Rok ostatni panowania Zygmunta III/Tom 2/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rok ostatni panowania Zygmunta III
Podtytuł Obraz historyczny
Data wyd. 1833
Druk Drukarnia A. Dworca
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ROK
OSTATNI PANOWANIA
ZYGMUNTA III.
OBRAZ HISTORYCZNY
PRZEZ
JOZEFA IGNACEGO KRASZEWSKIEGO.
Historia quoquomodo scripta delectat.
Plinius.
TOM 2.
WILNO.
W DRUKARNI A. DWORCA.
1833.

Pozwolono drukować, z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury trzech Exemplarzy. Wilno 22 Lutego 1833 roku.
Cenzor, Paweł Kukolnik.







1.

Czytelnik biorący tę powieść do ręki, powinien zda mi się, wrożyć sobie, z samego tytułu, że prędzéj nad nią zaśnie, niźli się uśmieje.

W przedpokojach zamkowych, zgromadziły się nazajutrz poufałe dworskie osoby, wszyscy niepewnością miotani, oczekiwali za kaźdem otwarciem podwojów od komnat sypialnych, wiadomości o zdrowiu Króla. Pomimo słabości bowiem i niedołężności Zygmunta jako Króla, wiele osób żałowało go jako człowieka, kochało jak dobrodzieja. Taż słabość charakteru i niedbalstwo w sprawach krajowych, które tak wiele i ludom i jego sławie szkodziły, czyniły go w życiu prywatnym, łatwym i przystępnym a nawet dobroczynnym, gdyż nie umiał opierać się żądaniom cudzym i jednéj tylko szukając spokojności, okupował najczęściéj jéj posiadanie, wielkiemi ofiarami.
— Coż słychać między Ichmościami nowego? zapytał zbliżając się do rozmawiających w przedkomnaciach Denhoffa, Ossolińskiego i Alberta Radziwiłły, Daniłłowicz. Raczcie téż mi co udzielić z wiadomości waszych?
— Chętnie byśmy to uczynili, odpowiedział Ossoliński, lecz sami nic takiego nie wiemy, co by wam warto było udzielić. Żadnéj znaczącéj nie ma odmiany, dziś Król Jegomość ma Nuncijusza Papiezkiego przyjmować. Posłano także po Pana Brożka, za radą Jezuitów, aby z obrótów gwiazd wywróżył nam szczęście lub niepomyślność i odkrył skutki, jakie ta choroba pociągnie za sobą.
— Mądry to człowiek, odezwał się Denhoff, potrząsając głową, drugi w życiu swojém tyle nie przeczytał, ile on napisał. Zna się także niepospolicie na medycynie i prócz wyroku astrologicznego, samą nauką lekarską pomodz może.
— Zapewne — odpowiedział Ks. Albert Radziwiłł, aleć i astrolog z niego nie pospolity!.. On to przepowiedział zamach Piekarskiego na życie Króla i napad Napierskiego na Czorsztyn.[1] — Przynajmniéj, taka była fama. Dziś zaś kiedy dzięki Bogu, Król Jegomość ma się nierównie lepiéj, i bez astrologa miéć możem nadzieję, że go medycy wyleczą, gdyby tylko Pan Stanisław Herka[2], chciał przybyć! — on co tylu już od wyraźnéj śmierci odratował.
— Pan Herka! o znamy go z imienia, rzekł Ossoliński — mówią o nim że cudów dokazuje, i tych tylko ocalić niemoże, którym wiek et mortalitatis humana umierać każą! —
— To nam tu i Pan Herka nie wiele pomoże — rzekł smutnie Denhoff, boć pono Król Jegomość sześćdziesiąt już szósty rok sobie liczy...
— Gorzka to dla nas prawda, przerwał Radziwiłł, która nam nieraz i ostatnią odrobinę nadziei odejmuje. Prócz wieku jeszcze, częste słabości, utrapienia, zgryzoty, niepokoje od własnych poddanych, przyśpieszają koniec jego, tak dla nas smutny.
Gdy to mówił Kareta Nuncijusza stanęła na podwórcu zamkowym, i on sam z liczną assystenciją duchownych, między któremi byli i dwaj Królewice, Biskupi Ferdynand i Albert, wszedł na pokoje i niezwłócznie udał się do Króla. Przyjął go Zygmunt na swoim krześle, okazując przeciw zwykłéj sobie obojętności, wielką radość z jego przybycia, zaczęła się rozmowa, już nie jak zawsze o religijnych sporach i interessach, ale stosowna do położenia Króla, w któréj z ust Posła Papieskiego, brzmiały pociechy jakie tylko religija nastręczać może. Mowa, wejrzenia, postawa, wszystko w przybylcu okazywało wysoki stopień poloru i nauki; z nadzwyczajną uwagą, wpatrywał się on w wybladłe oblicze Zygmunta i jakby w niém co niepomyślnego wyczytał, coraz smutniéjszym się zdawał.
Ani też w tém co dziwnego było, że stolicy Apostolskiéj posłaniec, smucił się widząc ku grobowi nachylającego się Króla, gdyż Zygmunt był jednym z najposłuszniéjszych i najpodanniéjszych jéj Monarchów. Przerażała całe duchowieństwo, sama myśl jego zgonu, który zmieniając całkiem ich położenie, wydarł by im przewagę jaką mieli i z przewodzących na uciśnionych mógł zamienić. Niewielkie były ich nadzieje na Władysławie, który miał silną partiję za sobą; bo ten zrodzony i wychowany w rozwiązłości, nie lubił Księży, Jezuitów i całéj ćmy ich zwolenników, uganiał się za wesołą młodzieżą, przepychem i kobiétami.
Nuncijusz siedząc blisko godzinę rozmawiał, już to z Ks. Marquat, już z innymi otaczającemi ich osobami, bo Król ledwie słów kilka się odezwał, zdając się być osłabionym i do rozmowy niesposobnym. Po tym przeciągu czasu, odbywszy zwykłe pożegnalne ceremonije, oddalił się Nuncijusz i zaledwie nogę za prog komnaty królewskiéj przełożył; roskazał jednemu z Dworzan, aby do niego królewskich zawołał Doktorów, oznajmując, iż ma im rzecz wielkiéj wagi przełożyć. W moment zebrali się poważnych min mędrce, między którymi znajdowali się także, tylko co przybyli, oczekiwani pan Brożek i Herka. Wszyscy z oznakami uszanowania otoczyli milczącego dotąd Nuncijusza, a on po chwili odezwał się z miną surową, w języku łacińskim.
— Mości Panowie, upewnialiście mnie i sam wprzódy gruntując się na słowach waszych mniemałem, że Król nie jest wcale w nagłém i natarczywém niebezpieczeństwie, że prędki i dobry ratunek, do pierwszego stanu zdrowia, przyprowadzić go może. Dziś zaś, z niemałém podziwieniem i smutkiem, w ciągu bytności mojéj, uważnie i pilnie przypatrując się twarzy Jego, dostrzegłem takie znaki, które mi, objawiają, iż bez skutecznéj, eo instante pomocy, nie długo pożyć może.
— I iakież to są znaki, zapytał niecierpliwy Oelhaf kłaniając się do ziemi niech je Świątobliwość Wasza, wymienić raczy, ażebyśmy je medycznie rozważyli i rozebrali — gdyż — z przeproszeniem, rychło czasem sądzić nie wypada — a — bez obrazy Świątobliwości Waszéj, my Medycy niceśmy tam tak strasznego nie widzieli.
— Ja o tém sądzić nie umiem, bom jeszcze nie widział, odezwał się tylko co przybyły pan Herka, lecz w razie niczém nie odwróconego niebespieczeństwa, radziłbym dać użyć Królowi Jegomości ostatni kawałeczek, cudownéj mojéj Mumij, któréj mi już bardzo mało pozostało; a wiedzą wszyscy, jakie są jéj skutki.
— Poważamy zdanie jego i leki — odparł Oelhaf, z wyraźném uszanowaniem, którego przyczyną być musiała, sława pana Herki głośna po całym kraju, ale pozwolicie by ten ratunek został już chyba w ostatnim razie użytym, teraz pospolitszych sprobujem sposobów. — Wasza zaś Świątobliwość, czy nie raczy, o tych znakach, nieco obszerniéj nam opowiedziéć?
— Dosyć, rzekł Nuncijusz, żem uważał w twarzy jego, alarmującą bladość, odrętwiałość, plamy i inne złowrożbne znaki, Waszmość wiedząc teraz na któréj karcie, szukać słabości, spójrzcie na to okiem swéj sztuki.. Bądźcie zdrowi, waszéj pieczołowitości polecam, zdrowie Pana i Króla naszego, nasze nadzieje i sławę waszą.
— Teraz zaś, raczcie Panowie, — przerwał kłaniając się w koło Oelhaf, pójść ze mną do Króla Jegomości i sprawdzić bytność tych znaków, o których Jego Świątobliwość mówiła.
To powiedziawszy i prowadząc naprzód Herkę i Brożka, postąpił ku pokojowi Króla, otworzył drzwi i wszyscy weszli do sypialnéj komnaty.
Król blady, wynędzniony i słaby, prawie bez ruchu, z zamkniętymi oczyma leżał na łóżku, firanki były zasłonione do połowy, a Panna Meyer z Biblią w ręku siedziała w głowach i powolnym głosem czytała psalmy pokutne, które Król powtarzał. Na odgłos wchodzących osób z ciężkością podniosł Król powieki i zapytał, kogo Oelhaf prowadził.
Pan Brożek i Herka skłonili się nisko, wymawiając swe imiona, a Panna Urszula, dała im znak, aby się ku łożu zbliżyli.
— Wieleśmy o Waszmości Panie Herka słyszeli, rzekł Król z cicha do zbliżającego się Medyka olbrzymiéj postawy i pełnéj wyrazu twarzy, mam nadzieję, że za waszą pomocą odzyskać będę mógł, jeśli jeszcze taka Wola Boża, trochę zdrowia, abym się udał z ciałem najulubieńszéj żony mojéj do Krakowa.
— Niech W. K. M., odpowiedział dzwięcznym głosem pan Herka nie myśli teraz o tém, a zda się we wszystkiém na wolą Boga, przeciw któréj działać nie można. O zdrowie naprzód starać się potrzeba, potém o reście pomyśleć będzie należało.
Kiedy to mówiąc do łoża królewskiego przybliżają się Medycy, do komnaty wpada nagle z miną posępną i zafrasowaną Ks. Marquat.
— Cóż tam przynosisz? zapytał chory Jezuitę.
— Złą, złą nowinę Najjaśniéjszy Panie, odpowiedział nieuważny spowiednik nie myśląc jaki skutek na Królu, może tak nagły wykrzyknik uczynić. Złą nowinę. Podobało się Najwyższemu wziąść do chwały swojéj pobożnego i cnotliwego Ks. Walentego Seidel.
— Nie żyje?.. przerwał nagle Król podnosząc się na łóżku, a za nim Panna Urszula. — Jakto? nie żyje?
— Tylko co przed chwilą, skonał na mojém ręku, smutno odpowiedział Jezuita i głowę spuścił z westchnieniem.
Na twarzy chorego Króla ta wiadomość wyryła natychmiast znaki żalu, kilka łez nawet spłynęło po bladém jego licu, a zatrwożeni Medycy, widząc przymykające się jego oczy, niespokojnie spójrzeli po sobie. Najgłębsze milczenie, zwykle po wielkich następujące uderzeniach panowało w komnacie!
Nareście słabym głosem odezwał się Król.
W krótce pójdę i ja za nim i znowu zapłakał.. Osłabienie nastąpiło po wielkiem wstrząśnieniu przez tę wiadomość sprawioném, Król zamilkł, w milczeniu zdawając się rozpaczać i konwulsyine tylko drganie, oddech ciężki i krótki oznajmiały, że żyje jeszcze. Krzątali się niepomału medycy naciérając mu zsiniałe lice póki do przytomności nie przyszedł, a potém naradzać się zaczęli, nad wyborem lekarstwa, jakie by mu dać mieli. Po długiéj sprzeczce zbliżyli się wszyscy ku łożu i Oelhaf niosąc przygotowane lekarstwo mel rosarum rzekł cichym głosem, iż ie wziąść natychmiast należało.
— Widzim to koniecznie potrzebném, dla W. K. M. dodał Herka, a za nim wszyscy lekarze wmawiać zaczęli Królowi, ażeby przyiął podane mu lekarstwa co wszystko chory milczeniem zbywał.
Nakoniec jakby ich naleganiami znudzony odezwał się słabym lecz stałym głosem.
— Oddawna Waszmościom mówiłem — że natura moja nieprzezwyciężony ku temu lekarstwu wstręt czuje — nie przymuszajcie mnie za tem, ażebym sobie tém, sam koniec przyśpieszył...
— Natura — rzekł poważnie filozof Herka, nie zna częstokroć, co jéj być może ku pomocy, a rozum kierować nią powinien.
— Nieprzymuszajcież mnie — przerwał Zygmunt — nieprzymuszajcie, bo czuję, że mi to niepomoże.. Czy u was jedno to tylko jest lekarstwo, lub czyście się zmówili, udręczać mię jeszcze przed skonaniem.
— Uchowaj nas Boże — odpowiedział Herka po chwilce namysłu, trzymając ciągle kubek w reku i spoziérając jakby się o ich radę pytał, na swoich towarzyszów — uchowaj nas Boże od złych i nieprawnych chęci! Czego tylko uczy nas sztuka doświadczenie i rozum, togo używamy na dobro ludzi. Jakżebyśmy się odważyli K. JMości źle życzyć, lub dla niego źle czynić? Trzeba Najjaśniéjszy Panie naturę na chwilę przezwyciężyć, uczynić jéj gwałt momentalny, aby zniszczyć tym sposobem moc choroby, w czasie kiedy jéj jeszcze zaradzić można.
— Uczynię wszystko co chcecie — rzekł Król znowu powolnie, obracając wzrok omdlały na Panną Urszulę, jakby ją o wstawienie się za sobą prosił — uczynię wszystko — tylko mi tego nie dawajcie, bo mnie zabijecie...
— Ręczę W. K. M. rzekł znowu Herka ręczę, że nie tylko szkodzić nie może — lecz pomodz musi — gdybyśmy nie znali mocy i właśnośoi jego, czyliźbyśmy śmieli narażać W. K. M. na próbę niepewną.
— Wielmożna Pani — dodał po chwili obracając się ku Pannie Urszuli — złącz proźby swoje z naszemi, ażeby Pan nasz nieodrzucał wyzdrowienia swego od ust swoich.
— Prosiémy cię wszyscy — rzekła Meyer nachylając się do łóżka — zaklinam cię Panie na imie ś. p. małżenki twojéj..
— Wezmę więc — wezmę — wyrzekł Król usiłując podnieść się z pomocą Doktora — wezmę — ale pamiętajcie co wam mówię, że w tym kubku śmierć połykam.
To mówiąc spełnił lekarstwo ze wstrętem, samemu sobie wyraźny gwałt czyniąc. Spójrzeli po sobie medycy radzi ze zwycięstwa jakie ich sztuka, a przynajmniéj zaufanie w niéj odniosło i oddalili się zalecając największą spokojność, aby lekarstwo tém lepiéj skutkować mogło.
Panna Urszula tym czasem widząc usypiającego powoli Króla, wymknęła się cicho i ostróżnie z pokoju, zostawując na straży u łoża Oelhafa i Wojewodę Denhoffa.
Przebiegła Bawarka, przesunęła się krokiem szybkim, przez liczny szereg komnat, a w głowie jéj snuły się smutne myśli śmierci i czarniéjsze jeszcze myśli zemsty.
— Ostatni raz — mówiła sama w sobie — muszę się nad nim zemścić!. nad Władysławem! nad niegodnym Władysławem.. co tyle kobiét zgubił!!; ach! czémże tchnęły jego listy z obozu! dawniéj! dawno pisane!. muszę się zemścić na nim za zawiedzione piękne nadzieje.. Muszę pójść zaraz, chwili tracić — nie trzeba z chwilą władza uleci i może zemstę na wieki w mojém biédnem sercu zostawić na własne moje męczarnie!
Tak myślała idąc do komnat swoich, lecz z serca jéj inna w téj chwili myśl do głowy zabiegła.
— Chrześcijanka mścićby się miała? Uderzyło ją to silnie i na chwilę zachwiało powziętymi zamysłami, ale rozumowania, których człek zwykle używa, na pokonanie głosu rozumu, przyszły i tu na pomoc.
Jezuicka protektorka, napojona była jezuicką moralnością i po chwilce wewnętrznéj walki sama z sobą, przekonała się, że nie tylko może, ale powinna mścić się; pokrywając zemstę swoją pozorem cudzego dobra.
— Będzież to zemsta? myślała Bawarka — nie — będzie to nauka, usługa, chrześcijański uczynek, odprowadzenie odezłego. — O! gdybym tylko w czas przybyła jeszcze — i wyrwała niewinną ofiarę z rąk uwodziciela! Łudził on i mnie! jego listy! jego listy z obozu jakim że tchnęły zapałem — dziś śmieje się i urąga — ! —
Władysław chce tronu — stara się on — może go dostąpić, pełen jest dumy i grozić zdaje się już władzą, po którą sięga — ale kobiéta nie boi się przemocy, bo słabą, bezbronną, któż by miał przyciskać! — Panie Piotrowski! Piotrowski! powiedz Panu Klińskiemu, aby niezwłócznie przybywał z tym, z kim się widziéć chciałam — kogo tu miał przyprowadzić — tylko ostróżnie! — Tyż to tutaj Księże Florjanie! zawołała zdziwiona i zarumieniona spostrzegłszy wchodzącego nagle Jezuitę.
— Ja — córko moja — patetycznie odpowiedział spowiednik z nieznacznym ukłonem, przyszedłem dowiedziéć się o stanie twego zdrowia i o stanie duszy — Lecz z kimże to tu miał przybyć Pan Kliński? kogo to, tak tajemnie i ostróżnie wprowadzać mają?
Urszula nic na to nieodpowiedziała stojąc pomięszana długo, lecz nakoniec jakby zdobywszy się na męstwo rzekła głosem mocnym i surowym, do którego Jezuita wcale nie był przywykły — Ojcze! chociaż władasz całém sumieniem moim, tego jednak nie widzę ci potrzeby objawiać i nie powiem. Zapewniam tylko, iż w tém niéma nic złego — dodała ciszéj jakby się lękała własnych słów swoich i spuściła oczy.
— Jeśli w tém niéma nic złego, dla czegoż wzbraniasz się córko moja — powiedziéć to, powierzyć temu, komu wszystko złe nawet swoje powierzasz, aby za ciebie prosił Boga, temu kto zna najkrytsze tajniki twéj duszy?
— Mam w tém swoje przyczyny Ojcze — odpowiedziała zimniéj jak zwykle Bawarka — i proszę niebadać mnie o to dłużéj, próżno siebie mordując i mnie dręcząc — Wina dla Ks. Florjana! Piotrowski!.





2.

W Pałacu Kazanowskich w Warszawie, w ustronnéj lecz nie przeto mniéj ozdobnéj komnacie, siedzieli za stołem marmurowym, na którym stał srébrny dzban z przednim winem — Władysław Królewicz, Opaliński Mar. i Adam i Stanisław Kazanowscy. Wszyscy byli ubrani po polsku, z małą w kroju i barwie odmianą i milczeli jakby rozwiązując w myśli ważne jakieś zadanie. Na twarzy Stanisława malowały się, winem mocniéj zarysowane uczucia, pożądliwości zazdrości, ciekawości i uniżonego pochlebstwa — oczy jego wlepione były ciągle w Królewicza jak w tęczę i za nim we wszystkich jego poruszeniach chodziły, a brat jego Adam sparty na łokciu dumać się zdawał, rzucając nań niekiedy spójrzenia, w których biegły znawca, byłby pono mięszaninę pogardy i zazdrości wyczytał.
Opaliński rosparty w krześle z dumném wejrzeniem i pełną wyrazu twarzą, patrzył w okno z pewnym rodzajem ociężałości, którzy ludzie wyższego stanu umyślnie udają; Królewicz zaś trzymając puhar w ręku zamyślony i ponury, tak dalece zapomniał sam o sobie, iż wino z naczynia przechylonego spływało po szacie i wylewało się na podłogę.
Komnata była przestronna, obita drogiémi kobiercami i makatami, a obraz Królewica Władysława w pozłocistych ramach, błyszczał na najwydatniéjszém miejscu. — W szafie szerokiéj a niskiéj nieco przemkniętéj, widać było rząd cały różnego kształtu puharów, sadzonych perłową macicą, drogiémi kamieniami i nabijanych medalami. Były tam pawie, beczułki, orły, gwiazdy, a między niémi celował jeden puhar nakształt snopka zrobiony, niepomiernéj wielkości, stojący na środku. Dwóch służalców z wygolonémi głowami, gotowych na każde skinienie, stało w cichości u drzwi.
Tak chwila za chwilą mijała, a żaden z przytomnych nie miał odwagi wyrzec słów parę i przerwaną na nowo rospocząć rozmowę.
Wreście Królewicz po częstych na piękny harlemski zegar niespokojnych wejrzeniach, odwrócił się ku Adamowi Kazanowskiemu i zapytał z uśmiechem.
— Któż to Waszmościów tak oczarował, że już od pół godziny żaden i słowa nie wymówił, mieliżbyście tak nagle stracić ufność swoją we mnie.. Któréj nigdy jeszcze nie nadużyłem.
— Uchowaj Boże! pośpiesznie odpowiedział Ossoliński, który tylko tego wyglądał, aby ktokolwiek się odezwał — Uchowaj Boże! — ale czy mało człowiek ma trosków, o których nie raz wśród najweselszéj rozmowy, myśl mu przypadnie, sama Wasza Królewiczowska Mość znasz to dobrze!
— O znam! rzekł z westchnieniem Władysław stawiając puhar na stole i kładąc ręce na piersiach — Mam i ja swoje kłopoty i biédy, o których myśléć muszę! tylko z wami których przyjaciółmi mymi nazywam, chwilkę się rozweselić mogę!.. No! powiedzcież z łaski swojéj na to rozweselenie — cokolwiek o Pannie Urszuli? Co ona tam teraz myśli?
— Trudne — Wasza Królewiczowska Mość, zadałeś nam pytanie, odrzekł Stanisław pokręcając wąsa, nikt bowiem jeszcze podobno nie zgadł jéj myśli i uczucia, nazwałbym drugim Oedippem, coby jéj zamiary odgadł i wyświecił. Wprawdzie codziennie nam się zdaje, że je przenikamy, lecz dzień następny okazuje, żeśmy o sobie zuchwale, o niéj fałszywie sądzili.
— Co się tycze jéj zatrudnień jednakże — o tych łatwo cóś powiem — przerwał Adam — bo i ja wiém czasem, co się w jéj komnatach dzieje!!
Zsypuje ona teraz piéniądze do kufrów i proźby do podpisania podaie, które na jéj słowo, bez czytania z pomyślną odchodzą odpowiedzią! Pan Tomasz Sapieha wcale nie w czas dał sobie uciąć, bo teraz mógłby nią po co sięgnąć, kiedy pora po temu.
— Potrafi on to i bez ręki, rzekł Opaliński z pogardą, byle tylko miał rozum. Bawarka bowiem jak słychać, chociaż z pozoru udaje bardzo oziębłą dla męszczyzn, chociaż znaczne odmówiła partije[3], nie jest tak nieczułą dla wielu!! Miała ona w tych rekuzach przyczyny, nie przyjęła żadnego z konkurentów, oddalić by się bowiem musiała ode dworu i rzucić w błoto tę władzę, którą się dziś cieszy!
— Cnota jéj — jezuicka cnota — rzekł Władysław, powierzchownie cudna, wewnątrz czarna i bardziéj do szkarady niż do cnoty podobna! Co się tycze nieczułości dla męszczyzn, tej możecie na moje słowo nie wierzyć, jéj Kamerdyner Piotrowski, jaśniéj wam to, niż ja wytłómaczy, chociaż i moje słowa, nie wiatr, bo mówię z doświadczenia!!
Powszechny śmiech rozszedł się na te słowa między przytomnémi i jeden nawet z służalców się rozśmiał, ale to tak ostróżnie, tak nieznacznie, iż najbystrzéjsze oko, byłoby tego uśmiechu przelotnego nie dojrzało.
— No! dość, rzekł ciszéj Władysław, teraz powiedźcie co tu zrobić z moją Anastazyją, jak tu ją do waszego pałacu przewieść, tak aby o tém dwór i jezuici nie wiedzieli! oni co mnie szpiegują tak pilnie! Którzyby radzi wszystkiém mnie w oczach ludu niższym zrobić nad brata[4]!. Jak to zrobić? bo bez tego się nie obejdzie. Anastazyja nudzi się na téj pustyni... chciałaby żyć w mieście.. — i mnie by z tém było wygodniéj!. ale te szpiegi!!
— Przebacz Najjaśniejszy Królewiczu! przerwał w téj chwili, jeden ze służalców u drzwi stojących. Kłaniając mu się do kolan, cięży mi na sercu, żebym W. K. M. nie powiedział, że ten.. Pan Kliński Komissarz Panny Urszuli, dalipan wie o zameczku i o wszystkiém!.
— Czy być może! porywając się z krzesła przestraszony zawołał Władysław, i zaczął chodzić wielkim krokiem po komnacie.
— Zkądże to wiesz? hę? — zapytał po chwili.
— Z własnych ust jego, rzekł służalec, niegodny ów Dworzanin, naśmiewał się jeszcze, z W. K. M.
— Powiedz mu tedy, przerwał rozgniewany Królewicz, gdy ci się raz jeszcze mówić o tém odważy, że go każę wsadzić do Turmy, jeśli choć słówko o tém piśnie swojéj Pani.
— Po czasie to już pewno! zawołał sługa, on się chwalił, że jak najśpieszniéj doniosł jéj o tém, i że bardzo była — —
— Niech ją tam porwą kaci! przerwał rozgniewany Królewicz, chodząc po komnacie, Panie Stanisławie, pojedziesz ze mną do zameczku?
— Choć w ten moment! odpowiedział Kazanowski, szybko porywając się z krzesła, jestem gotów!
— Ale na co ten pośpiech, mruknął Opaliński radziłbym W. K. M. myśleć teraz o rzeczach ważniejszych, żeby nas nie uprzedzono, bo nieprzyjaciel zawsze czuwa.
— Masz Waszmość słuszność, w tém co mówisz, rzekł po chwili namysłu Królewicz, Panna Urszula, nadto jest teraz zajęta zdrowiem Króla i Ojca naszego, aby o tém myśléć mogła. Jak ważniéjsze sprawy pójdą dobrze, pomyślim o mojéj Anastazyi, bo wierzcie, że bez niéj nic mogę być szczęśliwym, i choć urodzenie moje, wiecznym ślubem połączyć się z nią nie dozwala, serce moje wymaga, abym ciągle był przy niéj.
Urządźcież tak wszystko Panie Stanisławie, rzekł obracając się do niego, aby w przyszłą środę stanęła tutaj w przygotowaném dla niéj mieszkaniu, ja muszę tém czasem iść do Zamku, dowiedzieć się o zdrowiu Ojca naszego.
To mówiąc z twarzą ponurą, wziął niedbale na stole leżący kapelusz, lekko przytomnych głowy skłonieniem pozdrowił i wyszedł ze służalcem.




Gdy się to dzieje, w Golarni pod Pogonią między kilką osobami toczy się żywa rozmowa, siedzi Pan Kliński, Woźny Kaliwko, sługa Sapiehy i dwóch szaréj ślachty.. Wszyscy siedzą za stołem, gawędzą o nowinach i świeżych posłuchach, ślachta nad dzbanem miodu wpatruje się pilnie w Dworaków popijających wino i słucha ich rozmowy.

— Już też tyle bają, że mi się i wierzyć niechce, rzekł poważnie Kliński, bo sam rozum sprzeciwia się temu, co ludzie za prawdę dziś głoszą! Ot naprzykład te wczesne przybory Królewicza starszego do osiągnienia tronu, miałyżby być prawdziwe? ja co siedzę w środku Dworu, bo mam zaszczyt, rzekł do słuchającéj ślachty, być dworzaninem Panny Urszuli Meyer, tu nastąpił ukłon lisich kołnierzów i szepty ich pomiędzy sobą, ja mówię nic o tém na dworze nie słyszałem.
— To nie dziw, odpowiedział Kaliwko, boć o takich rzeczach dwór wiedzieć nie może, które przed nim najstaranniéj ukrywają.
To nie dziw żeś o tém W. Mość nic nie słyszał! Bo W. Mości to tylko nie jest tajne co się dzieje na dworze, ale owe praktyki Królewiczowskie, starania tajemne, od tych tylko, co się koło jego boku obcierają widziane, nie mogą dójść do wiadomości tych, którym ubliżają niejako.
— Jestże to jednak rzeczą pewną, że już doktorowie zdesperowali o zdrowiu Króla? zapytał Sapieżyński sługa.
— Tak się zdaje!! rzekł Kliński, ale mówmy raczéj, o praktykach tych Panów, którzy starszemu sprzyjają[5], słychać że już przeciągnęli na swoją stronę Gwardją Węgierską i Niemiecką.[6]
— Tak się zdaje, rzekł Kaliwko, i wysłano już pono nawet listy tajemne po wsiach i Województwach, dla przygotowania wszystkich do elekcyi na Króla, Władysława Zygmunta, a o młódszym[7] nicże to niewiecie?
— Prawie nic.
— Otoż ja mam wiadomość, rzekł z cicha cedząc słowa Woźny, i on także ma stronników, ale nie wiele, słaba jego partya jemu sprzyjają Jezuici i duchowni po większéj części, a choć oni w dzisieyszych czasiech dosyć władzy w swoim ręku dzierżą, ze śmiercią Króla wiele jéj utracą i pono nic z ich pięknych zamiarów nie będzie. Szkoda, że na nieszczęście umarł ów jego zelant Biskup Lipski, który się wcześnie zabierał na tronie go osadzić[8]. Kto wie, może gdyby żył, byłby tego dokazał, miał ogromne skarby i wiele wpływu, choć na tém obojgu i Jezuitom Bogu dzięki nie zbywa, ale — zobaczym co z tego będzie! bo dziś jeszcze trudno obrót rzeczy przewidzieć.
— Trudno! trudno! powtórzyli za nim ślachta i przytomni, ale można wszelako!
— A ja żegnam Waszmościów — rzekł Kliński, obowiązki mnie wzywają, a choć to jeszcze wcześnie, muszę wyiść, bo przysiedziawszy przy pełnym dzbanie, jeszcze jaką godzinę, toby się człowiek po tém z miejsca nie mógł ruszyć.
To mówiąc nakrył głowę kołpakiem i pożegnawszy zgromadzenie, które się jeszcze zabierało kilka dzbanów wypróżnić, wyruszył powoli, kierując się ku zamkowi.
W drodze zdawał się być bardzo zamyślonym i wszedłszy do zamku skierował kroki ku lewemu skrzydłu, przeszedł ciemne schody i wszedł do komnaty najwyżéj od innych wzniesionéj z wysokiémi oknami. Ściany jéj były okopcone, na ogromnym kominie palił się jasny i silnie podsycony ogień, a na środku stał wielki stół dębowy, na którym dawały się widziéć niebieskie globy, cyrkle i narzędzia matematyczne, prócz tego kilka kart zarysowanych linijami i astrologicznymi znakami, duża szkatułka i mnóstwo ksiąg, których kilka w pół otwartych spoczywało na ziemi. Na stole paliła się lampa, a przy jéj świetle kréślił na karcie pargaminowéj cyrkuły i znaki Pan Brożek, którego to było dotychczasowe mieszkanie. Postać mędrca oznaczała głęboko zamyślonego i pracowitego człowieka, głowę miał łysą, okrytą aksamitną czapeczką, oczy żywe czarne, twarz długą i wychudłą, brwi zapuszczone, usta szerokie i sine, brodę krótko podstrzyżoną. Ubrany był w togę aksamitną ze złotymi petlicami, a pod nią miał szary ubior polski spięty prostym skórzanym pasem. Jedną ręką kréślił spoglądając niekiedy na księgę, która przed nim leżała, drugą się podpierał, oczy miał wlepione w kartę, a usta ściśnione i brwi namarszczone. Słysząc wchodzącego kogoś do komnaty, obrócił się i niemówiąc ni słowa, z uwagą wpatrywać się zaczął, w przybyłego Klińskiego, który z swojéj strony w milczeniu po nieznacznym ukłonie, stanął z miną poważną i wpatrywał się równie bacznie w siedzącego astrologa.
— Kto cię tu przysłał? zapytał po chwili pracujący, żebyś mi pracę przerywał? Nikt nie ma prawa przeszkadzać mi tutaj.
— A! ja o tém wiem dobrze, rzekł Kliński kłaniając się z miną obojętną, wszystko to być bardzo może; więc wychodzę i powiem Pani mojéj Urszuli Meyer, iż mi Waszmość odejść kazałeś.
— Ale poczekajże! rzekł filozof wstając od stołu i składając okulary, trzebaż mi było wprzódy powiedzieć od kogo! hm! to co innego, kiedy od Panny Urszuli — no cóż tam powiesz dobrego??
— Dobrego — podobno nie wiele słychać, rzekł Kliński równie obojętnie jak wprzódy, bo, jak mówi Izokrates, dobro tak jest rzadkie pomiędzy ludźmi, jak szczęście, gdyż każdy je z innéj strony uważa i przeto rzadko kto sprawiedliwie je nazywa i ocenia. Kazano mi się tu, jak sobie przypominam, dowiedzieć jakie Pan w gwiazdach nadzieje.
— Niewielkie! rzekł Astrolog wpatrując się w swoją kartę — niewielkie! nić życia wątła i krótka.. może się daléj co lepszego pokaże!
— To źle! to źle — rzekł potrząsając głową Pan Kliński — spodziewałem się co lepszego od WMości usłyszeć, ale człowiek na wszystko powinien być gotów! Pani moja prosiła także, abyś i jéj gwiazdy zobaczył, co się tam dla niéj święci!.
— Dobrze! dobrze! odpowiedział Brożek — ale Panie dworzaninie, chceszli ze mną chwilkę szczérze pomówić!
— Ja zawsze szczerzo mówię! odpowiedział stary potrząsając głową — możesz mię Waszmość o co zechcesz pytać —
— Korzystam z pozwolenia.. Czy nie domyślasz się Waszmość, lub czyli nie transpiruje czasem — jakie są zamiary Pani twojéj, w przypadku śmierci Króla —
— O tych, choćbym był i najszczerszy, nic ci Panie, nie potrafię powiedzieć, bo i sam niewiem — rzekł Kliński — domyślać się tylko należy, iż w przypadku tym — dwór porzuci.
— Porzuci?? zapytał zdziwiony astrolog — więc tak się Waszmości zdaje —
— Po części —
— Z jakich zasad?
— Sama to kilkakroć z determinacją powtarzała.
— Mówiła? —
— Mówiła!
Po téj rozmowie rozbiérając w myśli przyniesioną wiadomość astrolog — poprawił dréwka na kominie i wedle zamiarów, przepowiednie swoje zastosować postanowił — zaczął myśleć — pisać, gryzmolić — a Pan Kliński tym czasem wyniósł się cichaczem do swego mieszkania.
Było zamiarem Panny Urszuli ostatka swéj władzy i przewagi nad Królem użyć tak ieszcze, dla zjednania sobie przychylnych. Na nieszczęście dobrodziejstwa wyświadczane przez nią, prawie zawsze niewdzięcznych tylko robiły; jedni tylko Jezuici poważali ją i szacowali jako dobrodziéjkę, — ci zaś którym za piéniądze dobrze czyniła, rozumiejąc że się dość opłacili za jéj starania — nie poczuwali się wcale do obowiązku wdzięczności — temu tylko należnéj, kto niezasłużonemu, nie proszony, bez interessu i widoku dobrze czyni. Mała liczba jéj stronników czepiała się jéj najmocniéj w téj chwili, aby ostatków jéj dobrodziejstw doświadczyć; a ona, zkąd inąd chytra i przebiegła, łudziła się wyobrażeniem, iż to czyniono, nie dla własnych widoków, tylko z przychylności i wdzięczności. Im gorzéj Król był słaby, tém liczniejsze ze wsząd jak grad leciały proźby, wszystkie szły przez jéj ręce — nikomu nic nie odmawiano, bo Panna Urszula potrzebowała, chciała miéć koniecznie przyjaciół — Ossoliński tylko i Daniłłowicz, napróżno dotąd oczekiwali swoich urzędów, mając nadzieję co chwila je otrzymać. Jezuici zaś wśród modłów, postów i z ambon nakazywanych paciérzy darli co wydrzéć mogli przez Ks. Marquata i Patra Florjana — Tak dwór cały w ówczas podobien był motłochowi, który się ciśnie do kadź i beczek zastawionych w dzień uczty na rynku. Jednych zatrudniał już wybór przyszłego Pana, drugich myśl, aby co od umierającego pochwycić — każdy patrzył własnego zysku — nikt nie myślał o dobru ogólném, tłómaczyli sobie bowiem ci Panowie, że starając się o siebie, starają się o ogół, bo jego cząstkę stanowią!!





3.

Nadeszła Niedziela, dzień S. Marka — 25 Kwietnia 1632 — wszyscy w niepewności oczekiwali skutków lekarstw, Panna Urszula nieodstępna Królewskiego łoża, o ósméj zaraz zrana przywołała lekarzy, ażeby opatrzyli uczynioną umyślnie ranę na szyi, dla rozpędzenia humorów. Podniesiono zasłonione firanki — Meyerinn stała zamyślona u okna, niemogąc patrzéć na operacją, medycy skupieni byli koło łoża chorego i cichość panowała zupełna, przerywana tylko niekiedy szeptaniem doktorów, gdy podwoje się otwarły i po cichu, ostróżnie wszedł Denhoff do komnaty. Twarz jego i spójrzenia zdawały się chciéć czytać w oczach przytomnych, czyli by niebyło nowéj jakiéj nadziei, ale gdy próżno długo patrzał bacznie tu i ówdzie i nic nie wyczytał, zbliżać się nieznacznie zaczął ku łożu, aby się sam przekonał o stanie zdrowia Króla. —
Zygmunt cierpliwie znosił operacyą i ani słowa, nie wyrzekł, ani jęku w ciągu całym nie wydał. Denhoff na palcach podszedłszy ku łożu zapytał.
— Jakże zdrowie W. K. M.?
Na to pytanie nie było odpowiedzi i Wojewoda rozumiał, że Król znękany bolem, słysząc odpowiedzieć nie mógł.
— Jakże zdrowie W. K. M.?. powtórzył raz drugi zbliżając się nieco, mocniéjszym głosem.
Medycy kończyli swoją robotę, nie obracając się nawet ku niemu, a Zygmunt milczał.
Zmięszany tém trochę Wojewoda zbliżył się do samych głów łoża i zapytał po raz trzeci.
— Jakże zdrowie W. K. M.?
Na to pytanie, równie jak na pierwsze i drugie żadnéj, prócz głuchego milczenia nie odebrał odpowiedzi. Zaczynało go to dziwić, gdyż Król, osobliwie w ostatnich chwilach, zwykł był choć słówkiem jedném na pytania odpowiadać; postąpił więc jeszcze i z większą jak wprzódy pilnością jął się wpatrywać w oblicze Króla.
Jakież było jego podziwienie, gdy sam sobie nie wierząc, odkrył wreście, że pół twarzy, pokryte było żółtą bladoscią, oko z téj strony zamknięte i usta nieruchome[9].
— Co za nieuwaga? zawołał natychmiast głośno i śpiesznie do Oelhafa Wojewoda — czyż WMość nie widzicie, że pół twarzy już zmartwiało zupełnie, i że najjaśniéjszy pan, nieokazuje znaków życia. —
Medycy w ówczas dopiéro spójrzeli na twarz Króla i smutny przeciągły wykrzyknik rozległ się po komnacie.
— Cóż to? co to? zawołała nadbiegając Panna Urszula, i na widok który ją uderzył zakrywając oczy rękoma — O ja nieszczęśliwa! cóżeście to zrobili! dodała głosem pełnym żalu i smutku. Tym czasem Denhoff ze swojéj strony strofował silnie medyków.
— Nie trzebać przecie na to wielkiéj nauki, żeby rozeznać żywego od martwego — mówił — a Wasz Mość i tego nieumiecie.. Teraz że przynajmniéj śpieszcie się zapobiedz złym skutkom — głową swoją za nie odpowiécie.
Ze smutną i pomięszaną twarzą Oelhaf przebiegał od stołu do stołu, rozdawał leki i od siebie znowu łajał każdego kto się zbliżył.
— Jakto było niewiedziéć! wołał na podwładnych — otóż mi to doktory! ach! gapiu! śpiesz że się — no! prędzéj!
Wszyscy biegali, wszyscy byli w ruchu, komnata była pełna czynnych, lub przynajmniéj zdających się cóś działać. Ci naciérali skronie spirytusami, inni przynosili mocne zapachy, drudzy wléwali w usta orzeźwiające krople, reszta zaś która nic robić nie mogła, biegając tu i ówdzie, drugim przynajmniéj przeszkadzała do roboty. Panna Urszula lejąc łzy rzewne podtrzymywała głowę Króla, a Denhoff z surowém i baczném spójrzeniem, każde poruszenie doktorów uważał.
Wreście po godzinnych prawie bez skutecznych zachodach, oddech zaczął być wyraźniéjszy puls silniéj uderzył i promyk nadziei błysnął dla przytomnych. Podwojono usiłowań, leków, zapachów i oczy Króla poruszyły się, powiódł niemi smutnie po zgromadzeniu i wszyscy stanęli wryci, jak owi którzy po mozołach i trudach celu pożądanego osiągnęli.
Król zdawał się budzić po śnie długim, i przez chwilę namyślać się zdawał, co by miał powiedziéć, wreście, głębokie westchnienie wyrwało się z jego uciśnionych piersi, spuścił oczy i rzekł słabym głosem, ściskając rękę Panny Urszuli oblanéj łzami —
Na śmierć niéma lekarstwa — .. potrzeba umiérać![10].
Te słowa wymówione bardzo niewyraźne, napełniły smutkiem wszystkich i Ossoliński płacząc prawie oddalił się z Denhoffem.
— Moja Panno! — rzekł Król cichym i przerywanym głosem do Panny Urszuli — po śmierci mojéj żony — ty jedna umiałaś mi przykre osłodzić chwile — przyjm na pamięć od umiérającego ten pierścień — był on niegdyś mojéj biédnéj matki — zdejm go z palca — zdejm, ja niémam siły — i chowaj na znak, że byłem ci wdzięczny.
Ani słowa odpowiedziéć nie mogła Urszula, przyciśniona ciężarem boleści i smutku, a Zygmunt mocniéj jeszcze od niéj rozczulony łkając prawie — mówił daléj:
— Moja Panno — cenię twoje do mnie przywiązanie — czuję się słabym — bardzo słabym — ale medycy nie pomogą — lada godzina przyjdzie śmierć, od któréj nikt się nie wywinie... Każ zawołać Ks. Marquata — abym nieumarł bez spowiedzi i SS. Sakramentów.. Panna Urszula przywołała Dworzanina i wysłała go natychmiast po Jezuitę.




Nazajutrz równie jak od dni kilku pokoje królewskie były zamknięte, nikomu nie dawano posłuchania i ledwie najzaufańsze wpuszczano osoby, gdyż przeszłego dnia Królewiczom nawet do sypialni wejścia nie dozwolono. Panna Urszula ani na chwilę nieodstępna od Króla przechodziła się zamyślona, a Zygmunt nad spodziéwanie wszystkich wstał z łóżka i powolnym krokiem dowlókł się aż do okna. Lecz tam już go zupełnie ostatek sił opuścił, nie umiał, ani się cofnąć, ani siąść na blisko stojącém krześle i gdyby nie pomoc dworzan, którzy szli za nim i poskoczyli wnet ku niemu, byłby może upadł z niemocy na ziemię.
Usiadłszy jednak przy oknie — spoglądał smutnie na dziedzińce i widząc na nich, krzątającą się wesołą służbę, coraz bardziéj ponurym się stawał. —
— Panno Urszulo! rzekł nakoniec — podaj mi tam co do podpisania — mówiłaś zdaje mi się, że tam cóś jeszcze zostało — teraz bym podpisał.
Wyjęto na to wezwanie przygotowane papiéry, a Król nie czytając, na przełożenie Panny Urszuli podpisywał jak zwykle, niewiedząc co zawierają. W tém zatrudnieniu tak korzystném dla wielu osób, dobre pół godziny upłynęło, aż nareście znużony Król opuścił ręce i więcéj pisać już nie chciał.
Powlókł się więc ku łożu z pomocą dworzan i kazał przywołać Denhoffa, któremu wielce był wdzięczny za odkrycie i przestrzeżenie medyków, w czasie kiedy został paraliżem ruszony.
— Siądź tu, rzekł słabym głosem, tak że go ledwie zrozumieć było można, powiedz mi szczérze, co się dzieje na dworze i w mieście naszém? co robią synowie nasi?
— Wszyscy smutni Najjaśniéjszy Panie, błagają Boga o jego zdrowie i najgoręcéj się modlą. Wszyscy mamy jeszcze najsłodszą nadzieję, że ujrzym W. K. M. w pożądanym stanie zdrowia... ta nadzieja.
— Jaka nadzieja? przerwał cicho i niewyraźnie Zygmunt potrząsając lekko głową, jaka nadzieja — ? — niema nadziei — a synowie nasi?
— Modlą się wszyscy, proszą Boga o utrzymanie drogiego zdrowia W. K. M. — Biskupi nie odchodzą od ołtarzów.
— Pilnujcież W. Mość interessów Państwa, odezwał się znowu bardzo niewyraźnie Zygmunt i starajcie się, aby one z moją chorobą nie rozwiązywały się i nie były przyczyną jakich zamieszek.
Po tych kilku słowach, Król coraz gorzéj osłabionym się czując, zażądał spoczynku, i wszyscy się oddalili prócz medyków; nawet Panna Urszula zabrawszy podpisane przez Króla papiéry do swoich komnat na chwilę odeszła. Daniłłowicz i Ossoliński nie cierpliwi w otrzymaniu tego co im przyrzeczono, czekali już tam na nią, równie jak Kliński, Pater Florjan i prócz tego dwóch Jezuitów.
Niespokojném okiem przebiegła Bawarka spójrzała po przytomnych osobach, jak gdyby z ich przybycia nie bardzo rada była i przywitała dość ozięble, siadając na krześle na przeciw stołu. Podskarbi Daniłłowicz zbliżył się natychmiast poważnie i cichym głosem grzecznie, ale surowo zapytał oddając zwykły ukłon, tak cicho, iżby drudzy nic dosłyszeć nie mogli.
— Kiedyż Wielmożna Pani, spodziéwać się możem skutku obietnic waszych?
— Dotąd nie było jeszcze czasu po temu, odpowiedziała Meyerinn nie podnosząc oczu ku niemu, sądzę jednak, że jutro znajdę dogodną ku temu chwilę i dobrze by było, abyście się Waszmość razem z Panem Ossolińskim na dworze znajdowali. Com raz przyrzekła, tego nie odmówię, spuście się na mnie.
— Zawsze ufni byliśmy w jéj łasce i pamięci, rzekł znowu Ossoliński wyręczając Daniłłowicza, ale sądziliśmy, że przy tylu zatrudnieniach i troskliwości o rzeczy ważniéjsze, mogłaś WPani zapomniéć o mniéj nagłych i mniéjszéj wagi rzeczach.
— Źle na ten raz sądziliście, odpowiedziała grzecznie, lecz z nieukontentowaniem Panna Urszula, gdyż ja równie o moich przyrzeczeniach pamiętam, jak ci, którzy obietnicę otrzymali. Bądźcie Waszmość zdrowi. Po tém pożegnaniu, musieli się usunąć dwaj klienci, a gospodyni została sama jedna z trzema Jezuitami i Panem Klińskim.
— Waszmość, rzekła natychmiast powstając z krzesła, Waszmość Panie Kliński poczekaj tam chwilkę, a wy Ojcowie Przewiélebni raczcie usiąść i przełożyć mi krótko sprawę waszą, gdyż ledwie chwil parę mam wolnych.
Ksiądz Florjan na to wezwanie wskazał miejsca OO. Jezuitom, jako świadomszy i sam usiadł z tą poufałością, jakiéj zwykle używają domowi lub dobrze znajomi.
— Przyszliśmy tu, rzekł wreście po chwili namysłu przyszliśmy, jako proszący do Pana swego, żebrać uginając się przed nią, o łaskę któréj nigdzie zaiste, jak tylko tu za jéj wstawieniem się, otrzymać możemy,
— Tak, Wielmożna Pani, przerwał jeden z przybyłych, ośmielony zaczęciem Ks. Florjana mamy w Bogu nadzieję, że jako prawowierna i gorliwa o chwałę Bożą chrześcijanka, zechcesz za nami rzucić słówko, w rzeczy o któréj kilkakroć submitując ci się Wielmożna Pani przekładaliśmy. Wiesz sama Wielmożna Pani, że stan Kościołów naszych i Kollegijów Krakowskich przy S. Barbarze i S. Pietrze, Warszawskich takoż tutecznych, które z łaski Pana naszego dzierżemy, Wileńskich takoż Kościołów S. Kazimierza i Farnego, stan nie jest najpomyślniéjszy, przykre okoliczności, i czas niszczyciel wszystkiego, znacznie je nadwerężył. Niemówię o innych pomniéjszych, które mniéj ozdób, a jedynie tylko prostego ochędóstwa potrzebują, ale o znaczniéjszych, które położone będąc w miejscach jawniéjszych na oku ludzkiém, muszą zawsze, jako nasz Zakon, łaską stolicy Apostolskiéj przodkuje innym, tak one wytwornością i wspaniałością inne przewyższać. Dziś już słusznie, z bolem serca naszego, słusznie się chlubią niektóre zakony, że nas przesadzają w saméj tylko okazałości domów Bożych, a my którzy wielkie iścizny włożyliśmy w liczne poprawy klasztorów i Kościołów naszych; nie mamy, ani mieć możem sposobu zaradzania w zupełności teraźniéjszym niedostatkom naszym.
— Raczcie mówić krócéj, przerwała Urszula, wiem już czego żądacie!..
— Upraszamy najpokorniéj, mówił daléj Jezuita, ażeby Król Jegomość przez wzgląd na usługi nasze, na pracę, gorliwość i wierność raczył nam w tém dopomodz, czyli ze skarbu, czyli ze swéj łaski, czyli nareście z koronnych majątków posiadłością.
— Chętnie bym się do tego przyczyniła, abyście skutek żądań waszych otrzymali, odpowiedziała potrząsając głową Urszula, ale się przyznam, iż mi się zdaje, że majątki ziemne, zapisy i fundusze waszego Zakonu, wystarczać by wam powinny na utrzymanie Kościołow i Klasztorow, nie ma bogatszego w Polsce, nad wasz Zakonu, i tak już sarkają ślachta i panowie, że macie nieprzeliczone skarby leżące, że bogactwa wasze są nad potrzeby, możemyż zatém uczynić to co chcecie, nie narażając się na wymówki?
— Język ludzki, język potwarzy i zazdrości, zawołał głośno dotąd milczący Jezuita, nie szkodzi tym, nad którymi niesprawiedliwie się pastwi, słabym jest ten, kto chwałę Bożą, poświęca widokom światowym, lękać się w tém sądu ludzi co w oczach Boga jest nieposzlakowanym i dobrém, jest to —
— Przekonywacie mnie, wzruszona przerwała Urszula, jednakie wątpię, czyli będzie w méj mocy, zadość waszym uczynić żądaniom i potrzebom.
Księża pospuszczali głowy smutnie patrząc ponuro jeden na drugiego, a Ksiądz Florjan podniósł głos znowu.
— Wielmożna Pani! — doświadczyliśmy nieraz jéj łask i nigdy naprzykrzonymi okazać się niechcemy — ale potrzeba nas nagli, przybytki Boże długo zostaną w stanie potrzebującym naprawy — bo my biédni z naszych dochodów, ledwie co naglejszego opędzić mogąc, wziąść się do tego nie możemy.
— Jakąż summą, dopomódz by wam można? zapytała z cicha Urszula, a Księża rozjaśnione oczy podnieśli na siebie i w długiém milczeniu, zdawali się chciéć pogodzić swojo zdania. Ks. Florian śmielszy od innych namyśliwszy się nieco, pokazał zręcznie współ braciom na palcach liczbę dziesięć i w powietrzu potém trzy zera zakreślił; inni zgadzać się na to zdawali, a gdy tak niema umowa między niémi stanęła, wszyscy zręcznie udali w oczach Bawarki, głębokie zamyślenie i w końcu piérwszy Jezuita z układną miną, pokornie przemówił.
— Trudno to, a nie podobna prawie, wyrachować dokładnie ilość, która by nas zapomódz mogła, jednakże po długiéj rozwadze, zdaje mi się, że summa 10,000 czerwonych złotych, polepszyła by stan naszych interessów.
Ksiądz Florian biegły w udawaniu, wielkie oczy zrobił na te słowa i przerwał natychmiast mówiącemu, chociaż sam tę summę podyktował.
— A gdzie tam! a gdzie tam! to za mało! za mało, ja niewiém, czy i dwudziestu na tyle odmian wystarczy!
Trzeci Jezuita musiał także odegrać swoją rolę i westchnąwszy z pobożną miną, z oczyma wzniesionymi ku niebu oświadczył, że i trzydziestu będzie za mało.
— Wielka to, wielka summa, odpowiedziała Panna Urszula, niewiém z kądbyście ją otrzymać mogli. Wiém ja, że kto wam daje, Bogu daje, ale mimo szczérych chęci, niewiém czy co zrobię!.
— Ofiary, przerwał trzeci Jezuita głośno i porywczo, wszystkie ofiary jakie tylko czynić możem, są milsze Panu Bogu, jeśli je z własną czynim prywacją. Takowe umartwienia stokroć się wynagradzają!.
— Nie obce mi są te zdania, rzekła znowu Panna Urszula powoli i wyraźnie, i jako wierna katoliczka, dawno wiém o nich, ale uczynić wam jednak czego żądacie niemogę. Teraz gdy wasze potrzeby są tak nagłe, pomówię z Podskarbim czyliby zaległych summ jakich przeznaczyć wam niemożna. Co się tycze mnie, z mojéj ręki na naprawę Kościołów Wileńskich, ofiaruję wam pięć tysięcy czerwonych złotych, a na pamięć moją do Skarbcu domu Waszego w Wilnie, przeznaczam Różę złotą[11], daną mi w darze od Urbana Papiéża[12]. Ta jednak jaka droga mi pamiątka, chyba po śmierci mojéj oddana wam zostanie. Pieniądze wyliczone będą niezwłócznie, a co u Króla wyrobić potrafię, o tém wam oznajmię. Polecam się modlitwom waszym!..
To mówiąc do wyjścia się zabiérała, a Jezuici wzdychając, kłaniając się i dziękując przeprowadzali ją długo oczyma.





4.

Kiedy Jezuici naradzali się u Panny Urszuli, jak cokolwiek oberwać, Władysław Królewicz wyieżdzał tém czasem do zameczku, i pod pozorem przedłużonego polowania, w nim zanocował. Nazajutrz, rano jeszcze było, ledwie złote słońce wiosenne, błysnęło z za gałęzi drzew i rozpędziło ciemności panujące na łączce, Królewicz obudzony już i ubrany siedział u łoża na którém leżała, tylko co przebudzona piękna Saksonka. Ulotne i roskoszne sny nowego wdzięku dodawały jéj powabom, włosy miała rozrzucono, a ukrywając się jedwabną kołdrą po szyję, śmiejącą się twarzyczkę uchylała gorącym pocałowaniom Władysława.
Jedną jéj rączkę, z pod kołdry wysuniętą, bialuchną i małą, ściskał Królewicz, a w oczach jego i na pięknéj twarzy błyskał ogień miłośnego zapału. W téj gorączce wzajemnych uścisków, niepotrzeba im było rozmowy, nie było jéj téż wcale, ich dusze bez użycia wyrazów, rozmawiały z sobą, słowa nim by od duszy do duszy przeleciały, ostygły by obleczone szatą głosu. W jednym pocałowaniu czuli pewno oboje, to czego zimny pisarz za stołem, próżnoby się na arkuszu opisać mozolił. Tak, czuli; jeżeli w siedemnastym wieku, kochano jak dzisiaj, jeżeli miłość nie jest czczém słowem tylko.
Stary szpargał z którego się o tych szczegółach dowiaduję, powiada, że w uściskach przeminęło im szczęśliwych, bardzo szczęśliwych, ale bardzo krótkich, dwie godziny. Tak krótkich jak wszystkie nasze uciechy i roskosze, które im mocniéj czuć się nam dają, tém prędzéj ulatują. Wreście piękna Saksonka westchnąwszy, zakryła sobie oczy rękoma i myśląc zapewne, ze nie długo potrwa to szczęście, którym się cieszyła, ściskając rękę Władysława rzekła:
— Czy długo będziesz mię tak kochać?.
Królewicz który zapewne także w téj chwili myślał, jak też długo będzie mógł pozostać przy swojéj Anastazij, zmięszał się pytaniem, na które odpowiedź krążyła w jego sercu i odpowiedział z westchnieniem.
— Czemuż albo ty wyżéj, albo ja niżéj się nieurodziłem, bylibyśmy wówczas zawsze razem, zawsze szczęśliwi!.
Lekki gniéwu rumieniec pokrył lica Saksonki. Władysławie!, rzekła po chwili, miłość niezna wyższego i niższego, u niéj wszyscy są równi, a kto opinij, poświęca własne i cudze szczęście, ten, niekocha!.
Jakto?, przerwał zadziwiony Królewicz nieuważnie. Miałżebym się z tobą ożenić? mogłażeś myśléć o tém?
— Ten, kto się kochać niewstydził, odpowiedziała silnie i dumnie Anastazija, nie będzie się wstydził widziéć w żonie kochankę. W czémżeś ty lepszy, że na twych skroniach, spocznie może kiedyś korona.
O! ściskaj koronę i berło, ciesz się tą władzą, któréj chcesz poświęcić kochankę, a zobaczysz czy cię nasycą hołdy poddanych, potęga i wielkość urojona!
Z zadumieniem patrzał Władysław na kochankę i chciał z uśmiechem rękę jéj ucałować, gdy ta usunęła białe swe paluszki od niego rozdąsana i oparłszy się na dłoni dumać zaczęła.
— Mój drogi! odezwała się po chwili, okaż ile mię kochasz, oddaj mi swoją rękę, rzuć zabiegi o koronę i uciekaj ze mną w jaki spokojny kątek, gdzie nas szczęście oczekuje. Niech ciężar panowania spada na innych, ty swobodny od obowiązków, bądź ze mną mało znaczącym, lecz szczęśliwym człowiekiem!
— Wszystko bym ci uczynił, rzekł zimniéj nieco z nieznacznym uśmiechem Władysław, dałbym ci wszystko prócz ręki. Czyż kochance niedość na sercu! czyż się ona z mojego szczęścia cieszyć nie powinna. Nie kochasz mię chyba jeśli żądasz, abym ci poświęcił to, o co dla sławy przodków moich i imienia Wazów, starać się jak najusilniéj powinienem. Oddałem ci serce, jest to najdroższa ofiara, jaką dla ciebie uczynić mogłem, oddałem ci władzę nad sobą, oddam ci moje bogactwa, ale korony, prawa, chęci do korony, mogęż bez upokorzenia w oczach nawet twoich odstąpić. Anastazijo, jeśli chcesz, żebym cię zawsze, zawsze równie kochał, nie wspominaj mi nigdy, o troskach korony, zabiegach dworu i o przyszłości. Do ciebie przybywam kilka chwil roskosznie, wolny od tych umartwień świata przepędzić, na cóż mi je masz zatruwać, wspomnieniem gorzkich i przykrych powinności?
Tu umilkł i szybkim krokiem, spuściwszy oczy zaczął się po komnacie przechadzać. Piersi jego wznosiły się częstym oddechem, oczy błyskały nie zwykłym ogniem gniéwu i zapału, usta drzały, a poruszenia żywe i prędkie okazywały wzburzony stan duszy. Anastazyija ze swéj strony sparta na białym ręku, milcząca zadumana, zawstydzona i rozgniewana, że tak jawnie nadzieje jéj i proźby odrzucono, dozwoliła kilku łzom spłynąć po twarzy i niekiedy ukradkiem rzucała wzrok na tego, który był jéj smutku przyczyną. Po kilku chwilowém milczeniu, przykrém dla nich obójga, spójrzał wreście Królewicz na Anastaziję, a widząc szczątki łez w jéj oku, z rozjaśnioną twarzą, pobiegł, ukląkł przy łóżku i chciał ją przepraszać.
— Anastazijo! tyś płakała, rzekł do niéj czule biorąc ją za rękę, z mojéj przyczyny spadło kilka łez twoich — wybacz mi i nie gniéwaj się, ja tego żałuję — mocno żałuję!
— Mówmy o czém inném, odpowiedziała z cicha Saksonka, mówmy o sobie, a zapomnijmy o téj przyszłości.
— Tak! przerwał Władysław ściskając ciągle jéj rękę, zapomnijmy o wszystkiém. Wyobraźmy sobie, ze nas jest tylko dwoje na świecie!
Lecz trudno było, przywieść do skutku, piękny zamiar roskochanego, gdyż w téj właśnie chwili, nagły tentent koni dał się słyszéć na łączce, Władysław porwał się od łoża przybiérając groźną postawę, Anastazija wydała okrzyk bojaźni i zadziwienia i wybiegła okrywając się kołdrą przez małe drzwiczki do drugiéj komnaty. Młody, zapalony, w pierwszéj chwili Królewicz, byłby wpadł na olbrzyma, tak był zły na natręta, który mu roskoszną przerywał chwilkę. W zameczku wszystko ucichło, słudzy się skryli i uroczyste nastało milczenie. Uważnie i bacznie udał się Królewicz ku oknu drugiéj komnaty, wychodzącemu na drożynę i ujrzał dwa konie uwiązane u drzewa, zlane potem i nadzwyczajnie zmęczone. Dwóch dworzan, jeden Panny Urszuli, drugi jego własny, chodzili szybko w około zameczku zaglądając w okna czyli kogo we środku nie zobaczą. Poruszenia ich, kroki, mowa, wszystko dowodziło, że pilna i nagła przygoda, ich tu przygnała. Władysław zadrzał na samą myśl, że ojciec jego mógł umrzeć, ale wprędce rozumowaniem dowiódł sobie, że to być nie może, chociaż rzecz aż nadto do prawdy podobną była. Gdyby nie dworzanin Panny Urszuli, Władysław dawno by wyszedł, jego tylko przytomność, zmuszała go do tajenia się, a potém, nie mógł być pewny, czy nie kogo innego szukają, oba bowiem przybyli, tak ciekawie i nieumiejętnie oglądali zameczek, iż tém samem dowodzili, że go pierwszy raz widzą i z opowiadania tylko doń trafili.
— Tu jakby nikogo nie było! rzekł jeden Dworzanin do drugiego, ani ognia, ani ruchu, ani żywéj duszy nie widać, musiał popleść ambaje P. Kliński, bo tu jako żywo, nie tylko Królewicza, nikogo nie ma.
— Juściż to tak się wydaje, odpowiedział drugi zaglądając w okno, ale kto ich wie, nie wiele może tu ich jest, a nuż jeszcze śpią? — postukać trzeba,
— Licho nam będzie, kiedy my tu jego nie zastaniem, przerwał znowu piérwszy, Bóg święty wie, gdzie go szukać, ależ bo to i rozum i serce, kiedy Król Jegomość leży na śmiertelnéj pościeli, wyjechać tak na kraj świata, żeby po sobie i słychu nie zostawić!
— Uderz waść do bramy, a mocno! przerwał drugi, może tam kogo obudzisz, żeby się przecie dowiedzieć, czy tu kto mieszka!
Pierwszy Dworzanin Panny Urszuli, nie żałując rąk bębnić zaczął we drzwi z całéj siły, aż nareście obudził śpiącego służalca, który porwał się z pościeli i przecierając oczy, pobiegł czém prędzéj do drzwi i pełnym gniewu głosem zawołał:
— Nu! do sto kaduków! a czego tam walisz, jakbyś fortecy dobywał, a czego tam chcesz??
— O! przecież głos ludzki — rzekł dobijający się, otwieraj bracie prędzéj, tu być musi Królewicz?
— Który?
— Juściż Władysław!
— A tobie on na co?
— Otwieraj!
— A tu go nie ma! idź do djabła!
— Otworz i powiedz mu...
— Ale kiedy niema!
— Powiedz że Król kona!
— Oj! fe! poczekajże Waść podedrzwiami; kiedy tak to jest Królewicz, pójdę ja mu to powiem! ottoż się zadziwi! otto proszę! mruczał biegnąc po wschodach rozespany służalec, dobrał sobie porę do konania, kiedy syn na polowanie wyjechał, lepiéj by poczekał, godziną późniéj, godziną wcześniéj, tać to jedno.
— Najjaśniejszy Królewiczu! krzyknął wbiegając do sali, gdzie Władysław niespokojny oczekiwał rozwiązania téj zagadki — Panie! Król nasz!
— Co?.
— Król nasz, a ojciec Wasz, słyszę kona! przyjechało tu dwóch, potrzebują tam do Warszawy W. K. M. i przysłali, przy téj okoliczności ja przypominam o obietnicę, o galony do sukni!!
Nic już nie słyszał Władysław, zbiegł po schodach, dopadł swego konia i wczwał poleciał do Warszawy.




W Zamku ruch panował wielki, komnaty pełne były Senatorów i Dygnitarzy Koronnych i Litewskich. Z ich twarzy łatwo było wyczytać przestrach, pomięszanie i niepewność.
— Nie bez przyczyny to, na łeb na szyję, po Władysława posłali, odezwał się Opaliński Marszałek, do obok stojącego Gembickiego bardzo podobno źle koło Króla, teraz już bierze ostatnie pomazanie, jak się to tylko odbędzie, zaraz nas tam wpuszczą.
— Więc już żadnych niéma nadziei?
— Zdaje się że żadnych!!
I tak wszyscy smutno pospuszczali głowy, jak gdyby już nad grobem stali, Jan Kazimierz, Jan Albert i Ferdynand Królewicze we łzach byli, płakała Infantka, przyjaciele, urzędnicy; jeden tylko błazen Rialto chodził z suchém okiem ale tak smutną twarzą, że raczéj ubolewać nad nim że płakać niemógł, niż go, o nieczułość strofować, należało.
Otwarły się podwoje Królewskiéj komnaty weszli wszyscy pocichu i ostróżnie.
Król leżał na łożu bezwładny, z twarzą wybladłą i skrzywioną, zmartwém już lewém okiem i pozbawiony prawie ze wszystkiem mowy. Na głowie miał czarną jedwabną czapeczkę, a w pół przepasany był długą pąsową kitajką, aby go łatwiéj podnosić było można[13]. Mało już dawał znaków życia, lekki oddech tylko, poruszające się czasem prawe oko, drgnienie ręki oznaczało tylko, że nie umarł jeszcze. Stali za łożem Jezuici smutni, z pospuszczanymi głowami, trochę daléj bledzi i rospaczający medycy a przy samém łożu, ze łzą w oku, z rozpaczą w sercu stała Urszula Meyer, smntném okiem patrząc po zgromadzeniu. Stanęli bliżéj Królewicze, za niémi w około Senatorowie, a gdy się szmer uciszył, Meyerinn głos zabrała.
— »W Imieniu Najjaśniéjszego Króla i Pana naszego, polecam w ostatniéj chwili, osiérociały już prawie ród jego opiece Waszéj! Długie a chwalebne Panowanie Króla i Pana naszego, z którego tyle dobrodziejstw na całą rozlało się Polskę, zasługuje zaiste, abyście waszą wdzięczność dzieciom pokazali!.
Nikt się nie zawiódł, kto Polakowi, kto sercu umiejącemu czuć wdzięczność powierzył los swój! Tak też w Bogu ufa Król i Pan nasz, że jeśli mu wyrok Najwyższego roskaże pójść do nieba po nagrodę za cnoty Jego, zostawi dzieciom swoim, tylu ojców za siebie, ilu miał wiernych poddanych, i t. d.
Szlochania tylko i westchnienia powszechną przerywały ciszę, tu okazał Król dowodnie, jak dalece cenił, i szacował Pannę Urszulę. Ledwie bowiem mówił zaczęła, Zygmunt mimo słabości, zdjął z głowy czapeczkę, i chociaż mu ją kilkakrotnie wkładano, póty ją zrzucał, póki nie ukończyła[14].
— Wolą Najjaśniéjszego Pana jest, odezwała się po chwili Bawarka, ażeby Jan Daniłłowicz Podskarbi Nadworny, postąpił na Podskarbstwo W. Koronne.
Nieprzyjaciele Panny Urszuli, zmarsczyli brwi na tak absolutne rozrządzenie i Opaliński zapytał Króla, który słuch dotąd dobry zachował, czyli taka jest jego wola?. Osłabiony Zygmunt podniosł rękę na znak zezwolenia i usiłował wyrzec tak, ale mu się już usta sprzeciwiły.
Panna Urszula powtórnie głos podniosła, dumniéj jeszcze, bo pewniéjsza siebie, i rada z upokorzenia niedowierzających.
— Wolą jest Najjaś. Pana, aby Podskarbstwo Nadworne oddać Podstolemu Koronnemu Jerzemu Ossolińskiemu.
Król znowu skinieniem ręki potwierdził jéj słowa, zaczęły się dziękczynienia nowych Dygnitarzy, i roskazano im wykonać przysięgę u łoża śmierci Króla, któremu służyć nie mieli[15]. Piszą że wiele osób płakało.
Nadszedł wieczór, na dziedzińcach snuło się mnóstwo Dworzan i służalców zaglądając ciekawie za bramę. Wszystkie drzwi na roścież były pootwierane, tu i ówdzie migały światła w oknach, dawały się słyszéć głosy wołających, biegli po wschodach pachołkowie i kilku Dygnitarzy śpieszyło do zamku ukryć się przed zaczynającym kropić dészczem. W piérwszéj komnacie królewskiéj szybkim krokiem przechadzał się Ks. Albert Radziwiłł, Jerzy Borasto i Zadzik. Trzéj Kancelarze byli niespokojni i spoglądali coraz na drzwi. Na uboczu Ks. Marquat rozmawiał z Oelhafem, który jedną rękę trzymając na zamku drzwi do sypialni prowadzących i jednę nogę na próg mając już wyciągniętą, słuchał jeszcze z odwróconą ku niemu twarzą, nowin, które Jezuita przynosił.
— I niéma! i niéma! rzekł Zadzik odchodząc od okna, którém wyglądał na dziedziniec. Już też to prawdziwie nie cudnie[16] odiechać Króla JMości na łożu śmiertelném dla marnego polowania.
— Zapewne, odpowiedział Radziwiłł, przystępując ku niemu, ale cóż miał robić, kiedy tak długi czas nie przypuszczano go do ojca.
— Należało czekać!, rzekł Borasto, należało lepiéj czekać samemu, niż umiérającemu kazać przybycia swego wyglądać niespokojnie. A przytém, być może, iż Król JMość ma jakie zamiary względem przekazania mu za życia Szwedzkiéj korony dziedzicznéj co się nigdy bez jego przytomności uskutecznić nie może! Trzeba było czekać!
— Szwedzka Korona! rzekł z uśmiéchem znaczącym Kanclerz Zadzik, jest to tylko czczy kłopotliwy tytuł, a jeśli na nią tylko miał czekać Królewicz, to lepiéj zrobił, że na polowanie pojechał.
— Czczy tytuł? podchwycił obrażony Borasto, możesz że W Mość Panie Kanclerzu zaprzeczyć familij Króla J. M. prawa do téj korony.
— Bynajmniéj, rzekł Zadzik ozięble, nie zaprzeczam praw, byleby tylko one dały się przywieść do skutku, ale to się trudnem pokazało! Niepomogły i podróże Króla J. Mość do Szwecij![17].
— Nadto ostro bierzesz WMość te rzeczy, odpowiedział Borasto biorąc go za rękę. Oddalenie, okoliczności, zbieg wypadków, z resztą złość i nieprawość ludzka! ale są sposoby, niech tylko Królewicz Władysław ma tytuł, przy piéniądzach i rozumie, dokonamy reszty!
— Przy rozumie! odparł Zadzik ironicznie to być może! ale inaczéj nigdy, i dla tego to pierwsze usiłowania na niczém spełzły.
— Więc WMość zaprzeczasz, szybko podchwycił rozgniewany Borasto, zaprzeczasz rozumu i bystrości Królowi Panu naszemu?
Sądził że to pytanie zmięsza Kanclerza, ale Zadzik spójrzawszy nań bacznie, rzekł odwracając się. Przy rozumie rąk téż trzeba! Bóg sam nikogo nie wyręcza. Bez prace, nie będą kołacze!
— Porzućcież WMość spierać się, przerwał dotąd poważnie milczący Radziwiłł, obojgu to wam nic nie nada. Mówią de mortuis nil nisi bene, a ja mówię, de moribundis nil nisi bene! Na co to się zdało! WMość Panie Zadzik zdajecie się uwłaczać niezaprzeczonym przymiotem Króla J. Mości?
De mortuis et moribundis nil nisi juste trzeba było powiedzieć! rzekł poważnie Zadzik, bo zaiste o wszystkich sprawiedliwie tylko, choćby nie zawsze dobrze, mówić należy! nie zaprzeczam nikomu przyznanych przymiotów! sprawiedliwość oddaję, lecz w tym punkcie różnica, że każdy inaczéj ową sprawiedliwość uważa.
To powiedziawszy zwrócił się ku drzwiom, zarzucił wyloty i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz sali. Borasto i Radziwiłł pozostali spoglądając jeden na drugiego i ukradkiem na zamyślonego Zadzika. Szwed głaskał wąs i bródkę oczekując nowéj rozmowy, a Radziwiłł podnosił oczy ku niebu, wzdychając i kiwając głową.
W tém otworzyły się drzwi od komnaty sypialnéj, wyszła Panna Urszula i ciekawie spójrzała po przytomnych. Trzéj Kanclerze skłonili się jéj, ale każdy inaczéj, Zadzik od niechcenia, Radziwiłł poufale, Borasto uniżenie.
— Królewicz czy przyjechał? zapytała przybyła.
— Dotąd nie widać, rzekł obojętnie Zadzik, ależ bo to i kawał drogi od tego miejsca, gdzie miał polować.
— Polować! podchwyciła uszczypliwie Bawarka spuszczając oczy i przerzucając ziarna ogromnego różańca rubinowego wiszącego u pasa, polować kiedy ojciec leży na śmiertelnéj pościeli!
— Nie wpuszczano go wprzódy, dziś on nie przybył, to wet za wet, odpowiedział Zadzik.
— Dobry syn, przerwała żwawo Urszula; u drzwi ojca chorego, czeka cierpliwie zanim go wpuszczą, a nie jedzie się bawić, kiedy on jedną nogą stoi w grobie!
Wszyscy zamilkli, Meyer powiodła po nich zwycięskie wejrzenie.
— Jeżeli się nie mylę, przerwał Borasto, zdaje mi się, że słychać tentent koni! Pośpieszyli ku oknu, a Panna Urszula została na środku sali z miną smutną i obojętną, czekając wypadku.
— Ktoś jedzie, ale nie wiem, czy to Królewicz, bo mam wzrok krótki, rzekł Borasto, niech no Książę się przypatrzy, dodał obracając się do Radziwiłła.
— Nienajlepszy to i ja mam, Mości Kanclerzu, wzdychając odpowiedział Radziwiłł, i jam nie poślednio pracował, ale wracając do tych jeźdźców, których WMość widzisz, uważam że konie są pomęczone, jeździec pyłem okryty, ubior zda się na nim podobny do Królewiczowskiego, Dworzanin!.. jeden — drugi! o! to oni, poznałem Królewicza!
— Oni! powtórzyła Bawarka odwracając się niespokojnie, i w tém na wschodach wiodących do sali, dała się słyszeć głośna rozmowa i pośpieszne kroki dwóch ludzi. Drzwi się otwarły i Królewicz wszedł. Jedném bystrem spójrzeniem, przebiegł zgromadzonych i z lekka tylko, jakby od niechcenia uchyliwszy głowy przed Panną Urszulą, zapytał Zadzika odwracając się prędko od niéj, czy do Króla teraz wejść można.
— Nie można! — odpowiedziała Bawarka, patrząc w drugą stronę z wyrazem gniewu i pomięszania, teraz Król usypia.
Władysław równie dumny i równie obrażony nie patrząc na nią, rzekł do Zadzika, jakby nie słyszał o czém mówiła. Miałże się tak źle nasz ojciec, że nas tak spiesznie przywołano?
— Wielkie było niebespieczeństwo, odpowiedział Kanclerz, ale rozumiem że minęło, lecz oto i Dworzanin pokojowy wychodzi z sypialni.
W tej chwili istotnie Królewski służalec powoli drzwi uchylając wszedł do sali, a Panna Urszula z pośpiechem chciała podejść ku niemu, ażeby nie dać mu czasu do rozmowy z Królewiczem. Władysław jednak śpieszniéj jeszcze poskoczył i tyłem obracając się do niéj, zapytał groźno.
— Co robi Król J. Mość?
— Odpoczywa — rzekł dworski, i wysłał mnie pytać, czyż już W. K. M. przybył, żebyś ku niemu z Kanclerzami pośpieszył.
Radość błysnęła w oku Królewicza i obracając się do Panny Urszuli, rzekł tonem wymówki i żartu. — Takaż to prawda W. Mości? i nie czekając odpowiedzi ruszywszy ramionami postąpił ku komnacie sypialnéj.
Po cichu i ostróżnie przystąpił do łoża, a Mayerinn zagryzając usta powoli szła za nim.
Daléj trzéj Kanclerze na palcach się wcisnęli, Oelhaf drzémiący u stołu porwał się nagle od krzesła i wielkiémi powtarzanémi ukłony powitał Królewicza. Komnata była zaciemniona, trzech doktorów siedziało u łoża, znieruchomie wlepionym wzrokiem w chorego, na osobnym stoliczku stało wielkie pudło wyzłacanym aksamitem obite. Król zwrócił na przybyłego wzrok omdlały i ujrzawszy syna idącego z smutną twarzą, chciał się podnieść nieco, i nie mając siły, ręce tylko ku niemu wyciągnął. Pośpieszył na to ojcowskiéj czułości wezwanie Władysław i ukląkł przy łożu. Wszyscy milczeli i mimowolnie ocierali łzy, które im oznaki niemej boleści ojca i syna wycisnęły. Jedna tylko Urszula wyższa nad litość, któréj z drugiémi nie dzieliła, bo śmiertelny gniew dla Królewicza w sercu miała; spoglądała z udaną obojętnością po oknach i obiciach.
— Czekałem długo, rzekł Zygmunt niewyraźnym słabym głosem, chciałem cię pobłogosławić i oddać twój spadek. Kończąc te słowa Zygmunt, dał znak ręką Kanclerzowi Szwedzkiemu, aby reszty za niego dokończył, a ten porwał Księgę protokularną i przerzucając szybko jéj karty — odezwał się poważnie.
— Jego Królewska Mość Zygmunt III. Z Bożej łaski Król Polski, dziedziczny Szwedzki, Wielkie Książe Litewskie i t. d. — odstępuje i zrzeka się praw do Korony Szwedzkiéj, na rzecz najstarszego syna swego.
— Tak! przerwał Zygmunt słabym głosem, chcę go widziéć przed śmiercią w Koronie przodków moich i moiéj.
Tu podano z pudła Koronę, którą Król Jegomość z pomocą przytomnych, Synowi włożył na głowę, a Borasto wziąwszy okulary, zaczął pisać co najprędzéj protokuł téj cessyi de data. 1632 roku 27 Kwietnia we Wtorek po S. Marku.
Gdy wstał od łoża nowy Król Szwedzki pół smutne, pół dumne, pół radośne wejrzenie rzucił po wszystkich i zatrzymał chwilkę dłużéj na zarumienionéj z gniewu Pannie Urszuli. Zdiął potém Koronę i widząc że ojciec znękany chorobą oczy klei, po cichu wymknął się z komnaty z Kanclerzami, zostawując przy nim nieodstępną Bawarkę i lekarzy. Tłum czcicieli nowego słońca powitał Króla Szwedzkiego w sali, musiał wysłuchać peror, oświadczeń, panegiryków i ledwie po niejakim czasie potrafił się wymknąć, dopadł konia i pojechał prosto do pałacu Kazanowskich.
Ciemno było, noc się zbliżała, na ulicach Warszawy migały tylko gdzieniegdzie przechodnie światła latarni niesionych od małéj liczby tam i sam przechodzących ludzi. Ciężkie chmury dészczém grożące, okrywały niebo, wiatr stukał okiennicami i drzwiami, szumiały drzewa, gdzieniegdzie po za domami w ogródkach pozamykane; za wiatrem, i szumem, nie było słychać głosu ludzkiego. Tylko w Golarni pod Pogonią rzęsiste błyskały światła, a za drzwi otwarciem wypadały z niéj głosy tłumiące szum wiatru.
Zdala dał się słyszéć brzęk włokącéj się karabeli i przy świetle wychodzącém z szpar okniennic domów, ujrzéć było można, człowieka wysokiego wzrostu z dużym wąsem, w wysokiéj czapce i płaszczu idącego nie pewnym lecz ogromnym krokiem. Był to Pan Kliński wracający od Tomasza Sapiehy, dobrze podochocony i nieco nawet zataczający się po ulicy. Oczy miał przymknięte, usta ścisnione, policzki wydęte i wyraz twarzy groźny i zuchwały. Wino dodało mu odwagi i dobrego humoru, pomijając drzwi golarni nucić nawet zaczynał starą polską piosnkę Strzelców Kurkowych, i machać rękoma, gdy naprzeciw idący męszczyzna w krótkim płaszczu i kapeluszu z piórami przerwał mu bieg jego myśli. Ten nieznajomy idąc prędko chciał ominąć Klińskiego, ale on, że mu wino głowę zawróciło stanął i za rękę go pochwycił.
— Dobry wieczór mości Kawalerze! a dokądże to? zapytał napróżno usiłującego się wyrwać, milczącego przechodnia.
— A co WMości do tego? drzącym głosem rzekł drugi, puszczaj mnie!
— Co ja słyszę? ho! ho! krzyknął Kliński zaczynając się śmiać do rospuku, to to wy, Księże Grothus! po kawalersku odziany! tfu! do tysiąc fur djabłów, tegom się nigdy po Księdzu lektorze niespodziewał!!!
Ksiądz lektor odpowiadał na to tylko ruszeniem ramion i milczał zawstydzony i skłopotany.
— No proszę! Ksiądz Grothus! w tém odzieniu, licho by cię poznało! tylko że od tego okna światło wprost w oczy padło! i głos ten! inaczéj dalipan bym niepoznał. Ani pytać, że w tym stroju, pewno WMość nie do Kościoła!
I znowu śmiać się zaczął.
— W dzień spójrz w oczy! drugi Kato, w nocy po dewotkach chodzi i cholewki smali, ani chybi że ten strój nie inaczéj tłumaczyć!
Ksiądz Grothus zmięszany z początku, uznał nakoniec, że nie było innego sposobu, jak śmiać się z siebie razem ze starym i z wymuszonym na ustach uśmiéchem rzekł..
— Bądź jak bądź, Panie Kliński, proszę cię o sekret, nie wygadaj się z tém co widziałeś, bo, bo, bo to nie wypada!
— Mówić to nie wypada, rzekł Kliński kiwając głową, a chodzić po nocach przebranemu, jak na Maszkary, to się godzi.
— No! nie bądźże tak surowym, Panie Kliński, odpowiedział Pater Grothus, którego twarz naturalnie surowa, dziwnie się wydawała, gdy chciał wesołą przybrać minę, taż i my ludzie jesteśmy, a ja idę za interessem twojéj Pani, więc jeżeli choć pisniesz to będzie biéda!
— E! jeśli tak, to inna facies rerum, odpowiedział staruszek, bo i Izokrates mówi, że nietrzeba wydawać swoich Panów a dobrodziejów, między nami jednak mówiąc, radbym dalipan dowiedziéć się co, o tym interessie, który WMości z Przewielebnego na strojnisia i nocnego wagabundę przerobił.
— Takie interessa nie lecą w uszy, kiedy ich zawołasz, odpowiedział Ksiądz Grothus, może jednak dowiész się z czasem.
Te słowa kończąc Jezuita z udaném ułożeniem światowego człowieka, ścisnął rękę staruszka i poszedł daléj ulicą z tą miną, jaką przybiérają ludzie, chcący udawać tych, którymi nie są właściwie. Kliński zamyślony, ponury, rozbierając w swéj głowie ten wypadek poszedł także w swoją stronę. Kroki jego, tak były niestałe jak myśli, patrząc nań albowiem zdawało by się widziéć trzcinę, którą wiatr pomiata. Wino coraz silniéj działać nań zaczynało, ale oczy mogły jeszcze kiedy niekiedy nogom drogę torować, chociaż nie zawsze dobrze, bo kilka krotnie przewlókł się szukając przejść suchych, przez kałuże pełne błota, zamiatając suknią ulicę. Karabelą zawadzał coraz o różne wydatniéjsze przedmioty na drodze i na koniec, gdy dészcz rzęsisty podać zaczął, orzeźwiony jego chłodem, pomyślał że trzeba trochę kroku przyśpieszyć. Jakoż mijając ulicę z jednego końca w drugi i coraz zasłaniając się rękoma od grożących murów, żeby się o nie nie uderzyć, dowlókł się nareście, dzięki losowi do zamku i szukając klucza w kieszeni zanucił pod nosem raz jeszcze, strofę staréj pieśni Strzelców Kurkowych.

A dalejże Kozernicy!
Wprawiajcie się do rusznicy!
A gdy przyjdzie czubie Turka,
Popamięta pies na kurka!
Bóg da, te bestyje,
Król kurkowy zbije!![18]







5.

Na jedném z przedmieść Warszawy, stał nieco porządniéjszy od innych domek, otaczał go w koło mały i niski murek i ogród owocowy, a brama dobrze zamknięta i cichość panująca we środku kazały się domyślać, że już mieszkańcy posnęli byli. Przez jedną tylko zasłonkę, w oknie na ogród wychodzącém, błyskało posępne światełko lampy. Ciężki, ładowny pojazd stał na dziedzińcu, a siano porozsypywane tam i ówdzie, świadczyło, że tylko co go wyładowano. Drzwi domku były nieco uchylone i postać czarna, wysoka, o mur oparta zdawała się ich pilnować.
W oknie wychodzącym na ogród, w którém iakem już powiedział, ukazywało się światło, druga postać siedziała w milczeniu, oparta na ręku i uśpiona. Była to Anastazija, tylko co z zameczku przybyła, oczekująca Królewicza. Lekka zasłona twarz jéj okrywała, suknia z ciężkiéj jedwabnéj materij udatną zasłaniała kibić. Zdawała się smutna, bo częste westchnienia wznosiły lekką piersi zasłonę i poruszały zwolna ogniwa złotego łańcucha, który miała na szyi... Najmniéjszy szelest zwracał jéj uwagę i wzrok ku ulicy, za każdym szmerem kropel spadającego deszczu słuchała i wyglądała, w każdéj gałązki cieniu widząc przybywającego Władysława. W komnacie z któréj wyglądała oknem mimo lejącego deszczu, nie było więcéj nikogo, stało tylko łozę z zielonym adamaszkowym pawilonem, stół okryty drobiazgami i para krzeseł, w kominie paliła się lampa, na ścianach wisiały świéżo przybite kobierce.
Cisza była, wiatr szumiał, krople deszczu, coraz rzadziéj, coraz wolniéj uderzały o listki, czasem milczenie przerywał przechodzień jaki wracający z zabawy, nucąc śpiéwek wesoły, czasem posępne uderzenie najbliższego kościelnego zegaru przelatywało powietrze, dochodziło do uszu pięknéj Saksonki i powiększało jéj niespokojność. Powietrze było czyste, lekkie, odwilżone deszczém, przed którym Pan Kliński tak szparko uciekał, oddychało zapachem kwiatów, i tą przyjemną wonią wiosny, którą każdy zna, a nikt nic opisze, listki obciążone kroplami dészczu, za każdym wiatru powiewem, upuszczały je na ziemię.
Anastazija w pół drzémiąca, zadumana, ponura, zaczynała coraz wyraźniéj okazywać dręczącą ją niespokojność, oglądała się, przysłuchiwała, wstawała, przechodziła i wziąwszy lirę, chciała uderzyć w jéj stróny, lecz szelest od ulicy ściągnął jéj uwagę. Serce uderzyło mocniéj, wychyliła głowę i ujrzała męszczyznę zbliżającego się ku murowi ogrodowemu. Radość zawiązała jéj usta, ręce bezwładne uderzyły po strónach, a przybyły tym czasem przeskoczył mur niski i ku oknu się zbliżył. Wszelka wątpliwość znikła, wyciągnęła ręce i zawołała.
— O! chodźże prędzéj!
— Idę, idę, odpowiedział przybyły zbliżając się ku oknu i starając się, aby mu światło na twarz nie padało. Idę moja Panno, ale złe niosę nowiny!
— O! mój luby! zawołała przestraszona dziewczyna, pierwszy raz umyślnie mnie chcesz zasmucić, ale dawno! dawno już przeczułam, że Władysław porzuci mię kiedyś, że mną pogardzi! To mówiąc ujęła Królewicza za rękę i wpatrując się w jego twarz, zaciemnioną skrzydłami kapelusza, kilka cichych łez uroniła.
— Tak jest! tak! powtórzył przybyły, czas nam się rozstać, czas rozerwać związki, które nas oboje zawstydzają, o kilka kroków powóz stoi, ubieraj się i jedź! zawiozą cię tam, gdzie będziesz szczęśliwą, gdzie stosowniejszego dla siebie znajdziesz kochanka, gdzie ci na niczém zbywać nie będzie! no! Anastazijo! wybieraj że się!
— Niewdzięczny! podchwyciła rozgniéwana dziewczyna, wstydzisz się być stałym, a nie wstydziłeś się dotąd mnie uwodzić. Takaż to wdzięczność za to, żem dla ciebie wszystko, wszystko poświęciła, krewnych, rodzinne strony, matkę, spokojność, dobre imie!.
Ale nie! tobie źli ludzie te myśli natchnęli! ja nie chcę szczęścia bez ciebie, nie chcę bogactw, wyrzekam się wszystkiego, pozwól mi tylko być twoją kochanką! na kolanach ooo proszę!!
Królewicz zdawał się być mocno, témi oświadczeniami zmięszany, i gdy z niewinną prostotą Saksonka zarzuciła uścisk na jego szyję, zamilkł na chwilę, ponurzony w zamysłach, lecz w krótce odzyskał mowę i usiłując się wyrwać z jéj objęcia odpowiedział.
— Nasza religija podobnych związków niedozwala!
— I czemuż tego nie mówiłeś wprzódy? Zapytała dziewczyna ozięble odsuwając się od niego.
— Bo, dziś, rzekł Królewicz odstępując od okna silnym głosem, dziś zostałem Królem Szwedzkim! obowiązkiem jest moim, nie czynić tego, co będę karał w poddanych moich! Idź więc! śpiesz! powóz czeka! wyjeżdżaj!



Lecz porzućmy na chwilę Ks. Grothusa grającego rolę Królewicza i starajmy się, wyłożyć czytelnikom; co go w tém powoduje.
Ciągle na Królewicza Władysława zagniewana Meyerinn, szukała tylko dogodnéj pory, aby jeśli nie na nim wprost, to przynajmniéj na najmilszych mu pomścić się osobach. Wieść o jakiejś kochance doniesiona przez Klińskiego, podała zręczność, którą chciwie pochwyciła Bawarka. Słabość jednak Króla, starania o samą siebie, rządy które jéj nad całym dworem powierzono, nie dozwoliły dokonać zamiarów, które licznych starań i zabiegów wymagały. Tego dnia okazana przez Królewicza Bawarce w obec trzech Kanclerzy, pogarda i duma rozjątrzyła ją do tego stopnia, iż zemsta jéj stała się nieuchronną. Tym czasem Kliński wyszperał od Dworzanina wiadomość o przeniesieniu się Anastazij do miasta, a Pater Grothus podjął się zgrabnie nową kochankę Królewicza, skłonić do wyjazdu, lub porwać gwałtem.
Wypadało tylko pod różnymi pozorami wstrzymywać Królewicza w Zamku tak długo, póki by Pater Grothus wszystkiego nie skończył. Nastawiono na ten koniec kilkanaście osób, które z kolei przeciągłą rozmową, zaprosinami, odwiedzinami wstrzymywały Królewicza. Ale to nie wiele pomogło, zręczny Władysław potrafił się od nich wszystkich uwolnić i nareście został tylko sam jeden ze służalcem.
— Pójdziesz ze mną! rzekł do niego Królewicz wdziéwając szybko płaszcz na siebie i kładnąc szeroki kapelusz.
— Jak W. K. Mość roskaże, odpowiedział służalec, jeśli to jednak do tego domku na przedmieście, to jeszcze wcześnie, tylko co Stach wrócił, mówił że niéma nikogo.
— Poczekamy tam! zawołał Władysław zabiérając się ku drzwiom.
— Lepiéj by może było, przebąknął sługa przekupiony, żebym ja tam sam poszedł i oznajmił jak przybędą.
— Nie potrzeba! krótko odpowiedział Władysław.
— To może się przeciągnąć długo! zła droga z zameczku — przerwał znowu służalec.
— Mniéjsza oto, odparł Królewicz, idź ze mną zaraz, lub zawołaj drugiego ze służby!
— Lepiéj chyba zawołam drugiego! z udaną uniżonością i pokorą rzekł sługa, bo mnie jeszcze fébra dolega, a wilgoć po deszczu, to by się wróciła.
— Wołajże mi prędko drugiego, krzyknął Władysław zniecierpliwiony.
— Wnet! wnet! strwożony służalec zawołał i wybiegł.
Dobry kawał czasu czekał nowy Król Szwedzki na Sługę, a widząc że żaden nie przybywa, porwał szpadę i sztylet i sam jeden pożerany niespokojnością i przeczuciami wyszedł na dziedziniec. Ciemno było, choć oczy wykól, trudno trafić do Bramy znając jednak miejsce, Władysław łatwo do niéj doszedł, sprobował — zamknięta. Można było przeszedłszy jedno skrzydło pałacu z drugiego wyjść dziedzińca, ale tu o pośpiech chodziło; a za bramą słyszał Królewicz powolny krok, wartującego żołdaka; wolał więc zawołać na niego, aby mu otworzył.
— Otwórz!.
— Wer da? odezwał się powoli niemiec stojący na straży, kto tam łazi po nocy?
— Otwórz gałganie!, do pioruna!
— A kto tam tak piorunuje! kto ty taki?, z zimną krwią odpowiedział strażnik.
— Otwórz, jestem Dworzanin starszego Królewicza!
— Po nocy wszystkie krowe czarne! rzekł zimno żołdak, łatwo mówić żeś i sam Królewicz, a ja cię nie widzę! postój trochę pod bramą!
— Raz jeszcze mówię otwórz, bo jestem posłany za pilnym interessem, jutro cię za to ukarzą, jeśli natychmiast nie usłuchasz.
— Idź sobie drugą bramą! rzekł żołnierz, tam cię poznają, a ja niewiém co ty za jeden i czego gwałtem się tędy cisniesz! idź! idź!
Nie było ratunku z zakamieniałym Niemcem, Władysław pękał ze złości, bo podobny opor piérwszy mu się raz zdarzał, Izba Dworzan i sług jego, tuż była, poskoczył zatem, odezwał się i cała ich czereda wysypała się ze światłem, hałasem i trwogą na dziedzińce. Strwożony Niemiec widząc, że nie żarty, posłyszawszy kto to był, kogo tak ostro przyjął, uciekł z kluczami. Władysław stał cały czerwony z gniéwu, pot lał się z jego skroni, oczy iskrzyły, Dworzanie w pół rozespani w niezgrabnie wdzianych sukniach ze świécami, z latarniami napełniali dziedziniec. Nakazał im milczenie Władysław, aby hałas ten do Królewskich czasem nie doszedł komnat i zawołał: Otwórzcie mi bramę!
Wszyscy milczeli poglądając po sobie, jeden się wreście odezwał.
— Klucze były u straży, Węgrzyn uciekł z niémi, chyba furtkę — Wawrzyniec ma klucze.
— Wawrzek! — Klucz od furtki, klucz! zaczęli szeptać między sobą — Klucz! Klucz!
— A ktoby go tam miał! odezwał się cicho zagadniony, u mnie niéma!
— Jakto niéma? podchwycił drugi, ty co noc wymykasz się za tym kluczem!
— O! to ptaszek! — dawaj klucz! szeptali pół głosem wszyscy, a Królewicz stąpał tylko niecierpliwie z nogi na nogę, poglądał na okna i w około, czy ten szum, nie zwrócił czyjéj uwagi. Wreście po długich certacijach z téj i drugiéj strony widząc, że i tu oporem idzie, Władysław krzyknął nagle.
— Tego łotra jutro wciupę na chleb i wodę, jeśli klucza nie wyszuka! poszukać koło niego! Porwało się kilku, powalili biédaka i zwycięzką ręką wyciągnęli mu jakieś trzy klucze z kieszeni. Porwał je Władysław, na nic już więcéj nie zważając, lecz w tém gdy do furtki zmierza, dziwaczna jakaś postać ukazuje się we drzwiach do bocznych wschodów prowadzących. Pan Kliński, on to był bowiem, w jednym ręku trzymał duży lichtarz z woskową ogromną zieloną świécą, wznosząc go wyżéj głowy, dla tém lepszego przypatrzenia się, na nosie wznosiły się grubo wyrobione okulary, w drugim ręku miał różaniec potężny hebanowy, a na sobie futerko lekkie, pokryte wypłowiałym adamaszkiem. — Pod pachą trzymał ogromny muszkiet, który był wziął sądząc zapewne z hałasu na dziedzicu, że jestń jakieś niebespieczeństwo. Wino niedoszumiałe kręciło mu się jeszcze w głowie, szedł tak śpiesznie jak tylko mógł nogami władać i uyrzawszy nareście, Królewicza otoczonego zgrają służalców, przy broni zdającego się cofać ku furtce, domyślił się zaraz bardzo słusznie, że to być musi spisek na niego. Więc cofając się i sam nazad, zakrzyczał na całe gardło.
— Dobrze! dobrze! uciekaj Królewiczu! retro! Władysław do żywa zniecierpliwiony, skinął na służbę, aby się oddaliła, a sam ruszając ramionami i chowając klucz do kieszeni, zbliżył się do Klińskiego, który stał zdziwiony zniknieniem wszystkich.
— W Imie Ojca i Syna! zawołał starzec przypatrując się Królewiczowi i schylając głowy. Sądziłem, że jakie niebezpieczeństwo zagraża W. K. Mości!
— Myliłeś się W. Mość, idź spać, rzekł Władysław, wracam od Kazanowskich, otwierali mi bramę i hałasu narobili, tobie się coś w głowie uroiło. To mówiąc odwrócił się, a stary kiwając głową, rospoczął na nowo różaniec i poszedł nazad po wschodach, do swego ciepłego kątka.
Wszystko było cichém i spokojném, Królewicz biegł oglądając się za siebie niespokojnie do furtki, lecz klucz nic mógł trafić do zamka, im mocniéj się otwierający niecierpliwił, tém daléj był celu, doszedł nakoniec swego pokręcił, raz dwa, jednym kluczem, drugim, trzecim, żaden nie otworzył.
Tu mu już zabrakło wytrwałości, zaczął się mocować a furtką i trafem podołał ją nareście, odskoczył spruchniały zamek, Władysław był na ulicy. Tu dopadł jakiegoś konia, którego od powracającego ze wsi Dworzanina Kazanowskich odebrał i puścił się w czwał daléj. Po długiém oczekiwaniu, pełen niespokojności i przeczuć, doświadczył Władysław w téj chwili, prawdziwości Włoskiego przysłowia[19], i pędził tém prędzéj, im dłużéj na to oczekiwał; a myśl jego od wszystkiego prędsza była już przy boku kochanki.
Zbliżał się już nareście do celu swojéj wycieczki, u bramy zostawił konia i cicho podchodził ku drzwiom, gdy rozmowa jakaś od strony okna, doszła jego uszu.
W téj chwili ujrzał jak białe rączki Anastazij wieszały się na szyi Księdza Grothusa, krew w nim zawrzała, porwał sztylet i z ostróżnością nocnego szpiega, z zazdrością ubostwiającego kochanka, posunął się wzdłuż ściany domu. Ręka jego drzała, w ręku sztylet połyskiwał. Czekał jeszcze sam nie wiedział czego, wahał się, ten co widział wojnę i trupów stosy, lękał się uderzyć bez bronnego, i nagle rękę i sztylet upuścił usłyszawszy te wyrazy stłumionym głosem przez Jezuitę wymówione.
— Dziś zostałem Królem Szwedzkim! obowiąskiem jest moim, nie czynić tego, co będę karał w poddanych moich, idź! spiész! powóz czeka! wyjeżdzaj!
Prędszy od błyskawicy, Władysław sztylet za pas założył, porwał oszukańca za gardło i powalił o ziemię, a Anastazija będąca w oknie, wydała okrzyk boleści i w głąb mieszkania pobiegła.
Jezuita tak nagle napadnięty, zaczynał się wywijać z silnych uścisków Królewicza, i rozumiejąc, że go kto z Dworzan napastuje, odezwał się ponuro.
— Puszczaj! mnie tu przysłała Panna Urszula, z jéj roskazu! puszczaj! nie ciśnij gardła, bo przypokutujesz łotrze! o dwa kroki mam ludzi! mówię z czyjego roskazu!
— Z mojego roskazu, zawołał Królewicz krępując mu chustką ręce, pójdziesz tam z kąd się nie łatwo wywiniesz!
— Ach! krzyknął piskliwym głosem znękany Jezuita, ten głos!
— To mój własny! odezwał się Królewicz.
W tém nadbieżano ze światłem, Władysław kazał związanego Jezuitę wsadzić na woz i z listem do Rektora Kollegium odesłał go do Klasztoru.




6.

Sypialna chorego Króla komnata, wystawiała obraz zamięszania i boleści, zmierzchało, promyk konający słońca wdzierał się przez zasłony okień i walczył ze światłem lampy gorejący w kątku za zasłonką. Na łożu, leżał Zygmunt prawie bez duszy, pozbawiony mowy i przytomności z okropnie otwartymi, osłupiałymi oczyma. Panna Urszula klęcząca przed krzyżem, z potarganym włosem, z twarzą bladą, z załamanymi rękoma z wyrazem boleści w spójrzeniu, drżącymi usta, błagała nieba o nadzieję, którą jéj smutna wydziérła rzeczywistość.
Jezuici otaczali łoże, a ich postacie czarne, twarze blade i groźne, oczy połyskujące i chytrze przebiegające po otaczających przedmiotach; zdawały się podobne do cieni piekielnych, oczekujących tylko chwili zgonu Monarchy, aby owładnąć jogo duszą. Doktorowie ze smutném wejrzeniem, w którem się zawiedzione malowały nadzieje, otaczali stół zastawiony flaszkami i słojkami bez użytecznémi. U drzwi, dwóch Dworzan siedziało płacząc i kryjąc oczy w dłoniach. Królewicz Władysław blady i nieprzytomny przechodził się po komnacie z cicha, w twarzy znać było niespokojność i smutek, ale żadna łza nie zrosiła mu oka, żadną umyślną oznaką nie okazał cierpienia, sama tylko dusza mimowolnie dręczące ją uczucie, na jego twarzy rysowała.
Mimo słabości Króla, mimo nakazywanéj cichości, coraz przeraźliwsza wrzawa napełniała komnatę, Jezuici obstąpiwszy łoże, wołali z całego gardła na bezprzytomnego i konającego prawie Króla, aby za grzechy żałował. Niestety! dość już był odpokutował za życia słaby Zygmunt i nie wiele potrzebował napomnień, zakłócających ostatnie jego chwile, dusza jego i serce, przywykłe do fanatyzmu, musiały i w téj chwili spowiadać się przed sobą, ze swych przewinien.
— Królu! wołał schylony nad łożem Ks. Marquat, Królu żałuj za grzechy żywota swego, abyś był zbawionym!
— Panie! krzyczał głośniéj jeszcze drugi nad uchem konającemu, myśl o niebie! i sercem módl się Bogu!
— Najjaśniéjszy Panie! wrzeszczał trzeci, chcąc w gorliwości obudwu przewyższyć, bij się w piersi, bo będziesz potępiony!
Wszyscy ilu ich tam było, darli się w ten sposób, i tem bardziéj podwajali krzyku, im mocniéj byli przekonani, że Król nic nie czuł i nie słyszał.
Tym czasem weszli do komnaty, Zadzik z Ks. Albertem Radziwiłłem, mocne na twarzy strapienie okazując i niechętnie poglądając na krzątających się około łoża Jezuitów.
— Cóż WMość na to powiész, ozwał się wreście Zadzik, ruszając ramionami, że ci Ich Mość Przewielebni i skonać, jak widzę Królowi spokojnie nie dadzą, na co ta wrzawa i tumult przy umierającym.
— I ja zarówno tego nie pojmuję, odpowiedział Książe, Król się przecie już raz spowiadał i wszyscy wiedzą, że ściśle prawideł religij pilnując, nie tyle ma grzechów na sumieniu, aby mu w téj chwili pokutę za nie, przypominać było potrzeba.
Gdy to mówili, skończyli Jezuici modlitwy swoje i wrzaski i wszystkich do pożegnania Króla dawnym zwyczajem przypuszczać zaczęło. Otworzyły się drzwi komnaty i wedle dostojeństwa wchodzić zaczęli Dygnitarze, Urzędnicy, familija Królewska, duchowieństwo, aż do sług nawet i hajduków[20]. Król leżał ciągle, bez przytomności, a tłum Dworzan sunący się do ucałowania ręki jego raz ostatni, pomny na dawne dobro, na przyszłość niepewną, mimowolnie rosił ją łzami. Cisza nastała przerywana tylko odgłosem powolnéj rozmowy, lub łkaniem jakiego przywiązanego sługi odgłosem kroków przybywających do ucałowania ręki. Bolesny ten widok bliskiego zgonu Króla rozlał smutek na twarzach wszystkich przytomnych i tych nawet, którym len wypadek otwierał pole do bogactw, sławy i wziętości, ale ten żal był po człowieku, nie po Królu, bardziéj z czterdziestokilko letniego przywyknienia do niego, z obawy, aby z dészczu pod rynnę nie wpaść; jak z przywiązania. Zygmunt wiole wycisnął mimowolnie może, łez w narodzie za życia, przy śmierci jego zabrakło, ślachta śmierć jego uważała, jak piękny do burzliwego ulubionego i dawno oczekiwanego bezkrólewia i elekcij wstęp, winszując sobie zawczasu, wszystkiego co dla nich ubieganie się kandydatów, formowanie partij, a tém samém i napływ pieniędzy, dobrego zrobić może. Dwór tylko, rodzina, duchowieństwo i bliżéj z nim związani, szczére łzy nad zgonem ronili.
Zbliżał się już obrzęd pożegnania ku końcowi, kilku tylko jeszcze pajuków, z ciekawością młodego wieku, z uszanowaniem, jakiego ich dworska karność wyuczyła, z smutkiem przywiązanym do téj chwili, całowało rękę Królewską, ciżba wypływać nazad powoli zaczęła z pokojów i kilku tylko Dygnitarzy i znaczniéjszych osób pozostało.
W ówczas nakazawszy powszechne milczenie, Kanclerz W. Koronny zabrał głos i w imieniu Króla tak przemówił do Królewiczów.
— Wiadomo z nas każdemu, którzyśmy u boku Najjaśniejszego Króla naszego, życie spędzili, jak zawsze był i jest gorliwym o zachowywanie wszystkich przepisów Świętéj Religij naszéj, teraz czując się bliskim zgonu, zdawna mnie polecił, abym w obec całéj rodziny, oświadczył niezmienną jego wolą, iżby na przyszłość w ród Jego nie mięszali się kacerze i Protestanci, iżby żaden z Najjaśniejszych Królewiczów, kobiéty obcej wiary nie pojmował żonę, iżby Najjaśniéjsza Infantka żadnemu obcéj religij Księciu, w dozgonne śluby oddaną nie była[21].
To skończywszy obrócił się ku słuchającym w milczeniu i Królewicz Władysław w imieniu całéj rodziny odpowiedział, iż szanuje wolą Ojca i oną za siebie i wszystkich wypełniać święcie do ostatka przyrzeka.
Po tym ostatnim obrzędzie, znowu Jezuici opanowali łoże i kilka tylko osób prócz nich, wiernych do zgonu pozostało przy Królu, reszta przyszłością już zajęta myślała o czém inném.
W Zamku pusto było i głucho, gdzie niegdzie migało światło, przerywał cichość odgłos stąpań lub rozmowy, na dziedzińcu przechadzał się Pan Kliński z grubym kijem sękowatym w ręku, w aksamitnéj okrągłéj czapeczce na głowie, zdawał się rozmyślać o czémś niespokojnie, kiwał głową, spoglądał, ruszał ramionami i wyglądał czasem niecierpliwie za bramę, starając się mimo ciemności, dostrzedz coś na ulicy. Po kilko chwilowém oczekiwaniu spostrzegł nareście w oddaleniu wysokiego męszczyznę w hiszpańskim stroju, dążącego ku niemu; stanął więc, ręce wtył założył, napuszył się i wpatrywać w niego zaczął. Nieznajomy zbliżył się już o parę kroków, a Pan Kliński obejrzawszy się wprzódy starannie, czy kto nie patrzy pociągnął go za suknią i rękami, głową, nogami i całą postawą pokazywać mu zaczął, żeby szedł prędzéj.
Nieznajomy przeciwnie, jakby tych znaków wcale nie rozumiał, odwrócił się ozięble ku niemu, wyrwał mu z rąk swój płaszcz i chciał iść daléj. Pan Kliński jednak poszedł za nim, uchwycił za płaszcz znowu i uchylając się tak, aby mógł mu zajrzéć pod szeroki kapelusz krzyknął.
— Pójdź precz Księże Grothusie, znać cię więcéj nie chcemy!
— Ja nie żadna Księdza! odparł powolnie nieznajomy niemieckim akcentem, — Ich bin ein Deutscher!
— Ale ja po waszemu nierozumiem!
Nieznajomy patrzał nań z podziwieniem, a stary przekonawszy się nareście, że nie trafił na swego oddalił się mrucząc od niego. W kilka minut podobnym sposobem zaczepił jeszcze kilka osób szukając między niémi i nie znajdując Księdza Grothusa. Niecierpliwość opanowywać go zaczynała. W tém dzikie jakieś i posępne tony dały się słyszéć w oddaleniu, Pan Kliński zbliżył się ku furtce prowadzącéj na ulicę, stanął, spójrzał i zobaczył w oddaleniu kilka migających świateł, które się ku niemu zbliżać zaczynały. Jedne z tych świateł wyglądały nakształt pochodni, drugie jak świéce. Przeciągłe, ciche grobowe tony rozchodziły się zdaleka po mieście, a po nich kiedy niekiedy następowała muzyka ponura; muzyka i światło z jednéj strony pochodzić się zdawały. Potrząsał na to wszystko głową staruszek, ale im bliżéj widział światła, im silniéj uszu jego dziwne dochodziły dźwięki, tém lękliwiéj oglądać się zaczął i nareście przeżegnał się i dobył różańca. Tym czasem muzyka i światło zbliżały się coraz a coraz bardziéj, muzyka zrozumialszą się stała, było to Requiem nucone niezgrabnymi głosami, z pomiędzy których wyrywał się czasem jaki strzelisty, ucinkowy piskliwy akcent, lub bas niesforny. Lubo Pan Kliński niepojmował wcale co ta kawalkata o tak późnéj porze robić mogła, mimowolnie poruszył usta i sam niewiedząc na co i dla czego, zawył głosem okropnym, któryby i diabła od nieboszczykowskiego ciała odstraszył, pompatyczne Requiem.
Światła pochodni i świéc, rzucając blask na pobliższe przedmioty, oświecały posępne twarze Księży niosących je, których długie cienie malowały się na ziemi, a oprócz tych bliższych przedmiotów, reszta pogrążona była w ciemnościach. Widać było długi szereg twarzy bladych i wycieńczonych, z otwartymi do śpiéwu ustami, posuwający się cicho wzdłuż murów, słychać tylko było stąpanie Księży i koni wiozących trumnę, i powiéwanie chorągwi w powietrzu. Biegléjsze oko było by dostrzegło na trumnie krzyż i biret oznakę duchownego stanu, byłoby w Księżach idących za trumną dostrzegło Jezuitów, lecz on niewidząc tego wcale, uważnie tylko poglądał, czy kogo znajomego nie zobaczy. Przypatrzywszy się nareście uważnie nie poznał niedaleko przechodzącego Ks. Florjana, który dla otyłości swojéj, zostawał nieco w tyle i od wiatru starannie zasłaniał migający płomień świécy, któréj światło na twarz mu padając czyniło rysy jego fizijonomij twardszémi i niewyrażniéjszymi. Po cichu postąpił ku niemu Kliński, a po przywitaniu zapytał kogo prowadzą.
— Księdza Grothusa!
— To być niemoże! krzyknął trochę głośniéj niżeli wypadało staruszek, wczoraj żył jeszcze.
— Nic dziwnego, odpowiedział ozięble Jezuita, śmierć jak złodziéj przychodzi!
To mówiąc otworzył usta i zanucił nowe Requiem, któremu wtórując Pan Kliński, posunął się nazad ku furtce i kiwnął na idącego z tyłu laika, aby ku niemu się zbliżył.
— Z czego to umarł ten Ksiądz którego prowadzicie?, zapytał.
Laik nachylił mu się do ucha i wzdychając powiedział. Umarł dla opinij zakonu, sic fata tulere!. I zniknął w tłumie niedawszy się poznać starcowi.
Kliński stał długo zamyślony, kiwał głową i mruczał pod nosem, po tém ruszywszy ramionami zawrócił się i poszedł ku komnatom królewskim. W oknach za zasłonkami migały częste, światła, ruch wewnątrz zdawał się być wielki, kilku Dworzan biegało po dziedzińcach, szelest jakiś, szmer, głosy niewyraźne rozeszły się po zamku, stukano drzwiami, biegano po wschodach zamięszanie jakieś panowało wszędzie. Przelękniony Kliński złapał przechodzącego służalca za rękę i chciał go wybadać, lecz on obrócił się tylko, machnął ręką i zawołał. — Król umarł!!.

KONIEC.







  1. Hist.
  2. Hist. Osoba.
  3. Hist.
  4. Jana Kazimierza.
  5. Królewiczowi Władysławowi.
  6. Hist.
  7. Janie Kazimierzu.
  8. Hist.
  9. Hist.
  10. Hist.
  11. Hist.
  12. Hist.
  13. Hist.
  14. Hist.
  15. Hist.
  16. Nie ładnie.
  17. Zygmunt po obraniu Królem Polskim był w Szwecij, między innymi towarzyszami podróży, był tam niejaki braciszek Jezuicki Kapusta, co to mówił Królowi, że gdyby miał dwie Koronie na głowie, obie by zrzucił, a został by sobie, laikiem.
  18. Patrz tę całą pieśń w Przysłowiach Wojcickiego.
  19. Aspettare e non venire, star in letto e non dormire,
    Servire e non gradire, sono tre cose da far morire.
  20. Hist.
  21. Hist.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.