Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gospodarz napracował się tyle przez drogę, że uczuł potrzebę pokrzepienia. Wstąpił tedy do karczmy. W samym progu spotkał człowieka z ogromnym worem na plecach.
— Cóż to macie? — spytał go.
— Zgniłe jabłka dla świń. Mam pełny wór.
— Mnóstwo dobrego towaru! — pomyślał gospodarz. Sam uzyskał roku zeszłego z całego sadu jedno tylko jabłko. Położył je na komodzie i trzymał aż zgniło.
— Jest to w każdym razie pewnego rodzaju dobrobyt, pomyślał sobie, bo co jedno jabłko, to nie cały wór.
— Co mi dacie gospodarzu za te jabłka? — spytał nieznajomy.
— Dam tę oto kurę! — odparł chłopek.
Pogodzili się, a nasz gospodarz wniósł wór do szynkowni i oparł o piec, nie bacząc, że w nim porządnie napalono.
W izbie pełno było handlarzy koni, i wołów. Ludzie ci mieli pełne kieszenie pieniędzy. Było tam też dwu Anglików, a Anglicy, wiadomo, lubią się zakładać.
Nagle poczuli wszyscy odór piekących się, zgniłych jabłek.
— Cóż to jest? — wykrzyknęli i niebawem dowiedziano się całej historji zamiany.
— Ano dostaniecie, panie gospodarzu, kilka porządnych szturchańców od żony! — rzekli Anglicy.
— Dostaję od żony pocałunki, a nie szturchańce! — odpowiedział.
— Załóżmy się! Damy worek dukatów jeśli wygracie.
— Zgoda! powiedział chłopek i zakład stanął.