Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stał z siostrą najmłodszy. Wzięła go na kolana i gładziła jego pióra. Spędzili razem dzień cały. Pod wieczór wrócili inni bracia, odzyskali po zachodzie ludzką postać, a jeden powiedział:
— Jutro odlatujemy i wolno nam wrócić dopiero za rok. Nie sposób jednak zostawić tu ciebie samej. Czy masz odwagę lecieć z nami? Jako ludzie mamy dość siły, by cię nieść, niewiadomo jednak, czy starczy mocy w skrzydłach, by cię przenieść ponad morzem.
— Polecę z wami! — odrzekła siostra.
Przez całą noc pletli wszyscy mocną siatkę z sitowia i łoziny, a rano, przemienieni w łabędzie ujęli w dzioby sieć wraz ze śpiącą siostrą i unieśli się wysoko, pod chmury.
Zbudzona, wyjść nie mogła ze zdumienia, że leci tak wysoko. Najmłodszy brat położył obok niej gałąź pełną owoców i pęczek słodkich korzeni, ponieważ zaś dogrzewało słońce leciał ponad nią, ocieniając ją skrzydłami. Podziękowała mu spojrzeniem i uśmiechem.
Lecieli tak przez cały dzień, bez odpoczynku, ale posuwali się wolniej, niż zawsze, bowiem dźwigali ciężar. Tymczasem nadciągała burza i zbliżał się wieczór. Z trwogą wielką patrzyła Elżbietka na zachodzące słońce, a nie mogła dostrzec skalnej rafy. Z jej to winy, myślała, opadną przemienieni w ludzi, bracia w wodę i potoną. Zaczęła się modlić gorąco, ale skały ciągle jeszcze nie było. Czarne chmury nadciągały coraz to bliżej, wiatr dął mocny i błyskawice rozświetlały niebo.
Tarcza słoneczna opadła tuż nad wodę. Serce Elżbietki biło ze strachu. Łabędzie dobywały ostatka sił, pół tarczy zapadło już w fale i nagle ujrzała dziewczynka