Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nadeszła czarna noc. Elżbietka legła znowu spać, smutna i opuszczona, ale w chwili kiedy zamykała oczy wydało jej się, że Bóg rozchyla gałęzie i spogląda na nią dobrotliwie. Obok Boga dostrzegła także główki małych aniołków.
Nazajutrz rano nie wiedziała, czy był to sen, czy rzeczywistość.
Zaledwo zrobiła kilka kroków napotkała starą kobietę z koszami pełnymi jagód. Starowina poczęstowała dziewczynkę, ona zaś spytała, czy nie widziała jedenastu królewiczów, jadących lasem.
— Nie! — odrzekła. — Widziałam jednak wczoraj jednaście łabędzi z koronami na głowach, które płynęły potokiem.
Stara kobieta podprowadziła Elżbietkę na wzgórze, pod którem przepływał potok. Korony drzew i luźne korzenie zwieszały się aż nad wodę.
Elżbietka podziękowała staruszce, potem zaś poszła wzdłuż potoku, aż do jego ujścia.
Ujrzała przed sobą szeroko rozlane morze. Ale nie było na niem ni jednego żagla, ni łodzi. Brzeg pokazywały krągłe kamyki, a na jednem miejscu leżało jedenaście piór łabędzich.
Dziewczynka zebrała je i dostrzegła na każdem kropelkę wody. Czy była to rosa, czy łza nie umiała sobie wyjaśnić.
Długo patrzyła na morze, ciągle zmienne, mimo ciszy, a tuż przed samym zachodem ujrzała jednaście dzikich łabędzi z koronami na głowach. Leciały jeden za drugim w stronę lądu. Elżbietka ukryła się coprędzej za krzak, a łabędzie osiadły nie daleko niej i zaczęły trzepać skrzydłami.