Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gościńcem maszerował żołnierz: Raz... dwa... raz... dwa... miał na plecach tornister i szablę u boku, bo właśnie wracał z wojny do domu. W tem spotkał starą czarownicę. Była szkaradna. Dolna warga zwisała jej aż na piersi. Powiedziała doń:
— Jak się masz, żołnierzu? Śliczna ta twoja szabla i taki ogromny masz tornister na plecach. Prawdziwy z ciebie wojak! Czekaj, dam ci tyle złota, ile sam zapragniesz.
— Dzięki serdeczne, szkaradna czarownico! — odparł grzecznie żołnierz.
— Widzisz tam to stare drzewo? — spytała czarownica, wskazując stojącą u drogi wierzbę. — Wypróchniały ma cały pień. Wyjdź na szczyt, a zobaczysz dziurę, którą będziesz mógł dostać się głęboko pod ziemię, aż pod korzenie. Uwiążę cię na sznurze i wyciągnę na wierzch, gdy zawołasz.
— Pocóż mam tam iść? — spytał.
— Po pieniądze, — rzekła czarownica. — Wiedz, że pod drzewem jest długi ganek, oświetlony stu lampami. Zobaczysz tam troje drzwi. Możesz je otworzyć, bo klucze tkwią w zamkach. We wnętrzu pierwszej komory zobaczysz na podłodze wielką skrzynię. Siedzi na niej pies, który ma oczy wielkie jak filiżanki, ale nie bój się go wcale. Dam ci fartuch w niebieską kratkę. Połóż go na ziemi, schwyć prędko psa, posadź go na