Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W istocie, wielka gwiazda wskazywała im drogę i poszli dalej przez szkaradny, czarny komin, a po wielu, wielu utrapieniach siedli na brzegu, dla wypoczynku.
Wysoko nad nimi sklepiło się niebo, usiane gwiazdami i sterczały dachy domów. Ujrzeli wielki, ogromny, straszny świat. Pasterka nie wyobrażała sobie nic takiego, oparła tedy główkę o ramię kominiarza i płakała tak, że jej złoto odskakiwało z kapelusza.
— Coś okropnego! — zawodziła. — Tego nie wytrzymam stanowczo! Ach, radabym się znaleźć zpowrotem na komodzie. Proszę cię zaprowadź mnie tam!
Kominiarz przemawiał jej do rozumu, wspominał o Chińczyku i pierwszym marszałku wojennym Jego Djabelskiej Mości, ale pasterka płakała, tak że musiał przystać.
Z trudem niemałym zeszli na dół, a stanąwszy u drzwiczek pieca, jęli nadsłuchiwać. W pokoju cicho było, więc wyjrzeli ostrożnie i zobaczyli, że Chińczyk leży na podłodze rozbity na kilka kawałków. Odleciał mu grzbiet, głowa potoczyła się daleko, słowem umarł. Natomiast pierwszy marszałek stał na swojem miejscu i dumał.
— Okropność! — szepnęła pasterka. — Biedny, stary dziadek rozbity w kawałki i to z naszej winy! Ach, czyż to przeżyję!
— Można go skleić! — pocieszał ją kominiarz. — Wsadzi mu się kołek drewniany w grzbiet i będzie jak nowy. Zburczy on nas nieraz jeszcze, bądź pewna!
— Tak sądzisz? — powiedziała i oboje wyleźli na komodę, zajmując dawne miejsca.
— Jesteśmy tu gdzie wpierw! — zauważył kominiarz.
— Można sobie było oszczędzić trudu.