Przejdź do zawartości

Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na oknie leżało stare pióro służącej. Nie posiadało innej zalety jak tę, że tkwiło zbyt głęboko w atramencie, to jednak stanowiło całą dumę jego.
— Jeśli maszynka do kawy śpiewać nie chce, — ozwało się pióro — to można zaprosić słowika. Ot, siedzi tam w krzaku i czeka!
— Rzecz niesłychana, byśmy mieli słuchać jakiegoś przybłędy z poza kuchni! — zawołał kociołek, krewny maszynki. To wprost nie patrjotyczne! Niechże sąd o tem wyda kosz targowy!
— Jestem oburzony! — zawołał kosz. — Nudzimy się, miast bawić! Dalejże, niech każdy robi co chce!
— Tak! Hałasujmy! — zawołały wszystkie sprzęty.
Ale nagle weszła służąca. Całe zebranie zamilkło i zmartwiało. Każdy jednak sprzęt pewny był, że gdyby jego usłuchano, wieczór wypadłby był niezrównanie.
Służąca zaświeciła zapałkę i roznieciła ogień. Ach, jakże trzaskał i świecił.
— Każdy widzi teraz, że jesteśmy pierwsze w całej kuchni! — rzekły z dumą i zagasły.
— Prześliczna to bajka! — powiedziała królowa. — Duchem jestem po stronie zapałek. Tak! Dostaniesz córkę naszą.
— Tak! Dostaniesz królewnę! — dodał król, a mówili mu już: „ty“, jako członkowi rodziny.
Ustanowiono dzień ślubu i oświetlono uroczyście miasto. Mieszkańcy dostali kukiełki i precle, a ulicznicy gwizdali prześlicznie na palcach.
— Muszę i ja przyczynić się do uświetnienia tego dnia! — rzekł sobie syn kupca, nakupił rakiet, żabek i najrozmaitszych ogni sztucznych, potem zaś wyleciał w powietrze z swoim kufrem.