Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Au! Au! — rzekł pies. — Za młodych lat wszyscy uznawali, że jestem niezmiernie miły i sympatyczny. Mieszkałem w najpiękniejszych komnatach, nieraz nawet spoczywając na aksamitnym fotelu ze złoceniami. Panie i panienki całowały mnie, obcierały łapki haftowanemi chusteczkami i zwały swym ukochanym przyjacielem.
Nagle jednego dnia zauważono, że jestem zbyt tłusty i ociężały, więc dano mnie w podarku klucznicy. Dostałem się do suteren i patrzyłem przez okno na wszystko od dołu. Ale dobrze mi było, a nowa pani moja kochała mnie i pieściła. Czułem się tu nawet spokojniej, choć mieszkanie nie było zbytkowne, gdyż nie dręczyły mnie ustawicznie dzieci biorąc na ręce, dusząc, wkładając mi czepek na głowę i wyrabiając inne głupstwa nieprzystojne. Miałam swoją poduszkę, dobre jadło i ciepły kominek, do którego tak miło przytulać się w zimie. Spędziłem tam najmilsze chwile życia. Marzę dotąd o tym kominku.
Cóż pięknego może być w kominku? Czy jest on podobny do mnie? — spytał bałwan śniegowy.
— Stanowi zupełne przeciwieństwo! — odparł pies.
— Jest czarny jak kruk, posiada szyję miedzianą i zjada tyle drzewa, że mu ono bucha ogniem z ust. Spojrz zresztą uważnie, a zobaczysz przez okno suteryny ten kominek, o którym marzę dotąd.
Bałwan śniegowy dostrzegł w istocie przez okno suteryny kominek i doznał czegoś pośredniego pomiędzy strachem, a uczuciem sympatji.
— A czemuś opuściłeś swą panią, która cię tak kochała? — spytał.
— Zdarzyło się nieszczęście. Jeden z synków właścicieli, wielki nicpoń, chciał mi odebrać napoczętą do-