Paluszka dała się nakłonić do śpiewu. Zanuciła pieśń „Chrabąszczu majowy“ i „Ksiądz proboszcz kosił siano“ a kret, zachwycony pięknym głosem, zakochał się w niej na zabój. Ale nie powiedział na razie nic, gdyż był niezmiernie rozważny.
Niebawem wykopał długi chodnik, łączący mieszka nie myszy z jego apartamentami i po kurytarzu tym pozwolił spacerować do woli myszy wraz z Paluszką. Prosił przytem, by się nie bały martwego ptaka, leżącego w kurytarzu. Był to cały ptak z piórami i dziobem, zmarły niedawno, na początku zimy i pochowany tu właśnie, kędy wiódł kurytarz kreta.
Kret wziął w pyszczek kawałek zbutwiałego drzewa, które świeci w ciemności i idąc przodem, przyświecał im. Doszedłszy do miejsca, gdzie leżał ptak, uderzył kret nosem o sklepienie i wybił niewielką dziurę, przez którą wpadło trochę światła. Paluszka ujrzała martwą jaskółkę z przyciśniętemi do ciała skrzydełkami, a głową i nogami skrytemi w pierzu. Biedaczka zamarzła pewnie. Litość zebrała Paluszkę, która bardzo lubiła ptaszki ćwierkające i śpiewające w lecie, ale kret potrącił zwłoki krótką swą nogą i rzekł:
— Już nie gwiżdże teraz. Straszna to rzecz przyjść na świat nędznym ptakiem. Dzięki Bogu, niczem podobnem nie będą moje dzieci. Ptak taki niema nic, prócz swego: ćwir... ćwir... i musi w zimie ginąć z głodu.
— Masz pan rację, jako mąż doświadczony i rozważny! — powiedziała mysz. — Cóż ze świegotu ptaka, gdy przyjdzie zima. Musi ziębnąć i umrzeć z głodu... zupełna racja.
Paluszka nie rzekła nic, gdy jednak tamci obrócili się plecami do jaskółki, przechyliła się, odgarnęła pierze i pocałowała ją serdecznie w zamknięte oczy. Przyszło jej na myśl, że może właśnie ten ptaszek śpiewał jej w ciągu lata piosenki, które napełniały ją radością wielką. Była mu za to wdzięczną. Kret zatkał dziurę z powrotem i odprowadził damy do domu. Ale Paluszka nie mogła spać tej nocy. Wstała i utkała z siana dużą kołdrę, zaniosła ją do kurytarza i nakryła ptaka, obkładając go prócz tego bawełną znalezioną w izdebce myszy. Chciała, by mu ciepło było w zimnej ziemi.
— Żegnam cię, drogi ptaszku! — powiedziała. — Dziękuję ci za twoje śliczne piosnki, które śpiewałeś w lecie gdy drzewa były zielone, a słońce przygrzewało.
Mówiąc to, przyłożyła głowę do piersi ptaka i nagle cofnęła się przerażona. Wydało się jej, że w środku coś puka. Było to serce jaskółki. Nie zginęła, ale leżała tylko oszołomiona, a teraz, gdy się ogrzała, wracało jej życie.
W jesieni odlatują jaskółki do ciepłych krajów. Jeśli się któraś opóźni, spada niby martwa na ziemię, a śnieg przysypuje ją i nakrywa.
Paluszka zadrżała ze strachu, bo była maleńka jak palec, a ptak w porównaniu z nią posiadał olbrzymie rozmiary. Ale nabrała wnet otuchy, okryła go lepiej bawełną i położyła mu na głowie liść mięty, służący jej samej za kołdrę.
Następnej nocy wymknęła się znowu do jaskółki i zobaczyła, że żyje. Ale była tak słaba, że ledwo mogła rozewrzeć oczy, by spojrzeć na Paluszkę, która w braku innego światła przyświecała sobie kawałkiem próchna.
— Dzięki ci serdeczne, śliczne dziecko, — powiedziała jej chora jaskółka. — Ciepło mi teraz bardzo. Wkrótce odzyskam znowu siły i będę mogła latać w ciepłych promieniach słońca.
— Ach! — odparła Paluszka. — Na świecie teraz zimno, mróz i śnieg. Zostań w ciepłem łóżeczku, ja zaś będę cię pielęgnowała.
Przyniosła jaskółce wody w płatku kwiatu, a gdy się napiła, opowiedziała jej, że zraniła sobie skrzydło o cierń głogu i nie mogła zdążyć za innemi jaskółkami, w locie do dalekich krajów. W końcu spadła na ziemię i odtąd nie wiedziała, co się z nią dzieje, ani jak się dostała pod ziemię.
Przez całą zimę pozostała tu jaskółka pod troskliwą opieką Paluszki, która ją pokochała. Ani mysz, ani kret, nie lubiący ptaków, nie dowiedzieli się niczego.
Gdy wróciła wiosna i słońce ogrzało ziemię, pożegnała jaskółka Paluszkę, która otwarła dziurę zrobioną w ziemi przez kreta. Ujrzały obie promienie słońca, a jaskółka spytała dziewczynkę, czy nie zechciałaby jej towarzyszyć. Mogłaby siąść jej na grzbiecie i polecieć do zieleniejącego już lasu. Ale Paluszka wiedziała, że taka rozłąka zasmuciłaby starą mysz, przeto rzekła:
— Nie, nie mogę!
— Żegnam cię więc drogie, dobre, śliczne dziecko! — zawołała jaskółka i poleciała, a Paluszka patrzała za nią ze łzami w oczach, bo ją pokochała serdecznie.
— Ćwir! Ćwir! — zaświegotała jaskółka i znikła wśród drzew.
Paluszka martwiła się od tej pory bardzo. Nie pozwalano jej nigdy wyjść na słońce. Zboże posiane nad mieszkaniem myszy wyrosło znacznie, a dla tak maleńkiej istoty był to las nieprzebyty.
— Przez lato musisz szyć sobie wyprawę, — powiedziała jej mysz, — bowiem nudny kret w aksamitnem futrze wreszcie oświadczył się o ciebie. — Dostaniesz bieliznę płócienną i wełnianą pościel i bieliznę stołową, wszystko ci dam, byś była godnie wyposażoną.
Paluszka musiała kręcić wrzeciono, a mysz najęła prócz tego cztery pająki, by tkały dzień i noc. Codziennie przychodził kret i powtarzał, że odprawi z Paluszką gody weselne, gdy tylko minie lato i słońce przestanie palić, bo teraz ziemia zeschła na kamień. Ale Paluszki nie radowało to, bo nie lubiła wcale nudnego kreta.
Codziennie o wschodzie słońca i o zachodzie wymykała się do otworu jamy i spoglądała w niebo, w chwilach, gdy wiatr rozwiewał wysokie zboże. Rozmyślała, jak pięknie musi być na świecie i tęskniła za jaskółką. Ale jaskółka nie wróciła, zapomniała o niej zapewne, rozkoszując się cudnym, zielonym lasem.
Gdy jesień nadeszła, wyprawa Paluszki była gotowa.
— Za cztery tygodnie odbędzie się wesele! — rzekła mysz, ale Paluszka rozpłakała się i powiedziała, że nie chce nudnego kreta.
— Głupstwo! — odrzekła mysz. — Nie sprzeciwiaj się tylko, bo cię ugryzę, a moje białe zęby są ostre! Dostaniesz niezwykłego męża. Królowa sama nie ma takiego jak on futra, a piwnica jego i kuchnia są przepełnione. Podziękuj lepiej Bogu.
Nadszedł czas wesela. Kret zgłosił się po narzeczoną. Miała zamieszkać głęboko pod ziemią i nigdy nie widzieć słońca, którego kret znieść nie mógł. Biedna dziewczynka martwiła się bardzo. Trzeba było pożegnać piękne słońce, na które dotąd przynajmniej z otworu jamy spoglądać mogła.
— Żegnam cię kochany blasku słoneczny! — zawołała, wnosząc ręce w niebo. Poszła kilka kroków po łanie, gdzie sterczały ściernie po zrzętem zbożu.
— Żegnam cię! — powtórzyła, obejmując ramionami mały, czerwony kwiatek. — Pozdrów ode mnie drogą jaskółeczkę, gdy ją zobaczysz!
— Ćwir! Ćwir! — zabrzmiało w tej chwili nad jej głową. Spojrzała w górę i zobaczyła przelatującą właśnie w tej chwili jaskółkę. Rozradowała się na ten widok Paluszka i pożaliła się na szkaradnego kreta, który ma zostać jej mężem i zamknąć pod ziemią tak, by już nigdy nie oglądała słońca. Mówiąc to, płakała gorzko.
— Nadchodzi mroźna zima! — powiedziała jaskółka. — Odlatuję do ciepłych krajów. Czy chcesz lecieć ze mną? Możesz siąść mi na grzbiecie. Przywiąż się paskiem, a uciekniemy od szkaradnego kreta i jego ciemnej nory za góry i morza, tam, gdzie słońce cały rok grzeje i gdzie kwitną ciągle cudne kwiaty. Leć ze mną droga, kochana Paluszko, któraś mi ocaliła życie, kiedy leżałam przemarzła w zimnem łonie ziemi.
— Polecę z tobą! — odparła Paluszka, siadła na grzbiecie jaskółki, przywiązała się paskiem do najmocniejszych piór, a jaskółka wzleciała pod niebo, nad brzeg jeziora i wysokie góry okryte wieczystym śniegiem. Paluszka drżała z zimna w tym locie, to też skryła się cała w pierze ptaka, wystawiwszy jeno głowę, by podziwiać prześliczne widoki pod sobą.
Przybyły wreszcie do ciepłych krajów. Słońce świeciło tam daleko jaśniej, niebo sklepiło się wyżej, a płoty przydrożne okrywały przepyszne, zielone i czerwone winogrona. Po lasach wisiały na drzewach cytryny i pomarańcze, a mirty i mięta przepajały powietrze słodką wonią. Po ogrodach i łąkach biegały prześliczne dzieci, uganiając się za wielkiemi, barwnemi motylami.
Ale jaskółka leciała dalej i dalej w coraz to piękniejszy świat, aż doleciała nad błękitne morze, gdzie stał marmurowy pałac pośród wspaniałych, zielonych drzew. Winograd okrywał wysokie kolumny, a na gzymsach widniały liczne gniazda. Jedno z nich było mieszkaniem jaskółki, niosącej na grzbiecie Paluszkę.
— Jesteśmy u siebie! — zawołała. — Wyszukaj sobie najpiękniejszy kwiat z pośród rosnących tam, na dole, ja cię posadzę w jego koronie i będziesz pędziła żywot tak szczęśliwy, o jakim jeno marzyć można.
— Jakże tu pięknie! — powiedziała Paluszka, klaszcząc w małe rączęta.
Ujrzała na dole pękniętą na trzy części, obaloną kolumnę, a z pośród jej łomów wyrastały przecudne, białe kwiaty. Jaskółka wzleciała ponad nie i posadziła Paluszkę na jednym z płatków. Paluszka zdumiała się bardzo, bo oto ujrzała siedzącego w koronie kwiatu maleńkiego chłopczyka, tak przejrzystego, jakby był zrobiony ze szkła. Na głowie miał cudną koronę i jasne skrzydła u ramion. Nie był większy od Paluszki, a był to anioł kwiatków. W każdym kwiecie mieszkał taki mały chłopaczek lub dziewczynka, ten zaś, którego ujrzała, był królem wszystkich.
— Ach, jakiż on piękny! — szepnęła jaskółka.
Mały król przeląkł się strasznie jaskółki, albowiem w porównaniu do niego była ptakiem olbrzymim, ale rozradował go wielce widok Paluszki, bo była to najpiękniejsza dziewczynka, jaką widział w życiu. Zdjął koronę i włożył ją na jej głowę, spytał jak jej imię i czy chce zostać jego żoną, to jest królową wszystkich rosnących wokoło kwiatów. Ach, jakże inaczej wyglądał, niż syn żaby i kret w czarnem aksamitnem futrze. Zgodziła się przeto zostać jego żoną, a zaraz z każdego kwiatu zaczęły schodzić różne osóbki, to panowie, to damy, wszyscy zaś byli tak piękni, że się radowały oczy. Każda osóbka wręczyła Paluszce swój dar, a najpiękniejszym z wszystkich była para skrzydełek muszych. Przymocowano je Paluszce do pleców tak, iż mogła teraz latać od kwiatka do kwiatka. Zapanowała wielka radość, a jaskółka przyśpiewywała jak umiała, siedząc w gnieździe na szczycie kolumny. Ale w głębi serca była smutna, bo pokochała Paluszkę, a czuła, że się teraz z nią rozstać musi.
— Nie będziesz się odtąd zwała Paluszką, — powiedział jej anioł kwiatów. — Jest to imię brzydkie, a tyś taka piękna. Nadaję ci imię Maja.
— Żegnaj mi, żegnaj! — zawołała jaskółka i uleciała z ciepłych krajów z powrotem ku naszej północnej stronie. Miała tam gniazdko ponad oknem człowieka, który umie opowiadać bajki. Jemu to wyśpiewała wszystko i stąd dowiedzieliśmy się całej historji.




BAŁWAN ZE ŚNIEGU



O jakiż dziś mróz przepyszny! — powiadał bałwan ze śniegu. — Całe ciało moje trzeszczy z radości, a wiatr północny przenika mnie nawskrość tak mile! Zawadza mi potrosze tylko ta kula błyszcząca! — badał patrząc na zachodzące słońce. — Gapi się na mnie ciągle. Ale nie spuszczę oczu za nic!
W istocie dwa naśladujące oczy trójkąty, wymalowane węglem po obu stronach nosa nie ruszyły się z miejsca. Szczerzył też zęby, mając w ustach połowę starych grabi. Narodziny jego powitane zostały okrzykami gromady chłopców, a w dali brzęczały dzwonki sunących szybko sanek.
Słońce zaszło, a pośrodku nieba zabłysnął blady księżyc.
— Znowu wróciła ta duża kula błyszcząca! — zauważył bałwan śniegowy. — Ale świeci od tyłu, gdyż nie śmie patrzeć mi w oczy. Rad jej nawet jestem, gdyż podnosi urok mych kształtów. Jedno mi tylko nie na rękę. Oto taka wielka kula może się poruszać, ja zaś muszę stać w miejscu. A właśnie mam wielką chętkę zejść na lód i poślizgać się, jak to wesołe urwipołcie za dnia.
— Au! Au! — powiedział pies łańcuchowy (od czasu przebywania w zimnej budzie, zachrypł i nie mógł wymówić wyraźnie: hau hau!) — Poczekaj trochę, a zobaczysz, że słońce rozrusza cię na dobre. Widziałem już nie jednego z poprzedników twoich. Wszyscy spłynęli bardzo prędko do rowu.
— Nie rozumiem twych słów, przyjacielu — odparł bałwan śniegowy. — Jakżeby mnie miała rozruszać ta jasna kula, która uciekła przed spojrzeniem mojem i teraz trwożnie stoi w tyle.
— Zaraz widać, żeś się urodził wczoraj, chociaż masz w gębie wielką fajkę, jak człowiek dorosły! — rzekł pies — Wiedz, że ta jasna kula na niebie, to księżyc, a poprzednio świeciło słońce. Wróci jutro, ręczę ci i obali niebawem na ziemię. Czuję nawet, iż rychło nastąpi odwilż... O, jakże mnie drze w lewej nodze tylnej! Au! Au!
Pies zakręcił się trzy razy, a potem legł na słomie.
— Nie wiem co mi prorokuje, — powiedział do siebie bałwan śniegowy — ale myślę, że coś nieprzyjemnego. W każdym razie miałem rację nienawidząc tamtej kuli jasnej.
Nastąpiła w istocie zmiana pogody. Nad ranem całą okolicę zaległa mgła wilgotna, potem powiał jednak wicher lodowaty i mróz ścisnął jeszcze silniejszy.
Gdy słońce zaszło uczyniło się przecudnie. Drzewa i krzewy pokrywała okiśc. Rozsnuła wszędzie pajęcze nici, namnożyła jakby korali rosochatych, oraz kwiatów przedziwnych, bielszych niż lilje, a delikatniejszych od koronki. Długie, wiotkie gałązki brzoz, osypane kryształami szronu kołysały się w wietrze, migocąc różnemi barwami. Wszystko lśniło w promieniach słońca, jakby zasypane okruchami brylantów, szafirów i rubinów. W dali paliła się, wprost pożogą, śnieżna płaszczyzna.
— Cóż za cudny widok! — zawołała młoda dziewczyna krocząca z młodzieńcem po parku. — Zaprawdę, w lecie nie widzi się cudów takich!
— Przytem zaś, — dodał młodzieniec, wskazując śniegowego bałwana — nie można lepić takich figur. Doskonale jest zrobiony i brak mu tylko ognia w fajce.
Zaśmiał się wesoło, obrócił na pięcie, potem zaś złożył grzeczny ukłon bałwanowi i za chwilę młoda para znikła na zakręcie.
— Cóż to za ludzie? — spytał bałwan śniegowy psa podwórzowego. — Nie wydają się źli, tylko mało mi okazali szacunku. Powiadasz, że jesteś tu już długo, więc znasz ich może?
— Oczywiście! — odparł pies. — Ona głaszcze mnie nieraz, a od niego dostaję często smaczne kości. Jest to córka właścicieli tej posiadłości i jej narzeczony. Tam, w dali budują dom, gdzie mieszkać będą po ślubie.
— Nie widzę w dali nic podobnego do domu! — zauważył bałwan śniegowy. — Coprawda, nie mogę obrócić głowy. Powiedz mi jednak, czy są to istoty podobne do ciebie i mnie.
— Strasznie głupie jest pytanie twoje! — odparł pies. — Wiedz, że to są ludzie i moi państwo. Powstałeś wczoraj dopiero, ja atoli jestem stary i posiadam doświadczenia niemało. Wiem co się dzieje w domu, a dawniej trzymano mnie w pokoju, nie na mrozie.
— Nic milszego nad mróz! — powiedział bałwan. — Łańcuch, przyznaję, to rzecz niemiła zapewne. Sam jego łoskot razi mnie. Ale opowiedz, proszę coś niecoś o życiu swem i przygodach.
— Au! Au! — rzekł pies. — Za młodych lat wszyscy uznawali, że jestem niezmiernie miły i sympatyczny. Mieszkałem w najpiękniejszych komnatach, nieraz nawet spoczywając na aksamitnym fotelu ze złoceniami. Panie i panienki całowały mnie, obcierały łapki haftowanemi chusteczkami i zwały swym ukochanym przyjacielem.
Nagle jednego dnia zauważono, że jestem zbyt tłusty i ociężały, więc dano mnie w podarku klucznicy. Dostałem się do suteren i patrzyłem przez okno na wszystko od dołu. Ale dobrze mi było, a nowa pani moja kochała mnie i pieściła. Czułem się tu nawet spokojniej, choć mieszkanie nie było zbytkowne, gdyż nie dręczyły mnie ustawicznie dzieci biorąc na ręce, dusząc, wkładając mi czepek na głowę i wyrabiając inne głupstwa nieprzystojne. Miałem swoją poduszkę, dobre jadło i ciepły kominek, do którego tak miło przytulać się w zimie. Spędziłem tam najmilsze chwile życia. Marzę dotąd o tym kominku.
— Cóż pięknego może być w kominku? Czy jest on podobny do mnie? — spytał bałwan śniegowy.
— Stanowi zupełne przeciwieństwo! — odparł pies. — Jest czarny jak kruk, posiada szyję miedzianą i zjada tyle drzewa, że mu ono bucha ogniem z ust. Spójrz zresztą uważnie, a zobaczysz przez okno suteryny ten kominek, o którym marzę dotąd.
Bałwan śniegowy dostrzegł w istocie przez okno suteryny kominek i doznał czegoś pośredniego pomiędzy strachem, a uczuciem sympatji.
— A czemuś opuściłeś swą panią, która cię tak kochała? — spytał.
— Zdarzyło się nieszczęście. Jeden z synków właścicieli, wielki nicpoń, chciał mi odebrać napoczętą dopiero co kość, ugryzłem go więc, on zaś zaczął ryczeć. Za karę wzięto mnie na łańcuch i zostałem tu już, gdyż opiekunka moja zmarła wkrótce po wypadku. Na chłodzie straciłem piękny mój dawniej głos i teraz szczekam brzydko. Jestem stary i biedny, ale i tak nie zamieniłbym się z tobą za nic.
Ale bałwan śniegowy nie słuchał już psa. Patrzył bez ustanku na miedziany kominek, który miał tę samą co on wysokość.
— Chciałbym zejść do tych suteren i oprzeć się o ten kominek! — powiedział. — Całe ciało moje trzeszczy od ochoty!
— Nie stanie się to nigdy i nawet dla twego dobra, gdyż samo zbliżenie do kominka byłoby dla ciebie śmiercią. Au! Au! Młodziki mają zawsze pragnienia bezrozumne!
Bałwan śniegowy patrzył przez cały dzień na kominek, a w wieczór światło bijące zeń zachwycało go. Nagle otwarto na chwilę okno, żar zaróżowił pierś jego, on zaś krzyknął:
— Ach! Zbyt wiele szczęścia! Umieram!
Przez całą, długą noc marzył o kominku i przyszłości, gdy zaś rano zamróz skrył szyby suteryny, bałwan śniegowy zesmutniał, nie mogąc patrzeć na ukochany kominek.
— Zły to znak, że myślisz ciągle o tem co jest klęską twoją! — powiedział pies. — Ach! Przyjdzie odwilż! Drze mnie strasznie w prawej nodze przedniej!
Przyszła nagła odwilż, mróz zmalał, a wraz z nim i bałwan śniegowy skurczył się i schudł. Nie zabił się jednak, a był to dlań zły znak. Pewnego ranka zmiękł i spadł, a ze środka wyjrzała rękojeść miotły i dwa polana, wkoło których chłopcy oblepili śnieg budując go.
— Rozumiem teraz, — rzekł pies — czemu tak lubił kominek. Miał w sobie polana! Au! Au! Zresztą już po nim.
Teraz, ci sami chłopcy, którzy lepili z radością bałwana tańczyli po ścieszkach śpiewając ku czci wiosny, jaskółek i kwiatów, a o bałwanie śniegowym nie myślał nikt.




PROMIEŃ SŁOŃCA



Posłuchajcie! Opowiem wam coś! — rzekł wiatr.
— Nie, nie! Na mnie kolej! — sprzeciwił się deszcz! Ty wietrze wyjesz już od pół godziny od tamtej ulicy.
— Ładna wdzięczność! — żalił się wiatr. — Wszakże pomagam ci zawsze i niszczę parasole, któremi ludzie chronią się przed tobą.
— Ja wam coś powiem! Cicho bądźcie! — powiedział promień słońca.
Rzekł to w sposób tak uroczysty, że wiatr umilkł i legł jak długi na ziemi. Ale deszcz był mniej uległy i zaczął się dąsać:
— Zawsze trzeba słuchać promienia słońca, gdyż silniejszy. Ale plecie zazwyczaj smalone duby. Ludzie powiadają: Nieznośny, jak deszcz! — A raczej mówićby powinni: Nieznośny jak promień słońca.
Nie zważając na to zaczął promień:
— Nad morzem leciał łabędź złoty, przynoszący szczęście. Skrzydła jego lśniły w słońcu, a jedno pióro spadło na statek kupiecki jadący w dalekie kraje i za­plątało się we włosy młodzieńca biednego, marynarza, który pracował przy zwijaniu lin. Za dotknięciem pióra powstały w jego głowie różne pomysły i stało się, że w niedługim czasie pozyskał wielkie bogactwa. W piwnicy jego stał cały rząd beczek ze złotem.
Łabędź poleciał dalej nad łąką, gdzie siedział pod drzewem młody pasterz, opodal owiec swoich. Skrzydła łabędzia uderzyły o liść drzewa, tak że spadł na kolana pasterza, który zaczął mu się przyglądać z uwagą. Podziwiając przecudne żyłki liścia, jął myśleć, podziwiać zjawiska przyrody, potem zaś natrafił na człowieka dobroczynnego, poszedł do szkół i został wielkim uczonym.
Łabędź doleciał do wspaniałego lasu, pośrodku którego było jezioro otoczone cudnemi kwiatami. Znużony skwarem siadł na wodzie i wykąpał się.
Po lesie chodziła biedna kobieta, zbierając susz na opał. Miała u piersi niemowlę. Właśnie szła zpowrotem do domu, gdy ujrzała jak złoty łabędź szczęścia ulatuje z wód jeziora w obłoki. Znikł w dali, ale zostawił w trawie na brzegu złote jajo, a biedaczka podjęła je i schowała w zanadrze.
W jaju zaczęło się coś ruszać, skorupka pękła i wyszedł z niego mały złoty łabędź z czterema pierścieniami na szyi. Kobiecina miała w domu jeszcze trzech synów, przeto zrozumiała, że te pierścienie są dla niej przeznaczone. Wzięła je, a młody łabędź uleciał w powietrze.
Ucałowała pierścienie, dotknęła nimi piersi chłopców, potem zaś włożyła każdemu jeden na palec.
Najstarszy z nich lubował się w lepieniu figurek z gliny. Został słynnym rzeźbiarzem i stworzył grupę „Jazon, zdobywca złotego runa“.
Drugi biegał po polach, zrywał kwiaty i owoce, a wyciśniętym z nich sokiem malował różności. Został on wielkim malarzem.
Trzeci wziął pierścień w zęby i jął po nim uderzać palcem, tak że mu brzęczały w głowie najcudniejsze melodje. Został on sławnym pieśniarzem.
Czwarty chłopiec, chorowity i słaby doznał też wielu przeciwności losu. Ale posiadał genjusz. Myśli jego ogarniały świat i wybiegły daleko poza krańce spraw ludzkich. Uzyskał nieśmiertelność.
Umilkł promień słońca i znikł.
— O, jakaż to była długa historja! — westchnął wiatr.
— Ziewałem przez cały czas! — oświadczył deszcz.
A wam, czy się podobało, czytelnicy, co opowiedział promień słońca?




PASTERKA I KOMINIARZ



Na starej, poczerniałej od wieku komodzie mnóstwo było rzeźb, wywijasów, kwiatków i figurek, jak to zwykle widzimy na starych meblach. U samego szczytu wyrzeźbiony był człowiek dziwaczny, o capich nogach z różkami i bródką. Był to pierwszy marszałek wojenny Jego Królewskiej Djablej Mości. Mimo to wojen nie prowadził, ale stał spokojnie, gdyż był wyrzeźbiony z drzewa. Stał i spoglądał na dół, gdzie były jeszcze trzy inne figurki.
Pośrodku siedział porcelanowy Chińczyk i kiwał głową. Tyle tylko umiał, ale umiał to doskonale. Mógł kiwać głową przez tydzień, za jednem jedynem potrąceniem.
Z lewej strony Chińczyka stał kominiarz z porcelany zrobiony. Był on mimo swego zawodu bardzo czysty, gdyż nie wiedział wogóle co to komin. Twarzyczkę rumianą zrobiono mu przez zapomnienie widać, chociaż wypadało ją poczernić trochę bodaj.
Po prawej stronie Chińczyka stała prześliczna pastereczka, także z porcelany. Miała złocone buciki, złocony kapelusz i złoconą laskę, a u piersi czerwoną różę.
Pasterka zaręczyła się z kominiarzem, gdyż byli tak blisko siebie i oboje mieli ciała porcelanowe. Uczynili to wbrew woli Chińczyka, który chciał oddać pasterkę rzeźbionemu pierwszemu marszałkowi wojennemu Jego Djabelskiej Mości, zaręczając, iż jest dużo trwalszy, bo zrobiony z mahoniu i posiada wszystko srebro i złoto skryte w komodzie nie licząc nawet klejnotów, o których wie sam jeden tylko.
Ale pasterka nie myślała zostawać pierwszą marszałkową wojenną Jego Djabelskiej Mości.
— On ma podobno w tych szufladach już jedenaście pierwszych marszałkowych wojennych Jego Djabelskiej Mości! Nie chcę włazić do ciemnej szuflady, jako dwunasta!
— Tak być musi! — oświadczył Chińczyk, kiwnął głową i zasnął.
Pasterka rozpłakała się rzewnie i rzekła do kominiarza:
— Uciekajmy w świat! Już tu nie wytrzymam!
— Dobrze! — odparł. — Uczynię wszystko co chcesz!
— Najtrudniej zejść na ziemię! — zafrasowała się. — Potem już łatwiejsza sprawa.
Pomógł jej i niedługo stanęli, zszedłszy po kominiarskiej drabinie, na podłodze.
Ale gdy spojrzeli w górę, spostrzegli, że Chińczyk zbudził się ze snu i kiwa straszliwie głową.<br. — Uciekajmy do szuflady! — zawołała pasterka, wskazując wysuniętą dolną szufladę.
— Moja droga wiedzie przez komin! — zawołał kominiarz. — Jeśli mnie kochasz, chodź ze mną.
— Zgoda! — rzekła stanowczo.
Podprowadził ją do drzwiczek pieca.
Ach, jakże tam było czarno i strasznie!
Mimoto poszli i walcząc z niesłychanemi trudnościami znaleźli się w kominie.
— Spójrz w górę! — powiedział kominiarz. — Jakże pięknie przyświeca nam gwiazda!
W istocie, wielka gwiazda wskazywała im drogę i poszli dalej przez szkaradny, czarny komin, a po wielu, wielu utrapieniach siedli na brzegu, dla wypoczynku.
Wysoko nad nimi sklepiło się niebo, usiane gwiazdami i sterczały dachy domów. Ujrzeli wielki, ogromny, straszny świat. Pasterka nie wyobrażała sobie nic takiego, oparła tedy główkę o ramię kominiarza i płakała tak, że jej złoto odskakiwało z kapelusza.
— Coś okropnego! — zawodziła. — Tego nie wytrzymam stanowczo! Ach, radabym się znaleźć zpowrotem na komodzie. Proszę cię zaprowadź mnie tam!
Kominiarz przemawiał jej do rozumu, wspominał o Chińczyku i pierwszym marszałku wojennym Jego Djabelskiej Mości, ale pasterka płakała, tak że musiał przystać.
Z trudem niemałym zeszli na dół, a stanąwszy u drzwiczek pieca, jęli nadsłuchiwać. W pokoju cicho było, więc wyjrzeli ostrożnie i zobaczyli, że Chińczyk leży na podłodze rozbity na kilka kawałków. Odleciał mu grzbiet, głowa potoczyła się daleko, słowem umarł. Natomiast pierwszy marszałek stał na swojem miejscu i dumał.
— Okropność! — szepnęła pasterka. — Biedny, stary dziadek rozbity w kawałki i to z naszej winy! Ach, czyż to przeżyję!
— Można go skleić! — pocieszał ją kominiarz. — Wsadzi mu się kołek drewniany w grzbiet i będzie jak nowy. Zburczy on nas nieraz jeszcze, bądź pewna!
— Tak sądzisz? — powiedziała i oboje wyleźli na komodę, zajmując dawne miejsca.
— Jesteśmy tu gdzie wpierw! — zauważył kominiarz.
— Można sobie było oszczędzić trudu.
— Radabym przedewszystkiem skleić dziadka! — westchnęła. — Czy to będzie dużo kosztowało?
Chińczyk został sklejony. Wsadzono mu w grzbiet gruby, drewniany kołek i wyglądał jak nowy, nie mógł tylko kiwać głową.
— Stałeś się pan, widzę, dumnym od czasu wypadku! — zauważył szyderczo pierwszy marszałek wojenny J. Kr. Djabelskiej Mości. — Nie widzę powodu! Mówże pan, dostanę pasterkę, czy nie?
Pasterka i kominiarz spojrzeli błagalnie na Chińczyka. Bali się strasznie, że da znak przyzwolenia. Ale Chińczyk wstydził się przyznać, iż ma kołek w grzbiecie, przeto pozostał bez ruchu, zakochani uczuli radość wielką i miłowali się długo, długo, aż ich potłuczono na dobre.




DZIELNY ŻOŁNIERZ CYNOWY



Było raz dwudziestu pięciu żołnierzy cynowych, braci rodzonych, gdyż ulano ich z jednej cynowej łyżki. Trzymali karabiny w ramionach, twarze ich obrócone były prosto ku wrogowi, mundury mieli czerwone i niebieskie, słowem... wyglądali prześlicznie. Pierwszy wyraz, jaki usłyszeli w świecie po zdjęciu nakrywki z pudełka, gdzie leżeli, było to: „żołnierze cynowi“. Wyraz ten krzyknął mały chłopiec, klaszcząc w ręce. Dostał ich na urodziny i zaraz ustawił w bojowym szyku na stole. Żołnierze podobni byli najdokładniej do siebie, jeden się tylko różnił od reszty. Posiadał jedną jeno nogę, bowiem ulano go ostatniego i cyny zabrakło. Mimo to stał na jednej nodze równie pewnie, jak inni na dwu, a właśnie jego to spotkał przedziwny los.
Na stole, gdzie stali żołnierze, było dużo jeszcze innych zabawek, a najbardziej zwracał uwagę prześliczny pałac z papieru. Można było zazierać przez maleńkie okienka do wnętrza i oglądać komnaty. Wokoło stały drzewka oraz lśniła niewielka szyba lustrzana, mająca wyobrażać jezioro. Pływały po niem łabędzie z wosku i przeglądały się w nurtach. Najpiękniejszą jednak z wszystkiego była maleńka panienka, stojąca w otwartych podwojach pałacu. Wycięta jak i pałac z papieru, miała jedwabną sukienkę i niebieską szarfę przez ramię z błyszczącą gwiazdą, tak wielką, jak jej twarzyczka. Podniosła uroczo rączki, bo była tancerką, a także nóżkę rzuciła tak wysoko w górę, że żołnierz nie mógł jej dostrzec i myślał, iż jak on, posiada tylko jedną nogę.
— Byłaby z niej w sam raz żona dla mnie, — westchnął. — Tylko za wielka to pani, mieszka w pałacu, ja zaś w pudełku, wraz z dwudziestu czterema innymi. ...Gdziebym ją podział? Ale muszę się koniecznie z nią zaznajomić.
To rzekłszy, legł jak długi za tabakierką i z tego ukrycia patrzył nieustannie na piękną damę, stojącą wytrwale na jednej nodze, bez stracenia równowagi.
Pewnego wieczoru włożono do pudełka dwudziestuczterech żołnierzy i wszyscy mieszkańcy domu poszli spać. Gdy noc nastała głęboka, ożyły wszystkie zabawki, szkatułka grająca zaczęła wydzwaniać różne piosenki, a żołnierze łomotali w pudełku, bo chcieli wziąć udział w zabawie. Ale nie mogli podnieść wieczka. Dziadek do orzechów wycinał koziołki, a rysik biegał ochoczo po tabliczce. Powstał taki hałas, że zbudzony kanarek jął świegotać i to wierszem. Bez ruchu pozostali jeno cynowy żołnierz ukryty za tabakierką i tancerka w pałacowej bramie. Stała prosta jak świeczka, z wzniesionemi ramionami i nóżką wyrzuconą w powietrze, on zaś nie spuszczał z niej oka.
Wybiła północ i... nagle... trzask... odskoczyło wieczko tabakierki. Ale nie było w niej tabaki, tylko mały, czarny djablik.
— Wypatrzysz sobie oczy! — powiedział djablik do żołnierza.
Żołnierz udał, że nie słyszy.
— Zaczekaj do rana, a zobaczysz, co się stanie! — pogroził mu djablik.
Gdy nastał ranek, a dzieci wstały, któreś z nich postawiło żołnierza w otwartem oknie. Po chwili, niewiadomo czy to z winy przeciągu, czy też za sprawą złego djablika, okno zatrzasnęło się, a biedny żołnierz spadł z trzeciego piętra wprost na głowę. Był to skok niesłychany. Żołnierz utkwił na hełmie i bagnecie, głową na dół, pomiędzy kamieniami bruku i stał tak z nogą w górę wzniesioną.
Służąca i mały chłopiec zbiegli zaraz po schodach i szukali długo. Ale nie dostrzegli go wcale, chociaż omal nań kilka razy nie nadeptali. Mógł zawołać: — Tu jestem! — i byłoby po wszystkiemu, ale miał mundur na sobie, przeto osądził, że nie wypada głośno krzyczeć.
Po chwili spadł deszcz nawalny, gdy zaś ustał, nadbiegli dwaj ulicznicy.
— Ha! — zawołali. — Oto mamy żołnierza cynowego! Musi sobie popływać trochę.
Zrobili łódkę z kawałka gazety, wsadzili żołnierza i puścili go ściekiem ulicznym. Biegli po obu stronach i klaskali z uciechy w dłonie. Ach, jakież biły fale wokoło łódki i jak rwącym był prąd wody w ścieku. Deszcz musiał spaść straszliwy. Papierowa łódka chwiała się, miotała w górę i na dół, kręciła w kółko, a biedny żołnierz drżał całem ciałem. Mimo to jednak zachowywał się dzielnie, nie pobladł, spoglądał przed siebie i ściskał karabin w ramionach.
Łódka wypłynęła niespodzianie w długi, ciemny kanał. Było tu czarno, jak dawniej w pudełku.
— Cóż teraz będzie ze mną, — pomyślał żołnierz i dodał z westchnieniem — Ach! Gdyby wraz ze mną siedziała w łódce śliczna tancerka, nicbym sobie nie robił z dwa razy większej nawet ciemności.
W tej chwili zjawił się wielki szczur, mieszkający w kanale.
— Czy masz paszport? — spytał. — Pokaz zaraz paszport!
Ale żołnierz milczał, ściskając tylko jeszcze mocniej karabin. Łódka płynęła dalej, a za nią szczur. Zgrzytał zębami straszliwie i wołał na wióry i słomę:
— Łapcie go! Łapcie go! Nie opłacił cła i nie pokazał paszportu!
Prąd rwał coraz prędzej i żołnierz dostrzegał już światło w wylocie kanału, jednocześnie jednak posłyszał szum, któryby strachem przejął serce najdzielniejszego męża. Wyobraźcież sobie! Ściek wpadał kaskadą do głównego kanału, a przeto żołnierzowi zagrażało to samo, co nam, gdybyśmy porwani byli z łódką przez ogromny wodospad.
Nie było mowy o ratunku. Łódka pomknęła jak strzała. Żołnierz zachował się po bohatersku, nie mrugnął nawet powieką, niktby mu tego nie mógł zarzucie. Łódka okręciła się kilka razy, zapełniła po brzegi, zaczęła tonąc, żołnierzowi wystawała jeno głowa z wody, potem papier rozmókł do reszty, fala zalała żołnierza, stoczył się w głąb, ale jeszcze w tej ostatniej chwili wspomniał piękną tancerkę, której ujrzeć się już nie spodziewał i szepnął w duchu:
Żegnaj cudna, urodziwa!
Gdy mnie czarna śmierć porywa!
Papier przedarł się, żołnierz zatonął, ale zanim spadł w głąb, został połknięty przez wielką rybę.
Ach! Jakże ciemno było w brzuchu ryby. Ciemniej jeszcze, niż w kanale, a przytem bardzo ciasno. Mimoto żołnierz nie stracił odwagi i leżał jak długi z karabinem w ramionach.
Ryba rzucała się, robiła ogromne skoki, w końcu jednak uspokoiła się zupełnie i zmartwiała. Przez jakiś czas panowała cisza i noc. Aż nagle błysło światło i ktoś zawołał:
— Żołnierz cynowy!
Ryba została złapana, sprzedana i zaniesiona do kuchni, gdzie ją rozpłatano wielkim nożem. Kucharka ujęła żołnierza wpół i zaniosła do pokoju. Wszyscy patrzyli z zaciekawieniem na żołnierza, który odbył tak dziwną podróż w brzuchu ryby. Ale żołnierz nie był z tego dumny. Postawiono go na stole i... o dziwo!... cóż za niezwykłe koleje losu.. ujrzał ten sam pokój, gdzie był dawniej, te same dzieci i te same zabawki, a zwłaszcza wspaniały pałac z papieru i uroczą tancerkę. Stała ciągle jeszcze na jednej nodze, drugą wznosząc w powietrze, okazała zatem jak i on wielką dzielność i wytrwałość. Wzruszyło to tak dalece cynowego żołnierza, że omal nie uronił cynowej łzy, ale powstrzymał się, albowiem płakać mu nie wypadało. Patrzył na nią, a ona na niego, ale nie przemówili do siebie słowa.
Nagle jeden z chłopców chwycił żołnierza i cisnął go, bez żadnego powodu prosto w piec. Pewnie stało się to za sprawą czarnego djablika, ukrytego w tabakierce.
Żołnierz znalazł się wśród oślepiającego blasku i nieznośnego żaru, nie wiedział, czy go tak pali ogień, czy płomienna miłość dla tancerki. Wszystkie barwy zeń zeszły, a stało się to skutkiem przygód podróży, lub może głębokiego smutku, iż tak kończy życie. Patrzył na uroczą tancerkę, a ona na niego. Czuł, że topnieje, ale i teraz stał dzielnie i wytrwale z karabinem w dłoniach.
Naraz otwarto drzwi, powiew chwycił tancerkę, popłynęła lekko, ponad ziemią wprost w otwór pieca do cynowego żołnierza, błysła jasnym płomieniem i znikła. Wówczas żołnierz stopniał do reszty, a gdy służąca wybierała nazajutrz popiół, znalazła w piecu małe, cynowe serduszko. Z tancerki została jeno gwiazda osmolona i zczerniała od żaru.




KRZESIWO



Gościńcem maszerował żołnierz: Raz... dwa... raz... dwa... miał na plecach tornister i szablę u boku, bo właśnie wracał z wojny do domu. W tem spotkał starą czarownicę. Była szkaradna. Dolna warga zwisała jej aż na piersi. Powiedziała doń:
— Jak się masz, żołnierzu? Śliczna ta twoja szabla i taki ogromny masz tornister na plecach. Prawdziwy z ciebie wojak! Czekaj, dam ci tyle złota, ile sam zapragniesz.
— Dzięki serdeczne, szkaradna czarownico! — odparł grzecznie żołnierz.
— Widzisz tam to stare drzewo? — spytała czarownica, wskazując stojącą u drogi wierzbę. — Wypróchniały ma cały pień. Wyjdź na szczyt, a zobaczysz dziurę, którą będziesz mógł dostać się głęboko pod ziemię, aż pod korzenie. Uwiążę cię na sznurze i wyciągnę na wierzch, gdy zawołasz.
— Pocóż mam tam iść? — spytał.
— Po pieniądze, — rzekła czarownica. — Wiedz, że pod drzewem jest długi ganek, oświetlony stu lampami. Zobaczysz tam troje drzwi. Możesz je otworzyć, bo klucze tkwią w zamkach. We wnętrzu pierwszej komory zobaczysz na podłodze wielką skrzynię. Siedzi na niej pies, który ma oczy wielkie jak filiżanki, ale nie bój się go wcale. Dam ci fartuch w niebieską kratkę. Połóż go na ziemi, schwyć prędko psa, posadź go na nim, otwórz skrzynię i weź tyle pieniędzy, ile chcesz. Są to miedziaki. Jeśli wolisz srebro, to idź do drugiej komory. Siedzi tam na skrzyni pies o oczach wielkich, jak kamienie młyńskie. Ale nie bój się go, posadź tylko na moim fartuchu i bierz, ile ci się podoba. Złoto jest w trzeciej komorze. Pies, siedzący na skrzyni ma oczy, jak krągłe wieże. Jest to prawdziwy pies, ale nie bój się, nie zrobi ci nic, gdy go posadzisz na fartuchu, i będziesz mógł zabrać złota, ile tylko unieść zdołasz.
— Wcale to ponętne, — rzekł żołnierz. — Ale powiedz, co chcesz za to wszystko?
— Niczego nie chcę, — powiedziała czarownica. — Nie chcę ani grosza. Masz mi tylko przynieść krzesiwo zapomniane na dole przez moją babkę, gdy była tam poraz ostatni.
— Dobrze! — zadecydował żołnierz i przewiązał się sznurem.
Czarownica dała mu swój fartuch w niebieskie kratki. Wspiął się na wierzbę, zesunął na dół i stanął w długim chodniku oświetlonym setką lamp.
Otwarł pierwsze drzwi. Uu! Zobaczył psa wlepiającego weń oczy, wielkie jak filiżanka.
— Śliczny z ciebie psiak! — zawołał, posadził go na fartuchu czarownicy, napchał kieszenie miedziakami, zamknął skrzynię, wsadził psa zpowrotem na wierzch i ruszył do drugiej komory.
Aj! Aj! Zobaczył tam psa z oczami jak kamienie młyńskie.
— Nie patrz się tak na mnie, bo możesz oślepnąć! — powiedział mu, posadził go na fartuchu, zobaczywszy zaś srebro w skrzyni, wyrzucił miedziaki i nabrał tyle srebrniaków, ile wlazło w kieszeń. Napełnił także srebrem tornister i ruszył do trzeciej komory.
Przestraszył się w pierwszej chwili, bo rzeczywiście pies, siedzący na skrzyni miał oczy podobne dwu krągłem wieżom, a obracały mu się one w głowie w sposób okropny.
— Dobry wieczór! — powiedział żołnierz i przyłożył palec do daszka czapki, bo nigdy psa takiego nie widział. Stał czas pewien salutując, ale potem powiedział sobie — Dość tego! — zdjął psa na ziemię i otworzył skrzynię.
— Ach, mocny Boże! — krzyknął. — Cóż za masa złota. Mógłbym za to kupić całą Kopenhagę, razem z wszystkiemi cukierkami, piernikami, żołnierzami cynowemi, batami i końmi na biegunach. Mógłbym nawet może zakupić świat cały!
Wysypał srebro z kieszeni i tornistra i napełnił je złotem, sypiąc ponadto do czapki i butów, tak że ledwo mógł chodzić. Miał mnóstwo złota. Posadził psa z powrotem na skrzyni, zamknął drzwi komory i zawołał, zwracając się ku wierzchołkowi drzewa:
— Wyciągnijże mnie teraz, kochana, śliczna czarownico!
— Czyś zabrał krzesiwo? — spytała.
— Zaprawdę, całkiem o niem zapomniałem! — odkrzyknął. Potem wziął krzesiwo a czarownica wyciągnęła go na wierzch. Stanął wreszcie na gościńcu, mając pełno złota w kieszeniach, butach, tornistrze i czapce.
— Na cóż to krzesiwo? — spytał czarownicy.
— Nie twoja rzecz! — powiedziała. — Masz złoto, oddaj mi teraz krzesiwo.
— Głupie gadanie! — odkrzyknął. — Mów mi zaraz, na co ci potrzebne krzesiwo, albo utnę ci głowę.
— Nie powiem! — oświadczyła czarownica.
Wówczas dobył żołnierz szabli i uciął jej głowę, a ona legła martwa na drodze. Rozłożył fartuch, wsypał weń złoto, zarzucił ten tobołek na ramię, wsadził krzesiwo w kieszeń i ruszył prosto do miasta.
Było to piękne miasto. Żołnierz poszedł do najpiękniejszej gospody i zażądał najpiękniejszego pokoju i potraw, jakie mu najlepiej smakowały. Był bogaty i mógł sobie na wszystko pozwolić.
Pachołkowi, który mu czyścił buty, wydało się dziwnem, że tak wielki pan nosi takie paskudztwo, ale żołnierz nie miał jeszcze czasu sprawić sobie nowych. Nazajutrz dopiero kupił piękne trzewiki i ubranie i stał się eleganckim młodzieńcem. Opowiadano mu o wspaniałościach miasta, o królu i ślicznej królewnie.
— Gdzieżbym ją mógł zobaczyć? — spytał.
— Nikt jej nie ogląda! — powiedziano mu. — Siedzi zamknięta w pałacu z miedzi, otoczonym murami i wieżami, a nikt prócz króla nie ma do niej przystępu. Istnieje proroctwo, że poślubi zwyczajnego żołnierza, a król nie chce tego dopuścić.
— Chciałbym ją zobaczyć! — powiedział sobie żołnierz, ale nie uzyskał pozwolenia.
Żył sobie wesoło, bywał często w teatrze, jeździł po królewskim parku oraz dawał biednym hojną jałmużnę. Czynił to, wiedząc z doświadczenia, jak to źle nie posiadać grosza. Był bogaty i pięknie ubrany, pozyskał tedy wielu przyjaciół. Wszyscy go wychwalali, a jemu to sprawiało przyjemność wielką. Ponieważ jednak ciągle wydawał, a nic nie zarabiał, zostały mu jeszcze w końcu trzy grosze. Musiał opuścić piękny pokój, gdzie dotąd mieszkał i przenieść się na poddasze, a przyjaciele nie zachodzili już doń teraz, bo schodów było dużo aż do jego izdebki, a to ich męczyło. Także musiał sam sobie czyścić trzewiki i zeszywać szydłem, gdy się rozdarły.
Siedział tak samotny pewnego wieczoru, po ciemku, bo nie miał za co kupić świecy. Nagle przypomniał sobie krzesiwo czarownicy, w którem spodziewał się znaleść jeszcze kawałek knota. Wziął je do ręki i skrzesał ognia. Nagle, ledwo błysły pierwsze iskierki, drzwi rozwarły się z trzaskiem i stanął w nich pies z oczyma jak filiżanki, którego widział w pierwszej komorze podziemnego kurytarza.
Pies stanął w drzwiach i spytał:
— Co rozkaże mój pan?
— A to co?! — zdziwił się żołnierz. — Dziwne zaprawdę moje krzesiwo. Widzę, że przy jego pomocy mogę otrzymać wszystko, czego zapragnę. Przynieś mi trochę pieniędzy! — rozkazał psu, a pies znikł i wrócił za chwilę z wielkim workiem pieniędzy w pysku.
Przekonał się tedy żołnierz, jak cudowne posiada narzędzie. Gdy raz skrzesał ognia, zjawiał się pies siedzący na skrzyni z miedziakami, gdy dwa razy potarł krzesiwo, przybywał pies z srebrem, a za trzecim razem pies z złotem.
Żołnierz przeniósł się znowu do paradnych pokoi, przywdział piękne suknie, a przyjaciele przyznali się doń na nowo i byli zeń dumni.
Pomyślał raz:
— Dziwna to rzecz, że nie mogę zobaczyć królewny! Podobno jest ona nadzwyczaj piękna. Ale cóż z tego, kiedy siedzi zamknięta w zamku z miedzi otoczonym murami. Czyż jej nigdy nie ujrzę? Od czegóż mam moje krzesiwo?
Skrzesał ognia i zaraz stanął przed nim pies z oczyma jak filiżanki.
— Jest wprawdzie noc, — powiedział mu żołnierz — ale mimo to radbym zobaczyć królewnę, bodaj na małą chwileczkę.
Pies znikł, a za moment wrócił z królewną. Siedziała, śpiąc na grzbiecie psa, a była tak piękna, że każdy musiał w niej poznać prawdziwą królewnę. Żołnierz nie mógł się przemóc, by jej nie pocałować, bo był on prawdziwym żołnierzem.
Pies oddalił się potem z królewną. Gdy nastał ranek, zasiedli król, królowa i królewna do śniadania. Pijąc kawę, opowiadała królewna rodzicom, że miała dziwny sen. Oto jechała w nocy na grzbiecie psa, a potem pocałował ją żołnierz.
— Ładna historja! — oburzyła się królowa.
Polecono jednej starej damie dworskiej czuwać przy łóżku królewny, aby stwierdzić, czy był to sen, czy może coś innego.
Żołnierz zapragnął także następnej nocy widzieć królewnę. Pies porwał ją, ale stara dama wdziała kalosze i pobiegła za nim. Spostrzegłszy, że pies wpadł do jednego z domów, pomyślała:
— Już wiem, gdzie jest królewna.
Potem zrobiła na drzwiach domu kredą krzyż i poszła spać, a pies niedługo potem odniósł królewnę do zamku. Pies zauważył jednak znak krzyża zrobiony kredą na drzwiach domu, gdzie mieszkał żołnierz, wziął tedy także kawałek kredy i porobił znaki krzyża na wszystkich domach miasta. Mądrze postąpił pies, bo przeto stara dama nie mogła odnaleźć właściwego domu.
O wczesnym ranku zebrali się król, królowa, stara dama i wszyscy oficerowie, by zbadać, gdzie była w nocy królewna.
— Tutaj! — powiedział król, ujrzawszy pierwsze drzwi naznaczone krzyżem.
— Nie, tam, drogi mężulku! — rzekła królowa wskazując drugie.
— Patrzcie! — zawołali wszyscy. — I tu i tam mnóstwo krzyżyków po drzwiach domów.
Całe miasto było poznaczone i w końcu królestwo przekonali się, że wszelkie szukanie daremne.
Ale królowa była to mądra kobieta i umiała coś więcej, niż tylko jeździć w złotej karecie. Wzięła złote nożyczki, wykroiła z jedwabiu mały woreczek, zeszyła go, napełniła go kaszą pszenną, przytwierdziła królewnie do pleców, a potem zrobiła w woreczku małą dziurę, tak że kasza sypiąc się, musiała naznaczyć całą drogę, jaką odbyła królewna.
W nocy zjawił się pies, porwał królewnę i zaniósł znowu żołnierzowi, który ją bardzo pokochał i żałował tylko, że nie jest księciem, by ją pojąć za żonę.
Pies nie zauważył, że kasza sypie się w czasie jazdy od zamku aż do mieszkania żołnierza, ale spostrzegli to nazajutrz król i królowa i wiedząc, u kogo była w nocy córka, porwali biednego żołnierza i wtrącili do więzienia.
Siedział w ciemnem więzieniu i nudził się strasznie, przytem doniesiono mu, że ma być powieszony. Nie sprawiło mu to radości. W dodatku zostawił w mieszkaniu w gospodzie owe czarodziejskie krzesiwo. Rankiem zobaczył przez małe okienko tłumy, spieszące na jego śmierć. Usłyszał też bicie bębnów i kroki maszerującego wojska. Pośród tłumu był pewien chłopak szewski w fartuchu i pantoflach. Pędził tak szybko na miejsce stracenia, że pantofel spadł mu z nogi i uderzył w mur w pobliżu okienka, przez które wyglądał właśnie skazaniec.
— Słuchajno, chłopcze! — zawołał nań żołnierz. — Niepotrzebnie się tak spieszysz. Póki ja nie przyjdę, nic z widowiska nie będzie. Dostaniesz cztery grosze, jeśli skoczysz do gospody, gdzie mieszkałem i przyniesiesz mi zapomniane tam krzesiwo. Ale leć co tchu, bo będzie za późno.
Chłopiec rad dostać cztery grosze, pomknął jak strzała, przyniósł krzesiwo i podał je żołnierzowi.
Co się potem stało, zobaczymy.
Poza miastem ustawiono wysoką szubienicę. Otoczyło ją wojsko i masy widzów. Król i królowa zasiedli na wspaniałych tronach, a naprzeciwko nich zebrali się sędziowie i radni państwa.
Żołnierz stał już na najwyższym szczeblu drabiny i miano mu założyć stryczek na szyję. Nagle jednak poprosił, by spełniono, jak się to zawsze dzieje z największym nawet złoczyńcą, jego ostatnie, niewinne pragnienie. Chciał wypalić przed śmiercią fajkę, ostatnią fajkę w życiu.
Król nie chciał mu tego odmówić, więc żołnierz dobył krzesiwa i skrzesał ognia... raz... dwa... trzy... razy.
Nagle zjawiły się przed nim wszystkie zaczarowane psy.
— Ratujcie mnie od szubienicy! — zawołał żołnierz.
Psy rzuciły się na sędziów i radnych, chwytały ich za nogi, za gardła i rzucały w powietrze wysoko, tak że spadając rozbili się na miazgę.
— Nie chcę! — zawołał król. Ale czarodziejski pies porwał go wraz z królową i rzucił pod niebiosy w ślad za innymi.
Żołnierze przestraszyli się, a lud zawołał:
— Drogi żołnierzu, bądź naszym królem i weź piękną królewnę!
Posadzono żołnierza w karetę królewską, a psy tańczyły wokoło niej i krzyczały: Hura! Ulicznicy gwizdali na palcach, a żołnierze prezentowali broń.
Potem wyszła królewna z miedzianego zamku i została królową, co ją wielce uradowało.
Wesele trwało tydzień, a psy siedziały także przy stole i przewracały ogromnemi oczyma.




LEN



Len kwitł w całej pełni. Miał przepiękne, delikatne, błękitne kwiaty. Słońce go oświecało i ogrzewało, chmury poiły wodą. Był czysty, jak wykąpane małe dziecko, które uszczęśliwia pocałunek matki.
— Ludzie powiadają — dumał len — że wyrosłem wspaniale i że będzie ze mnie prześliczne płótno. Ach, jakże jestem szczęśliwy! Spełnię rzecz wielką! Rzeźwi mnie niesłychanie słońce i smakuje mi deszcz! Jestem chyba najszczęśliwszy na całej ziemi!
— Ha, ha, ha! — odparły kołki płotu. — Nie znasz świata, jak my! Pełno u nas sęków, wiedz o tem!
Rzekłszy to zanuciły kołki:

Dziwnie się plecie
na bożym świecie
I basta!

— Nie! — odparł len. — Jutro znowu zaświeci słońce i spadnie deszcz! Czuję że rosnę i kwitnę! Ach, jestem chyba najszczęśliwszy z wszystkich!
Ale dnia jednego przyszli ludzie, porwali len za czuprynę i wyrwali z korzeniem. Bolało to bardzo. Potem zatopili go we wodzie i przypiekali nad ogniem! Strach co wycierpieć musiał.
— Szczęście nie trwa wiecznie! — powiedział sobie. — Trzeba czasem znieść przeciwności losu!
Biedy nań spadały jedna po drugiej. Targano go, łamano, bito, rozcierano, aż poszedł na kołowrotek i zaczął się kręcić w kółko, tak że omal zmysłów nie postradał.
— Pociesza mnie to, że byłem szczęśliwy za młodu! — powiedział sobie len, gdy go kładziono na warsztat tkacki.
Stał się prześlicznem płótnem, a każda niteczka przydała się na coś.
— Rzecz niesłychana! — zawołał. — Trudno coś takiego wymarzyć sobie! Szczęście mi sprzyja stale. Kołki płotu miały słuszność, mówiąc:

Dziwnie się plecie
na bożym świecie

— Tylko nie na tem koniec, ale dopiero początek. Nacierpiałem się coprawda, doprowadziłem jednak do czegoś. Jestem sobie płótnem białem, miękkiem, a to znaczy więcej niż być rośliną, choćby kwitnącą nawet! Dawniej, chcąc pić musiałem czekać deszczu, teraz codziennie polewają mnie wodą rano i wieczór, a nawet pani pastorowa wygłosiła mowę na moją cześć, twierdząc, że takiego, jak ja płótna niema w całej wsi.
Płótno dostało się do domu pod nożyczki i igły. Ach, jakże bolały te wszystkie operacje! Ale z płótna zrobiono tuzin tej części odzieży, o której się nie mówi, a które posiadać musi każdy.
Płótno rozpadło się wprawdzie na dwanaście części, ale stanowiły one jeden tuzin i służyły do tego samego celu. A to było już wielkiem szczęściem dla lnu.
Minęły lata i płótno zniszczało.
— Koniec zawsze przyjść musi wszystkiemu! — powiedziało sobie płótno. Nie można żądać niemożliwości!
Podarto je na szmatki i zdawało się, że już przepadło. Ale nie! Rozszarpane, rozgotowane, roztarte i zmielone, dało ono śliczny, biały papier.
— To niesłychane! — powiedział papier. — Jestem teraz cieniutki, bielszy niż przedtem i będą na mnie nawet pisać! Cóż za szczęście!
Spisano na nim w istocie piękne opowieści, a ludzie czytali, słuchali, stawali mędrsi i lepsi, prawdziwe błogosławieństwo przyniósł światu papier.
— Czyż mogłem marzyć o tem, będąc zwyczajnym kwiatkiem polnym? — myślał papier. — Dotąd pojąć nie mogę owych cudownych przemian, chociaż są one prawdą niezbitą. Czysta łaska boża! Ile razy mi się zdaje, że już koniec, nastaje coś nowego i wyższego jeszcze. Kto wie, czy nie objadę całego świata, by mnie czytali wszyscy! Ach, jakże jestem szczęśliwy!
Ale papier nie został posłany w świat, jeno do drukarni. Tam wydrukowano to co na nim było napisane, zrobiono mnóstwo książek i rozesłano po świecie. W ten sposób przyniósł on więcej korzyści, niż gdyby w jednym tylko egzemplarzu podróżował od człowieka do człowieka.
— To najlepszy sposób! — powiedział papier. — Nie przyszło mi do głowy coś tak prostego. Zostanę sobie w domu i jak stary dziadzio będę zażywał wywczasów. A książki udały się w wędrówkę. O jakże jestem szczęśliwy!
Spora paczka papieru przeleżała lat kilka w szafie, potem zaś postanowiono ją spalić, by nie wpadła w ręce kramarza, któryby zawijał masło i cukier.
Rzucono papier do pieca, a domownicy czekali rychło buchnie płomieniem.
Ach! Jakiż powstał blask i jakie gorąco! Nigdy nie pomyślałby był len, że to jest możliwem. Każda z pisanych liter rozżarzyła się do białości i znikała, potem zaś pomknęła kominem, hen, kędyś w słońce. Miło było patrzeć na to, a stojące, obok starszych osób, dzieci zanuciły pieśń żałobną.
Nie miały jednak słuszności, gdyż wydarzenia tego świata nie kończą się nigdy, a ten kto to wie jest najszczęśliwszy z wszystkich.
My wiemy to, przeto radujemy się całem sercem.




BRZYDKIE KACZĘ



Było na wsi przecudnie tego lata. Zboże złociło się, a na ciemnozielonych łąkach woniały wysokie kopy siana. W powietrzu przelatywały bociany, o długich, czerwonych nogach, rozmawiając ze sobą w starym języku egipskich Faraonów, którym podobno władają bardzo biegle. Pola i łąki otaczały wielkie bory, a gdzieniegdzie błyszczały stawy i jeziora.
Pośrodku tego wszystkiego stał zamek starożytny, otoczony rowami z wodą, a mury jego pokrywał bluszcz gęstą oponą. Po wodzie pływały białe i żółte lilje.
W rozpadlinie starego muru zrobiła sobie gniazdo kaczka, chcąc mieć spokój dla wysiadywania jaj. Niedługo jednak sprzykrzyła jej się samotność i patrzyła z zazdrością, jak inne kaczki pływają, lub brodzą po błocie, wesoło rozmawiając.
Na koniec, po długim czasie pękła skorupa jednego jajka, wyjrzała główka i pisklę powiedziało:
— Pip! Pip! Jakiż ten świat ogromny!
Dni następnych popękały inne skorupki, a wszystkie pisklęta wystawiały głowy, dziwiąc się, że świat taki wielki.
Niedługo zaczęły nawet same z siebie, bez nauki potrosze gęgać, a matka poprawiała tylko ich wymowę i uczyła:
— Sądzicie, że to co jest przed wami, to cały świat? O nie! Sięga on aż do wieży kościelnej, tam pod lasem, a może i dalej, ale tyle tylko widziałam na własne oczy! Dobrze, żeście się w końcu wylęgły, gdyż mam dość siedzenia! — dodała wstając. — Ach, nie! Największe jajo całe jeszcze! — zakończyła z westchnieniem, siadając ponownie na gnieździe!
— Jakże się masz kuzynko? — spytała inna kaczka, podpływając.
— Mam kłopot z ostatniem jajem! — odparła. — Ale popatrz za to, na resztę piskląt. Całkiem podobne do ojca! Szkaradnik, nie zjawi się nawet powiedzieć: dzień dobry!
— Pokażno mi to ostatnie jajo! — rzekła kuzynka. — O, to pewnie jajo indycze! Dałam się i ja raz złapać w ten sposób i przeszłam dużo kłopotu. Wyobraź sobie, to przemierzłe indycze pisklę nie chciało za nic pływać po wodzie. Niema wątpliwości, podłożono ci na złość indycze jajo, opuść je tedy i zajmij się lepiej edukacją piskląt własnych.
— Wysiadywałam je już tak długo, więc wytrzymam jeszcze dni parę! — powiedziała dobrotliwa kaczka.
— Miłej zabawy! — odparła kumoszka i odpłynęła.
Pękła w końcu skorupa wielkiego jaja i wyszło pisklę ogromne, szkaradne i koślawe.
— Cóż za poczwara! — zawołała kaczka. — Wcale nie podobne to do reszty! Musiałam pewnie wysiedzieć indyka! Zresztą zobaczę, czy pójdzie na wodę, jeśli nie zechce, wrzucę je przemocą.
Nazajutrz była przepiękna pogoda, kaczka poszła nad wodę z całą czeredą swoją i rozkazała dzieciom pływać. Wszystkie maleństwa wskoczyły bez wahania, dały z początku nurka, ale zaraz wydostały się na powierzchnię, ruszając łapkami jak należy. Pływało także i wielkie pisklę, szare i szkaradne.
— To nie jest indyk! — powiedziała sobie kaczka. — Doskonale przebiera nogami, trzyma się prosto. Mojem jest przeto dzieckiem, a jeśli mam wyznać prawdę nie jest wcale szkaradne... przeciwnie, posiada dużo uroku.
Potem rozkazała całej swej dzieciarni popłynąć na staw, celem zaznajomienia z wielkiemi kaczkami, przyczem miały się trzymać matki i unikać kota.
Na stawie panował ruch wielki, a nawet dwa stadka kaczek walczyły o głowę węgorza, wymierzając sobie ciosy dziobami. Kot spał niby to na brzegu, w pewnej jednak chwili skoczył i porwał zdobycz.
— Widzicie dzieci moje jaki świat jest podstępny! — powiedziała kaczka. — Pamiętajcież, że tylko rozwaga i mądrość może nas uchronić od złego. Trzeba też oddawać cześć dostojeństwu. Pochylcie grzecznie szyje. Oto tam płynie kaczka hiszpańska z pierścieniem na nodze, jest to znak dla kucharki, by jej nie brała na rożen.
Uczcie się przytem kwakać w takt, gdyż tak czynią wykwintne kaczki i wiosłujcie nogami na bok, nie pod siebie, po prostacku.
Pisklęta wykonywały wszystko co kazała matka, nie pozyskały jednak przez to życzliwości ogołu:
— Jakto? Jeszcze jedno stado! — wołano tu i owdzie. — Jakże się zdołamy wyżywić wszystkie? — To wstyd istny! — zawołał młody kaczorek. — Patrzcie na to szare, szkaradne kaczę! Nie możemy go ścierpieć w swojem gronie!
Rzekłszy to, przyskoczył do niebożątka i zaczął skubać bezbronne pisklę.
— Idź precz! — zawołała matka. — Zostaw w spokoju dziecko moje, które nikomu nic złego nie czyni.
— To prawda! — przyznał kaczorek. — Ale jest za wielkie na swój wiek, a na to pozwolić nie sposób. Zresztą nie bije się jak należy i hańbi cały ród.
Tymczasem przypłynęła kaczka hiszpańska pochwaliła zachowanie piskląt i ich ruchy grzeczne.
— Szkoda tylko, — dodała — że jest pośród nich ten potworek, brzydko upierzony.
— To prawda, że nieładne moje pisklę — odparła matka — ale dobre jest, łagodne i pływa lepiej od wszystkich. Pewnie siedziało zbyt długo w jaju i to mu zaszkodziło. Przytem jest kaczorkiem, a więc nie szkodzi mu tyle brak urody! — dodała matka gładząc pierze rozczochrane podczas napaści.
— Tem lepiej, że się pani pociesza sama! — powiedziała Hiszpanka. — Zato inne są śliczne. Witam je uprzejmie na stawie, kładąc za warunek, by w razie znalezienia jakiegoś przysmaku n. p. głowy węgorza, przyniosły mi to, bowiem jestem tu królową i wymagam, by mnie szanowano.
Oswojono się w końcu z nową czeredą, a tylko brzydkie kaczę prześladowali, szturkali i skubali wszyscy, a nawet kury wyśmiewały się zeń. Po podwórzu chodził indor dumny i pyszny, jakby był panem świata. Na widok brzydkiego kaczęcia nadął się, syknął, szurgnął po ziemi skrzydłami i rzucił się na nie, gdy zaś uciekło do wody, zagulgotał ze złości i stał się czerwony jak ćwik. Biedne kaczę nie miało chwili spokoju, tak że nawet we śnie zrywało się ze strachem i piszczało.
Nawet rodzeństwo nie miało dlań życzliwości i mówiło:
— Trzebaby namówić kota, by sobie zabrał tę pokrakę.
Matka-kaczka broniła je zrazu, potem jednak i ona straciła cierpliwość.
— Niechże cię raz licho porwie, ty moje utrapienie! — mawiała teraz.
Służąca, która przychodziła karmić drób, odsuwała także stopą biedne szkaradztwo, wyciągające po okruchy szyję.
W końcu, nie mogąc wytrzymać małe kaczę uniosło się w powietrze i poleciało ponad krzaki, ogrody i pola. Ptaki uciekały, przerażone biciem niewprawnych skrzydeł, a biedne kaczę zamykało oczy nie chcąc patrzeć na tych ślicznych pobratymców swoich, których raziła brzydota jego.
Leciało i leciało byle dalej, aż wreszcie usiadło znużone na wielkim moczarze, gdzie żerowały dzikie kaczki.
Zbliżyły się doń zaraz, pytając:
— Skądżeś ty? Jakaż twoja rasa?
Kaczę kłaniało się zawstydzone wszystkim, nie wiedząc co mówić, a kaczki powiedziały:
— Jest szkaradnem stworzeniem! Ale nie nasza to sprawa i żyj sobie tu, byłeś nie chciał, potworku, zaślubić którejś z naszych córek!
Ani mu się śniło o zaślubinach i rad był, że może żerować, oraz spać w szuwarach.
Pewnego dnia nadleciało kilka dzikich gęsi. Przybywały z dość daleka z Północy, ale jako młode musiały spocząć w lesie.
— Hej, mały potworze! — powiedziały. — Śmiesznie wyglądasz. Chodź z nami, zostaniesz ptakiem przelotnym. Niedaleko stąd, żyje stadko dzikich gęsi, a przyjmą cię za naszą protekcją życzliwie.
— Piff! Paff! — padły w tej chwili strzały, a dwie gąski zginęły. Po nowych strzałach wzleciały zewsząd z moczaru gęsi i kaczki, uciekając na wszystkie strony.
Strzały huczały, na brzegach stali ludzie, siedzieli w gałęziach wierzb, siny dym pokrył szuwary, a psy naszczekiwały straszliwie.
Biedne kaczę drżało wtulone w kępę trawy. Nagle ujrzało przed sobą psa ogromnego o rozbłysłych oczach, rozwartej paszczy i białych zębiskach. Spojrzał na biedactwo, machnął wzgardliwie ogonem i pobiegł dalej szukać godniejszego siebie łupu.
— Brzydota moja ocaliła mnie! — powiedziało sobie biedne kaczę i siedziało długo wtulone w sitawie, aż polowanie ustało.
Potem zaczęło co sił umykać ze strasznego moczaru i zdążyło nad wieczorem do ubogiej chatki.

ZNALAZŁO SIĘ W DOMKU, GDZIE ŻYŁA ZACNA KOBIETA Z KOTEM I KURĄ
Znużone, chłostane wichrem przycupnęło pod ścianą i dopiero odzyskawszy zmysły spostrzegło, że drzwi nie są domknięte. Weszło i znalazło się w domku, gdzie żyła zacna kobieta z kotem i kurą. Kot umiał prężyć grzbiet i mruczeć, sypał także iskry, ale tylko wówczas, kiedy się go głaskało pod włos. Kura miała krótkie nogi, chodziła śmiesznie, ale znosiła dobre jajka, a kobiecina kochała ją, jak własne dziecko.
Kot i kura spostrzegły rano przybysza, kot zaczął mruczeć, a kura gdakać.
— Cóż to się dzieje? — spytała kobieta, potem zaś wzięła w ręce kaczę i zawołała.
— Doskonale! Będę miała kacze jaja! Odtąd dobrze się działo kaczęciu, miało co jeść i ciepły kąt, gdy jednak wyszło na jaw, że jaj znosić nie może, zaczęła się na nowo niedola.
Kura była istotną panią domu. Mówiła zawsze: „My!“ To znaczyło ona i reszta mieszkańców, gdy zaś biedne kaczę wtrącało czasem słówko, kura łajała je, krzycząc:
— Czy umiesz znosie jaja? Nie? A więc milcz z łaski swojej, bo jesteś niczem w świecie.
— Czy umiesz garbić grzbiet, mruczeć, a nawet rzucać iskry? — pytał kot. — Nie umiesz? A więc milcz z łaski swojej, bo jesteś niczem w świecie.
Kaczę siedziało w kącie, a gdy w chałupinie było coraz to goręcej wraz z nawrotem lata, mówiło czasem:
— Ach, jakżeby to miło było popływać sobie, nurkować i zatapiać głowę aż do samego dna!
— Co gadasz? — krzyknęła kura. — Brednie i basta! Spytaj kota, istotę najmędrszą w świecie, czy przyjemnie jest pływać i sięgać głową dna. Spytaj wreszcie gospodyni samej, czy lubi chlapać się we wodzie!
— Nie rozumiecie mnie! — powiedziało biedactwo.
— Nie rozumiemy? Ach, sądzisz więc, że posiadasz więcej rozumu odemnie, kota i gospodyni? Radzę ci, zrezygnuj z tych głupstw i ucz się znosić jaja oraz mruczeć. Chętnie weźmiemy się z kotem do twej edukacji.
— Może skorzystam coś w podróży! — powiedziało kaczę.
— O, z pewnością zrobi ci to dobrze! — odparła kura, chcąc się go wyzbyć coprędzej.
Biedne kaczę poleciało na samotny staw i zaczęło pływać, nurkować, oraz sięgać głową do samego dna. Była to rozkosz prawdziwa, a trwała przez całe lato.
Nadeszła jednak jesień, z deszczami i chłodem, a biedny ptak przeszedł dużo utrapień.
Brzydkie kaczę zaznało jednak i miłej rzeczy, jednego cieplejszego wieczoru o zachodzie słońca. Właśnie pływało spokojnie, gdy nadleciało stado przepięknych ptaków. Skrzydła ich i pierze było olśniewająco białe, długie szyje gięły się ruchem pełnym wdzięku. Wydawały okrzyki dziwne, gardłowe i na ogromnych skrzydłach leciały w stronę południową, szukając ciepła. Były to łabędzie. Brzydkie kaczę nie widziało nigdy takich ptaków, ale uczuło do nich pociąg dziwny, miłość nawet, jakby je coś z nimi wiązało.
Uleciały w dal, a biedne kaczę ogarnęła taka tęsknota, że rzucało się po wodzie, jakby oszalałe.
Zima była bardzo ostra, stawy zamarzały ciągle i kaczę musiało się ciągle ruszać by nie zginąć. Głód je także nękał srogi, tak że pewnego wieczora padło na lód zesztywniałe i jakby martwe.
Znalazł je tak chłop wracający z targu, zabrał do chaty, przywrócił do życia i dał dzieciom do zabawy. Ale biedne, nauczone doświadczeniem kaczę trzepotało skrzydłami, uciekało, przewróciło garnek z mlekiem, wpadło do skrzyni z mąką i wreszcie uciekło niedomkniętemi drzwiami.
Ile przecierpiało tej zimy biedne kaczę opowiedziećby, naprawdę, trudno, ale w końcu wróciła wiosna i nastały lepsze czasy.
Skrzydła kaczęcie wyrosły, wzmocniły się znacznie i mogło ono teraz fruwać wysoko, wyżej niż inne kaczki. Pewnego dnia latało tak w promieniach słońca. Nagle spostrzegło wielki park z lustrzanym stawem, na niem zaś trzy wspaniałe, śnieżnej białości łabędzie.
Wzruszone wielce, powiedziało sobie:
— Poznaję dobrze te królewskie ptaki! Z jakąż lekkością suną po wodzie! Zefir wzdyma ich skrzydła jak żagle łodzi. Pragnę przyjrzeć im się zbliska, choćby przyszło potem umrzeć. Jestem brzydkie, nie mam prawa pływać wraz z niemi, przeto mnie zabiją! Ale niechże i tak będzie. Mam dość prześladowań i cierpień!
Szumiąc skrzydłami zleciało brzydkie kaczę na wodę i przejrzało się mimowoli.
O jakież je ogarnęła radość i jakie zdumienie!
Wysiedziane przez kaczkę było mimo to łabędziem, gdyż się wylęgło z łabędziego jaja i rasa jego wyszła w końcu na jaw!
Młody łabędź zapomniał odrazu wszystkich utrapień życia swego, a towarzysze otoczyły go, witając życzliwie.
Na brzegu ujrzał niebawem kilkoro dzieci, a jedno z nich zawołało:
— Jest jeszcze jeden! Przybył nowy łabędź!
— Przybył nowy! Przybył nowy! — zaczęły wołać. — I to najpiękniejszy z wszystkich!
Pobiegły po ciastka i przysmaczki, rzucały je hojnie w wodę, a młody łabędź, zawstydzony tem, że go zwano najpiękniejszym, schował głowę pod skrzydło, rozpamiętując smutne losy swoje.
Ale inne łabędzie dodały mu zaraz otuchy i po chwili pływał wspaniale po lustrzanej wodzie, tak szczęśliwy, jak nigdy, we śnie nawet dotąd.




WŁADCZYNI LODU


OPOWIEŚĆ PIERWSZA.
MAŁY RUDI

Udajmy się na chwilę do Szwajcarji w lasy i góry, w lodowce i zielone doliny, spojrzyjmy też na błękitne jeziora i łomocące wodospady. Słońce co praży w dolinach, topi też z roku na rok potężne lodozwały, które ciskają w dół lawiny i masy wód. Dwa takie lodowce poniżej potężnych szczytów górskich, ściągają pięknością swoją co roku licznych podróżnych do małego miasteczka Grindelwaldu. Goście ci chodzą z upodobaniem po wysokich górach, spoglądają z nich w doliny.
Miasteczko składa się z drewnianych domów, otoczonych niewielkimi skrawkami pól uprawnych, gdzie rosną przeważnie ziemniaki, główne pożywienie niezamożnej ludności. Jest tu mnóstwo dzieci. Otaczają one pojazdy przybyszów, proponując im kupno rozmaitych rzeźb z drzewa. Czy w deszcz, czy przy pogodzie snuli się malcy dokoła każdego pojazdu i pod hotelami handlując zawzięcie.
Jakieś trzydzieści lat temu widywano tu chłopca, który stawał zazwyczaj zdala od reszty i ściskał mocno w dłoniach towary swoje. Był niezwykle poważny, a przytem mały i to może właśnie powodowało, że przyjezdni wzywali go do siebie, zakupując to małe rzeźbione domki, to inne drobiazgi. Malcowi szczęściło się w handlu, sam nie wiedział dlaczego.
Na stoku góry mieszkał jego dziadek rzeźbiarz, zręczny, a wielka szafa pełna była prac jego. Były tam dziadki do orzechów, noże, widelce, szkatułki, skaczące gemzy, wszystko to radowało oczy chłopca. Z największem zainteresowaniem spogladął on jednak na wielką strzelbę, zawieszoną pod samym pułapem. Wiedział od dziadka, że ją dostanie, musiał jednak przedtem doróść i nauczyć się władać bronią.
Rudi był mały, ale sprytny, to też we wczesnym już wieku powierzono mu pasenie kóz, a jeśli wspinanie się po skałach zaliczać można do zalet pasterza, to był nim Rudi niewątpliwie. Nieraz prześcigał zręcznością kozy, wybierał gniazda ptasie zawieszone w koronach drzew, a przytem był zawsze poważny i skupiony. Uśmiech opromieniał twarz jego wówczas tylko, gdy stał nad szumiącym wodospadem, lub słuchał huku lawiny. Z innemi dziećmi wdawał się niechętnie, handel go nie pociągał, wolał wędrować samotnie po górach, lub słuchać opowiadań dziadka o rodzie swym, który wywodził się pono z dalekiej Północy, kędy żyją Szwedowie, a w Szwajcarji osiadł w późniejszych dopiero czasach. Trudno to było pojąć, lecz Rudi rozumiał wszystko. Żył w wielkiej przyjaźni z psem Ajolą, pozostawionym przez zmarłego ojca oraz kotem, który go nauczył jak należy wspinać się na niedostępne szczyty.
— Chodź ze mną na dach! — mawiał nieraz kot.
Rudi rozumiał, jak każde pono dziecko, mowę zwierząt. Gdy się jest małym, pojmuje się wszystko, a nawet laska dziadka przybiera nieraz postać konia z nogami, głową i grzywą tak, że trzeba tylko dosiąść rumaka. Niektóre dzieci zatracają tę zdolność rozumienia później, niż inne, a starsi powiadają o nich, że nie są dość rozwinięte i zbyt długo pozostają dziećmi! Czegóż nie wygadują starsi... miły Boże!
— Chodź ze mną na dach! — powiadał kot. — Spada ten jeno, kto sobie to wyobraża i boi się. Połóżże tu przednią a tu tylną łapę... ot tak! Tam widnieje szczelina... trzeba przeskoczyć i basta!
Rudi wstępował w ślady kota. Siadywali nieraz obaj na dachach, na wierzchołkach drzew, a Rudi docierał nawet na krawędzie skał, gdzie kot dojść nie mógł wcale.
— Wyżej! Wyżej! — mówiły mu drzewa. — Spójrz jeno jak wysoko sięgamy, mimo, że korzenie nasze tkwią w wąskiej szczelinie.
Rudi wdzierał się na ostre turnie często przed wschodem słońca i pił nektar świeżego, lodowatego powietrza, przepojonego wonią macierzanki, mięty i innych ziół wyżynnych. To było jego śniadaniem.
Potem całowały go promienie słońca. Zawrót głowy stał obok i czyhał, nie śmiąc jednak przystąpić. Z dołu podlatywały doń jaskółki, gnieżdżące się pod dachem domu dziadka. Ćwierkały wesoło, przynosząc pozdrowienia od domowników, a także od dwu kur, z któremi jednak Rudi nie zadawał się wcale.
Mały Rudi zwiedził już sporo świata. Przedewszystkiem urodził się w kantonie Wallis i został jako niemowlę tu przeniesiony przez góry. Malcem będąc zwiedził szczyt zwany Sztaubbach tuż pod wielką Jungfrau, a także ogromny lodowiec ponad Grindelwaldem. W tym czasie stracił chłopiec matkę i spoważniał. Przedtem śmiał się ciągle, jak inne dzieci. Matka zginęła podczas wycieczki w góry. Dziadek nie mówił o tem, ale rzecz była wiadoma wszystkim.
Ojciec małego Rudi był pocztyljonem, jeździł przez Simplon, aż nad Jezioro Genewskie, a stary pies Ajola towarzyszył mu zawsze. W dolinie Rodanu, w kantonie Wallis, mieszkali krewni ojca, a stryja małego Rudi znano tam jako znakomitego łowcę gemz i przewodnika. Rudi miał rok zaledwie, gdy zmarł ojciec jego, a matka zapragnęła wrócić w Alpy Berneńskie, do swojej rodziny, zwłaszcza do ojca, który mieszkał niezbyt daleko i był rzeźbiarzem. Pewnego, lipcowego dnia wzięła na ręce synka i wyruszyła przez góry, w towarzystwie dwu myśliwych. Z początku szło wszystko pomyślnie. Młoda kobieta ujrzała już ojczystą dolinę, usianą domkami, kiedy wkroczyła na ostatni lodowiec. Świeżo spadły śnieg zakrył wszystkie szczeliny. Po kilku zaledwo krokach nieszczęsna spadła w głąb wraz z dzieckiem. Po paru zaledwie godzinach zdołano wydobyć oba ciała. Odratowano dziecko, zaś matka zmarła. Dziadek przyjął w dom swój wnuczka, a mały Rudi nie śmiał się już odtąd nigdy. Pobyt w lodowatej szczelinie zaznajomił go ze straszliwym światem podziemnym, gdzie wedle wierzeń Szwajcarów zamknięte są dusze potępieńców, aż do dnia Sądu.
Zielone, twarde złomy, spiętrzone jeden nad drugim, tworzą fantastyczny pałac o rozlicznych grotach. Dołem szumią potoki spienionej wody, pędząc w doliny. Głębokie szczeliny i pęknięcia przepuszczają snopy światła, które skrzy i mieni się czarującym blaskiem. Jest to pałac władczyni Lodu, czyli Królowej Lodowca. Straszna ta, śmiercionośna istota jest córką powietrza i władczynią rzek, i z tego powodu sięga nisko w dół, a także wysoko w górę, gdzie wędrowiec musi rąbać stopnie dla oparcia nóg. Jednocześnie zaś spływa lekko, zwinnie w doliny, tworząc zielone i modre jeziora.
— Ach! — wołała Władczyni Lodu. — Skradziono mi ślicznego chłopca. Ucałowałam go już, ale nie dość mocno i ożył. Pasie teraz kozy po wirchach, przebywa pośród ludzi. Ale mój jest! Zdobędę go.
Potem rozkazała, by stanął przed nią Zawrót Głowy, chytry demon, który wabi ludzi w przepaść. Posiada on dużo sióstr-pomocniczek, które skaczą z grani na grań jak wiewiórki po gałęziach, a pływają też po powietrzu, nęcąc wędrowca za sobą.
Demon zaczął się wymawiać, słysząc, że ma ściągnąć w przepaść malca.
— Trudno to będzie! Ten przeklęty kot nauczył go swych sztuczek. Próbowałem nieraz łaskotać mu stopy, gdy wisiał u gałęzi nad przepaścią. Odurzałem go wonnem powietrzem, ale wszystko było daremne.
— Muszę go mieć! — zawołała porywczo Władczyni Lodu.
Nagle rozbłysły szczyty przedziwną purpurą. Ludzie zwą to Pałaniem Alp, ale powodem owego zjawiska są dobre duchy gór, które przyświecają o zmroku zapóźnionym wędrowcom, by ich nie porwała Dziewica Lodu, Zawrót Głowy, a także Wiatr Wirujący. Światłość ta brzmiała jak chór dzwonów, w którym słychać było słowa:
— Nie schwytacie go! Nie! Nie!
— Chwytamy starszych i mocniejszych!
Na to zaczęła światłość nucić powieść o wędrowcu, który oparł się złym mocom gór, posiadał bowiem czarodziejskie zaklęcie, oddał wichrom płaszcz jeno, a im bardziej obciążały mu demony nogi, tem wyżej wzlatywał.
Mały Rudi wzrastał w domu dziadka, a promienie słońca zacierały swemi pocałunkami dotknięcie ust Dziewicy Lodu, które go zabiło niemal w onych strasznych godzinach, kiedy tkwił w przepastnej szczelinie lodowca.


OPOWIEŚĆ DRUGA.
PODRÓŻ DO NOWEJ OJCZYZNY.

Rudi osięgnął ósmy rok życia, a właśnie w tym czasie postanowił go zabrać do siebie wuj, mieszkający w dolinie Rodanu, po drugiej stronie Alp. Dziadek wiedział, że tam otrzyma chłopiec lepsze wykształcenie i do czegoś dojdzie, to też nie sprzeciwiał się tym planom wcale.
Mając odejść, jął się Rudi żegnać z tymi, którzy pozostawali i zaczął od starego psa, Ajoli.
— Ojciec twój, — powiedział Ajola — był pocztyljonem, ja zaś psem pocztowym. Podróżowaliśmy zawsze razem, znam przeto psy i ludzi po obu stronach gór. Zazwyczaj milczę, dziś atoli muszę ci coś opowiedzieć. Sam wszystkiego dobrze nie rozumiem i dlatego noszę się z tem oddawna. Tyle jeno zrozumiałem, że losy psów i ludzi niesprawiedliwie są rozdzielone na tym świecie. Nie wszyscy mogą siedzieć na miękkich poduszkach i zapijać mleko. Pewnego dnia zobaczyłem psa w karecie pocztowej. Siedział obok swej pani, która go poiła, jak dziecko z flaszki. Potem podawała mu pierniki, gdy je zaś obwąchał tylko, jeść nie chcąc, spożywała sama. Ja zaś biegłem obok karety, w skwarze słońca, głodny, jak tylko może być głodnym pies i przeżuwałem własne myśli. Doszedłem do przekonania, że nie wszystko w porządku na tym świecie. Dobrzeby było dostać się do karety pić mleko i zjadać pierniki, ale nie sposób tego dokonać szczekaniem, ni przymilaniem się.
Ajola skończył, a Rudi objął go za szyję i pocałował w sam mokry nos. Potem chciał uściskać kota, ale tenże nie znosił pieszczot.
— Jesteś zbyt silny, — rzekł mu — a drapać cię nie chcę. Idź w góry! Wszakże cię wyuczyłem jak się to robi. Nie myśl, że spadniesz, a wszystko pójdzie dobrze!
Powiedziawszy to uciekł, gdyż nie chciał, by Rudi wyczytał w jego oczach, iż go martwi rozłąka.
Po podłodze biegały kury. Jedna z nich utraciła ogon, gdyż pewien cudzoziemiec strzelił do niej, sądząc, iż jest drapieżnym ptakiem.
— Rudi jedzie poza góry! — rzekła.
— Zawsze mu pilno! — odparła druga. — Ja zaś nie lubię scen pożegnalnych!
Potem wybiegły szybko na pole.
Rudi pożegnał się także z kozami, one zaś beczały smutnie.
Towarzyszyli mu dwaj dzielni przewodnicy idący właśnie w tę samą stronę. Była to bardzo uciążliwa wycieczka dla tak małego chłopca, ale Rudi miał dość sił i męstwa.
Leciały za nim przez czas długi jaskółki z gniazdka pod dachem dziadka i ćwierkały na pożegnanie. Szli wzdłuż rwącego potoka, który wypływał z grindelwaldzkiego lodowca, przeprawiając się nieraz po pniach drzew olchowych i odłamach skał. Potem podeszli w górę i stanęli na samym lodowcu.
Rudi wspinał się na skały, pełzał na czworakach, oczy mu błyszczały z zachwytu, a podkutemi trzewikami wybijał ślady, jakby chciał je pozostawić na zawsze.
Szli coraz to wyżej po lodowcu, wśród zwałów lodu i skał. Rudi wspomniał przelotnie przygodę swoją w szczelinie i stratę matki, zaraz jednak zajęło go to na co patrzył
Towarzysze podawali mu czasem ręce i pomagali, on jednak nie czuł znużenia i szedł pewnie, jak gemza. Widoki zmieniały się ciągle. Nagie skały, lód, niska kosodrzewina, to znów soczyste, zielone pastwiska, wszystko to zajmowało chłopca bardzo. W dali widać było szczyty, znane dobrze mieszkańcom gór, jak „Jungfrau“, „Mnicha“, „Eiger“ i inne. Lodowce stykały się tu niemal ze sobą, tworząc jedno królestwo Władczyni Lodu, która, jak wiadomo, czyha jeno na to, by schwytać człowieka i pochłonąć go. Słońce prażyło, śnieg raził oczy, a na całej jego powierzchni błyszczały błękitnawe punkty, niby djamenty.
Na śniegu widział Rudi nieraz mnóstwo owadów, przeważnie pszczół i motyli zaniesionych wiatrem na te wyżyny, gdzie musiały zginąć. Czasem podnosiły się groźnie chmury i szalały w oddali burze, im jednak sprzyjało szczęście i mieli pogodę.
Noc spędzili w kamiennym, opustoszałym budynku, gdzie rozniecili ognisko i zgotowali ciepły korzenny napój. Mały Rudi dostał również swą porcję, potem zaś dwaj przewodnicy zakurzyli fajki i zaczęli rozpowiadać o tajemnicach Alp, o dziwnych, potwornych wężach, bezdennych jeziorach, zjawach nocnych, duchach, które unoszą ludzi przez powietrze, aż do przedziwnego miasta Welecji, o dzikich pasterzach, pędzących czarne woły i owce halami. Nie widziano ich, coprawda, ale wielu słyszało beczenie i ryk trzód oraz brzęk dzwonków. Rudi nadsłuchiwał ciekawie i wydawało mu się, że z dali dolata w istocie ów ryk złowrogi. Starsi również usłyszeli go w końcu i powiedzieli chłopcu, by nie spał.
Okazało się niedługo, że był to wiatr halny, zwany tutaj „Föhn“. Szalał straszliwie, a często, jak opowiadano, wyrywa on drzewa ogromne, łamie je, przenosi szałasy na drugi brzeg potoków, niczem figurki szachowe.
Po godzinie ustała burza i wszyscy zasnęli twardo, po całodziennem zmęczeniu.
Ruszyli dalej o świcie. Rudi zobaczył nowe góry, lodowce i śnieżne pola. Przekroczyli już granicę kantonu Wallis i znaleźli się na przeciwległym stoku, jednakże daleko jeszcze od celu podróży. Mijali coraz to nowe rozpadliny skalne, pastwiska, ścieżki, spotykali też odmiennych ludzi. Pośród nich zobaczył Rudi dziwne postacie. Byli to tak zwani głuptacy, czyli kretyni, o wstrętnych, nalanych, żółtych twarzach i wielkich wolach, wiszących u szyi. Spoglądali oni bezmyślnie na idących i kroczyli ospale, a niezdarnie. Najobrzydliwsze były kobiety. Chłopiec zaczął dumać, jakich ludzi zastanie w nowej ojczyźnie.



OPOWIEŚĆ TRZECIA.
WUJ.

Na szczęście w domu wuja zastał Rudi ludzi, jakich widywał do tej pory. Mieszkał tu jednak także jeden głuptas. Nędzarzy tych trzymano przez kilka miesięcy w rodzinach, odsyłając ich potem sąsiadom. Biedny Saperli mieszkał tu właśnie, gdy Rudi przyszedł.
Wuj, był to mężczyzna krzepki, doskonały myśliwy, a znał się także na bednarstwie. Żona jego, mała, żywa kobiecina posiadała twarz, podobną do ptasiej, oczy orle i długą szyję okrytą puszystemi włosami, niby pierzem.
Wszystko było tu chłopcu nowością, strój, zwyczaje, obyczaje, a nawet sposób mówienia, do czego zresztą nawykł rychło. Panował tu pewien dostatek. Izba mieszkalna była większa, niż w domku dziadka, ściany zdobiły rogi gemz i różna broń. Nad drzwiami wisiał obraz Matki Boskiej, ozdobiony szarotkami, z świecącą się lampką oliwną.
Wuj był znakomitym myśliwym i najlepszym przewodnikiem w całej okolicy. Rudi pozyskał odrazu przychylność wszystkich w całym domu. Dotychczas był tu ulubieńcem stary, ślepy i głuchy, pies myśliwski, ongiś dzielny pomocnik pana swego i towarzysz nieodstępny.
— Nieźle tu żyję! — mówił mu wuj — Gemzy nie wymierają tak prędko jak kozice, a przytem poprawiło się wszystko w dzisiejszych czasach. Niech tam sobie chwalą to co było, ja wolę to co jest! Worek został przedziurawiony, a rzeźwy wiatr przeciąga naszą doliną. Przepadła starzyzna, a przyszły rzeczy nowe.
Nieraz rozgadał się na dobre, opowiadając przygody młodociane, jeszcze za życia — ojca swego, kiedy cały kanton był workiem bez dziury, jak mówił.
— Przyszli Francuzi i wykurowali nas! Zeszła choroba wraz z chorymi! Francuzi znają się na biciu, a także i Francuzki umieją zadawać ciosy.
Uśmiechał się i zwracał, przy tych słowach do żony, która była Francuzką z pochodzenia.
— Umieją oni też łupać skałę! Wyciosali drogę simplońską, tak że teraz trzechletnie dziecko może iść do Włoch, byle nie zboczyło z gościńca.
Wuj zaczynał nucić francuską piosenkę i wydawał okrzyk ku czci Napoleona.
Po raz pierwszy dowiedział się tu Rudi czegoś o Francji oraz o Lyonie, wielkiem mieście nad Rodanem, gdzie wuj mieszkał dawniej.
Wuj uznał, że chłopak ma skłoności łowieckie i jął go uczyć używania broni, celowania i strzelania. Brał go ze sobą na polowanie i dawał pić gorącą krew gemzy, co jak wiadomo, oswobadza od zawrotu głowy. Mówił mu o jakiej porze roku spadają lawiny w południe i wieczorem, zależnie od kierunku promieni słońca. Uczył go sztuki obserwowania gemz, skakania, chodzenia gęsiego, podpierania się łokciami przy wchodzeniu na prostopadłe skały, wyrabiał mu mięśnie nóg i rąk, a także wtajemniczał w użycie grzbietu, tam gdzie zachodzi konieczność przywarcia do ściany kamiennej pozbawionej wszelkich załomów i wyskoków. Rudi widywał, jak gemzy ustawiają straże, uczył się wprowadzać je w błąd, podchodzić pod wiatr, by go nie zwęszyły, a w końcu oszukiwać przez zawieszanie na lasce kurtki i kapelusza, co te zwierzęta uważały za człowieka.
Pewnego dnia szli wąską ścieżką na zboczu prostopadłej niemal skały, tuż obok niezgłębionej przepaści. Śnieg topniał pod nogami, a kruchy kamień pękał za każdym krokiem i spadał w podskokach, odbijając się po kilka razy o załomy. Wuj szedł przodem, a Rudi o sto może metrów z tyłu. Nagle ujrzał krążącego nad wujem ogromnego sępa, połowiacza owiec. Ptak chciał strącić w przepaść idącego człowieka i pożreć go potem. Wuj nie widział nieprzyjaciela, zapatrzony w gemzę, która wraz z koźlątkiem stała po przeciwległej stronie przepaści. Chłopiec położył palec na zamku strzelby, zdecydowany strzelać do drapieżcy. W tej chwili zebrała gemza nogi do skoku, ale jednocześnie huknął strzał wuja, zwierzę spadło w głąb, zabite a koźlątko uciekło. Przerażony hukiem oddalił się sęp, a wuj dopiero z opowiadania chłopca poznał niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdował.
Poszli dalej w wesołym nastroju, wuj zanucił piosenkę z lat młodocianych, gdy nagle doleciał ich jakiś dziwny szum i trzask. Spojrzeli w górę i ujrzeli śnieg falujący zupełnie jak prześcieradło targane podmuchem wiatru. Za chwilę runęło wszystko w dół, rozbite na pył, podobne olbrzymiemu wodospadowi, a odgłos grzmotu rozszedł się wokół. Lawina spadła nie na nich wprost, ale niestety blisko, bardzo blisko.
— Trzymaj się Rudi! — zawołał wuj. — Wytęż wszystkie siły!
Rudi objął pobliskie drzewo, wuj wlazł na nie i chwycił w ramiona gruby konar. Lawina ominęła ich, ale wicher szalony jaki wywołała łamał wokół i wyrywał drzewa. Rudi padł na ziemię, pień którego się trzymał, został jakby przepiłowany, a koronę odrzucił wiatr daleko. Wuj leżał pośród strzaskanych konarów z rozbitą głową, ręce jego były jeszcze ciepłe, ale zmiażdżonej twarzy rozpoznać nie mógł chłopiec. Stał blady, drżący i po raz pierwszy doznał uczucia strachu.
Wrócił późno, niosąc wieść żałobną. Wujenka nie rzekła nic, nie zapłakała zrazu, a ból jej znalazł wyraz dopiero gdy przyniesiono zwłoki do domu. Biedny głuptas wlazł do łóżka, przeleżał cały następny dzień i wieczorem dopiero powiedział chłopcu:
— Napisz mi list! Nie umiem pisać, ale potrafię list zanieść na pocztę.
— List? — zdziwił się Rudi. — A do kogóż to?
— Do Pana Jezusa.
— Cóż to znaczy?
Biedny głuptas złożył nabożnie ręce i powiedział:
— Chcę go prosić, bym ja umarł zamiast dobrego gospodarza domu.
Rudi uścisnął mu dłoń i rzekł:
— Taki list nie dojdzie na miejsce przeznaczenia i nie odda nam mego biednego wuja.
Z wielkim jeno trudem zdołał to wyjaśnić głuptasowi.
— Teraz ty jesteś głową domu! — powiedziała doń wdowa i tak się stało.


OPOWIEŚĆ CZWARTA.
BABETA.

Najlepszym łowcą gemz w całym kantonie został nie zaprzeczalnie Rudi. Wystrzegały się go też bacznie. Natomiast nie wystrzegały się go dziewczęta, gdyż był ślicznym chłopcem, a nawet stare baby były mu życzliwe, gdyż je witał zawsze miłym uśmiechem, jak najmłodsze. Był śmiały, wesoły, ogorzały, miał białe zęby, a czarne błyszczące oczy. Skakał w lodowatą wodę, pływał jak ryba, pełzał po skalnych ścianach, jak ślimak, mięśnie jego były stalowe, a skoków wyuczył się zrazu od kota, potem zaś od gemz. Uznano go za najlepszego przewodnika i mógłby dojść do znacznego majątku. Nie brał się natomiast do bednarstwa, chociaż znał je od wuja. Zamiłowanie do polowania na gemzy przynosiło mu sporo grosza, tak że nie było w całej okolicy lepszego kandydata na małżonka. Dziewczęta marzyły o nim we śnie i na jawie.
W pobliżu miejscowości Bex, stał pośród wielkich drzew orzechowych, nad rwącym potokiem, dom bogatego młynarza Müllera. Był to okazały budynek trzy piętrowy z wieżyczkami, kryty łupkiem i blachą, a na najwyższej wieży świeciła chorągiewka w kształcie strzały przeszywającej jabłko. W młynie panował wielki dostatek. Każdy malarz, który ujrzał to wszystko chwytał pędzel, by malować, ale samej córki młynarza, Babety, nikt odmalować, ani opisać nie był w stanie. Tak sądził przynajmniej Rudi, zachwycony dziewczyną, która zresztą o tem nie wiedziała wcale, gdyż dotąd dwu słów nie zamienili ze sobą.
Bogactwo młynarza trzymało w oddali konkurentów do ręki Babety, ale Rudi przywykł do tego, że nic dlań nie było zbyt wysokie i niedostępne.
Pewnego dnia wyruszył w interesie do Bexu. Droga to była daleka, gdyż dzisiejsza kolej, nie istniała wówczas jeszcze. Musiał przejść lodowiec Rodanu, okrążyć Simplon i iść wzdłuż potężnej rzeki, która często wylewa, szerząc wokół zniszczenie. Pomiędzy miastami Simplonem, a St. Maurice, skręca dolina w bok, staje się wąską, tak że droga jezdna, biegnie obok koryta rzeki. Stoi tam, niby na straży, stara wieżyca, zaś za kamiennym mostem widnieje budynek celny sąsiedniego kantonu Waadt. Najbliższe miasto, to właśnie Bex. Ziemia tu urodzajna, wszędzie pełno drzew orzechowych i kasztanów, tu i ówdzie widać cyprysy i granaty, a tak jest ciepło, jakby się już było w Italji.
Rudi załatwił swe sprawy i rozglądał się wokoło, ale nie dostrzegł nigdzie Babety, ani nawet młynarczyka.
Powietrze przepajał zapach macierzanki i kwiatu, lipowego. Cicho było i uroczyście. Rudi stał bez ruchu, a różne myśli snuły mu się po głowie. Patrzył bacznie w oświetlone okno domu młynarza, wiedząc, że jest to pokój Babety. Był spokojny, jakby celował do gemzy, a w duszy jego powstawała i utrwalała się jedna myśl.
— Śmiałkom szczęście sprzyja. Pójdę do młyna! Pozdrowię młynarza i Babetę! Jeśli mam dostać Babetę, muszę ją przecież zobaczyć!
Roześmiał się i ruszył prosto przed siebie. Wiedział już czego chce.
Przekroczył po mostku spieniony potok i zapukał. Ale stało się, jak powiada stara piosenka:

Gdy pilno komu,
Nikogo niema w domu.
Kot jeno gościa wita
I o coś, miaucząc pyta.

Kot stał pod drzwiami, garbił się i miauczał. Nie mając ochoty rozmawiać z nim zapukał chłopiec ponownie. Gdyby Rudi był jeszcze dzieckiem zrozumiałby że kot go zawiadamia o nieobecności gospodarzy. Wystał się daremnie pod drzwiami i poszedł do młyna, gdzie mu powiedziano, że młynarz pojechał do leżącego w pobliżu miasta Interlaken i zabrał ze sobą córkę. Miała się tam odbyć nazajutrz wielka uroczystość strzelecka, obliczona na dni ośm, a strzelcy z całej Szwajcarji wyruszyli tłumnie, by wziąć udział w zawodach.
Biedny Rudi musiał wracać przez St. Maurice i Simplon do owej doliny. Ale nie stracił otuchy. Szedł, mówiąc sobie:
— Babeta jest w Interlaken. Daleka to droga gościńcem, ale dużo bliżej przez góry, co nawet przystoi myśliwcowi. Już szedłem tędy będąc chłopcem. Uroczystość zaczyna się dopiero jutro, a potrwa tydzień, przeto zdążę.
Miał na plecach lekki tobołek z odświętną odzieżą, strzelbę na ramieniu, był zdrów i rzeźki, przeto ruszył żwawo, ku śnieżnym szczytom.
Po pewnym czasie minął łańcuch gór i zaczął zstępować w dolinę soczystą i kwietną. Był rozradowany, pełen życia i czuł skrzydła u ramion.
Spieniony potok szemrał, wijąc się doliną. Lodowce połyskiwały srebrzyście, a z dali dolatał odgłos dzwonów witających go niejako. Serce mu uderzyło żywiej i zapadł we wspomnienia, zapomniał nawet o Babecie. Okolica w której się znalazł była przecież jego dawną ojczyzną.
Tędy chodził wraz z innemi dziećmi, tu sprzedawał cudzoziemcom rzeźbione przez dziadka drobiazgi. W domku, gdzie spędził młodość, mieszkali teraz obcy ludzie. Wybiegły doń nieznane mu dzieci, a od jednego malca dostał w podarku szarotkę. Wziął to za dobry znak i pomyślał o Babecie.
Niedługo przybył do Interlaken. Przybrane odświętnie miasto wyglądało wspaniale. Ulice pełne były pięknych domów, hoteli, ocieniały je wysokie drzewa orzechowe, widniały wszędzie kwietne ogródki, aleje, strzelały w niebo wieże kościołów, w dali zaś rysowała się niezrównana w piękności „Jungfrau“, szczyt potężny, osrebrzony lodowcami.
Na ulicach mnóstwo było wykwintnie ubranych mężczyzn i kobiet, cudzoziemców przeważnie, ale Rudi widział także stroje ludowe różnych kantonów Szwajcarji. Strzelcy mieli u kapeluszy numery porządkowe, według których stawali do zawodów. Grała muzyka, rozbrzmiewał śpiew, katarynki i trąbki, nawoływania i rozgwar przepełniały powietrze. Domy i mosty ozdobiono wieńcami i godłami najrozmaitszemi. Flagi i chorągwie powiewały, a nadewszystko strzały padały gęsto. Była to najmilsza dla przybysza muzyka, to też zapomniał rychło, że przybył tu dla Babety.
W strzelnicach pełno było współzawodników, Rudi wmieszał się pomiędzy nich i niebawem zaczął odnosić jedno zwycięstwo po drugiem. Trafiał zawsze w czarny punkt środkowy, tak że pytano o niego wokoło.
— Cóż to za młodzieniec, który mówi tak biegle po francusku i niemiecku jednocześnie?
— Pochodzi podobno z okolic Grindelwaldu! — odpowiedział ktoś.
Rudi miał oczy rozbłysłe szczęściem i odwagą, które to dwie rzeczy zawsze chodzą w parze. Zjednał sobie odrazu przyjaciół i wielbicieli, tak że zapomniał do cna o Babecie.
Nagle czyjaś dłoń spoczęła ciężko na jego ramieniu i ktoś przemówił po francusku:
— Pochodzisz pan z kantonu Wallis, nieprawdaż?
Rudi obrócił się i ujrzał grubego, bogatego młynarza z Bexu, za nim zaś drobną, delikatną Babetę. Młynarz był rozradowany powodzeniem młodego strzelca, a Rudi oniemiał wprost z zachwytu, bo osoba której szukał, odszukała go sama.
Młynarz pochodził z Wallisu i rad był pogawędzić z krajowcem. Przytem uważał się za najlepszego młynarza w swej okolicy, a Rudi był bezsprzecznie najlepszym strzelcem na uroczystości. Podali sobie przeto ręce, a Babeta wyciągnęła też rączkę do młodzieńca, którą ten uścisnął, aż pokraśniała.
Młynarz opowiedział o długiej podróży swej i miastach jakie wraz z córką zwiedzili. Była to istna wycieczka, musieli bowiem jechać koleją, parowcem, a nawet dyliżansem.
— Ja obrałem krótszą drogę, przez góry! — powiedział Rudi. — Wszędzie znajdzie się sposób przejścia.
— Tylko można przytem kark skręcić! — zauważył młynarz. — Zuchwały jesteś, młodzieńcze i może cię kiedyś ten los spotkać.
— Nie spadnie, kto wierzy w swe siły! — odparł Rudi.
Młynarz z córką mieszkali u krewnych, którzy zaprosili do siebie, dzielnego młodzieńca, gdyż i oni pochodzili z kantonu Wallis. Było mu to bardzo na rękę. Szczęście śmiałkom sprzyja, a Bóg daje nam orzechy, tylko każe byśmy je sami gryźli.
Rudi znalazł się jak pośród rodziny, wzniesiono ku czci jego toast, Babeta trąciła się z nim także, on zaś podziękował gorąco za ten zaszczyt.
Wieczorem wyszli wszyscy na przechadzkę po pięknych ulicach, gdzie było mnóstwo okazałych hoteli i cienistych drzew oraz taki ścisk panował, że Rudi musiał podać ramię Babecie. Jął z nią rozmawiać z takiem ożywieniem i tak gorąco wysławiał jej miejsce rodzinne, że mu dłoń uścisnęła w podzięce. Szli sobie jak dobrzy znajomi, a Babeta szydziła potrosze z modnych strojów dam i mężczyzn. Czyniła to zresztą żartem tylko, bowiem jej chrzestną matką była pewna przejezdna Angielka, od której dostała kosztowną szpilkę, zdobiącą właśnie w tej chwili stanik. Otrzymała nawet list od owej starej damy i spodziewała się, że ją spotka tu, w Interlaken.
Usteczka Babety nie zamykały się ani na chwilę, a Rudi słuchał z rozkoszą. Powiedział jej, że był już parę razy w Bex, poznał dobrze młyn, ale nie miał sposobności spotkania jej samej. Dodał, że ostatnim razem przybył umyślnie, by ją zobaczyć, a nie zastawszy, ruszył bez namysłu przez olbrzymie pasmo gór.
Rozgadawszy się wyznał, że jest mu bardzo droga i że umyślnie dla niej przybył na uroczystość strzelecką.
Babeta zamilkła, spłoszona potrosze tem zwierzeniem.
Tymczasem słońce zaszło, a na purpurowem tle rozbłysła wspaniała „Jungfrau“ otoczona wieńcem lasów. Przechodnie stawali pojąc oczy tym widokiem, a Babeta wykrzyknęła:
— Chyba nigdzie nie jest piękniej, niż tu!
— Nigdzie! — zapewnił Rudi, patrząc na nią, potem zaś dodał. — Muszę iść jutro do domu!
— Odwiedź nas w Bex! — szepnęła Babeta. — Ojciec rad będzie!


OPOWIEŚĆ PIĄTA.
W POWROTNEJ DRODZE.

Dużo dźwigać musiał Rudi, wracając do domu przez wysokie góry. Otrzymał bowiem w nagrodę trzy srebrne kubki, dwie doskonałe strzelby, oraz srebrny dzbanek do kawy, nadający się doskonale na nowe gospodarstwo. Ale bardziej ciężyło coś innego, z czem wracał.
Było chłodno, mglisto, opary osnuły szczyty gór, topory szczękały po lasach, a olbrzymie jedle sunęły w dół, niby lekkie zapałki. Potoki szemrały jednostajnie, a chmury sunęły leniwo po niebie.
Nagle ujrzał Rudi obok siebie dziewczynę, której nie spostrzegł dotąd. Szła w tę samą co on stronę, a oczy jej były dziwne, szklanne, przepastne i szła od nich przedziwna moc.
— Czy masz narzeczonego? — spytał Rudi, gdyż myśli jego krążyły koło tego właśnie zagadnienia.
— Nie mam! — odparła ze śmiechem, ale nie czyniło to wrażenia, że mówi prawdę, potem zaś dodała. — Chodźmy tędy, pocóż nakładać drogi? Skręcimy w lewo!
— By wpaść do szczeliny lodowca! — odparł. — Chcesz być przewodniczką, a nie znasz się na rzeczy.
— Znam dobrze drogę i mam całą przytomność umysłu! — zapewniła. — Natomiast twoje myśli przebywają, widzę, w dolinie. Tutaj, w górach pamiętać trzeba o Władczyni Lodu, która, podobno, nie sprzyja ludziom.
— Nie boję się jej! — zawołał. — Musiała mnie puścić z objęć swych, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, to też ujdę jej mocy teraz, będąc silnym młodzieńcem.
Ciemność zstępowała coraz to większa, padał deszcz ze śniegiem, a droga stawała się coraz to trudniejszą.
— Podaj mi rękę! — rzekła dziewczyna. — Pomogę ci iść w górę! — potem zaś dotknęła go lodowatą dłonią.
— Niema potrzeby! — zawołał. — Nigdy jeszcze nie przyjąłem pomocy kobiety!
To rzekłszy, przyśpieszył kroku, osłonił go tuman śniegu, on zaś posłyszał za sobą śmiech i śpiew dziewczyny. Brzmiało to dziwnie. Była ona może wysłanniczką Władczyni Lodu? Rudi słyszało tem pewnego razu, nocując w górach.
Śnieg ustał, chmury zstąpiły niżej, Rudi nie widział już nikogo, słyszał tylko śmiech i pohukiwanie w dali, a brzmiało to jak głosy duchów.
Dotarł w końcu do grzbietu łańcucha gór, skąd biegła ścieżka w dolinę Rodanu. Ujrzał tuż nad sobą dwie bliskie gwiazdy i wspomniał błyszczące oczy Babety.


OPOWIEŚĆ SZÓSTA.
WIZYTA W MŁYNIE.

— Przynosisz, widzę, do domu, rzeczy godne wielkich państwa! — zawołała wujenka, potrząsając głową, na długiej, okrytej puchem szyi. — Masz szczęście, chłopcze! Muszę cię ucałować!
Rudi pozwolił się całować, ale z miny jego widać było, że z wielkiem zaparciem znosi drobiazgowość starej kobiety i różne przeciwności domowe.
— Jakiż śliczny jesteś! — zachwycała się.
— Nie wierzę w to! — odparł ze śmiechem, ale była mu przyjemną ta pochwała.
— Masz szczęście i basta!
— To prawda! — przyznał.
Od samego powrotu zaczął tęsknić za cichą doliną Bexu.
— Musieli już wrócić! — mówił sobie raz po raz. — Minęły już dwa dni. Pójdę!
Poszedł i zastał młynarza z córką. Przyjęli go mile i złożyli pozdrowienia od krewnych z Interlaken. Babeta była powściągliwa w słowach, ale oczy jej mówiły i to wystarczało w pełni młodzieńcowi. Młynarz gadał zazwyczaj dużo i chciał, by się śmiano z jego konceptów i pomysłów. Tym jednak razem słuchał bacznie opowiadania o przygodach jakie zaznał Rudi, o jego niebezpiecznych wycieczkach, łowach, wspinaniu się po ścianach skalnych, przechodzeniu mostów ze śniegu, którymi wiatry łączą brzegi przepaści. Rudi opowiadał z zapałem o zwyczajach gemz, o szalejącym föhnie i straszliwych lawinach, a oczy jego błyszczały. Czuł dobrze, że coraz bardziej podoba się to młynarzowi, a zwłaszcza, że go zachwyca co mówił o sępie-owczarzu i orle królewskim.
Niedaleko stąd mieściło się gniazdo orle na zrębie skalnym, niemal w powietrzu zawieszone, a pewien Anglik ofiarował młodzieńcowi całą garść złota, jeśliby mu przyniósł żywcem młode orlę. Ale Rudi oświadczył, że wszystko ma swoje granice, orzeł nie pozwoli sobie zabrać pisklęcia, a przedsięwzięcie takie równa się śmierci.
Tymczasem wino płynęło, płynęły też słowa i godziny, a Rudi opuścił dopiero po północy gościnne progi młyna.
Przez krótki jeszcze czas po jego odejściu błyszczało światło okien poprzez gałęzie drzew. Dymnikiem dachu wyszedł kot pokojowy, a wzdłuż rynny zbliżył się doń kot kuchenny.
— Czy znasz ostatnią nowinę? — spytał kot pokojowy. — Odbyły się w młynie tajemne zaręczyny. Ojciec nie wie jeszcze o niczem. Rudi i Babeta deptali się przez cały wieczór nogami pod stołem. Nastąpili i na mnie parę razy, ale nie miauknąłem, by nie zwracać uwagi.
— Ja uczyniłbym to napewno! — odparł kot kuchenny.
— Co wypada w kuchni, nie wypada w pokoju! Ciekawym tylko co na to powie młynarz!
Rudi także był ciekaw co powie młynarz, nie mogąc zaś długo czekać, wsiadł w parę dni potem do omnibusu, kursującego po moście Rodanu pomiędzy kantonami Wallis i Waadt, a jadąc, roił czarowne marzenia, jak zawsze pełen otuchy.
Wieczór, tegoż samego dnia wracał omnibus, siedział w nim Rudi, a kot pokojowy opowiadał towarzyszowi nowości jakie zaszły w młynie.
— Wiesz co się stało? Oto młynarz wie już wszystko! Dziwne zaszły rzeczy. Rudi przyjechał tu i zaczęli wraz z Babetą szeptać sobie coś długo w kurytarzu, tuż pod pokojem młynarza. Leżałem u ich nóg, ale nie zwracali na mnie uwagi.
— Pójdę doń prosto! — rzekł w końcu Rudi. Wszakże mam uczciwe zamiary.
— Czy mam iść z tobą? — spytała Babeta. — doda ci to odwagi.
— Nie brak mi odwagi! — powiedział. — Ale w twej obecności ojciec musi zachować spokój.
Potem otwarli drzwi. Rudi przystąpił mi ogon. Miauknąłem, ale żadne z nich nie słyszało. Weszli, ja zaś skoczyłem przed nimi i siadłem na poręczy fotelu, gdyż chciałem się zabezpieczyć przed nogami tego dzikusa. Teraz jednak jął młynarz używać nóg swoich. Nie obeszło się bez fikania. Kazał mu iść precz, w góry, strzelać do gemz, nie zaś do naszej Babety.
— Cóż jednak mówili? — spytał kot kuchenny.
— Co mówili? Ot, to co się zwykle mówi podczas oświadczyn... Kocham ją, ona mnie kocha... jeśli w garnku jest mleko dla jednego, starczy dla dwojga...
— Ona stoi za wysoko dla ciebie! — krzyknął młynarz. — Stoi na górze złota! Nie dotrzesz tam!
— Nic nie jest tak wysokie, by się doń nie można było dostać! — odparł Rudi śmiało.
— A jednak orle gniazdo mieści się zbyt wysoko dla ciebie! — zauważył młynarz. — Sam mówiłeś, że nie sposób dostać zeń młodego orła! A Babeta stoi wyżej!
— Dostanę oboje! — oświadczył Rudi.
— No, zgoda! Daruję ci Babetę, jeśli mi podarujesz orła! — powiedział młynarz i zaczął się tak śmiać, że mu łzy pociekły, potem zaś dodał: — Dziękuję ci, mój Rudi, za twe wizyty. Jeśli przyjdziesz jutro, nie zastaniesz nikogo w domu. Bądź zdrów!
Babeta powiedziała także:
— Bądź zdrów! — pisnęła jak ślepe kocię i zaczęła płakać!
— Biorę pana za słowo! — rzekł Rudi, potem zaś dodał, zwrócony ku Babecie. — Nie płacz proszę, przyniosę orła.
— Mam nadzieję, że skręcisz kark i że się ciebie pozbędę w ten sposób! — zakończył młynarz.
— Znaczy to tyle co dać komuś kopniaka! — zaopinjował kot pokojowy. — Rudi odjechał, Babeta płacze, a młynarz śpiewa piosenkę niemiecką, jakiej się nauczył w ostatniej podróży. Ja nie przywdzieję żałoby... bo i na cóżby się to zdało!
— Trzeba jednak zawsze zachowywać pozory! — mruknął kot kuchenny.



OPOWIEŚĆ SIÓDMA.
ORLE GNIAZDO.

Nucąc głośno i pohukując wesoło, przyszedł Rudi do przyjaciela swego Vesinanda.
— Musisz mi pomóc! — rzekł mu. — Pójdzie z nami także Nagli. Chcę wybrać z gniazda na skale młodego orła
— Lepiej przyprowadź człowieka z księżyca! To niemal równie łatwe zadanie! — odparł Vesinand. — Doskonały masz dziś humor, widzę!
— Tak! Żenię się niedługo! Ale teraz słuchaj o co idzie.
Za chwilę wiedzieli Vesinand i Nagli wszystko.
— Jesteś zuchwalec! Możesz spaść i zabić się! — powiedzieli.
— Spada ten tylko kto się boi! — odrzekł wesoło.
Wyruszyli o północy, zaopatrzywszy się w drabiny i sznury. Szli przez zarośla, rozpadliny, ruchome głazy i potoki, pnąc się po ciemku coraz to wyżej. Weszli w wąwóz zamknięty niemal prostopadłemi ścianami, górą tylko widniał jaśniejszy pas nieba, pod stopami zaś mieli przepaść z łomocącym wodospadem. Usiedli tu, czekając świtu, gdyż o tej porze wylatywał zawsze orzeł szukać żeru. Trzeba go było naprzód zastrzelić gdyż inaczej nie dostaliby nigdy w swe ręce orlęcia. Czekali przyczajeni, ściskając strzelby i czas im się dłużył bardzo.
Nareszcie zaszumiało w górze i cień ogromny nakrył wąwóz. Dwie lufy skierowały się na czarnego ptaka. Padł jeden tylko strzał. Orzeł strzepnął gwałtownie skrzydłami, potem opuścił się zwolna, jakby chciał wypełnić sobą całą czeluść i porwać myśliwców na dno otchłani. Po chwili znikł w głębi, łamiąc po drodze gałęzie i obalając krzaki.
Trzej przyjaciele wzięli się co żywo do roboty. Związali trzy najdłuższe drabiny, ustawili je na wyrębie skalnym i oparli o przeciwległą ścianę wąwozu. Ale nie dosięgły miejsca, gdzie tkwiło gniazdo, a przestrzeń tę stanowiła gładka, pionowa skała. Po krótkiej naradzie postanowili spuścić z góry dwie drabiny i związać je z poprzedniemi. Po ogromnych wysiłkach udało im się wyciągnąć drabiny na wierzch i rozbujawszy jednym końcem oprzeć o trzy poprzednie. Utworzyło to rusztowanie bardzo chwiejne nad przepaścią, a Rudi powiązał poszczególne jego części, jak się dało, linami. Potem jął pełzać zwolna, niby mucha po słomce. Ale mucha mogła ulecieć w razie pęknięcia słomki, zaś Rudi musiałby niewątpliwie zginąć. W dole kotłowała woda, a z podziemnego pałacu Władczyni Lodu tchnął zimny wiew.
Drabiny sięgały teraz do samego niemal gniazda, ale ostatnia wisiała, cudem niejako na maleńkim wyskoku skalnym, dotykając go poziomo. Rudi przypomniał sobie nauki kota i stosując je, dotarł do gniazda. Tu jednak przekonał się, że nie może w nie spojrzyć, tylko ręką sięgnąć w głąb. Po chwili natrafił na sporą, mocną gałęź, chwycił ją, wspiął się i legł piersiami na gnieździe.
Jednocześnie jednak owiał go szkaradny fetor zgnilizny. Szczątki gemz, owiec i ptaków cuchnęły niezmiernie. Zawrót głowy wyciągnął doń szpony, a na skraju gniazda usiadła Władczyni Lodu, patrząc nań złowrogo i szepcąc:
— Mam cię!
W kącie siedziało skulone orlę, które nie umiało jeszcze latać. Rudi chwycił jedną ręką brzeg gniazda, drugą zaś zarzucił na ptaka pętlę. Wziął go żywcem, oplątawszy sznurem nogi i całe ciało. Potem przerzucił go przez plecy, tak że wisiał pod nim i z wielkim trudem stanął na najwyższym szczeblu drabiny.
— Trzymaj się i nie bój, a nie spadniesz! — tak brzmiała stara nauka. Rudi uczynił to, schodził, nie bał się i nie spadł.
Na koniec uczuł, że dotyka stopą twardej skały i huknął wesoło, aż echa odpowiedziały.


OPOWIEŚĆ ÓSMA.
NOWINY KOTA POKOJOWEGO.

— Proszę, oto jest rzecz, której pan chciał! — rzekł Rudi, stawiając w pokoju młynarza wielki kosz. Gdy go odkrył, wyjrzała głowa ptaka o żółtych, czarno obramionych oczach, które połyskiwały dziko, a dziób rozwierał się do kąsania. Szyja młodego orła była czerwona i pokrywał ją brunatny, rzadki puch.
— Złapałeś go? — krzyknął młynarz.
Babeta wydała również okrzyk i cofnęła się, niezdolna odwrócić oczu od orlęcia i śmiałka, który go przyniósł.
— Dokazałeś swego! — rzekł młynarz po chwili.
— A pan dotrzymasz, jak zawsze, słowa! — odparł Rudi.
— Czemuż u licha nie skręciłeś karku?
— Bo trzymałem się mocno! Czynię to dalej i nie puszczam Babety.
— Nie masz jej jeszcze! — powiedział młynarz i roześmiał się, co było, jak wiadomo, dobrym znakiem.
— Wyjmijmy naprzód orlę z koszyka. Wytrzeszcza na nas oczy, aż ciarki przechodzą. Gdzież złapałeś tego potwora?
Rudi opowiedział wszystko, a oczy słuchającego młynarza stawały się coraz to większe.
— Będąc tak odważnym, możesz przy swojem szczęściu wyżywić trzy żony! — powiedział w końcu.
— Dziękuję serdecznie! — zawołał młodzieniec.
— Ale Babeta jeszcze nie twoja! — oświadczył młynarz, klepiąc poufale po ramieniu młodego myśliwca.
— Czy znasz ostatnią nowinę? — spytał kot pokojowy, towarzysza kuchennego. Oto Rudi przyniósł nam młodego orła i chciał go wymienić na Babetę. Potem pocałował ją przy ojcu, co się równa oficjalnym zaręczynom. Stary nie fikał wcale, schował pazury, odprawił popołudniową drzemkę, oni zaś siedzą sobie na kanapie i gadają. Myślę, że nie skończą do samych świąt Bożego Narodzenia.
I rzeczywiście nie mogli się dość nagadać. Nastała jesień, potem zima, śnieg spiętrzył się w górach, mróz powiększył znacznie wspaniały pałac Władczyni Lodu, strojąc go w girlandy i filary, drzewa przybrały białą szatę, ona sama jeździła po śnieżnych rozłogach, a Rudi siedział ciągle w młynie i rozmawiał z Babetą. W lecie miało się odbyć wesele, a wszyscy tyle o niem mówili, że huczało w uszach. Babeta promieniała, piękna i świeża jak wiosna, której z dnia na dzień wyglądali wszyscy.
— Pojąć nie sposób, — rzekł kot pokojowy — jak mogą tak ciągle siedzieć pochyleni nad sobą. Jednostajne ich miauczenie drażni mnie niewymowmie!



OPOWIEŚĆ DZIEWIĄTA.
WŁADCZYNI LODU.

Czasu wiosny, kiedy wszystko rośnie, zieleni się i kwitnie, legiwała Władczyni Lodu wysoko na skraju ogromnego pola śniegowego. Spadały stąd kaskady w dół, ona zaś posyłała tam spojrzenia, przyglądając się mrówczej pracy ludzi.
— To są siły ducha! — mówiła do siebie. — Te robaczki pysznią się siłami ducha! A jednak starczy rzucić mi stąd garść śniegu, by unicestwić całe ich dzieło. Patrzyła złowrogo w dolinę, skąd dolatał łoskot, grzmot wybuchów towarzyszących wysadzaniu skał dla budowy tunelów i zakładania nowych dróg.
— To są krety! — powtarzała Władczyni Lodu. — Jakże nikłe ich hałasy! Czemże są wobec huku lawin moich, gdy przebudowuję, lub powiększam moje pałace?
Ujrzała nad lokomotywą pióropusz dymu pociągu i wąż wagonów sunący po szynach.
— Zabawiają się we władców świata! — rzekła do siebie. — Ufają siłom ducha, a przecież istnieją wyłącznie tylko siły natury potężnej.
Zaśmiała się, aż echa poszły wokoło.
— Spada lawina! — powiadali sobie ludzie w dolinach. Ale śmieli się wesoło, ufni, iż opanować mogą morze, góry i cały świat, iż zawładną kiedyś w pełni siłami przyrody.
W tej chwili ukazało się towarzystwo wędrowców na lodowcu, gdzie leżała Władczyni. Związani byli razem linami, chcąc tworzyć niejako jedno, wielkie ciało na ogromnej płaszczyźnie, pokrytej rozpadlinami i szczelinami.
— Robactwo! — mruknęła i odwróciła się od nich.
Doliną sunął pociąg. Władczyni Lodu dostrzegła każdego z podróżnych, jedni siedzieli sami, jak królowie, inni tłoczyli się w ciasnych wozach, spali, a gdy smok parowy stawał, wychodzili i szli swoją drogą.
— To myśli ludzkie wędrują po świecie! — zaśmiała się Władczyni Lodu.
— Znowu lawina! — powiedzieli sobie ludzie.
— Na nas nie spadnie! — zawołało dwoje młodych, para zakochanych, którzy jechali właśnie.
Był to Rudi i Babeta, a towarzyszył im młynarz.
— Jadę jako pakunek! — żartował. — Jako zło konieczne!
— Siedzą sobie spokojnie! — rzekła Władczyni Lodu. — Zabiłam mnóstwo gemz, miljony alpejskich róż wyrwałam z korzeniami! Tępię wszystko, myśli i siły ducha! Nie ujdzie mi nikt!
Zaśmiała się.
— Znowu spadła lawina! — powiedzieli sobie ludzie.


OPOWIEŚĆ DZIESIĄTA.
MATKA CHRZESTNA.

Matka chrzestna Babety mieszkała nad Jeziorem Genewskiem. Była to dostojna Angielka, miała trzy córki i młodego kuzyna. Przybyli niedawno wszyscy pięcioro, ale młynarz odwiedził ich już, zawiadamiając o zaręczynach córki, opowiadając o Rudim i młodym orle, co się rozniosło po całej okolicy, a Anglicy zainteresowani byli młodą parą, oraz młynarzem samym. Zaprosili wszystkich troje, a ci przyjąwszy zaproszenie jechali właśnie z wizytą.
Z małego miasteczka, Villneuve na krańcu jeziora ruszyli statkiem do Vernex, tuż pod Montreux. O miejscowości tej wiedzą wszyscy, tu bowiem, pod cieniem drzew orzechowych pisał słynny poeta Byron swój poemat o nieszczęsnym więźniu, zamkniętym w zamku Chillon, zaś w pobliskiem Clarens przechadzał się pod płaczącemi wierzbami wielki myśliciel Rousseau, dumając o swej Heloizie. Płynie tu Rodan, tworząc wysepki, jednę z nich, maleńką, kazała pewna staruszka, przed stu kilkudziesięciu laty, obwałować kamieniem, użyźnić oraz obsadzić akacjami.
Było to miejsce rozkoszne i Babeta radaby była, zwiedzić je, ale statek popłynął do Varnex.
Udali się w górę, ścieżką przez winnice ocienione drzewami figowemi, wawrzynami i cyprysami. W połowie wysokości stał hotel, gdzie mieszkała matka chrzestna.
Przyjęci zostali bardzo serdecznie. Stara dama o uśmiechniętej pogodnej, okrągłej twarzy, przypominać musiała w młodości anioła, teraz miała atoli siwe włosy. Córki miały kształty smukłe i zręczne ruchy, kuzyn, biało ubrany, nosił bardzo bujne, rude bokobrody i z samego zaraz początku zaczął nadskakiwać Babecie.
Na wielkim stole leżały zdobnie oprawne książki, nuty i rysunki, a przez otwarte drzwi balkonu przepiękny słał się widok wokoło po jeziorze, odbijającem w sobie góry Sabaudji, lasy, miasteczka i wsie.
Zazwyczaj śmiały, wesoły i pewny siebie Rudi czuł się tu nieswój i chodził jak po grochu. Czas mu się dłużył wielce i był znudzony. W końcu postanowiono iść na przechadzkę, ale i teraz poruszali się wszyscy tak wolno, że musiał pilnie uważać by im dotrzymać kroku. Towarzystwo skierowało się do starego, ponurego zamku Chillonu, gdzie oglądano więzienie, łańcuchy i pal męczeński nieszczęśliwego skazańca, o którym pisał Byron. Pokazano im także drzwi w podłodze, któremi go strącono w jezioro. Rudi miał wrażenie, że sam znosi tortury i patrzył z utęsknieniem w kierunku małej wysepki akacjowej na wodzie. Natomiast Babeta była w doskonałym humorze. Opowiadała potem, że się bawiła wyśmienicie, a kuzyn przypadł jej bardzo do gustu.
— Paple jak najęty! — powiedział opryskliwie Rudi, a słowa te dotknęły Babetę niemile.
Na pamiątkę pobytu w Chillonie podarował jej Anglik książeczkę. Był to poemat Byrona „Więzień Chillonu“ w przekładzie francuskim, tak że mogła czytać.
— Wiersze są ładne! — zauważył Rudi. — Ale ten rudy młokos o wylizanych jakby włosach wcale mi się nie podoba!
— Wygląda, jak pusty worek z mąki! — dorzucił młynarz i roześmiał się z własnego dowcipu. Rudi mu zawtórował, rad temu porównaniu.


OPOWIEŚĆ JEDENASTA.
KUZYN.

Rudi przybył w parę dni potem do młyna i zastał rudego Anglika. Babeta stawiała właśnie przed nim smarzone pstrągi, własnoręcznie przystrojone pietruszką, bardzo apetycznie wyglądające. Było to zgoła niepotrzebne. Czegóż zresztą chciał tutaj ten Anglik i co miał do roboty? Zazdrość narzeczonego ubawiła Babetę. Poznała teraz bowiem również słabą stronę jego serca. Kochała go mocno i nad wszystko w święcie, a jednocześnie cieszyło ją, że się chmurzy i wpada w coraz większą wściekłość. Był to objaw miłości jego. Nie było to rozsądnie ze strony Babety, ale miała ledwo ośmnaście lat. Nie brała też pod rozwagę wrażenia, jakie jej postępowanie uczyni na młodym Angliku. W każdym razie nie przystało ono świeżo zaręczonej córce czcigodnego młynarza.
Młyn stał nad sporym, rwącym potokiem, którego woda przeprowadzona szeroką rynną spadała na koło. Mocne belki, z których ją zbudowano, śliskie były, gdyż nadmiar wody przelewał się zazwyczaj górą. Trudnem było zadaniem dostać się tedy do młyna, a na taki właśnie pomysł wpadł Anglik. Jak zawsze biało ubrany udał się tam nocą, nęcony światłem błyszczącym w pokoiku Babety. Mało wprawny w wycieczki tego rodzaju omal nie spadł parę razy, ale w końcu zdołał dojść. Przemoczony i powalany wlazł na starą lipę, dotykającą konarami okna dziewczyny i zahukał jak sowa, gdyż głos tego ptaka umiał nieźle naśladować.
Babeta wyjrzała przez przejrzyste firanki, a na widok białego człowieka, domyśliła się wszystkiego i uczuła w sercu strach, oraz gniew. Coprędzej zgasiła światło i zamknęła lepiej okno, nic sobie nie robiąc z tych sygnałów przybysza.
Przyszło jej na myśl, że straszna by to była rzecz, gdyby teraz nadszedł Rudi. I tak się stało. Zabrzmiały ostro głośne słowa, zbierało się na bójkę.
Przerażona Babeta otworzyła okno, zawołała narzeczonego i poprosiła, by odszedł.
— Chcesz, bym odszedł? — odkrzyknął ze złością. — Więc jest to ułożona schadzka! Czekasz na kogoś lepszego niż ja! Wstydź się Babeto!
— Szkaradny jesteś! — powiedziała. — Nienawidzę cię! — i wybuchła płaczem gwałtownym. — Idź sobie precz!
— Nie zasłużyłem na to! — odparł, ale odszedł zły i rozpłomieniony. Serce palił mu żar ogromny.
Babeta padła na łóżko i płakała długo.
— Tak bardzo go kocham! — jęczała. — A on może mnie podejrzywać!
Ogarnęła ją złość i dobrze się stało, gdyż inaczej byłaby odczuła wielki ból.
Po chwili zwyciężyła beztroska młodości i zasnęła głęboko.


OPOWIEŚĆ DWUNASTA.
ZŁE MOCE.

Rudi opuścił Bex i ruszył do domu przez góry i lodowce, kędy panuje Władczyni Lodu. Wyniosłe drzewa dolin wydawały mu się stąd marne i liche, jedle ponure mu dziś były, kolbą strzelby rozgniatał błękitne szarotki.
Po pewnym czasie spostrzegł dwie gemzy, stąpające zwolna po śniegu. Były jednak poza doniosłością strzału, przeto zaczął biec co sił. Nagle otoczyła go mgła i znalazł się pod stromą ścianą skalną. Jednocześnie nastała gwałtowna ulewa.
Uczuł straszne pragnienie, krew mu biła do głowy i wstrząsał nim dreszcz. Jął szukać w torbie pożywienia, ale zapomniał je zebrać, wyruszając z Bexu. Po raz pierwszy w życiu poznał co słabość i znużenie. Miał ochotę paść na śnieg i spać. Ale ulewa zmusiła go do szukania jakiejś schrony.
Nagle ujrzał szałas, przyparty do skały. W progu stała dziewczyna, którą w pierwszej chwili wziął za Anetkę, córkę nauczyciela. Wydało mu się, że ją poznał gdzieś, w okolicy Grindelwaldu, owego wieczoru, kiedy to wracał z uroczystości strzeleckiej w Interlaken.
— Skądżeś się tu wzięła? — spytał.
— Tu mieszkam! — odparła. — Pasę trzody moje.
— Trzody? — zawołał ze śmiechem. — Wszakże niema tu nic prócz śniegu i skał.
— Mylisz się! — odparła. — Ot, tam, poniżej są przepyszne pastwiska i nikt mi tu nie kradnie owiec moich.
— Odważna jesteś!
— Podobnie jak ty!
— Jeśli masz mleko, daj mi się napić! — poprosił. Mam wielkie pragnienie.
— Mam coś lepszego niż mleko! — odparła. — Byli tu wczoraj turyści i zostawili pół flaszki wina. Ja nie pijam nigdy, a oni nie wrócą, przeto niech ci służy.
Przyniosła wino, napełniła drewniany kubek i podała mu.
— Doskonałe! — zawołał. — Nie piłem jeszcze tak ognistego wina!
Oczy mu rozbłysły, krew zaczęła krążyć żywo, przepadły gdzieś smutki i utrapienia.
— Ach! Wszakże jesteś Anetka, córka nauczyciela! — wykrzyknął. — Tańczyliśmy ze sobą! Daj mi całusa!
— Pocałuję cię, jeśli mi dasz pierścień z swego palca.
— Zaręczynowy pierścionek?
— Tak! O niego mi właśnie idzie! — odrzekła, nalała powtórnie kubek i przytknęła mu do ust. Wino go rozpłomieniło, zapomniał o wszystkiem. Objął dziewczynę ramieniem i spojrzał jej głęboko w oczy. Była to niby Anetka i jednocześnie jakby nie ona, a przypominała też żywo ową zjawę półziemską, którą spotkał w powrocie z Interlaken. Usta ich się zwarły, a Rudi uczuł rozkosz i ból jednocześnie. Na sekundę podniosła go moc jakaś wysoko, w górę i cisnęła znowu w dół, na dno lodowej przepaści. Odzyskawszy zmysły zobaczył skały, śniegi pustkę. Szałas znikł i dziewczyna znikła. Zrozumiał, że go pocałowała Władczyni Lodu. Zadrżał z zimna, uczuł wielkie osłabienie i zemdlał.
Po chwili przyszedł do siebie i spostrzegł, że niema na palcu zaręczynowego pierścionka. Strzelba leżała w śniegu. Spróbował strzelić, ale nabój zamókł. Strasznie tu było, gdzieś w dole huczały wodospady i grzmiały lawiny, a wiedział dobrze, że tuż obok siedzi przyczajony Zawrót Głowy i czeka by rzucić się na bezbronną ofiarę.
Tymczasem w młynie płakała rzewnie Babeta. Rudi nie pokazał się już od dni sześciu. A przecież powinien był wiedzieć, że go kocha nadewszystko w świecie.


OPOWIEŚĆ TRZYNASTA.
W DOMU MŁYNARZA.

— Ludzie robią głupstwa niesłychane! — powiedział kot pokojowy, kuchennemu. — Rudi i Babeta zerwali ze sobą. Ona płacze, on zaś nie myśli o niej wcale.
— Nie podoba mi się to! — odparł kot kuchenny.
— I mnie też! Ale pocóż się martwić? Babeta może wyjść poprostu za rudego Anglika. I on jednak nie pokazał się tutaj od owego wieczoru, kiedy chciał wejść na dach.
Tymczasem Rudi dumał w domu nad wszystkiem co się stało. Poznał, że opanowały go jakieś moce nie z tej ziemi, uczuł żal iż tak łatwo pozbył się pierścionka zaręczynowego i przyszedł do przekonania, iż Babeta nie była winna nocnej wycieczki rudowłosego Anglika.
Postanowił pójść do niej i wyjaśnić wszystko.
Odprawili obopólną spowiedź, przypieczętowali ją pocałunkiem i okazało się, że winnym jest sam tylko Rudi, albowiem zwątpił w wierność Babety. Babeta palnęła mu kazanie i na tem się skończyło. Rudi twierdził jednak dalej, że rudy Anglik jest nieznośnym gadułą i zażądał, by Babeta spaliła uroczyście otrzymaną odeń książkę, w celu zniszczenia wszelkich wspomnień. Stało się wedle jego woli.
— Wszystko w porządku! — rzekł kot pokojowy. — Rudi wrócił, pogodził się z Babetą i teraz oboje szczęśliwi są, jak nigdy jeszcze dotąd.
— Słyszałem tej nocy — odparł kot kuchenny — jak szczury twierdziły, że szczęście polega na tem, by zjadać świece łojowe i starą słoninę. Komuż tedy wierzyć, szczurom, czy zakochanym?
— Ni jednym, ni drugim! — oświadczył kot pokojowy.
Zbliżał się dzień ślubu zakochanych, ale miano go święcić nie w Bex, w domu młynarza, tylko u matki chrzestnej, w Villeneuve pod Montreux, a młynarz nastawał na spełnienie woli starej damy, wiedząc jaki podarek ślubny sposobi dla jego córki.
W przeddzień ślubu wyruszyli tedy statkiem rano, by matka chrzestna miała czas przystroić należycie oblubienicę.
— Odbędą się tu pewnie poprawiny w młynie! — powiedział kot pokojowy. — Inaczej cała rzecz nie warta byłaby jednego miauknięcia!
— Niezawodnie będzie tak! — oświadczył kot kuchenny. — Zarżnięto kaczki, oskubano gołębie, a cała gemza wisi na ścianie. Ślinka idzie do ust na ten widok. Jutro wyjeżdżają.
Rudi i Babeta tego wieczoru siedzieli obok siebie w młynie po raz ostatni jako narzeczeni, a zachodzące słońce rozpłomieniało szczyty Alp i brzmiały dzwony.


OPOWIEŚĆ CZTERNASTA.
WIDZIADŁA NOCNE.

Słońce zaszło, chmury opadły nisko nad dolinę Rodanu. Uderzył straszliwy wicher, nadlatujący od strony Afryki. Gdy ustał, cicho było przez czas pewien, poszarpane chmury układały się w różne, fantastyczne postacie. Wezbranym strumieniem płynęła wyrwana jodła. Potem księżyc oświecił białe szczyty, a z wyżyn tych jęła wysyłać Władczyni Lodu różne widziadła nocne, na postrach śpiącym za ścianami domów.
Babeta miała dziwny sen.
Wydało jej się, że jest już dawno po ślubie. Rudi poszedł na gemzy daleko, w góry, ona siedzi we młynie, a obok niej rudy Anglik. Oczy jego błyszczały tak ogniście, a słowa tak brzmiały słodko, że gdy ją ujął za rękę pójść z nim musiała. Wyruszyli kędyś w obczyznę, a ciągle szli na dół. Babeta czuła, że wielki ciężar uciska jej serce, że się dopuszcza wielkiego grzechu przeciw mężowi i Bogu. Nagle spostrzegła, że jest sama, opuszczona, suknie potargały ciernie, włosy jej okryła siwizna. Przepojona bólem spojrzała wzwyż i zobaczyła, że na cyplu skały stoi Rudi. Wyciągnęła doń ramiona, ale nie śmiała wołać. Zresztą byłoby to daremne, gdyż nie był to on sam, ale tylko kij alpejski z kurtką i kapeluszem, zwyczajem myśliwskim ustawiony w celu zmylenia czujności gemz. Zdjęta rozpaczą zaczęła się modlić i wołać:
— Ach! Czemuż nie umarłam w dniu najszczęśliwszym, w dniu ślubu mego? O Boże! Byłoby najlepsze dla mnie i dla niego! Któż zdoła przeniknąć przyszłość swoją?
Potem rzuciła się w przepaść! Pękła jakaś struna i jęknął ton żałobny...
Sen pierzchnął. Babeta miała jednak wrażenie, że śniła o czemś strasznem i że wmieszany był w to ów rudowłosy Anglik, którego nie widziała od całych już miesięcy, nie myśląc też o nim wcale. Zadumała się nad tem czy go spotka na weselu w Villeneuve i lekki cień przebiegł jej uroczą twarzyczkę. Zmarszczyła brwi na chwilę, ale zaraz uśmiech powrócił. Był to wszakże najpiękniejszy dzień jej życia, dzień zaślubin z ukochanym!
Zeszła do izby mieszkalnej i zastała już oblubieńca oraz ojca, który radował się wraz z nimi szczerze. Niebawem ruszyli w drogę.

— Teraz my jesteśmy panami domu! — powiedział kot pokojowy do towarzysza.


OPOWIEŚĆ PIĘTNASTA.
ZAKOŃCZENIE.

Pod wieczór tegoż dnia przybyli do Villeneuve i pokrzepili się w gospodzie, potem młynarz urządził sobie drzemkę, a młodzi wyszli na świat, minęli miasteczko i ujrzeli niebawem ponury Chillon, którego mury odbijały się w ciemnych wodach jeziora. W pobliżu widniała też mała wysepka obsadzona akacjami, podobna kiści kwiatów.
— Jakże tam musi być uroczo! — zawołała Babeta, ogarnięta chętką dostania się na wysepkę.
Życzenie to mogło się ziścić łatwo, gdyż u brzegu stała łódka. Nie było w pobliżu nikogo, by spytać o zezwolenie, przeto wsiedli poprostu i pojechali.
Po kilku minutach stanęli na wysepce, która była tak mała, że ledwie starczyło miejsca na potańczenie ze sobą.
Obrócili się parę razy wokoło, potem zaś usiedli pod akacjami, rozmawiając, zaglądając sobie w oczy i podziwiając zachód słońca.
Ściemniało się coraz bardziej, a śnieżne szczyty płonęły na tle granatowego nieba. Takiego widoku nie mieli do tej pory. Uczuli, że niczego więcej ziemia dać chyba nie może.
— O jakże Bóg jest dobry! — zawołał Rudi.
— Jakże jesteśmy szczęśliwi! — odpowiedziała Babeta.
Rozebrzmiały dzwony wieczorne z gór okolicznych i dolin, oni zaś siedzieli pełni zachwytu i marzyli o bliskiej chwili zaślubin.
Nagle ujrzała Babeta, że prąd wody porwał ze sobą czółno, które zapomnieli przywiązać do brzegu.
— Łódka odpływa! — zawołała, a Rudi odparł:
— Pochwycę ją zaraz!
Zrzucił kurtkę, trzewiki i skoczył do wody i zaczął zwinnie pływać.
Krystaliczna toń jeziora zimną była jak lód. Wiał od niej zamróz lodowca. Rudi spojrzał w głąb i wydało mu się, że widzi tam pierścień złoty na dnie. Wspomniał straszny pierścień zaręczynowy. Pierścień rósł coraz to bardziej, tworząc złotą ramę przedziwnego krajobrazu. Był tam jakby przedziwny pałac lodowy, pełen sal, grot, rozpadlin, a zaludniało go mnóstwo postaci. Wszyscy młodzi strzelcy, którzy poginęli w górach, dziewczęta przepadłe w szczelinach lodowców, starsi mężczyźni i kobiety, słowem wszyscy którzy stali się ofiarami nieszczęścia, żywi teraz i uśmiechnięci patrzyli na płynącego.
Z podziemi tętniły dzwony. Rudi ujrzał krystaliczny tron, na nim zaś Władczynię Lodu. Po chwili wstała, uniosła się wzwyż i pocałowała go w nogi. Uczuł dreszcz straszliwy, jakby wstrząsł nim prąd elektryczny coś niby lód i płomień zarazem sparzyło go nagle.
— Mój jesteś! — zabrzmiało z głębiny. — Całowałam twe usta, gdyś był malcem, teraz ucałowałam stopy twoje. Cały jesteś moją własnością!
Usłyszał wyraźnie te słowa i nie zdolny oprzeć im się, zatonął w przejrzystej fali.
Cisza nastała. Umilkły dzwony wraz z ostatnim rozbłyskiem światła na górach. Śmierć zawładnęła szczęściem.
Biedna Babeta widziała co się dzieje. Sama jedna, opuszczona na wyspie, w ciemną pogrążoną noc. W dodatku rozszalała się wichura, zaczęły bić pioruny, wreszcie lunął deszcz, ludzie przybiegli nad brzeg, by zabezpieczyć łodzie.
— Gdzież oni być mogą teraz? — dumał młynarz.
Babeta siedziała skulona, bez ruchu, ochrypła od krzyku i zawodzeń.
Przypominała sobie opowiadanie narzeczonego o tragicznej śmierci jego matki oraz własnej przygodzie i westchnęła rozpacznie:
— Porwała go Władczyni Lodu!
W tej chwili zajaśniała błyskawica, a przerażona Babeta ujrzała straszliwą mocarkę. Stała na wzburzonych falach, zaś u jej stóp, leżały zwłoki młodego chłopca.
— Mój jest! — wykrzyknęła i zaraz wszystko zatonęło w ciemnościach.
Nagle wspomniała nieszczęsna sen swój i własne słowa. Wszakże sama uznała za rzecz najlepszą śmierć w momencie najwyższego szczęścia!
Minęło lat parę. Jezioro leżało spokojne, przejrzyste, jak dawniej. Winogradowe jagody nęciły oczy, po zwierciadlanej toni sunęły łódki o białych żaglach. Do Chillonu wiodła teraz kolej żelazna. Na każdej stacji wsiadali i wysiadali podróżni z czerwonemi książkami w rękach. Były tam opisy wszelkich ciekawości całej okolicy, znalazł się też opis tragicznej wycieczki młodej pary na akacjową wysepkę. Wszystko, nawet rozpacz Babety najdokładniej przedstawiono. Nie było tylko nic o późniejszem jej życiu. Młyn przeszedł w inne ręce, ona zaś mieszkała w pięknym domku przy stacji i spozierała na góry, gdzie ongiś polował na gemzy jej narzeczony.
Uspokoiła się z biegiem lat i poznała, iż Bóg objawił jej we śnie prawdę istotną. Pogodzona z wolą jego, żyła długo jeszcze po strasznem przejściu.

KONIEC.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.