Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piero co kość, ugryzłem go więc, on zaś zaczął ryczeć. Za karę wzięto mnie na łańcuch i zostałem tu już, gdyż opiekunka moja zmarła wkrótce po wypadku. Na chłodzie straciłem piękny mój dawniej głos i teraz szczekam brzydko. Jestem stary i biedny, ale i tak nie zamieniłbym się z tobą za nic.
Ale bałwan śniegowy nie słuchał już psa. Patrzył bez ustanku na miedziany kominek, który miał tę samą co on wysokość.
— Chciałbym zejść do tych suteren i oprzeć się o ten kominek! — powiedział. — Całe ciało moje trzeszczy od ochoty!
— Nie stanie się to nigdy i nawet dla twego dobra, gdyż samo zbliżenie do kominka byłoby dla ciebie śmiercią. Au! Au! Młodziki mają zawsze pragnienia bezrozumne!
Bałwan śniegowy patrzył przez cały dzień na kominek, a w wieczór światło bijące zeń zachwycało go. Nagle otwarto na chwilę okno, żar zaróżowił pierś jego, on zaś krzyknął:
— Ach! Zbyt wiele szczęścia! Umieram!
Przez całą, długą noc marzył o kominku i przyszłości, gdy zaś rano zamróz skrył szyby suteryny, bałwan śniegowy zesmutniał, nie mogąc patrzeć na ukochany kominek.
— Zły to znak, że myślisz ciągle o tem co jest klęską twoją! — powiedział pies. — Ach! Przyjdzie odwilż! Drze mnie strasznie w prawej nodze przedniej!
Przyszła nagła odwilż, mróz zmalał, a wraz z nim i bałwan śniegowy skurczył się i schudł. Nie zabił się jednak, a był to dlań zły znak. Pewnego ranka zmiękł i spadł, a ze środka wyjrzała rękojeść miotły i dwa polana, wkoło których chłopcy oblepili śnieg budując go.