Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Muszę lecieć w ciepłe kraje! — powiedziała pewnego dnia Królowa Śniegu. — Chcę zajrzeć w moje czarne garnki! Trzeba je przysłonić potrosze śniegiem, co dobrze robi cytrynom i winogradowi!
Tak zwała ona wulkany, Etnę i Wezuwjusz. Rrzekłszy to, odleciała, a Janek został sam, w olbrzymiej, kilkomilowej sali pałacu i siedział nad stosem kawałków lodu tak zadumany, że aż w nim trzeszczało. Zdawało się, że zamarzł na śmierć.
W tej właśnie chwili weszła Zosia do pałacu. Runęły na nią mroźne wichry, ale zaczęła pacierz i wichry ustały, jakby zasnęły.
Zobaczywszy pośrodku sali Janka, pobiegła doń, rzuciła mu się na szyję i całowała, wołając radośnie:
— Drogi, kochany Janku! Znalazłam cię wreszcie!
On jednak siedział dalej zimny i nieruchomy. Widząc to, zapłakała Zosia gorzko. Łzy padły na piersi chłopca przeniknęły do serca, roztopiły lód i pochłonęły okruch szkła, tkwiący w niem. Spojrzał na nią, ona zaś zanuciła:

— Róże więdną tak rychło, szybko mija lato,
Lecz Gwiazdką i Jezuska zobaczymy zato!

Janek wybuchnął płaczem, a ze łzami wypłynął z jego oka okruch djabelskiego zwierciadła. Poznał Zosię i zawołał:
— Droga, kochana Zosiu! Gdzież to byłaś tak długo i gdzież ja przebywałem? O jakże tu zimno! Jak pusto!
Objął Zosię w ramiona, śmiał się i płakał naprzemian, a było to tak wzruszające, że kawałki lodu jęły tańczyć z radości. Gdy się zmęczyły, padły na ziemię i... o dziwo... utworzyły same z siebie owo słowo, które