Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Słońce zaszło poza wodę i w tej chwili spadły pióra z zaczarowanych królewiczów. Dziewczyna krzyknęła z zachwytu, pobiegła do braci i zaczęła ich ściskać i całować. Byli piękni bardzo i radowali się wielce, widząc jak piękną posiadają siostrę. Opowiedzieli sobie potem wzajem wszystko co uczyniła macocha.
— Musimy — rzekł najstarszy z braci — latać w postaci dzikich łabędzi, jak długo słońce świeci, a w chwili zachodu odzyskujemy ludzkie ciała. Staramy się przeto stać na ziemi w tym momencie, bo gdyby nas owa przemiana zaskoczyła nad morzem, potonęlibyśmy niechybnie. Mieszkamy na przeciwległym brzegu, droga to daleka i niema gdzie spocząć. Na całej tej przestrzeni sterczy jedna jeno rafa skalna, tak mała, że ledwo nas jednastu pomieścić może gdy staniemy tuż przy sobie. Morze oblewa nas ciągle, ale i za tę skałę dziękujemy Bogu, gdyż możemy tam nieco wytchnąć w ludzkiej postaci. Bez tej rafy nie moglibyśmy nigdy oglądać kraju rodzinnego, bowiem lot nasz trwa przez dwa, najdłuższe dni roku. Wolno nam bawić w ojczyźnie przez jednaście dni, raz na rok. Latamy ponad znanymi lasami, spoglądamy na zamek, gdzieśmy się wychowali i wieżę kościoła, w którego podziemiach spoczywa zmarła matka nasza. Tu właśnie napotkaliśmy ciebie, droga siostro. Dwa tylko dni jeszcze spędzimy tu, potem zaś odlecimy do cudnego kraju, który jednak nie jest ojczyzną naszą. Jakże zabierzemy ciebie, nie mając statku, ni łodzi nawet?
— Co mam uczynić, by was ocalić? — spytała.
Przegadali całą niemal noc, zasnąwszy na chwilę tylko.
Rano zbudził dziewczynkę szum skrzydeł. Bracia okrążyli ją kilka razy w powietrzu i odlecieli, ale zo-