Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lokaje, gdyż nie masz trzewików. Nie płacz jednak. Narzeczona moja wskazała mi boczną bramkę, od której klucz wyszuka i tamtędy dostaniesz się do sypialni królewny.
Przeszli oboje park, gdzie już liście opadały i ujrzeli pałac ciemny, gdyż pogaszono światła. Gawron zaprowadził Zosię do małej bramki, która była jeno lekko przyparta.
Serduszko Zosi biło od strachu i nadziei. Wydawało jej się, że czyni coś złego, a jednak chciała jeno dojść, czy Janek przebywa w pałacu królewny. Była tego niemal pewna. Wyobraziła sobie żywo jego mądre oczy, długie włosy i uśmiech, jaki miewał ongiś, siedząc wśród róż. Ucieszyłoby go napewne, że przebyła tak długą drogę w poszukiwaniu za nim, oraz wieści z domu, gdzie wszyscy za nim tęsknili. Ach, cóż to był za strach i nadzieja!
Weszli po schodach i ujrzeli na szafce małą lampkę. Pośrodku podłogi stała wrona, kręciła głową i patrzyła na Zosię, która oddała jej ukłon jakiego ją wyuczyła Babka.
— Narzeczony mój opowiedział mi o tobie, panienko, dużo dobrego — rzekła oswojona wrona. — Los twój wzruszył mnie naprawdę! Proszę, racz wziąć tę lampkę, a pójdziemy tędy. Jest to droga prosta, na której napewne nie spotkamy nikogo.
— Wydaje mi się jakby ktoś szedł za mną! — powiedziała Zosia. — I rzeczywiście w tej chwili coś przeleciało obok niej. Cienie mignęły po ścianach, konie z rozwianemi grzywami o wysmukłych nogach strzelcy, myśliwi i damy jadące konno.
— To są sny! — objaśniła wrona. — Przybywają by zabrać myśli dostojnych państwa na łowy. Sprzyja