Rok ostatni panowania Zygmunta III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rok ostatni panowania Zygmunta III
Podtytuł Obraz historyczny
Data wyd. 1833
Druk Drukarnia A. Dworca
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ROK
OSTATNI PANOWANIA
ZYGMUNTA III.
OBRAZ HISTORYCZNY
PRZEZ
JOZEFA IGNACEGO KRASZEWSKIEGO.
Historia quoquomodo scripta delectat.
Plinius.
TOM 1.
WILNO.
W DRUKARNI A. DWORCA.
1833.


Pozwolono drukować, z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury trzech Exemplarzy. Wilno 23 Stycznia 1833 roku.
Cenzor, Paweł Kukolnik.
JAŚNIE WIELMOŻNEMU
BOGUSŁAWOWI
KRASZEWSKIEMU
PORUCZNIKOWI WOYSK POLSKICH
w dowod wdzięczności i szacunku
ofiaruje

Autor.






1.

[1]Tysiąc sześćset trzydziestego drugiego roku, jednego z dni miesiąca kwietnia, w komnacie bocznego skrzydła Warszawskiego Zamku, kobieta średniego wieku, przechodziła się szybkim krokiem.
Zmierzchało, przez szyby tylko, wdzierał się wieczorny promień zachodzącego słońca, i mała przestrzeń wypogodzonego nieba, okryta zarumienionymi chmurkami, ukazywała się przez długie i wąskie okna, których szyby oprawne w ołów, rozlicznemi połyskały barwami. Na ścianach komnaty pozawieszane były liczne obrazy świętych w złoconych ramach, otoczone wieńcami robionych kwiatów. Łoże wysokie, okryte niebieskim adamaszkiem w złocone kwiaty i podobnemiż zasłonione firankami, stało w kącie, a nad niém unosił się pawilon wstrzymywany od kilku pozłocistych słupów. Stół ogromny z Paroskiego marmuru, jak śnieg białego, zajmował miejsce między oknami. Na nim stał krzyż niewielki złoty i djamentami sadzony relikwiarz, leżało także mnóstwo papierów i zwojów pargaminowych, obok szkatuł okutych srébrem lub złotem, i kilku ksiąg grubych z ozdobnymi klamrami.
W drugiej stronie tejże komnaty była nisza, w której się wznosił ołtarzyk kamienny z kilką stopniami, a nad nim krzyż i relikwiarz srébrny. Obok stały lichtarze złote, a na srébrnym łańcuchu zawieszona była wiecznie gorejąca lampa, przed tym przybytkiem pobożności.
Z pomiędzy obrazów celował jeden, wystawujący Królewicza Władysława w dziecinnym wieku, inne wyobrażały po większej części świętych, lub Biskupów i Papieżów, a jeden wizerunek S. Urszuli, olejno malowany, nosił złotymi głoskami podpis. Sigismundus Rex. fecit.[2]
Z przeciwnej strony wisiał obraz Biskupa Lipskiego i dwóch Królowych Anny i Konstancyi, na reszcie zaś pozostałego miejsca tejże ściany, z małych odcisków srébrnych, wyobrażających znaczniéjsze wypadki w Piśmie Stym wzmiankowane, ułożone były głoski J. N. R. J. — Na suficie widać było al fresco odmalowane Wniebowzięcie Naj. Panny, a komoda z hebanu perłową sadzona macicą nosiła na sobie godła Męki Pańskiéj. Na niéj zaś widać było otwartą Biblią i kilka różańców z drogich kamieni. Przez drzwi pół otwarte z prawéj strony ukazywał się długi szereg ozdobnych komnat, pozawieszanych kobiercami, kosztownymi malowidłami i rozlicznemi fraszkami drogiemi już dla rzeczywistéj wartości, już dla roboty i sztuki. Z liczby tych ostatnich był wielki zégar harlemski, cały perłową macicą sadzony, zrobiony w kształt Jerozolimskiego Kościoła, z opisów najdokładniéjszych, stojący na kolumnie z marmuru Karara, z napisem: Vladislaus. Blisko niéj, w drugiéj komnacie, siedział uśpiony męszczyzna, suchéj postaci, z głową zwieszoną na piersi, i rękoma na krzyż założonymi, w barwie dworu.
Kobiéta o któréj wspomniałem, była tak ubraną, iż niełatwo odgadnąć przyszło, czyli zamężną lub dziewką[3] jeszcze była. Głowę jéj okrywało czółko przetykane złotem i sadzone perłami, a włosy splecione spadały na ramiona. Okrywała ją jedwabna z ruchem[4] suknia, zapinana szmaragdowymi guzami, i obszyta w około złotym forbotem czyli koronką. Po wierzchu okrywał ją lekki płaszcz pąsowy popielicami podbity, a u ręku, wisiał ze złotym krzyżem opalowy różaniec. Bogactwa zgromadzone, w jednej téj tylko sypialni, wystarczyły by dziś zapewne do ozdobienia całego domu, taki był przepych owczesncgo dworu! Przechadzająca się kobiéta miała twarz dosyć wdzięczną, niebieskie pełne ognia oczy, zadarty nosek i usta małe, ściśnione i wąskie. Między białością opalów jéj różańca i ręki, niewielka była różnica, a nóżka, która się niekiedy wysuwała z pod fałdzistej sukni, była tak kształtna i mała, że się zdawała należeć do Chinki lub Hiszpanki. Z tém wszystkiém znikł był już dawno z téj twarzy ów kwiat piérwszéj wiosny, nie było na niéj, téj świéżości, tego rumieńca, który jak lekki pyłek na kwiecie, jest dowodem niedawnego rozwinienia.
W oczach jéj malował się zapał dumy i chęć władzy, usta silnie ściśnione i nienawykłe, jak się zdawało, do uśmiechu, milcząc rozkazywały. Czoło nosiło już ślady kilku przelotnych marszczek gniéwu, a wszystkie poruszenia, oznaczały czucia gwałtowne, namiętny stan duszy i ciągłe działanie umysłu. Głowę miała wzniesioną, a oczy nieruchome, jakby ją ważna myśl zajmowała, usta wprawdzie odprawiały różaniec, i palce przesuwały dość prędko opale na jedwabnym sznurku, ale znać było, że wyrazy wymawiane tylko były z nawyknienia i bez myśli. Po kilku chwilach takowego nabożeństwa, złożyła różaniec na stole, ucałowała relikwiarz i westchnęła. Lecz czas już podobno powiedzieć, że ta kobiéta, jest sławna faworytka, i pełnomocniczka Zygmunta III, przebiegła Bawarka, fanatyczka i Jezuicka protektorka — Urszula Meyerinn, czyli Meyer[5].
Po ukończeniu różańca i modłów, myśli Bawarki wolniéj jeszcze bujać zaczęły, ale w krótce je przerwało skrzypnienie lekkie drzwi w dalszych komnatach. Panna Urszula bacznie spójrzała przez uchylone podwoje na przychodnia, i za pierwszém wejrzeniem nabrała poważniejszéj jeszcze miny, ścisnęła wargi i zdawała się, oczekując przyjścia osoby, którey stąpań odgłos coraz bliżej drzwi słyszeć się dawał, zdawała się mówię na wymówki gotować. W krótce ukazał się pierwszy Kamerdyner Panny Urszuli, Piotrowski[6], a za nim wcisnęła się naprzód głowa blada z długim ciemnym włosem, i pokorném wejrzeniem zdawała się prosić o dozwolenie wnijścia.
Pani domu wiedziała dobrze, kto przybywał, ale z niewiadomej przyczyny obojętnie wzrok ku oknom zwracając zapytała w niemieckim języku.
— Kto tam?
— Ja — Wielmożna Pani, odpowiedział drzący głos we drzwiach — ja — sługa jéj i podnóżek Mikołaj Oelhaf[7].
Nic na te grzeczności nie odpowiedziała Bawarka i obojętnie tylko spójrzała na przybywającego, który przełożył ostróżnie przez próg jedną nogę, potém drugą, przymknął za sobą drzwi po cichu i kłaniać się zaczął.
— Dość tych ceremonii, Panie Oelhaf, przerwała mu z niechęcią Urszula, przystąp bliżej i usiądź, jeśli ci się podoba.
Mimo tego zachęcenia Doktor znowu kłaniać się zaczął i w wielkiej odległości od gospodyni, usiadł na brzegu krzesła stojącego u drzwi i bojaźliwie oglądać się zaczął w około.
Obie przytomne osoby, były w dość przykrém położeniu. Doktor Oelhaf był tchórzliwego charakteru, pełen ceremonii i pochlebstw przy osobach grających wielką rolę na dworze; ażeby się więc gadaniem nie naprzykrzyć, czekał cierpliwie chwili, w którejby go Panna Urszula łaskawie zapytać raczyła. Ona zaś pełna dumy, zaufana w swéj sile, i jednym tylko Jezuitom podległa, nie chciała zaczynać rozmowy, a raczéj żądała, aby Doktor sam z siebie zdał jéj sprawę z wykonania poleconych mu czynności.
Oboje tedy milczeli — Doktor spoglądał po komnacie, lub ukradkiem na Panią domu, bojaźliwe rzucał wejrzenie, ona zaś bawiła się ametystowym krzyżem wiszącym na piersiach, i z wyraźném nieukontentowaniem liczyła minuty, których długość niecierpliwe jéj oczekiwanie podwajało.
Kamerdyner zaś Bawarki, który po wpuszczeniu Doktora był się zdrzymnął, obudziwszy się chciał chwalebnym swoim zwyczajem podsłuchać rozmowy, a nic nie słysząc, osądził, że Oelhaf wyjść już musiał. Zdawało mu się jednak, że słyszy sapanie Niemca i westchnienia swojej Pani, a w téj niepewności, postanowił sobie, zręcznie zajrzéć, co się działo wewnątrz komnaty.
Ten zamiar jednak niepowiódł mu się, bo uchyliwszy nieco podwoi, i nachyliwszy się wewnątrz, utracił równowagę i nagle wpadł do komnaty. Ta okoliczność, mało sama z siebie znacząca, poruszyła Bawarkę i tak już niecierpliwą, a Pana Medyka tak przestraszyła, że sam niewiedział gdzie się ukryć, niepojmując tego co się stało. Postrzegła także po tym wypadku Panna Urszula, iż należy dopomódz do mówienia przybyłemu i ukończyć z nim interess, a zwyciężając własną niechęć rzekła.
— Mów więc Panie Oelhaf; bo ja czekam, co słychać? jaką masz nadzieję?
— Źle, źle słychać Wielmożna Pani, odpowiedział kłaniając się, dotąd ieszcze pełen bojaźni Doktor — Królewicz Władysław wybiéra się pozajutro na łowy. Królewicz Kazimierz cierpi na głowę, Królewicz Albert dostał bicia serca, Królewicz Ferdynand, od tygodnia nigdzie się nie pokazuje. Wspomnienie najpierwsze o Władysławie mocno zdawało się uderzać Bawarkę, która ścisnęła brwi nagle i tak gniewne rzuciła na mówiącego wejrzenie, iż mimowolnie cofnął się mówiąc ciągle aż ku drzwiom.
— Niepytam się oto — dodała natychmiast piérwsza, ale o najdroższe całej Rzeczypospolitéj zdrowie jego Królewskiej Mości — którego od kilku godzin oglądać nie mogłam — i w tém waszego zdania potrzebuję.
— Zdaje się, Wielmożna Pani, odpowiedział Medyk z ukłonem, sam niewiedząc jak ma mówić — zdaje się, że Król Jegomość ma się lepiéj, chociaż równie teraz, iak i przed kilką godzinami z krzesła o swojéj sile wstać nie może. To tylko źle, że Pan nasz miłościwy przepisanych lekarstw brać nie chce, bo ten upór złe skutki za sobą pociągnąć może.
— Wasz upór, Panowie Lekarze, przerwała prędko i głośno Urszula, wasz upór zgubić może Króla. Czyliż bowiem prócz tego jednego leku, przeciw któremu Król Jegomość czuje wstręt wrodzony; nie znajdziecie nic więcej, co by mu pomódz mogło?
Ze spuszczonymi oczyma i głową słuchał doktór przykrych wymówek, z miną człowieka, który niemogąc się oprzeć, postanawia cierpliwie znosić przywalający go ciężar. Tym czasem dumném spojrzeniem zmierzyła go od stóp do głowy Meyer, a widząc, że się wcale odpowiadać nie zabiéra, daléj z większém jeszcze uniesieniem mówić zaczęła.
— Rozumniéjsza zapewne od was wszystkich jest natura, która gdy sama oznajmować się zdaje, iż ten medykament zdrowia J. K. M. nie polepszy, ale owszem pogorszy; wam pozostaje szukać w słabych głowach czegoś innego coby skutecznem w takowym razie być mogło.
— Ale wy, Panie Oelhaf, dodała tonem wymówki obracając się do zmięszanego doktora, wy, chociaż jak widzę, cierpliwie mię słuchacie, co ja przyzwoicje z waszéj strony uważam i oceniać umiem, wiém że zapewne ani myślicie o tém, o czém wam mówię — Nie prawdaż?
Tym sposobem nie spodzianie zagadnięty Lekarz, nie słychanie się zmięszał, zaczął miąć w ręku kapelusz i po długim namyśle, nie bez sowitych i niskich ukłonów, odpowiedział.
— Nie mogę fałszu zadawać słowom Wielmożnéj Pani, ale najuroczyściéj ją zapewniam, iż, ile tylko będzie w mocy mojéj przyłożę starań do zachowania drogiego nam zdrowia, Pana, od którego tyle dobrodziéjstw odebrałem.
— Tak — mój Panie — przerwała utopiwszy wzrok w ziemię Bawarka, jest to wasza powinność; i jeżeli potraficie z tego stanu niemocy Króla Jegomości wyprowadzić, taką nagrodę otrzymacie, jak wielka będzie wasza usługa. Zaręczam wam to mojém słowem, na którém, jak się spodziéwam, nikt się dotąd omylić nie mógł — Teraz zaś idźcie i śpieszcie do swego obowiązku.
Po tych słowach, ciężar spadł z głowy Doktora, a pociecha wstąpiła do zatrwożonego serca, a gdy wychodził wśród tysiącznych ukłonów i pełnego uszanowania pocałowania ręki; spotkał we drzwiach dość bogato przybranego szlachcica, który wchodził do komnaty, a za nim niosący Kamerdyner dwie świéce w srébrnych świécznikach, dawał jakieś znaki swojéj Pani. Te zrozumiawszy zapewne Bawarka usiadła niewidząc niby przybywającego, na krześle przed stołem, i obojętnie papiéry przerzucać zaczęła — Za Piotrowskim zaś Kamerdynerem, w głębi poprzedniéj komnaty, ukazała się nagle głowa Jezuity i znikła. Przybywający Szlachcic, był dość bogato ubrany, ale twarz miał odrażającą i ponurą. Liczne marszczki okrywały mu krzyżując się skronie, czoło i policzki, oczy małe i zapadłe lecz lśniące, okrywały brwi spuszczone, a głowę miał nisko podgoloną.
Szedł cicho ostróżnie i układnie, a w lewém ręku z miną niechęci i przymusu unosił ogromną karabelę, ażeby nie szczękała wlokąc się po marmurowéj posadzce. Kamerdyner przywykły zapewne do podobnych wydarzeń, oznajmił średnim głosem, postawiwszy lichtarze na stole, iż Jegomość Pan Zenowicz Starosta Opacki[8] prosi o posłuchanie.
— Niech wejdzie — rzekła poważnie, tonem uroczystym Urszula i zwróciła ku drzwióm oczy, dumnie tylko na widok Pana Starosty, głowę uchyliwszy, gdy tym czasem przybyły, dość nisko, nie bez dumy jednak niejakiej, się ukłonił.
— Czegoż to Waszmość żądacie odemnie? Panie Starosto — zapytała z udaną łagodnością, zwykłą wiele znaczącym osobom Bawarka. W czém Wam pomocną być mogę?
— Wielmożna Pani! odpowiedział tonem w pół żartobliwym, w pół uniżonym Zenowicz — spędziłem wiek mój, służąc z bronią w ręku krajowi, i siwieć zaczynam, zawsze będąc równo wiernym sługą J. K. Mości. Dziś, gdy już do pracy nie zdolnym być zaczynam, a ze Starostwa mi wydzielonego nie łatwo utrzymać się przystojnie można, chciałbym przez łaskę Wielmożnej Pani, trafić do Króla z prośbą, aby przez wzgląd na usługi moje raczył mi wydzielić drugie jakie z wakujących Starostw.
W ten sposób zagadnięta Panna Urszula, odpowiedziała lekkiem głowy skinieniem i rzekła:
— Trzeba się wam było widzieć wprzódy z Sekretarzem moim, i wyłożyć mu całą tę sprawę, aby mi ją podał na regestrze.
— Widziałem się — odpowiedział Szlachcic tonem bardzo do żartobliwego zbliżonym, i złożyłem w ręce jego, pięć tysięcy....
Tu czoło pełnomocnicy dworu, na tak wyraźną wzmiankę o piéniądzach nieco się zachmurzyło i zarumieniona, niedając dokończyć przybyłemu mowy, odpowiedziała:
— Dobrze więc! dobrze! będę o tém pamiętać — i zrobię co będę mogła. U mego sekretarza dowiecie się o wypadku, za dni cztéry, lub pięć — żegnam was. To mówiąc odwróciła się do stolika, a gdy Szlachcic wahał się jeszcze, czy miał wychodzić, czy powiedzieć to, czego był jeszcze, niedokończył, Kamerdyner dał mu znak, aby wyszedł, a ten rad nie rad, z miną pełną niechęci, z przymuszonym, satyrycznym uśmiechem, wyniósł się tak cicho, jak przyszedł.
Za tym klientem z kolei, wsunął się, daleko śmieléj od dwóch poprzednich — otyły, poważny, z uśmiechającą się ale przenikliwy miną Jezuita. Zdawało się, że pani domu, poznała go po chodzie, bo się natychmiast szybko odwróciła, powstała z krzesła, a ustępując mu pierwszego miejsca, powitała niskim i pokornym ukłonem. Ksiądz spoglądał na swoją pacientkę, z pewnym rodzajem dumy i radości, z jakim rodzice spoglądają na dzieci, które doszły do wyższego od nich stopnia.
Deus te benedicat! rzekł Prałat żegnając z głębokiem świątobliwych piersi westchnieniem, całującą go w rękę dewotkę. Siadaj moje dziecię — a każ mi dać wina, bo straszne mam pragnienie.
— Piotrowski! Piotrowski! zawołała natychmiast ku drzwiom podchodząc posłuszna Bawarka. Każ tu podać wina, starego — tego co zawsze się daje dla Księdza Floryana.
Słysząc to, uśmiéchnął się staruszek i przybierając potém minę poważną i pełną pobożności rzekł, westchnąwszy znowu z głębi serca.
— Moje dziecię! módl się szczerze Panu Bogu i świętey swey Patronce, za Króla Jego Mości — a może modlitwy, twojej czystej duszy dójdą do niego — Źle albowiem być może z nami po jego śmierci, bo jeśli, jak się zdaje — Królewicz Władysław. Tu chmurka nieukontentowania zaćmiła czoło Panny Urszuli, a Ojciec Florjan, o czém inném mówić zaczął.
— Porzućmy te rzeczy światowe — mówmy o duchownych. Czy nie potrzebujesz, córko moja, nauki, lub pociechy, zdajesz mi się cóś zgryziona, może ci co dolega? Wyznaj szczerze, bo pokutującemu Pan Bóg grzechy odpuszcza — Za tą perorą nastąpiło podwójne westchnienie, a Panna Urszula, poruszona mową Księdza, zakryła twarz rękoma i zamyśliła się.
— Moja Panno! dodał po chwili Pater Florjan, stawiając próżny kielich na stole, widzę iż dusza twoja uciśniona jest ciężarem grzechu, ale i żal twój widzę także. Lepszy zaiste jest jeden pokutujący, jak, jak — tu Xiędzu brakło erudycij; ale dał sobie radę, bo napiwszy się wina znowu penitentkę swoją do spowiedzi zachęcać zaczął.
— Ojcze! rzekła nakoniec poruszona Urszula, na twoje łono, troski moje wyleję!
Zaczęła się tedy spowiedź, przerywana łkaniem i westchnieniami, i po kilku chwilach ukończyła się, a zawstydzona Bawarka, podniosła zarumienione czoło i spuściła w dół czerwone od łez oczy. Prałat zaś napił się wina po téj świętéj pracy i znowu mówić zaczął.
— Córko moja! Bóg jest miłosierny i dobry, może ci grzechy twoje przebaczyć, ale powinnaś odbyć pokutę, która by własne sumienie twoje uspokoiła. Lecz jakaż jest pokuta najlepsza? o to zaiste ta, która ku pożytkowi twej duszy, i cudzemu dobru służyć może — to jest: Jałmużna.
Błogosławieni litościwi! bo im litość dana będzie! W skutek tego otrzymałaś indulgentiam plenariam, ale musisz dać na ubogich, dwa tysiące czerwonych złotych; przy tém uszyć mi kazać komżę, co najpiękniejszą i wymódz u Króla, podpisanie tych petycij, które tu ci oddaję.
Wypełnij to duszo pobożna, a zbawiona będziesz! dodał Pater Florjan ciągnąc z kieszeni plik papierów i oddając go milczącéj i upokorzonéj grzesznicy.
Milczenie panowało po tém chwil kilka, w ciągu którego Ksiądz wzdychał i popijał, a Urszula przeglądała petycije; nareście Spowiednik podniósł się z kanapy i rzekł:
— Córko moja! Pismo Święte powiada, ażeby lewica niewiedziała, co prawica daje — na ręce więc moje złóż ofiarowaną dla ubogich jałmużnę, a ja, sam ją podzielę. Nie bądźcie bowiem tacy jako Faryzeusze, którzy bębniąc i trąbiąc, po rogach ulic, dumnie rozrzucają jałmużnę, ale sami przed sobą, kryjcie się ze swymi dobrodziejstwami.
— Piotrowski! zawołała znowu Panna Urszula, podaj no mi szkatułkę.
— A grzechy wasze będą odpuszczone — dodał Pater Florjan, zabierając i garnąc szybko do kieszéni podawane mu rulony dukatów.
— Błogosławieni ubodzy! mówił daléj zapinając suknię wierzchnią. Łatwiej wielbłądowi przecisnąć się przez licho igielne, niż bogatemu pójść do nieba! Córko moja! pozbywaj się bogactw, które ci do nieba drogę zagrodzić mogą. Oddawaj nam, na klasztory i ubogich; a Bóg ci stokroć to odpłaci. Nie można razem Mościa Panno! służyć Bogu i Mammonie światowéj. Twoja pobożność i świątobliwość, może ci wyjednać zbawienie, ale biada tobie, jeżeli duszą przylgniesz do bogactw i skarbów. Pość i módl się — a nadewszystko, powtarzał ciągle Pater Florjan ku drzwiom idąc — dawajcie co najwięcéj na klasztory i pomnażajcie nasze dochody. My, którym Bóg dał władzę rozwiązywania lub związywania na tym padole, wystawiamy go i reprezentujem. Co nam dacie, to wam P. Bóg odda w niebie — Błogosławieni ci, którzy uposażają klasztory, osobliwie Jezuickie, bo ich będzie królestwo niebieskie — Nie zapomnij Córko moja, o tych papierach, żeby je Król podpisał, bo rozgrzeszenie o tyle tylko waży, o ile dopełniono pokuty. Na komżę będę czekał. O pacierzach nie trzeba zapominać: Kołataj a będzie ci otworzono. Vale in Christo. Amen.
Po tych odwiedzinach, zaczęła Panna Urszula szybko przechadzać się po komnacie; zdaiąc się przewidywać, rachować i układać. Różne znaki niecierpliwości domyślać się kazały, że rozum podawał jéj to, czego ona nie chciała.
Takim się zdawał być, stan duszy Panny Urszuli, aż do chwili w któréj przez drzwi uboczne, weszły dwie Panny służące. Obie były w kwiecie wieku, ubrane w suknie modre, z złotém bramowaniem, w czółkach, z rozpuszczonymi włosami —; jedna z nich niosła na srébrnéj tacy lekki wieczorny posiłek, druga zaś flaszę kryształową, ze słodkim muszkatelowym winem, i obrus, którego kraje, wyszywane były perłami, w rozliczne wzory. Wysunęły one mały stolik marmurowy, na którym zwykle jadała Panna Urszula, będąc w domu i dały znać, że wieczerza była gotowa. Długa, pobożna modlitwa i liczne przeżegnania poprzedziły wieczerzę, bardzo lekką, postną, lecz przeładowaną korzeniami, które całą komnatę zapachem swym napełniły.
Zaledwie pierwsze dwie służebne wyniosły ostatki jadła, temiż drzwiami weszło dwie drugie i stanęło przy drzwiach, na zawołanie. Dziewczęta te, były z liczby dwunastu ubogich Bawarek, które Panna Urszula zawsze przy sobie trzymała, wyposażała, lub osadzała w klasztorach.
Tym czasem zaraz wstawszy od stołu, udała się Urszula ku ołtarzowi, uklękła i z fanatyczną żarliwością modlić się zaczęła. Pomimo nieco posuniętego już od młodości wieku, nie można była w ówczas, odmówić jéj postaci, pochwał, na jakie zasługiwała. Ręce miała wzniesione, włos rozpuszczony spadał po ramionach, długa szata, w licznych fałdach osłaniała udatną jéj kibić, oczy wzniesione miała ku niebu z zapałem, a usta wśród westchnień poruszały się gorącą modlitwą — lampa zaś nad jéj głową zwieszona, rzucała jasny okrąg blasku na jéj oblicze. Takiémi zwykle malują święte w zachwyceniu; ale w téj twarzy zapał nie był zupełnie czysty, zupełnie niebieski, cząstka jakaś uczuć ziemskich mięszać się z nim zdawała.
Wśród tych modłów, usłyszano nagle, chód ciężki i niezgrabny w poprzednich komnatach, i dwie służebne szeptały spoglądając na drzwi, które się wkrótce rozwarły z trzaskiem, i Kamerdyner Króla, oglądając się w około, wbiegł do komnaty. Modląca się, szybko powstała i w niémém, ale niecierpliwém oczekiwaniu, zbliżyła się do niego.

— Król Jegomość, ma się coraz gorzej, rzekł prędko przybyły, i usilnie prosi, aby Wielmożna Pani udała się do niego. Doktorowie bardzo źle już o zdrowiu Królewskim trzymają, chociaż my nieuki, nic tak złego nie widzim, bo Król Jegomość jest tylko osłabiony, jak dawniej; ale oni mówią, że ponieważ słabość się nie deklaruje, powiększa się niebezpieczeństwo.

2.

Trudno jest w naszym wieku, który odrzuca przesądy, i bardziej na wewnętrznych serca uczuciach, jak na powierzchownych znakach, pobożność gruntuje, trudno mówię, wyobrazić nawet sobie — jak ściśle, jak surowo, z jakim poddaniem się i zapałem, wiek siedemnasty wypełniał fanatyczne obrzędy nawet i nic nie znaczące formalności. Było to polityką Jezuitów, ażeby ile możności pobudzać i żywić ten święty ogień, który im bardziej płonie, tém bliższy jest zgaśnienia. Natura ludzka słaba, może się tylko na chwilę zająć jedynie niebem ale zapomnieć zupełnie o ziemi, człowiek jako ziemska istota, nigdy nie może. Jawnym dowodem téj niezaprzeczonej prawdy, która się teologom i fanatykom nie podobać może, byli sami owi nauczyciele i podbudziciele do fanatycznego zapału i wypełniania próżnych i nic nieznaczących powierzchowności, dowodem tego mówię, byli samiż Jezuici. Starali się oni powierzchownie, jako z powołania duchowni, myśleć tylko o niebie, pokazało się jednak na końcu, iż pod pokrywką bezstronności, snuli ogromne zamysły, i płaszczem dobra dusznego pokrywając swoje czynności, zbierali skarby i nieznacznie rozpuszczali po wszystkich stanach wpływ swój, tak szkodliwy dla narodów, w których się gnieździli. Ciągłem do sprawy religij napominaniem, odwracali oni uwagę ludzi, od swojch czynności — potrzeba im było właśnie, ażeby niepostrzeżeni rozpostarli swoją władzę, i dokazali swego: zwracając wszystkie oczy w stronę, z której ich czynności widać nie było, lub z której w powabnem sprawiedliwości, słuszności i bezinteressowności świetle, wydawać się mogły. Nie licząc szkód jakie, ci kuglarze przynieśli dla krajów, w których im bytu dozwolono, nie licząc tego, że wysysali bogactwa i zręcznie udając uniżonych, chwytali wszystką władzę, jaką tylko opanować mogli, nie licząc mówię tego niewymówną samej sprawie i czystości religii szkodę przynieśli. O ile, bowiem powierzchowne ich wypełnianie obrzędów, budowało; o tyle odkryte ich sztuki, zamiary, szalbierstwa, zatrudnienia, zgorszały[9]. Dosyć jest spójrzeć w roczniki ich zakonu, dosyć przypatrzyć się dziełom, i rozważyć skutki ich czynności, aby się przekonać, że byli więcej szkodliwi, niż pożyteczni; a obrońcy ich, przypisujący im rozszerzenie światła w narodzie, niech spójrzą na spory, któremi zaburzali spokojność Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Długo oczy ludzkie, okryte zasłoną, narzuconą przez Jezuitów, nie widziały nic, nad ich zalety: ale w czasie nawet kiedy największe mieli zaufanie, znajdowali się zawsze tacy, którzy na nich bezstronnym patrzyli okiem, i gardzili ich łaskami[10]. W tym rzędzie liczyć było można, najznamienitszych mężów owego wieku; lecz niższe klassy, już to z potrzeby, już z bojaźni, sarkać na nich nieśmiały, a większą część wstrzymywała obawa, ażeby wyśmiewając kapłanów, nie stali się winnymi obrazy religii, chociaż jedno z drugim wcale nié ma związku. Tak w rękopismie Biblioteki Pijarskiej Wileńskiej, znajduje się list Szlachcica do drugiego pisany w roku 1606, w którym wytykając przywary wszech stanów i klass, gdy do Jezuitów przychodzi, tém się wymawia, że o nich pisać nie może, »O Jezuitach nie godzi mi się pisać Katholikowi, atoli chceszli Waszmość co wiedzieć, dowiesz się Waszmość od ludzi passim, że o nich dziwy powiadają.« Tenże dalej, prócz innych wad, wyraźnie im wytyka, niestosowne i szkodliwe mieszanie się do spraw Rzeczypospolitej. Za czasów Zygmunta III. Jezuicki zakon wiódł prawdziwy wiek złoty. Anna, pierwsza żona tego Króla, żyła dość krótko, a mimo opierania się wielu, pojął później Zygmunt rodzoną jéj siostrę. Ten postępek chociaż za zezwoleniem stanów i Papieża uczyniony, ściągnął jednak na Króla wiele wymówek i szemrań. Wszyscy prawie odradzali mu, dla tak bliskiego spowinowacenia, tych szlubów, ale Zygmunt był dumny i uparty. Posiadam w téj mierze dowód historyczny, jak dalece nieżyczono sobie tych związków; gdyż mam kopiją ośmiu listów Wojewody Krakowskiego do Króla, stale mu odradzających pojęcia Konstancij za żoną. Rokosz Zebrzydowskiego między innymi zarzutami, i ten szlub Królowi wyrzucał, lecz powróćmy do rzeczy.
Nigdy podobno zgodniéjsze charaktery nie połączyły się razem w jedno stadło. Królowa była fanatyczką, Król był słaby, lękliwy, nieudolny i fanatyk. A czegoż więcéj potrzeba było zręcznym Jezuitom, do osiągnienia téj władzy, o jaką się wiecznie kusili? — W krótce Dwór królewski napełnili duchowni, a słaby umysł Króla, po niewielkim oporze sam wpadł w zastawione sidła, zakon zaś Lojoli, raz ująwszy przewagę umiał nią tak zręcznie kierować, ażeby strona przeciwna, nie mogła się z pod jego władzy wywinąć. Jarzmo w jakie Jezuici dwór i najznaczniéjsze wprzęgli osoby, tak zręcznie było włożone, iż się wcale jarzmem nie wydawało, a władza ich, tak wielka, tak przeważna, kryła się pod płaszczem uniżoności i posłuszeństwa. Sprężyną ich mocy była religija, ale nie owa czysta i naturalna, którą pierwszy jéj dawca objawił, ale zarzucona drobnostkami, obrzędami, gruntująca się większą częścią na powierzchownościach, porywających wprawdzie umysł i zajmujących władze człowieka, lecz na chwilę tylko. Bacznie działali synowie Ignacego, a wiedząc, że człowiek do umysłowych rzeczy ciągle i bez przerwy przywiązanym być nie może, powiększali to, co zajmowało silniéj, powiększali obrzędy zmysłowe, ażeby tém samém odwrócić oczy ludzkie od swoich czynności. Do rozszerzenia wziętości swojéj, bez wątpienia posłużyły im liczne ich szkoły, z których wypuszczali na świat młodzież, napojoną swymi zasadami i przywiązaną do nich, skutkiem nawyknienia. Przez tych to skrytych ajentów, najsilniéj działali, i przecinali czynności swych nieprzyjaciół. Jednym z najgorliwszych stronników tego zakonu, na dworze Zygmunta III, był Andrzej Bobola[11], człowiek łaską Jezuitów wysoko wzniesiony, i umiejący im się odwdzięczać. Godna zadziwienia zręczność tych chytrych intrygantów, gdy znając gust Króla do Alchemij, Bobolę w niej wydoskonalili, abym tém łatwiéj wkradł się w zaufanie i serce królewskie.
Tym sposobem usługiwał on Jezuitom, badał sposób myślenia, donosił o wszystkiém co słyszał i widział, aż dopóki go publicznie nie uznano za sługę Jezuitów i ich faktora.
Drugą osobą przez którą pewniéj, śmieléj i łatwiéj trafiali do dworu była pomieniona już Bawarka Urszula Meyer. Ta faworytka zmarłéj Królowéj i umiérającego Króla, przez cały ciąg panowania nawet, była więcéj czynną, i więcéj znaczącą, nad tych, którzy stali u stéru rządu; a jako kobiéta, więcéj wymagać o więcéj rzeczy prosić mogła, jako faworytka i razem zręczna Jezuitów stronniczka, czyniła wiele i łatwo, jako przebiegła, pomimo swych żądań i czynności, zawsze równo podobać się umiała. Jezuici byli panami jéj sumienia, a groźbą niełaski Bożéj, wymagali na niéj dobra i zapisy dla siebie. Kasztellanie i Starostwa dla swoich klientów, ona zaś będąc absolutną panią serca Króla i Królowéj, czegoż uczynić dla nich nie mogła?

Nie będę się tu rozszérzał nad szczegółami jéj życia, lecz przywiodę tylko przysłowie, od Naruszewicza wspomniane. Że Jezuici wszystko mogą u Meyerinn, a Meyerinn wszystko może u Króla —[12].
Długi czas zostawując na dworze, wcieliła się niejako do familij Królewskiéj, a ku końcowi panowania, najwięcéj podobno znaczyła. Królewicz bowiem Władysław otoczony Kazanowskimi i kobiétami, oddany był zabawom[13], Jana Kazimierza charakter nie był mocny; Król zaś słaby koniecznie potrzebując, aby nim któś władał, po śmierci Konstancij, zupełnie się oddał Pannie Urszuli. Przywiązanie jego do niéj, nie było namiętnością, ale tylko nałogiem zaciągniętym z potrzeby. Zaiste w tym czasie, jedno słowo téj możnéj faworytki, więcéj znaczyło, niż dowody poświęcenia się i gorliwości dla kraju, a za kulissami historij owoczesnéj największą gra rolę ta kobiéta, która tylu stworzyła urzędników, tyle łask rozsiała, tylu zrobiła sobie nieprzyjaciół przez niesprawiedliwy szafunek łask swoich i tak zręcznie umiała władać, raz nabytą przewagą. Gdyby nie to, iż Jezuici nią rządzili, gdyby ją nie byli zarazili, chęcią zysku, frymarczenia i przedajności, gdyby nie dali jéj poznać sił własnych, i nie zachęcili do użycia onych; może, ale to może nasza Bawarka, na lepsze by ich była użyła.


Pomimo słabości nie mógł tego przenieść na sobie Król Jegomość, ażeby w dzień wielkiego Piątku nieodwiedził grobów[14], które dawnym zwyczajem, tegoż dnia po południu otworzono. Licznie zgromadzeni dygnitarze, przyboczni dworzanie, faworyci, urzędnicy dworscy i Królewicze, należeć mieli do orszaku, który się w tę pobożną wędrówkę wybiérał. Ulice Warszawy dnia tego pełne były dusz pobożnych i ciekawych, ciągnęły się wzdłuż nich długie sznury, czarno ubranych kleryków — szły pojazdy których Panowie pieszo wędrowali od grobu do grobu. Umilkły wszystkie dzwony, posępny tylko odgłos organów i muzyki przerywał gdzieniegdzie milczenie, w tonach uroczystych i smutnych. Przesadzały się Zakony i Klasztorzy, ażeby przy tém zdarzeniu, okazać jak najwięcéj przepychu i bogactwa, ale Kościoł S. Jana wszystkie, muzyką wytwornymi ozdobami i staranném wykonaniem zwyciężał. Około godziny trzeciéj z południa, podług naszéj teraźniéjszéj rachuby, wszyscy już byli w zamku zgromadzeni. Król Zygmunt przybrany w hiszpańskie żałobne szaty, oczekiwał jeszcze kilku dworskich, siedząc na swém przenośném krześle. Twarz jego była wychudła i blada, oczy pozbawione ognia i życia i prawie całkowicie zamknięte, a ręce bez ruchu spadły na kolana. Szeroki kapelusz, z czarnémi pióry, umieszczony, na czarnéj ciepłéj czapeczce, okrywał mu głowę i zaciemiał większą część twarzy skrzydłami. Na czarnéj żałobnéj sukni błyszczał wielki krzyż złoty z relikwiami, na palcach miał kilka pierścieni, i kosztowna śpinka zdobiła długi płaszcz, opadający w około. Zdawał się ciągle nieruchomym, ponurym i iakby przywalonym wielkim smutku ciężarem, którego pokonać nie mógł. Widok téj postaci, podobniéjszéj do martwego, jak do żyjącéj istoty we wszystkich przytomnych wzbudzał wrażenie smutku, a Panna Urszula stojąca przy jego krześle, równie, a może i więcéj od innych osób strapioną się zdawała. Królewicz Władysław oparty był o okno i zdawał się głęboko zamyślonym. Jan Kazimiérz smutno po przytomnych żałobnie ubranych poglądał, a Infantka z Pannami swego dworu oczekiwała również chwili, w któréj by razem z ojcem udała się do obchodu grobów. Po kilkochwilowém oczekiwaniu, dał nakoniec znać Marszałek dworu, że czas nadszedł, do wyruszenia, i wszyscy razem z Królem niesionym w krześle udali się do Kościoła S. Jana.
Mnóstwo osób zgromadzonych tam było, a rozliczne postacie w rozmaitych ubiorach, pomykały tu i ówdzie po kościele, przy bladém lamp świetle. Grób ubrany był w dolnym kościele, gdzie Król i dwór cały się udał; i wnet ozwała się dobrana włoska muzyka i śpiéwacy dworscy. Posępna jakaś cisza, panowała w około i prócz cichego odgłosu muzyki i pobożnych szeptów zgromadzonych osób, prócz serdecznych westchnień i cichych stąpań po ziemi usłanéj czarném sukném, nic słychać nie było. Grób był zrobiony nakształt pieczary, któréj boki zdobiły wszystkie precjoza i klejnoty, jakie tylko skarbiec kościelny posiadał. Ułożono je misternie w cyfry i wieńce, ustawując pomiędzy niémi zwierciadła, mnóstwo świéc, i lamp różnokolorowych. W głębi ukazywało się ciało Chrystusa Pana, strzeżone od dwóch rycerzy u boku grobu opartych na szablach, i uśpionych. Przez mały zaś okrągły otwór u góry, przesuwały się na szkle malowane postacie, męki pańskiéj. Dwie zaś fontanny, wśród powszechnéj ciszy, szemrały wyrzucając w górę srébrne krople pachnących wódek, któremi oddychało powietrze. Król modlił się długo i bacznie, a dwóch laików nakoniec podało mu krzyż do ucałowania.



— Czy wiesz? — mówił Jezuita Marquat[15] Spowiednik Króla, do leżącego na obszerném i wygodném łożu, chorego Spowiednika zmarłéj Królowéj Ks. Walentego Seidel[16], Król Jegomość ma się gorzéj i gorzéj, i nowy cios podobno serce jogo poruszy.
— Jaki? odezwał się po cichu chory, o czém mówisz?
— O Księciu Hetmanie Litewskim Radziwille, który dziś właśnie przybył do naszego miasta[17].
— Czy nie na to, umyślnie przyjechał, przerwał chory, ażeby w ostatniéj chwili Królowi spokojnie umrzéć nie dał, całe życie mu zatruwszy, i kraj nieszczęsnymi rosterkami swymi rozdarłszy.
— Nie — odpowiedział Marquat, powiadają, chociaż tego nikt przewidzieć nie może, że się przyjechał z Królem pogodzić i o przebaczenie go prosić.
— W czas, rzekł po cichu osłabiony Seidel, gdy już tyle ile mógł złego uczynił, gdy kraj wyniszczył i wiernych poddanych w smutku pogrążył, przed skonaniem, prosi Króla o przebaczenie! — ~ o! ten człowiek wielki ciężar poniesie na sumieniu.
— A któż z nas bez grzechu? odpowiedział Marquat, nalewając sobie spory puhar wina; wszakże, jeżeli on winien, winien temu, między nami mówiąc, i Król Jegomość.
— A któż z nas bez grzechu? przerwał znowu chory, to wiadomo każdemu — z kądże Hetman jedzie.
— Z Wilna, przybył tu w sto pięćdziesiąt koni, prosić o przebaczenie, i dziś podobno jeszcze ma się stawić u Dworu, bo mu powiedziano, że Król Jegomość ma się gorzéj. Niechce więc ani chwili utracić, aby z nią i przebaczenie na wieki od niego odsuniętém nie było.
— I cóż więcéj słychać na dworze? zapytał znowu słabym głosem Pater Seidel, odwracając twarz wychudłą i bladą, ku opowiadającemu.
— A cóż? — nic, odpowiedział Spowiednik królewski kiwając głową. Wszędzie posępność i smutek, luctus et moeror nobiscum sunt. Panna Urszula nie pomału zdaje się zasmucona, i około Króla się krząta.
— A Królewicz? a Kazanowscy — zapytał chory.
— Gotują się panować — rzekł Marquat. Królewicz dawnym żyje trybem przy kobiétach i winie; a Kazanowscy pomagają mu do tego. Młodzież cała przepada za nim, bo też prawdą a Bogiem, nie widziałem hojniejszego pana i uprzéjmego bardziéj dla wszystkich. To tylko dziwna, że wiele na przyszłość nie pamięta, i z wielkich swoich dochodów, grosza nigdy nie utrzyma — takiego też właśnie i potrzeba dla pochlebców. Ale niewiem, czy można Kazanowskich zwać pochlebcami.
— Zapewne, że nie — odpowiedział gasnącym głosem Spowiednik zmarłéj Królowéj — są to raczéj przyjaciele jego młodości i towarzysze zabaw. Kto wie tylko, jak mu się odwdzięczą, ale to pewna, że jemu wszystko winni, a gdyby im Królewicz serce tylko dał swoje, i tak godni by byli zazdrości.
— Zapewne, odpowiedział Marquat wzdychając i oglądając się w około. Bylibyśmy i my może mieli znaczenie u Królewicza, gdybyśmy byli umieli z okoliczności korzystać. Rodził się już i zaciągał ten węzeł, który miał szczęście przyszłe zakonu naszego stanowić, kto wie nawet, czy nie samiśmy go rozerwali.
— Wiem o czém mówisz, odrzekł Pater Walenty — były to piękne dla nas zamysły, i łatwe nawet do wykonania, ale niezręczność je popsuła. Czy Ksiądz Florjan był u Panny Urszuli?
— Był wczoraj — już to pono ostatki łask jéj na nasz zakon się zléwają bo jak Król oczy zamknie, Mejerinn mniéj od nas będzie znaczyła, trzeba z chwili korzystać.
— Trzeba! rzekł westchnąwszy Spowiednik Królowéj i zamilkł.




Tegoż samego dnia, to jest w sam Wielki Piątek, dał znać Hetman W. Ks. L., iż prosi Króla o posłuchanie i przebaczenie[18]. Siedział w ówczas Zygmunt w sypialnéj komnacie swojéj na łożu, pijąc winną poléwkę, gdy Marszałek Dworu, doniósł o tém żądaniu.
W pierwszéj chwili otrzymania téj wiadomości, słowa z zadziwienia Król wymówić nie mógł, przyszedłszy jednak trochę późniéj do siebie — rzekł niewyraźnie słabym głosem do przytomnych.
— Nie długo już zapewne pożyję, kiedy się tak wszystko płaszczy przedemną. Czemuż Książe wprzódy tego nie uczynił?
Na to pytanie nie umieli odpowiedzieć przytomni i milczeli, sama tylko Panna Urszula, u któréj wprzódy jeszcze był tajemnie Radziwiłł, odważyła się przełożyć Królowi, że zgoda choćby najpóźnieysza szkodzić nie może. Nic na to nie rzekł Zygmunt i nowe nastało milczenie, medycy zaś, a między niémi Oelhaf z uwagą wpatrywali się, to w twarze przytomnych, to w nieruchome i ciężkim tylko poruszane oddechem oblicze chorego.
Tym czasem, żadnej chwili niechcąc utracie, z pośpiechem żądał Zygmunt, aby dozwolono wejść Hetmanowi; lecz gdy przez usta panny Urszuli zapytał medyków, czyliby na to zezwalali, długie i przeciągłe milczenie, w wątpliwość wprawiać go zaczynało. Doktorowie patrzali z powątpiewaniem jeden na drugiego, a przytomni wlepiali w nich wzrok ciekawy, oczekując w tém jak od wyroczni, stanowczego głosu.
Wśród licznych wreście ukłonów, Oelhaf odezwał się, ale tak po cichu, że nic nie usłyszano, tylko jakieś porozrywane i nie składne dźwięki.
— Prosim głośniej, przerwano mu ze stron różnych, a po nowych ukłonach Doktor ku środkowi komnaty postąpił, i rzekł.
— Sprawa ta, ważniejszą jest, niż się zdaje, i większy daleko wpływ mieć może na zdrowie Króla Jegomości, niżeli sądzą ci, którzy medycyny nie znają, et hoc ipso nie pojmują, jakie bywały i bywają, skutki poruszenia umysłu, osobliwie w chorobie. Proszę tedy nomine współbraci moich, o chwilkę czasu, do wspólnego roztrząśnienia téj rzeczy i ogłoszenia zdania naszego. To kończąc skłonił się jeszcze kilkakrotnie, na wszystkie strony, i zaprosił medyków do ubocznej komnaty; a gdy odchodzić mieli Panna Urszula pokazała na migach Księdzu Marquat, aby się również udał z niémi.
W przyległej więc komnacie, poczet bałamutnych mędrców, otoczył w koło pierwszego doktora, i natężył słuch, na mające wyiść z ust jego wyrazy.
Medycy byli w liczbie siedmiu, ósmy był Ksiądz Marquat, a Pater Florjan od dawna siedzący w téj komnacie i czekający wyjścia swéj penitentki, był dziewiątym.
— Mości Panowie! rzekł w końcu Oelhaf, sądzę — iż przy tak opłakanym stanie zdrowia naszego Pana i Króla Jegomości Zygmunta III, z Bożej łaski, Króla Polskiego i wszystkich prowincij do tego kraju należących, Króla Szwedzkiego i Wielkiego Księcia Litwy etc. etc. etc. — iż mówię, w opłakanym stanie zdrowia, szczęśliwie nam, od czterdziestu pięciu lat panującego; sumienie nasze nie dozwala nawet potwierdzić bytności W. Hetmana — nie podobna albowiem, aby przy tém łez nie wylano.
— Będą to łzy radości — przerwał Marquat, i cóż zaszkodzić mogą?
— Wszelkie łzy ze wzruszenia pochodzą, a wszelkie wzruszenia, odpowiedział poważnie Oelhaf, oglądając się w około, przez zwykły wpływ na humory i ciało, chorobę powiększyć i pogorszyć mogą.
— Owszem — przerwał znowu Marquat, mnie by się zdało, chociaż nie jestem medykiem, że radość lecząc rany serca, i polepszając umysłowy stan człowieka, przez tenże wpływ, o którem Waszmość mówiłeś; dobry mieć może skutek. A któż się nie zgodzi na to, że pojednanie się nieprzyjaciół, obudwu radości wewnętrznej nie będzie przyczyną?
Doktor stał nic nie mówiąc; zdziwiony trochę i zmięszany razem tym sofizmatem, którego odbić się nie spodziewał, gdy w tém suchy i mały, uśmiechający się brunet, medyk nadworny, przerwał milczenie.
— Inaczéj uważają, powiedział, ci, którzy są nieświadomi wpływu uczuć, na humory. Hippokrates i Gallen zalecają ażeby chory, we wszelkiej cięższéj chorobie, affectus morbo graviori, zostawał jak najspokojniéjszym, nie stosuje się to jedynie do ciała, ale bardziej jeszcze do duszy — nie wchodząc w to czyli poruszenie, sprawione będzie, radością, lub smutkiem. Z tego powodu potwierdzam w zupełności zdania Wielmożnego Oelhafa, zgodne ze wszelkiemi przepisami, których złamanie grozi nie uchronną śmiercią — tak! śmiercią! powtórzył — śmiercią która jest morbus in cura bilis.
Po téj dyspucie, nastąpiło ogólne milczenie, którego nawet Ksiądz Marquat, przerwać nie chciał, czy nie mógł, gdy w tém jeden z Doktorów, okrągłéj postaci, wielkiéj głowy, cieńkich nóg, w jasno szarym hiszpańskim obcisłym stroju, postąpił i zapytał, bardzo cicho i ostróżnie.
— Jak sądzicie, Panowie, czyli Król długo jeszcze pożyć może? Medycy z niepewnością spójrzeli po sobie i nie wiedzieli co na tak stanowcze pytanie odpowiedzieć, jeden nareście odezwał się, jakby w imieniu wszystkich z miną powątpiewania i udanej niechęci.
— Niema wielkiéj nadziei.
— I ja tak sądzę — rzekł Oelhaf, spuszczając oczy w ziemię.
— I ja — I ja — odezwali się z cicha drudzy — I ja — przydał pierwszy pytający — a właśnie dla tego, dozwoliłbym téj ostatniéj może w życiu przyjemności Królowi Panu naszemu — ponieważ jéj żąda tak usilnie. Przy tém, rzekł zniżając głos znacznie, aby nam późniéj złego nie przypisywano, trzeba wcześnie zaskarbić sobie względy wszystkich, a dwor i Panna Urszula żądają tego.
— Panna Urszula żąda tego? zapytał śpiesznie, zmartwiony Oelhaf.
— Tak jest, odpowiedział Marquat.
— Niechże więc tak będzie.
— Niech tak będzie! zawołano jednogłośnie, i wszyscy zmierzyli ku sypialnéj komnacie. Zastali oni Króla w równym jak dawniéj stanie, nieco uśpionego, z ciężkim i przerywanym oddechem. Za ich wejściem podniósł bezsilne powieki i cicho zapytał. — Quid nam?
Panna Urszula powstała także z krzesła pytając, co uradzono.
— Niechcemy, odpowiedział Oelhaf poważnie, schylając się do ziemi prawie przed Królem, pozbawiać Najjaśniéjszego Pana naszego, Króla Polskiego i Szwedzkiego i W. Księcia Litewskiego, téj pożądanéj przyjemności, i chętnie na nią zezwalamy.
— Nie będzież to ze szkodą zdrowia? zapytała znowu Bawarka, to wzruszenie....
— To wzruszenie, przerwał z uniżonością Oelhaf, mogłoby wprawdzie sprawić revolutionem, ale gdyśmy głębiéj ten przedmiot roztrząsnęli, przekonaliśmy się, że wzruszenia przyjazne, dobre muszą mieć skutki.
— Tak więc sądzicie, przerwała Urszula, i obracając się ku Marszałkowi Dworu, rozkazała oznajmić Wielkiemu Hetmanowi, iż przyjść może.
Tym czasem nowy spor wszczął się pomiędzy medykami, z których każdy inaczéj chorobę królewską uważał, i odmienne chciał dawać leki, na które się drudzy nie zgadzali. W téj niepewności Panna Urszula silnie nalegała, ażeby na próżnych roztérkach czasu nie tracili, i wśród tych kłótni choremu umrzéć nie dali. Z dziwną gorliwością, dworka ta umiała się Krolowi przypodobać, ale najwięcéj przywiązała go do siebie, troskliwością w jego ostatniéj chorobie. Nie znała ona, ani snu, ani żadnych rozrywek lub zatrudnień, nad ciągły dozor chorego, który utracił już był siły i większą część przytomności.
Pobożny Król, ledwie chwil kilka napróżno wysiedziawszy, żądał, aby mu podano brewiarz i kazał zawołać zwykłego swego lektora, aby mu ten odczytał kapłańskie pacierze. Wszedł więc Pater Grothus Lektor Jego Królewskiéj Mości, z brewiarzem, i Król podniosł się za pomocą lekarzy na łóżku. Pater Grothus zdawał się być surowym i silnego charakteru człowiekiem, był mocnéj budowy ciała, ciemny włos nieco podstrzyżony spadał mu po skroniach, głowę miał dumnie wzniesioną; wyraz jogo oczu był posępny, a głos mocny i nakazujący. — Spojrzawszy na niego, każdy by sądził, że on był, z rzędu ludzi zimnych i nieczułych, lub raczéj z tych, którzy się karmią wyższymi uczuciami, których przeciwności pokonać nie mogą, z tych nakoniec, którzy sobie mają za obowiązek karcić cudze ułomności i wady, patrząc na wielkość wykroczenia, nie zaś na słabość tego, co je popełnił. Tak każdy sądził by może o Księdzu Grothusie; chociaż ani jeden rys, wykreślonego charakteru, nie zgadzał się z istotnymi przymiotami jego.
Głos Ks. Grothusa w czytaniu grzmiéć się zdawał, przestraszał i przeszywał serca, ale nie pocieszał tą słodką łagodnością, która mocniej czuć dając błędy nasze, zawstydza nas i na drogę prawą prowadzi. Ku końcowi codziennych, zwykłych pacierzy, które Król, jako Tercjarz Ks. Jezuitów odmawiał[19], dano znać o przybyciu Hetmana Radziwiłła.
Ksiądz Grothus powstał natychmiast z miejsca, zamknął poważnie księgę i rzekł.
— A odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
Otwarły się podwoje i Książe w orszaku Dygnitarzy i Senatorów wszedł do komnaty. Cała jego postać nosiła na sobie oznaki wycierpianych trudów, przykrości i niewygod. Twarz jego była wielka i pełna wyrazu, był łysy, czoło miał wysokie i zorane, nos rzymski, oczy pełne ognia i żywości, a usta dumnie wzniesione. W téj nawet chwili bliskiéj pojednania i zgody, nie straciło jego oblicze szczególniejszego piętna, jakiem je przyrodzenie nacechowało.
Z pozorną uniżonością, łączyła się ledwie dostrzeżona chmurka nie ukontentowania i przykrości. Był on w bogatej długiéj delij z djamentowymi guzami, na wierzchu jéj wdział delikatny srébrny pancerz, w ręku trzymał buławę, a po ramionach spływał szkarłatny płaszcz aksamitny, sobolami podbity; w drugim ręku ściskał podobnyż sobolowy kołpak z bogatą śpinką i czaplim piórem.
Jak tylko wszedł, z uniżonością postąpił ku łożu, i przyklęknąwszy ucałował rękę Krolewską. Widać było, że i Pan i poddany umieli czuć całą radość tego pojednania, bo rozczulony nieszczęśliwym stanem Króla, Radziwiłł nawet wylał łez kilka. Król przypominając sobie wszystkie nieszczęścia, którym to pojednanie koniec kładło, wylał łez kilka, a przytomni umieli czuć także i dzielić radość jednających się nieprzyjaciół. — Zaraz po ucałowaniu ręki Królewskiej dał Zygmunt znak, aby Hetman powstał, a ten w następnych przemówił wyrazach.
» — Najjaśniejszy Panie! Widzisz oto przed sobą najniegodniéjszego ze sług swoich, który błaga cię, o łaskę i przebaczenie, nie zasłużywszy na nie. Umiém ja czuć mocno cały ciężar przewinienia mego, które tém staje się większem, im większa jest łaskawość i dobroć J. Królewskiéj Mości. Stokroć to mu Pan Bóg, w tém i przyszłém życiu nagrodzi, iż nie odmawiasz żadnemu z występnych, przystępu do tronu. Zaiste wielkie są występki moje, przed obliczem Jego Królewskiéj Mości i Rzplitéj, ale czas, okoliczności i wiek burzliwy i młody, były większą częścią powodem do postępku, którego teraz ciężko żałuję. Wciągniony i poduszczany ciągle do złego, nie miałem dość siły, aby się odeń oderwać, i nie mając nadziei przebaczenia, zostałem zatwardziałym grzesznikiem. Będzie dzień dzisiejszy pamiętnym i najszczęśliwszym w życiu mojem, gdyż cel najgorętszych i tajemnych życzeń moich osiągnąłem. Od téj chwili starać się będę godnie okazać, ile cenię, łaskę J. Królewskiéj Mości i dowieść, że jako byłem złym, tak dziś wiernym i posłusznym będę, jego poddanym.«
Z upodobaniem wysłuchał Król téj mowy i z wyraźną radością powtórnie uścisnął Hetmana, a przytomni od szczérych łez wstrzymać się nie mogli[20].
Doktorowie nakoniec lękając się ażeby zbytnie poruszenie nie szkodziło Królowi, poradzili, żeby się Hetman oddalił, co też natychmiast, ze względu na drogie zdrowie Zygmunta, uskutecznionem zostało.
Szczérze zapewne ten raz ostatni, przebaczono sobie ze stron obydwóch, i, choć za późno, zapomniano wszelkich krzywd i przykrości wzajemnie sobie wyrządzonych.
Szkoda tylko, że ta kłótnia możnego Pana z Królem, za późno się ukończyła i więcéj szkodziła krajowi, niżeli im obudwóm.





3.

Dotąd jeszcze, chociaż coraz słabiéj trwają liczne obrzędy w czasie różnych świąt używane, z których jedne, do tajemnic Religij, drugie do narodowych pamiątek są przywiązane. Wielkanoc ze wszystkich świąt solennie u nas obchodzonych, podobno najuroczystszém dniem była, i iest do téj pory. Z pozostałych szczątków starożytności sądzić można, że jeżeli dziś wspaniale gdzieniegdzie dzień jéj przynajmniéj piérwszy obchodzą to dawniéj i wczasie, do którego się ta powieść odnosi, daleko wspanialéj i skrupulatniéj starano się dopełnić obrzędow religijnych i zwyczajowych. Od rana Warszawa była w ruchu, i zdawała się odżyć na nowo, po dwóch dniach posępnéj ciszy. Wszystkie dzwony napełniały rozlicznym dźwiękiem powietrze, lud krzątał się po ulicach — przekupki i wsi mieszkance zbierali się na targu, a około pałaców i gmachów możnych Panów, wałęsały się ćmy służałców i dworzan. Na ulicach nawet, znajomi, składali sobie na wzajem powinszowania, a tłumy żaków, obchodziły z oracjami bogatsze domy, odbywaiąc rodzaj grzecznéj i ślachetniéjszéj kwesty. Dygnitarze, Senatorowie i Kasztellani śpieszyli na Królewskie pokoje, lub do Królewicza. Pierwszych, to jest przyjaciół Króla, zasępiała smutna nowina jego słabości, gdy tymczasem przyjaźni Królewiczowi, o mało się z tegoż samego powodu; nie cieszyli.
Więcéj zaiste było takich, którzy niechcieli, lub tylko dla formy oddawali cześć gasnącemu Monarsze, śpiesząc pochlebiać, i przypodobywać się temu, który według wszelkiego podobieństwa, miał nastąpić po ojcu.
O ósmej rannej godzinie, według teraźniejszéj rachuby, Król Jegomość leżąc jeszcze na łożu, kończył pobożne, zwykłe pacierze — okna komnaty zasłonione były firankami — liczne flaszki różnych kształtów zajmowały stół cały.
Panna Urszula znużona bezsennością, oparta o mały stoliczek będący w głowach Królewskich, z różańcem nie odstępnym w ręku, odmawiała także zwykłe modlitwy. Powieki jéj mimowolnie kleiły się czasami, lecz prędko, przypomnienie cierpień umysłowych, odpędzało sen nadchodzący, od zmordowanych powiek. Ksiądz Marquat siedział na krześle, od drzwi nie daleko i przewracał księgę leżącą przy nim, a Oelhaf uśpiony i oparty o stół, zastawiony flaszkami; w ubiorze zaniedbanym, wydawał się, jakby jaki znużony pracą robotnik. Jedna ręka jego opadała na kolana trzymając przez sen nawet zwój papieru — zapewne receptę. Nogi miał wyciągnione, a głowę opuszczoną na piersi. Włosy w nieporządku, usta w pół otwarte, zdawały się coś mówić.
Cichość, którą tylko, głośno odmawiane przez Księdza Grothusa, przerywały pacierze — panowała w pokoju.
W komnacie poprzedniéj zgromadzeni byli, Koniecpolski H. W. K. Jerzy Ossoliński, Denhoff i Gembicki[21], wszyscy czterej pogrążeni się zdawali w najgłębszém smutku, a rozmowa którą powoli podsycali, gasnąca i nudna, żadnemu z nich nie zdawała się przypadać do smaku.
— Napróżno — rzekł po chwili posępnego milczenia Ossoliński — podobno, ani gorliwość medyków, ani pobożność, nic tu nie pomogą, wiek Jego K. Mości, sam odejmował by nadzieję, jeżeliby jeszcze jaka pozostała.
— Długie troski, odpowiedział Hetman, długie a dosyć burzliwe panowanie, nie mało go sił kosztowało. Tyle zgryzot, tyle trudów, przyspieszyć nawet musiało, chwilę wiecznego spoczynku.
— Czyliż do tych przyczyn — przerwał Ossoliński, nie liczysz też WMść i niedawnéj śmierci Królowéj Pani naszéj, która także niemało się przyłożyła, do przyprowadzenia Króla do stanu, w którym teraz zostaje.
— Zapewne, przerwał Denhoff Wojewoda Derptski — Król przez czas długi, przywykł był do osoby ś. p. Królowéj, tak dalece, że nie mało na téj stracie czuć musi.
— Zgodność charakterów, dodał Gembicki Podk. i Staros. Gnieźnień. uczyniła związek ten ścjśléjszym, a przeciwności jakich Najjaśniejszy Pan, doznał od Rokoszan i Senatorów, którzy go Sodomczykiem[22] za pojęcie siostry pierwszéj żony nazywali, droższym uczyniły, skarb drogo nabyty.
— Prawda! prawda! zawołał Koniecpolski, pamiętamy wszyscy jako Wojewoda Krakowski, pisane do Króla listy na zjeździe Stężyckim publikował[23], na dowód uporu i zaciętości w złém Króla i Pana.
— Wiele go kosztowały oba jego małżeństwa — rzekł Denhoff. A przy tém nałog, druga natura, osoba z którą się pół wieku przeżyło, jest nam zawsze miła, a nawet, prawdą a Bogiem, ś. p. Królowa zła tylko była dla jednych heretyków[24]. — Księży zaś i dworzan miała zawsze w swojéj opiece.
— Wracam do pierwszego, rzekł Ossoliński, miał żeby Król Jmość, być już tak bliskim zgonu, jak powiadają? — Przecież dzisiaj, sam mi mówił, że się czuje daleko lepiéj, i chce sam ciało nieboszczki Królowéj do Krakowa odprowadzić[25]
— To być nie może, przerwał grzecznie, ale żarliwie Oelhaf, ten motus exiguus, mortem immaturam sprowadzić może.
— Do nas te sprawy nie należą, odpowiedział poważnie Koniecpolski — idź Wmość naradzić się z medykami — a my o tym, co się nas tycze pomówiemy.
Usłuchał tego wezwania Pan Medyk, i z niskim ukłonem, cofnął się i odszedł od rozmawiających.
— Co chwila — rzekł po krótkiéj pauzie Denhoff, spodziewać się należy przybycia Królewiczów i Infantki — gdyż niedługo Król na mszę się uda.
— Takie było wyraźne jego żądanie — rzekł Ossoliński, bo nader ścisle obrządków religijnych pilnuje, chociaż choroba dostatecznie by go, wymówić mogła od téj powinności. Ks. Biskup odprawił by mu mszę w jego komnacie — ale otoż któś nadchodzi — słyszę w przedkomnaciach rozmowę, będą to zapewne Dygnitarze, lub familija Jego Królewskiéj Mości. Gdy kończył te słowa Podstoli Koronny, ujrzano wchodzących trzech Królewiczów — Władysława, Kazimierza i Alberta, Infantkę Katarzynę — Trzech Kazanowskich, Jana Daniłłowicza — Zadzika Kanclerza Koronnego, Ks. Alberta Radziwiłła — Jerzego Borasto, Kanclerza Szwedzkiego — Nuncjusza Papieskiego — wielu Biskupów, Jezuitów i Dygnitarzy Koronnych i Litewskich. W tak licznym orszaku, który miał Zygmuntowi do Kościoła towarzyszyć, niebyło ani jednéj twarzy wesołéj — wszystkie nosiły piętno smutku; bo i ci nawet, którzy się w duszy radowali, dla przyzwoitości smutek udawać musieli. Większa część była w żałobie po Królowéj, i na ten raz, dwór umiérającego Króla, pozbawiony był téj żywości i rozmaitości, tego życia, jakie mu w innych czasiech nadawał napływ cudzoziemców i różność ubiorów — Znajomi, bardzo ozięble pozdrawiali się na wzajem, winszując z westchnieniem doczekanego święta, ale widać było z obojętnych rozmów o ubocznych przedmiotach, ze ważny jakiś cel, zajmował wszystkie umysły. Oczekując wyjścia do Kościoła, dwor i przytomni, podzielili się na liczne grona, z których każde inaczéj roztrząsało, obecny stan rzeczy, zapatrując się nań z innéj strony.
Marszałek Wielki Koronny Opaliński, przywołany od Królewicza, razem z Kazanowskiémi, wmięszał się do ich rozmowy. Najpiérwsi które się byli zeszli na pokojach, pozostali sami jedni. Królewicze Jan Kazimiérz i Albert zaczęli rozmawiać z duchownymi, a inni szukali zaufanych i znajomych, aby im powierzyć nowiny, nadzieje i zamiary.
— Być to niemoże, aby do tego stopnia osłabiony — Król Jegomość, chciał do Krakowa ciało ś. p. Królowéj odprowadzać — rzekł do Nuncjusza Królewicz Albert, niech już na nas odda ten obowiązek, a my go łatwiej dopełnim, ale podróż do Krakowa jest zupełnie niepodobną, i Medycy nawet zgodzić się na to nie mogą.
— Zapewne — odpowiedział zagadniony Nunciusz, ale do téj pory, stan zdrowia J. K. M. nie jest, tak bardzo zastraszającym. Cierpi same tylko prawie osłabienie, a i te z czasem ustąpić może.
— Wiek powiększa niebezpieczeństwo, rzekł Królewicz Władysław, przerywając rozmowę, którą z Kazanowskiemi prowadził — lecz czemuż to tak długo oczekujemy na Króla Ojca naszego?
— Odmawia zwykłe Tercjarskie pacierze[26] z cicha i pokornie przebąknął Pater Florjan — P. Bóg jest piérwszym — ale ten obrząd jak sądzę wnet zakończyć się musi.
— Jakie się ma Ojciec Walenty? — zapytała z daleka Infantka Katarzyna — Ojca Florjana.
— Coraz gorzéj! co raz gorzéj! rzekł wzdychając i ruszając ramionami Jezuita, zbliża się już pono ostatnia jego godzina — Żal po śmierci ś. p. Królowéj, wpędzi go nieochybnie do grobu — dziś już władzę mówienia postradał.
— Nieszczęśliwy człowiek! odpowiedziała Infantka, przystępując do Ojca Florjana, z pewnym rodzajem dumnego politowania — stanie się ofiarą przywiązania swego, do naszego rodu. Oświadczcie mu téż — Księże, pozdrowienie od nas, i wyraźcie, jak dalece go żałujem.
— Stanie się woli waszéj zadosyć — rzekł cicho i pokornie Jezuita.
W téj chwili Marszałek Dworu otworzył drzwi Królewskiéj sypialni — Zygmunt siedział tam już żałobnie przybrany, w nieruchoméj postawie, na swojém przenośném krześle. Twarz miał bladą i bez życia, fizyczne dolegliwości stłumiły w nim były uczucia duszy, oczekiwał spokojnie chwili zgonu.
U jego boku nie odstępna towarzyszka całego życia, Urszula Meyer, stała oparta o stół, w smutnéj lecz zajmującéj postawie. Długi płaszcz fioletowy popielicami podbity, spadał z jéj ramion; na głowie miała czółko ozdobne drogimi kamieniami, a czarna zasłona w srébrne muszki rzucana, w tył głowy spuszczona, oznaczała, iż jest gotową do wyjścia. Pater Grothus zamykał właśnie księgę, i z udaną surowością na zgromadzenie poglądał.
Przytomni wedle urodzenia i stopni posunęli się do ucałowania ręki Królewskiéj i złożenia życzeń swoich — Z oboiętną nieczułością przyjął Król życzenia i oświadczenia; dano znak udania się do Kościoła S. Jana, gdzie Król zwykle mszy słuchał. Prócz Infantki i Królewiców, wszyscy się tam pieszo udali. Nuncjusz w tym dniu uroczystym celebrował, a najprzedniéjsi Włoscy muzycy, napełniali przybytek Boży harmonijném brzmieniem.
Ze zwykłą pobożnością i zapałem, słuchali wszyscy Mszy świętéj, a Król Jegomość, gdy wedle zwyczaju, chciał, w czasie ewangelii wznieść ręce w górę, nie mógł już tego z osłabienia uczynić. Stojący bliżéj Królewicowie, Denhoff i Gembicki, podnieśli mu je na jego żądanie[27].
Po nabożeństwie cały dwór do zamku, powrócił. W jednéj z sal zastawione było święcone — nad którym wysiliła się sztuka owoczesnych kucharzy.
Baranek miał brylantowe oczy, a wełnę posrébrzaną, ciasta nosiły na sobie znaki męki pańskiéj, lub święte alluzje; stół zaś zastawiony był, w kształcie krzyża. Kiedy indziéj, radośne odgłosy wesołości i nie przymuszona rozmowa, możeby były napełniały tę salę, ale wówczas słychać było tylko, kiedy niekiedy urywane zapytania i odpowiedzi, lub odgłos kroków, przechodzących, z téj na ową stronę stołu.
Śmieszek nawet Królewski, ów sławny z umiejętności kilku języków i biegłości w naukach Rialto[28], chodził z kąta w kąt posępnie, wzdychał i spoglądał. Wszystko było ponure, żałowano Zygmunta, z nałogu — z przyzwyczajenia do niego, żałowano jako dobrodzieja — i jako człowieka.



4.

W całym ciągu choroby Króla Zygmunta, nie opuszczała go, ani na chwilę Panna Urszula, w dzień jednak Wielkiéjnocy, na jego naleganie, udała się na chwilę do swoich komnat, i oznajmiła przez Kamerdynera swego Piotrowskiego, że przyjmuje wszystkie wizyty.
W głębokiem zamyśleniu, siedziała ona na krześle, u stołu swego, przerzucając bez uwagi papiery, gdy Daniłłowicz Podskarbi Nadworny, wszedł do komnaty, z Jerzym Ossolińskim Podstolim koronnym.
— Witam, Wielmożną Panią! — rzekli razem obadwa będąc w drzwiach jeszcze, a pełnomocnica Królewska powstała, i przywitała ich z uśmiéchem.
— Siadajcie, rzekła — Wielmożni Panowie — siadajcie proszę — póki mam czas pomówić z wami — proszę usilnie — dodała — siadajcie. Daniłłowicz wyprzedzając Ossolińskiego, jako starszy z urzędu, zasiadł piérwsze miejsce, drugie zaś wskazał swemu towarzyszowi — siadła też Parma Urszula i wnet Podskarbi, człowiek mocnego i prędkiego charakteru rozmowę zaczął.
— Kilka już dni ledwie — Król Jegomość pożyć może — nieszczęściem mało sobie, sami nawet medycy roszczą nadziei.
— Jak możecie — przerwała żywo Urszula, naznaczać tak obojętnie, termin śmierci swojemu Panu. Gdyby to odemnie zależało, swojmi latami przedłużyć bym chciała jego życie.
— Nie przeto — przerwał Daniłłowicz, mówię tak, iżbym i ja sam, tego nie chciał uczynić — ale cóż kiedy nic pomódz i zaradzić nie potrafi.
— Tak! tak jest w istocie, rzekła westchnąwszy głęboko Urszula, dla was to może, Panowie, mała boleść i strata, ale mnie biédnéj, któréj tylko na całym świecie — P. Bóg i Król Zygmunt pozostał, mnie biédnéj — szczęście umrze z nim razem. Jeżelim w ciągu pobytu mojego na Dworze, dobrego co komu uczyniła, któż wié, czy ci sami, którzy doświadczali łask moich, sarkać późniéj na mnie nie będą.
— Byłaby to sroga niewdzięczność, któréj dotąd nikt imieniowi Polskiemu nie zarzuci, rzekł Ossoliński, nasz naród, umie szanować dobrodziejow swoich.
— Szczęściem nie potrzebuję, odpowiedziała Urszula, doświadczać tych proźbami mymi, którzy mnie dawniéj prosili. Znajdę sobie spokojny przytułek, u Sióstr któregokolwiek klasztoru.
Wielmożni Panowie — dodała po chwili, czémże wam jeszcze usłużną być mogę, przed Królem i Panem moim.
Powstał Daniłłowicz na te słowa i zbliżywszy się ku niéj tak mówił.
— Król Jegomość, w téj nieszczęśliwej chorobie, utracił pamięć i chęć działania — upraszamy tedy, aby zdawna obiecane, raczył udzielić nam godności, jako ostatnią i najdroższą pamiątkę swojéj dobroczynności. — Wiemy my dobrze, jak chętnie Najjaśniéjszy Pan, słucha proźb i przełożeń waszych, dość jest wam rzec słowo za nami, abyśmy skutku byli pewni — To mówiąc dał znak i z rąk przybywającego służalca, wziął kryształową szkatułę, złotem okutą, z obrazem S. Urszuli na wierzchu, postawił ją z niskim ukłonem na stole i rzekł. Racz Pani przyjąć ten błahy podarek, będzie to pamiątka wdzięczna — przyjaciela i sługi.
— I odemnie, odezwał się w téj chwili Ossoliński, niewzgardź pani nędznym upominkiem — To mówiąc postawił przed nią, mały z czystego złota ołtarzyk, drogiém kamieniem sadzony.
Wzrok panny Urszuli rozjaśnił się nieco, zdawała się rozmyślać, jakimby sposobem odpowiedziéć miała.
— Miło mi, rzekła nakoniec, w ostatniéj chwili mego znaczenia, odbiérać jeszcze dowody, waszéj ku mnie przychylności, i ile będzie w mocy mojéj, starać się nie omieszkam, o dopełnienie życzeń waszych. Panu Daniłłowiczowi obiecał zapewne, — Król Jegomość, jak się domyślam, Podskarbstwo Koronne?
— Tak jest, odpowiedział śpiesznie Daniłłowicz — i oddawna czyniono mi nadzieję, że je otrzymam, dziś gdy właśnie jest wakującem; przypomnieć zapewne zechcesz Wielmożna Pani — Królowi Jmści, że już mam jego słowo.
— Najchętniéj, odpowiedziała Urszula, a Pan zapewne Podskarbstwo Nadworne masz przyobiecane — rzekła obracając się do Ossolińskiego.
— Tak jest, rzekł zapytany — i spodziewam się je otrzymać, za przyczyną Wielmożnéj Pani.
— Zaręczam, rzekła na to Panna Urszula, że to co Król Jegomość raz obiecał dla nich, nie zawodnie dotrzyma. Może być nawet, że to przypadnie prędzéj, niżeli WMość sądzicie. Raczcie tylko nie oddalać się ode dworu. Dwaj proszący ukłonili się nisko i po ucałowaniu ręki, dostojnéj szafarki względów Królewskich, ukontentowani odeszli.
— Panie Kliński — rzekła Urszula do wchodzącego otyłego mężczyzny w bogatym polskim stroju bez szabli, proszę cię, ażebyś tajemnie zaczął już wykonywać moje roskazy. Król Jegomość ma się coraz gorzéj, a za jego śmiercią, która co chwila nastąpić może, i mnie zechcą może nieprzyjaciele moi inkomodować. Zabierzcie za tem kassę, i złóżcie ją w wiadomém miejscu. Droższe klejnoty i drobnostki, które sama w skrzynie poukładałam — tajemnie z zamku wywieść przy sobie każecie.
— Zrobię co będę mógł i co mi roskażecie — odpowiedział poważnie Kliński, ale rejestr i summę klejnotów raczysz mi, Wielmożna Pani, dać przy tem, ażebym wiedział, czego mam pilnować.
— Dobrze, słusznie to jest, rzekła Urszula, macie dość rozsądku Panie Kliński, ażebyście to sami zmiarkować mogli, bez mowy mojéj — iż w téj sprawie, chociaż ona nie jest naganną, dla pozoru unikać należy oczu ludzkich.
— Wiém to, wiém — Wielmożna Pani — i starać się to będę, tak zrobić, jak wszelkie inne wasze zlecenia spełniałem. Teraz zaś powiém coś o Królewiczu Władysławie.
— O Królewiczu Władysławie? — zapytała pomięszana nieco i zapłoniona Bawarka — mów P. Kliński, tylko krótko.
— Jak najkrócéj — summatim et breviter rzecz wyjaśnię, odpowiedział Dworzanin — i hoc modo zaczynam.
Jest w lasach w których Królewicz zwykł polować, zameczek mały, jeszcze od nieboszczyka Króla Stefana na odpoczynek, po łowach zbudowany. Stoi on wśród gęstéj puszczy i jedna tylko wąska ścieżka do niego prowadzi. Konno jadący człowiek, lub lekkim pojazdem, znając przy tém drogę i położenie miejsca łatwo się tam dociśnie — ale —
— Przystąpmy do tego, o czém mówić miałeś, Panie Kliński, bo długich opowiadań, słuchać nie mam czasu.
— Właśnież, odpowiedział zagadniony, idę prosto do celu, i rzecz przedsięwziętą iconatim, summatimque wyłuszczam. Otóż — o czémże mówiłem? — aha! — tak! na ścieżce stanąłem i po niéj idę daléj. Ta tedy ścieżka jest taka, że nią większy pojazd, ani karoca, przejść nie może — i prowadzi do przerzeczonego zameczku — do zameczku. Zameczek tedy ten, jest jako już powiedziałem powierzchu nie pozorny, a w sredzinie jako dostrzeżono, jest wszelkie ochędóstwo, jakiego bytność w nim osoby znakomitéj wymaga.
— I cóż to ma za związek, z waszem ciekawem odkryciem, przerwała niespokojnie Urszula — nie widzę dotąd.
Paulatim summa petuntur. Zobaczysz natychmiast Wielmożna Pani — rzekł Kliński zacierając ręce i przybierając ton poważny. Nie mogę antycypować, ale muszę rzecz całą porządnie opowiedzieć, bo porządek jest duszą wszelkiéj mowy, według Izokratesa — a Izokrates był jednym z najsławniejszych mówców starożytności, która teraz nam za wzór wszystkiego służyć powinna. Cóż bowiem jest wzór, jeśli nie sprawa pomyślnie ukończona, a według któréj żądamy czynności nasze, dla równie pomyślnego skutku, stosować. Czynności bowiem każdego człowieka, są niestałe, i —
— Panie Kliński — przerwała Urszula, zapuściłeś się w uboczne uwagi, wracaj do rzeczy, bo prawdziwie czasu nie mam.
— Dozwól mi Pani, dokończyć tylko, tego, o czém mówiłem — a natychmiast skonkluduję. Czynności ludzkie, tedy, są jako nie stałe poruszenia drzew kołysanych wiatrem, które wedle okoliczności, w tę lub ową stronę się nachylają, lecz jeśli niémi kieruje rozum, lub wzór jaki — exemplum, wtedy stają się metodyczne, stałe i porządne — mówi mówca pogański Izokrates — ale wracam do mego przedmiotu. Otóż tedy — mówiłem pono o komnatach, jakby na przemieszkiwanie czyje urządzonych. Są one tak ozdobne, jako w Królewskim pałacu, i co dzień prawie z jednym z Kazanowskich, udaje się tam wzwyż pomieniony Królewicz Władysław.
Te ciągłe absentacje i przebywanie w jedném miejscu, wzbudziły ciekawość moją, pytałem tedy Dworzanina Jego Królewiczowskiéj Mości, coby go tam wiodło. Nic — odpowiedział mi Dworzanin.
— Ależ przecie? pytałem znowu, powiedź mi szczérze, jako brat bratu. Nic — odpowiedział uparty Dworzanin — i nic się nie dowiedziałem. Na drugi dzień —
— Proszę cię — Panie Kliński, mów krócéj i prędzéj.
— Zbytnia zwięzłość — mówi Izokrates — Wielmożna Pani, degeneruje się w ciemność, a ciemność tóż samo znaczy, co niezrozumiałość. Nadto, chcąc być krótkim i unikając rozwiązłości w mowie, stał bym się ciemnym i jako rzekł, którenś poeta Rzymski. In vitium ducit, culpae fuga. Ale wracam z pożądaną krótkością i zwięzłością, do pierwszéj mojéj mowy, o owym Dworzaninie, który to nic mi powiedzieć nie chciał. Przyszedłszy do swojéj komnaty i napiwszy się piwa z imbierem i muszkatelową gałką, dla ogrzania i posiłku siadłem za stołem rozmyślając, jakim bym sposobem doszedł, co się tam w tym kasztelu dzieje. Długo mnie wiły się takie różne myśli — o których pudor est dicere verum — aż w końcu, utrafiłem w jedną myśl taką — myślałem sobie.
— Nieźmiernie rozwlekasz Panie Kliński, raz jeszcze przerwała Panna Urszulą, skracaj zmiłuj się, bo ja wprędce do Króla iść muszę.
— Wnet summatim skonkluduję, rzekł Kliński namarszczywszy czoło z poważną i arcy dumną miną. Otóż tedy myślałem sobie, żeby go podejść sztuką. Jakąż to sztuką? oto — udaje, że wiém o wszystkiem. O! ażem sam siebie pod siwą bródkę pogładził, domyśliwszy się tak zbawiennego środka, i nazajutrz odmówiwszy koronkę i napiwszy się piwa, udałem się do niego. Słuchajno — rzekłem do Dworzanina, czy już Królewicz wyjechał, do swojego kasztelu? Wyjechał, ale na łowy, odpowiedział ozięble Dworzanin, o jakim to WMość, tam śnisz Kasztelu? Mnie to przyznam się Pani zaczynało niecierpliwić, i przypomniałem sobie w sam czas mój wybieg. Hej! Mospanie — rzekłem do niego, śmiało patrząc mu w oczy. Wiém ja, co tam za ptaszek, jest w téj klatce. Mój Dworzanin trochę się tém zmięszał i chciał mitygować; — ale jak wsiadłem na niego, tak mi też odkryć musiał, chociaż niby niechcący, że Królewicz ma tam — proszę słuchać — swoją kochankę, jakąś Pannę Anastazją Wolmar, z którą nawet powiadają, że się ma żenić — ale to...
— Dosyć już Panie Kliński, rzekła Urszula rumieniąc się cała z gniewu i obrażonéj miłości — nie mów więcéj.
Natychmiast ukończę — odpowiedział stary gaduła, ale to zapewne takie same przyrzeczenia, jakie i Wielmożnéj Pani, czynił niegdy, kiedy —
— Panie Kliński, mocnym głosem zawołała Urszula — co to znaczy? — Takie mowy! o mnie! o twoiéj Pani! — możesz w ten moment stracić miéjsce!
— Najuniżeniéj przepraszam, rzekł nie poruszony starzec, niewiedziałem, że się już dziś prawdy mówić nie godzi. Surowe spójrzenie Pani zamknęło w końcu usta upartemu słudze, który by był może, jeszcze co nieprzyjemnjéjszego powiedział.
— Pamiętaj więc Waszmość, rzekła po chwili surowym głosem Meyer, żeby to, co mu mówiłam, dzisiejszéj jeszcze nocy dopełnioném zostało. Pan Tomasz Sapieha obiecał mi, iż Waszmości miejsce na złożenie tych rzeczy ukaże — jego więc się w téj mierze dokładnie rozpytasz, i przed nim niczego nie masz taić, bo on całe moje posiada zaufanie.
— A może nawet i więcéj — szepnął z cicha satyryczny Dworzanin.
— Co? zapytała surowo Urszula.
— Mówię, poprawił się Kliński — że może jeszcze co więcéj, każe zabrać Wielmożna Pani, do tego składu z komnat ubocznych i nie uczęszczanych; można by tam zdjąć kobierce i obicia i z innymi przewozić — Bo tam nikt nic chodzi.
— Zobaczymy!




Czém są dzisiaj u nas, cukiernie, billardy i inne miejsca schadzki, tym dawniéj, to jest w tym wieku o którym piszem, były Golarnie i Winiarnie. W pierwszych zbiérało się każdego rana towarzystwo, na gawędkę, mały traktament nakształt dzisiéjszego śniadania i poddanie swéj brody pod brzytwę barwierza.
Na ulicy Miodowéj, była jedna z najśławniéjszych takich Golarni, za Zygmunta III., pod znakiem Pogoni. Tam zwykle każdego rana, zbiérali się nowoprzybyli do miasta podróżni, dla nabycia nowin stolicy i dworu, a Dworacy przybywali tam znowu, przypatrzyć się ze swojéj strony, cudzoziemcom; dowiedziéć się kto przybył, lub odnowić dawną znajomość.
Pokoj na golarnię przeznaczony, był jasny i czysty kilka małych stoliczków, stało w około ściany, niewiele krzeseł rozpierzłych po komnacie, obitych skorą, lub trzciną wyplatanych, oczekiwało gości, a przy oknach i po próżnych miejscach, były ławy okryte kobierczykami, w różne proste desenie. Oczekując na odbywanie swego obowiązku, trzech cyruliczków, w krótkich podszarzanych kontusikach w prostych, na tekturce klejonych pasach, z wygolonymi nisko głowami, rozmawiało u okna, spoglądając na ulicę.
W drugim pokoju widać było szafę, z ustawionymi wewnątrz dzbanami i puharami prostéj roboty, — duży stół obstawiony w około krzesłami na niskich nogach, i misy cynowe, połyskujące ustawione w miarę wielkości na wierzchu szafy. Dwóch starców w prostym, ale czystym i porządnym ubiorze; z potężnymi karabelami u pasa, popijało za stołem wino, a jeden z nich ujęty snem, z puharem w ręku, drzémać zaczynał. — Ogromny zégar w końcie, gdy wybił godzinę, milczenie się zerwało; a ów drzemiący, podniosłszy się, przetarłszy oczy i popiwszy wina, rzekł do drugiego stawając puhar na stole.
— Widać, że ja się tu, mojego Pana Wojewodzica niedoczekam, bo już oto bije godzina, jako tu jestem, a jeszcze go niewidać, czy nie zasiedział on się tylko tam, koło téj Bawarki, do któréj teraz koperczaki stroi — Oj! — żeby to Jegomość Pan Ojciec wiedział, dalby, dał, za tę swywolę, ażeby mój panicz Ruski miesiąc popamiętał — Oj! bracie Kaliwko, co to teraz za młodzież, czy tak to za dawnych czasów bywało!

— Że nie, to nie — odpowiedział drugi wzdychając. Coraz wolniéj a wolniéj i Księża już nawet zlazłszy z ambony, do fraucimeru idą, a cholewki smalą. Ongi widziałem jako jeden przez ulicę, pobrawszy za ręce, jakąś białogłowę, szedł bezwstydnie.
— Nie cuda to, nie cuda, odpowiedział Kaliwko Woźni Sądów Marszałkowskich Warszawskich, udając mędrca, który o ważnéj rzeczy rozprawia[29]. — Teraz około Księży, tak wielki zbytek, żeby Sty Bernardyn powstał z martwych, nie wiem jakoby teraz pisał, de Corrupto Reipublicae statu. Wynieśli się i Księża wzgórę, jakie u nich szaty, sobole, rysie, galanterje, barwy, dwory, czeladź, jednochodniki, wozy, pojazdy, bankiety, aż strach patrzeć dobremu Katolikowi, na ich zbytki, które mają oni z darów cudzych. A kiedy by owe swe dostatki zachowywali w uszanowaniu, jeśli kto, tedy ci mogliby zawsze Rzeczpospolitą swymi dostatkami podźwignąć, którymi ich opatrzyli przodkowie nasi. Więc też równo i oni Opaci, inutile pondus na świecie, z nich bowiem nic, ani Bogu, ani krajowi.«
— Masz racją bracie, odpowiedział drzémiący sługa, a mówisz, jako z ambony, aż słuchać miło. Rozprawiajcie téż tak daléj — co tam wam się jeszcze zdaje, ja was chętnie posłucham.
— » [30]Ci Opaci, siedząc sami jedni 1000 florenów dorocznie biorą, a na cóż je wypotrzebują? jeśli nie na zbytki i ekscessa, mając wszystko co im potrzeba, ad victum et amictum; nie jednemu z nich pożółkł z téj rozpusty brzuch, jako tłustemu karpiowi.
— »Alboż i ci — przerwał drugi, Kanonicy Krakowscy, co się święcą dla intraty, nie dla służby Bożej.
— »O! tak! wszyscy oni równi — jeden ośmnaście, drugi dwadzieścia bez dwu, odpowiedział Woźny. Teraz taki czas, że rychléj najdziesz świeckiego, co się zachowuje jako duchowny; a duchowni wszystko świeckim odjęli. Już tam u nich teraz sama pompa, galancja i zbytek, tak, iż wolałbym dziś na Księdza patrzyć, gdybym Panną był, niż na najstroiniejszego Usarza[31]
I tu staruszek, chwalebnym uniesiony zapałem, rad z konceptu, zaczął się śmiać głośno, gdy wejście obcéj osoby poufałą przerwało rozmowę.
— Mężczyzna średniego wieku wpadł z hałasem do golarni, był to na początku téj powieści widziany Zenowicz Starosta Opacki. W jego małych iskrzących się oczach, otoczonych zmarszczkami błyszczała odwaga zawadiacka, nie był to już ów pokorny suplikant, ale śmiały szlachciura ufny w wąsie, prawicy i szabli. Okrywał go krótki kuntusz tabaczkowy, o pod nim miał żupan jasno żółty, pas silnie wpół go obejmował, wyloty ulatywały po ramionach, ogromna szabla wlekła się u boku. Jedną ręką pod bok się trzymał, w drugiéj niósł kołpak.
Posługacze grzecznie mu się skłonili, a on kazawszy się golić, siadł na stołku, zarzucił ręcznik około szyi i zawołał.
— Tylkoż weź ostrą brzytew, chłopcze, bo jak mię drzéć będziesz, to ci tą samą brzytwą uszy obetnę.
Gdy tych wyrazów domawiał, drzwi skrzypnęły, i Kliński wszedł z drugim jakimś mężczyzną do golarni. Ten drugi, blady, suchy, posępnéj miny, wysokiego wzrostu, bogato, lecz gustownie ubrany był Tomasz Sapieha, Wojewodzic Nowogrodzki[32]. Ledwie go Zenowicz zobaczył, natychmiast zawołał.
— Hola! jak mi się masz Wojewodzicu. Jeszczem ci téż was od Sejmu nie widział. — A toż co za figura, rzekł z uśmiechem pogardliwym spostrzegłszy Klińskiego; pewno Dworak, bo lisowatą ma minę.
— Tak jest Dworak, odpowiedział dumnie starzec, jestem Dworzanin Panny Urszuli[33].
Doprawdy! rzekł Zenowicz z uśmiechem ironicznym — piękny plac masz Waszmość, stojsz na drodze, którędy wiele naszego złota przepływa, musisz je poławiać czasami. Chłopcze! weź inną brzytwę, krzyknął głośno, niech cię tam, z tą piorun zapali, zaczynasz mię drzeć, ostróżnie, bo plasnę — weź inną. No! i cóż tam słychać Panie Tomaszu? zapytał znowu milczącego Sapiehę, umizgasz się podobno do téj dworki. Szczęść Boże! ale to nie do zazdrości, dogryzać kości cudze, które się teraz walają.
— Proszę mówić z większém umiarkowaniem, odpowiedział Kliński poważnie. Każdy inaczéj ma prawo sądzić o rzeczy, powiada Izokrates, lecz tenże wzmiankuje, że ludzi obmawiać, in loco publico się nie godzi.
— Dobrze mówisz, Panie Kliński, rzekł Sapieha, i ja sam mam zażal do Waszmości, Panie Bracie, za taką mowę.
— A co mi to tam szkodzi, odparł Zenowicz ze śmiechem, że się oba gniewacie; juściż to dawno wiadomo, na czyjm wózku jedziesz, temu piosnkę śpiewasz. Dziwno mi tylko Waszmości Panie Wojewodzicu, że się polityce téj Bawarki uwodzić dawasz.
— Nauk nie potrzebuję, rzekł Sapieha, i nie jednemu nawet gotów jestem, dać tą szablą naukę, kiedy się odważy hańbić i potwarzać honor i imie Wielmożnéj Panny Urszuli Meyer.
— Ej, ostróżnie, z tymi przycinkami, Panie Wojewodzicu, przerwał Zenowicz, żebyś czego nie oberwał.
— Nawzajem miarkować się radzę, rzekł rozgniewany Sapieha.
— Tak! przerwał Kliński — niech Pan Starosta pamięta, że kilka dni temu szukał łaski Panny Urszuli, i uniżonym był jéj sługą.
— Milcz stary gaduło! krzyknął Zenowicz zrywając z siebie zarzucony ręcznik i z pół ogoloną głową posuwając się ku Klińskiemu, milcz, bo ci pysk, tą ręką zatulę...
— Izokrates powiada, rzekł poważnie starzec, wpatrując się w niego — że ludzi in publico niesłusznie krzywdzić nie wolno. Panie Tomaszu, nie dawajmy mu okazij do złego i chodźmy ztąd.
— Nie! krzyknął do żywego obrażony Wojewodzic Sapieha, nigdy mu nie daruję tego co powiedział. Język poczciwego ślachcica, nie beszta, tak jak Waszmościn, a jeśli rzuciłeś potwarz, na sławę kobiéty, własną krwią ją zmyć musisz.
— Zobaczym! zobaczym! odpowiedział Zenowicz ze śmiechem na placu się pokaże, kto komu krew puści. Powoli! powoli! nie psuj sobie dobréj myśli Wojewodzicu, a ja tém czasem pójdę wyostrzyć pałasz na twoje uszy. Bądź zdrów! czekam cię przed świtem pod zamkiem.
— Dobrze Mosanie! odpowiedział Sapieha z dumném spójrzeniem — żal mi żeś wcześniéjszego terminu nie naznaczył. Będę czekał.
— Pożegnajże się wprzódy Tomku, ze swoją Bawarką, rzekł odchodząc Zenowicz i rzucając kilka groszy chłopcom — nie wiém czy się już zobaczycie, z tą starą dewotką Jezuicką — i —
W téj chwili drzwi się za nim zatrzasły, i nic więcéj słychać nie było, nad głośne stąpanie i swistanie odchodzącego zawadjaki, który nie dawno uniżony i uległy stawał przed tą samą, którą dziś oczerniał.
Drzémiący sługa, któregośmy nieco wprzódy widzieli rozmawiającego z Woźnym Sądów Marszałkowskich, posunął się teraz ku swemu Panu i najuniżeniéj przekładać zaczął, że nadto popędliwie sobie postąpił Pan Wojewodzic.
— Jako rodzica pańskiego, zawsze szanuję i kocham, mówił on, tak i jego też każdego czasu i okoliczności radbym z przykrego położenia wyprowadził. Na co było Wielmożnemu Panu, takim się gniewem unosić?
— Idź że sobie — odpowiedział niechętnie Sapieha, kazałem ci tu czekać, nie żebyś był świadkiem i censorem moich czynności, ale żebyś poszedł natychmiast przeprowadzić wozy wychodzące z zamku, do domu mego.
— Że też to teraz — odpowiedział z cicha stary sługa, młodzi Panicze ganiają nas tylko, a słówka by najmniéjszego perswazij i doświadczenia powiedzieć sobie nie dadzą.
— Jakże Panie Kliński, myślisz o jutrzejszym naszym pojedynku? zapytał po chwili Sapieha.
— Jak ja myślę? jak ja myślę? — odpowiedział trzęsąc głową i wlepiając wzrok z powagą w szklankę którą trzymał w ręku, P. Kliński. Myślę, że — jako pojedynek, przeciwny jest religij, jako zaś obrona cudzego honoru, jest sprawą nienaganną, owszem nawet arcy-chwalebną. U dawnych Rzymian było także cóś nakształt pojedynków, ale w Izokratesie, nic o tém nie czytałem. Z tém wszystkiem Panna Urszula dowiedziawszy się o tém, będzie umiała się odwdzięczyć — Pan wiész czém —
— Nie wiem, posępnie odpowiedział Wojewodzic, niechcę od niéj honorów, ani łask Królewskich, ani pieniędzy jednéj tylko żądam miłości.
— Oj! co tego, to u niéj trudno, przyznam się Jegomości — rzekł z cicha Kliński potrząsając głową i oglądając się w około siebie, ażeby dostrzedz czy go nikt nie słucha. Wówczas, rzekł, widząc iż nikogo niéma — wówczas, kiedy to ieszcze Królewicz Władysław smalił do niéj cholewki, to — co on nieborak, mimo swego znaczenia i urodzenia, napłakał się, naprosił — nim....
— Nim co? — nim co? przerwał szybko Sapieha stawiając silnie kubek na stole, aż się okna zatrzęsły, i wpatrując się w twarz starca.
— Nim dozwolono mu, mieć nadzieję miłości, odpowiedział Kliński spokojnie, ale miłość, mówi Izokrates, jest to rzecz śliska — kiedy męszczyzna, kocha szalenie, może się zabić, kiedy kobiéta, może się zgubić; kiedy się oboje kochają — mogą być szczęśliwi! — Tu staruszek w mowie się zatrzymał, lecz po chwili dodał. Tak! mogą być szczęśliwi — na dwa miesiące.
— I cóż potém było z Królowiczem, Mości Panie Kliński, zapytał ciekawie Wojewodzic, podając mu kubek spory wina, cóż tam było daléj?
— Pokłócili się! Panie Wojewodzicu, pokłócili się; otóż tobie i miłość!! Teraz Panna Urszula, gniéwa się strasznie na niego, on na nią — niech Bóg nie dowodzi, jak oni z téj wielkiéj miłości, do takiego przyszli swaru[34]. No! dodał, kogoż Waszmość za druha do tego poiedynku wezwiesz?
— Moją szablę — odpowiedział dumnie Sapieha, kładąc na niéj rękę — więcéj niczego nie potrzebuję, bo Pan Bóg męstwa mi nie odmówił. Ale Panie Kliński pijże przecie, twój kubek zawsze pełen, nigdy go poczciwie nie wypróżnisz.
— Zaraz Waszmości pokażę, jak piję, odpowiedział starzec, to nie po Waszemu, co to maleńkiemi becherkami, kubeczkami; ale tak! — To mówiąc wziął dzban z winem ze stołu, utopił w nim na chwilę całą głowę i do góry dnem postawił błyskając oczyma — A co? może nie gracko? zapytał.
— Wybornie, rzekł P. Tomasz, ale czas iść do domu.
— Kiedy czas to i pójdziem, odpowiedział Kliński, Izokrates wszystko w czas czynić każe — To mówiąc nakrył głowę czapką, zbliżył się ku drzwiom i nucić zaczął.




5.

Nazajutrz jeszcze o świcie, dwaj przeciwnicy stanęli na przeznaczoném miejscu; Tomasz jednak Sapieha trochę się zdawał pomięszany i bojaźliwy, gdy tym czasem Zenowicz zawadjaka, wiele gadał, wiele się odgrażał i drwił niemiłosiernie bez ustanku z przeciwnika.
— Czuleście się tam musieli żegnać z Bawarką, mówił on oczekując na szablę, którą mu dworzanin miał przynieść, było tam i płaczu i jęku, Panie Wojewodzicu i dla tego zapewne, tak kwaśną masz minę. Sapieha milczał na to wszystko i oparłszy się o drzewo myślić się zdawał.
— Czy nie dała ci czasem, odezwał się znowu piérwszy, jakiego talizmanu, jakich relikwij, przeciw mojéj szabli? Ha! ha! ha! i cóż? — nic? — Sapieha milczał ciągle —
— Może, mówił znowu piérwszy, odradzała ci pojedynek jako rzecz antyreligijną? może chcesz ustąpić z placu? — Bo co z tego, to pewno nie będzie, jak mi Bóg miły, jeszcze nikt dotąd na sucho rąk moich nie uszedł. — I — jakem Starosta Opacki, tak i Waszmość musisz mojéj szabli, choć kroplę krwi swojéj pokazać.
— I moja téż — porywczo rozgniewany odpowiedział Sapieha, nie zaśpi w pochwie swego czasu i rad będę, kiedy takiego łotra, jak wy ze świata sprzątnę.
— Powoli! powoli! odpowiedział oglądając się, czy mu szabli nie niosą Starosta — moja skóra twarda, nie każdy przeciąć ją potrafi; wielu się już o to kusiło, mój Panie Wojewodzicu, ale żaden tego niedokazał!
— Ale — wiesz co — rzekł po chwili namyślenia — młody jesteś, żal mi ciebie, bo jak mi Bóg miły, cały z tąd nie wyjdziesz — Wejdźmy w ugodę: jeżeli przyznasz, że Urszula Meyerinn jest szalbierką, kuglarką, jezuicką dewotką, i niecnotliwą ze wszech miar kobietą, rzucam oręż i idę zaraz, wypije z tobą w mojéj kwaterze dzban małwazij.
— Nigdy! nigdy! odpowiedział Sapieha — Cóż to? sądzisz może, iż się ciebie lękam? wprzódy ty przed swoim cieniem ucieczesz, nim mię twoja szabla zastraszy. Cóż dziwnego, że podle oczerniasz sławę bezbronnéj kobiety, przed którą, dni temu kilka, podleś się uniżał, gotuj się do boju, bo mnie już gniéw porywać zaczyna, i jeśli dłużéj ociągać się będziesz, to ci bez pojedynku, łeb na dwoje rozpłatam —
— Nadto pośpiechu! Panie Wojewodzicu, rzekł poskramiając gniéw Starosta — Ale bodaj przepadł ćiur ten przeklęty, co mi tam, tak długo ostrzy tę szablę, pokazałbym, że nie ze strachu, chcę robić układy. Ja cale pewny jestem, że wyjdę z tąd, jak przyszedłem, ale Wasze niewiész Panie Wojewodzicu, z kim masz sprawę. Sześciu już takich jak Waszmość z ręki téj poległo, a rannych nie policzę —
Rad jestem, że dziś z tak godnym, jak Wy, bić się będę, jeszcze téż nietknąłem się nigdy żadnego Sapiehy. Dobrze dla wszystkiego sprobować, czy u was mocniéj, jak u drugich siedzi głowa na karku.
— No! łotrze, zawołał na służalca przybiegającego z szablą, czegoś się tak długo bawił, do tysiąca pięć set kaduków! co tam widziałeś po drodze?
— Nic Wielmożny Starosto, odpowiedział sługa, w mieście śpią jeszcze wszyscy, w zamku tylko ruch słychać; małom karku nie skręcił, takem się śpieszył.
Sapieha tym czasem wyjął szablę z pochew, a opatrzywszy ją ze wsząd i rzuciwszy zagniéwany wzrok na przeciwnika, postąpił kilka kroków ku niemu. Zenowicz stał jak mur na swojém miejscu, z szablą gotową, z zarzuconymi w tył wylątami, a kręcąc wąsa, i poprawując czapki, raz jeszcze się odezwał do Wojewodzica — Panie Tomaszu! nie bądź uparty, dalibóg niéma się bić za co, ta Bawarka ze swoją udaną cnotą, kropli krwi ślacheckiéj nie warta, ale kiedy chcesz, to bijmy się! —
Sapieha został z początku nacierającym i oburzony gniewem, rozjątrzony żartami, pośpiesznie, popędliwie, lecz nie uważnie bić się zaczął. Zimna krew, rozwaga i doświadczenie były ze strony Zenowicza, który rzadko był nacierającym i kontentował się tylko odporem. Im bezskuteczniejsze były usiłowania Tomasza, tém gniew jego i zażartość większą się stawała. Postrzegł on, ale zapóźno, jak wielką nad nim w bitwie ma przewagę przeciwnik, ale sądził fałszywie, że prędkość w działaniu i siła nie dozwolą mu użyć zwykłych wybiegów i zwycięztwo na jego obrócą stronę. Długo zimna krew służyła Zenowiczowi, który tylko kiedy niekiedy na większe utrapienie przeciwnika wykrzykiwał. Z większą flegmą! nie śpiesz się tak Waszmość! baczność! bravo! i tym podobnie; w końcu jednak, gdy go Sapieha dobrze w prawe ramie ugodził, stracił krew zimną i cierpliwość i zaczął silnie się rąbać. Tu, z napastującego prędko Wojewodzic odpornie tylko działać zaczął.
Szabla wprawnego junaka z nieźmierną szybkością, świstała około uszu, głowy i piersi młodzieńca, że ledwie ten jéj razy miał czas odbijać, sam już wcale zaczepnie nie działając. Trwała ta walka dobry kwadrans, a Zenowicz przywykły do prędkiego kończenia, osłabiony upływem krwi z ramienia, zlany potem, siły utracać zaczynał; przeciwnik zaś jego z nieźmiernym zapałem, ale bez uwagi, natarczywie nań nastawał, tak, że Starosta sprzykrzywszy sobie te korowody, jednym zamachem uciął prawą ręką Wojewodzicowi[35]. Po dokonaniu tego, gdy już Sapieha leżał bez zmysłów, odurzony bolem na ziemi, Starosta otarł zakrwawiony pałasz, pokręcił wąsa i śpiesznie się oddalił. Bojaźń zemsty zastraszała go nie pomału: wiedział on, że Sapiehowie bezkarnie tego nie puszczą, i do sądu się udadzą — wiedział, że jego worek cieńko śpiewał, że znaczenie jego było małe, i mimowolnie się lękał.




Lecz czas już porzucić pojedynkujących, a udać się razem z czytelnikiem, w jedno miejsce, gdzie jeszcze nie był ze mną, to jest do zameczku, o którym swéj Pani rozpowiadał P. Kliński.
Wprzódy jednak, uprzedzić muszę ciekawych starożytności badaczów, że nie jestem dobrze upewniony, gdzie stał ten zameczek, mam bowiem tylko jego opis pod ręką, i z bardzo słusznych powodów, ani nazwiska jego, ani okolicy w któréj leżał nie nazwę. Na zaspokojenie jednak niedowiarków upewniam, że mieszkanie o którem mowa, nie zawodnie w owém czasie eksystowało, i nie jest utworem mojéj głowy, ale miejscem obranem przez Króla Stefana; wielkiego łowów miłośnika, jak głosi jego nagrobek[36], do postawienia budowli mającéj służyć do odpoczynku po łowach; w którem późniéj istotnie podobna budowa stanęła, o mil sześć od Warszawy.
Miejsce to było otoczone gęstym lasem, z sosen, brzóz, oś i grabów, w około krzyżowały się nigdy nie trzebione krzaki, stanowiące taką gąszcz, iż się zdawało, że zwierze nawet przedrzeć się tamtędy nie zdoła.
Trzebienie i wyniszczanie lasów, wypalanie ich na popiół, na które Kochanowski w Satyrze się uskarża, jeszcze się tam było nie wcisnęło, bo zdawało się, iż nigdy ręka ludzka nietknęła, noga nie przeszła tego lasu. Wśród niego to, na maleńkiéj łące stał zameczek o którym mowa. Łąka ta, jak było widać, powstała była nie dawno z wytrzebienia małego kawałka tego lasu, bo jeszcze na niéj gdzie niegdzie unosił się pień wypróchniały, lub zeschła odrośl starego dębu. Na przeciw jednéj strony zameczku, ukazywała się wąska i zarzucona łomem drożynka, na któréj tylko gdzie niegdzie ślad kopyt końskich spostrzegać się dawał. U góry okrywały tę ścieżkę nakształt szpaleru, pouginane gałęzie leszczyny, utrudniające jeszcze jéj przejście, a kilka drzew w poprzek leżących, zdały się dowodzić, że tamtędy jeździć i chodzić przestano. Slady jednak kopyt i to jeszcze bardzo świeże, czyniły to domniemanie fałszywem. Zresztą prócz tego wejścia zewsząd otaczały łąkę gęste krzaki, nie dostępne zarośla i łomy.
Zaledwie pierwsze listki wiosny, okrywać zaczynały ranniéjsze do rospuszczenia się krzewy, jeszcze dąb nie zaczął się rozwijać, brzozy tylko, łozina i inne krzaki zieleniały. W pośród tego miejsca wznosiły się posępnie oczernione wilgocią mury, świadczące swoją strukturą, o czasie, w którym powstały. Na rogach, téj niezbyt długiéj budowy, wznosiło się ze stron obu, po dwie spiczaste, niebieską blachą kryte, wieżyczki. Z tych jedna zgóry już była zawalona, a pod nią zgromadzone gruzy, pokryte świeżo wzrosłym chwastem, poświadczały, iż nie dawno stała jeszcze. Między wieżyczkami ciągnął się sam gmach, długi na kilkadziesiąt łokci, z długimi, wąskiemi oknami.
W środku niego był ganek piątrowy, równie jak i pałac, ukryty u góry dachówką. Na jego wierzchołku powiewała, mała blaszana chorągiewka, w kształt rycerza z mieczem, na koniu wyrobiona.
Na dolnym ganku, stały przed zamkniętymi drzwiami, dwie ławki kamienne, wisiał także młotek, zwyczajem cudzoziemskim, aby nim przychodzący dawali znać o swojem przybyciu. Na wyższym piątrowym ganku, otoczonym żelazną balustradą, były drzwi, do połowy szklanne, nieco otwarte. Ten tylko jeden znak, kazał się domyślać bytności ludzkiéj w tém miejscu, nic więcéj bowiem nie okazywało, ażeby zameczek był mieszkalnym; nie widać było żadnego ruchu, żadnego znaku żyjącéj istoty. W oknach pomimo ciemności tego miejsca, otoczonego w około gęstymi i wysokimi drzewami, nie połyskiwało żadne światło, z kominów najlżéjszy nie wydobywał się dymek, a cichość była tak uroczysta, że ucho Indjanina, nie było by w niéj nic więcéj rozeznało, nad szum drzew w około, i krakanie ptaków w oddaleniu. Tak mijał zwykle dzień cały, ale nadchodzący wieczór scenę odmieniał. Zdala usłyszeć się dał pośpieszny tentent koni, i łamanie gałęzi, jak kiedy dzik przez gęstwinę się przedziera. Powoli ten odgłos zbliżać się zaczął, i nieznacznie do takiéj przyszedł odległości, że już rozeznać było można sapanie koni i głos przerywany rozmawiających jeźdźców. Zdało się, iż w téj chwili, kiedy koni zbliżali się, mignęło coś w oknach zamkowych, ale musiało to być złudzenie, bo się już potém nikt więcéj nie pokazał.
Coraz wyraźniéj słyszéć się dawało tętnienie kopyt i głośna przybywających rozmowa, nakoniec przez zawaloną drożynę, widziéć się dała głowa końska i nogi, następnie ukazał się jeździec schylony dla uniknienia gałęzi będących mu na przeszkodzie. Postać jego okazywała męszczyznę w samym kwiecie młodości, na twarzy bladéj wprawdzie i ściągłéj, błyszczał jeszcze promyk młodzieńczego zapału, i oczy jaśniały ostatnią może iskrą miłości i życia. Włos ciemny, spadał mu w puklach z pod ozdobnego piórami kapelusza. Okrywał go zielony kontusz i płaszcz biały hiszpański, spięty drogą zapinką u góry. Na twarzy tego piérwszego jeźdzca błyszczały różne pomięszane uczucia, wspaniałość, nieco dumy, łagodność i zapał. Drugi jeździec blady i wychudły chociaż w kwiecie wieku; zadawał się uśmiéchać satyrycznie. Oczy miał małe, przymrużone i żywe, usta trochę skrzywione i w całém obliczu, pewną cechę; nieodstępnie towarzyszącą ludziom rozwiązłego życia. Siedział on na pięknym gniadym koniu i uchylaiąc się również jak jego poprzednik, przed gałęźmi, ciekawie naprzód siebie na zameczek poglądał. Suknie jego były hiszpańskiego kroju, spodnia krótka szata, wyszywana była złotem, na tle zieloném, płaszcz miał biały również jak poprzedni jeździec, a na głowie kapelusz z mnóstwém piór białych. Zdał się być mocno o czémś zamyślony, bo koniem nie kierował, i okazywał tylko znaki niecierpliwości, iż stosować się musiał do powolnego i uważnego kroku swego poprzednika. Za tymi dwóma jechało dwóch dworzan, w barwie dworu, z rusznicami w ręku i pistoletami u boku — cały ten orszak zbliżył się powoli i wjechał na łąkę. Piérwszy jeździec podniosł szybko głowę, jak tylko mu gałęzie uczynić to dozwoliły i baczném, niespokojném okiem, śledził czegoś po oknach i ganku. Drugi wpatrywać się zdawał, więcéj w swego towarzysza, jak w otaczającego przedmioty, chciał wyczytać jego uczucia i życzenia wszelkie uprzedzić, w ogólności widać było, po obejściu się jego z piérwszym jeźdzcem, że chociaż z nim żył poufale, musiał mu być niższy stanem, i starał się ciągle o pozyskanie względów i zaskarbienie łask jego. Tym to sposobem coraz bliżéj postępowali ku zamkowi, i towarzysz oczekiwać się zdawał i nastawiać ucha, nato co miał piérwszy jeździec powiedziéć.
— Czy dziś wszystko zamarło, w naszym zameczku? rzekł śmiejąc się piérwszy; nic się ani ruszy, Panie Stanisławie, jakby żywéj duszy nie było — A jednak wiém pewno, że moja Pani wyjechać nie mogła.
— Niéma w tém nic złego, Najjaśniéjszy Królewiczu, odpowiedział Pan Stanisław Kazanowski[37], ostróżność nie szkodzi.
— Zapewne, rzekł Królewicz Władysław, że nieszkodzi, ależ tu przecie w tém ukryciu, trudno czego dopatrzyć, i nikt tu prócz nas i naszych nic bywa. To mówiąc zsiadł z konia, za nim uczynił toż towarzysz, hajducy wzięli konie od Panów. Z ostróżnością udano się ku drzwiom zameczku, i niespokojny Władysław sam zapukał.
Kazanowski tym czasem spoglądał po oknach i po drzwiach, czy się co nie ruszy, ale nigdzie się nic nie pokazało, tylko mrucząc zewnątrz któś odryglował bramę i wpuścił Władysława. Kazanowski jakem już mówił, stał na ganku patrząc w okna, i dla tego nie widział, ani słyszał, jak otworzono Królewiczowi, który wszedł szybko, nieuważając na niego. Odzwierny widać przywykły do wpuszczania zawsze dwóch osób, czekał mrucząc dopóki towarzysz Pana, nie wejdzie, ale poczekawszy chwilę i widząc, że ten o czém inném myśli, i gdzie indziéj patrzy, zamknął drzwi zniecierpliwiony.
— Dziwna to rzecz jednakże, rzekł nareście Kazanowski, rozumiejąc, że Królewicz jest przy nim, że nikogo nie widno — Ale — Tu spostrzegł się że Władysława niéma i niespokojnym i frasobliwym wzrokiem zmierzył drzwi zamknięte, których mu już nikt odemknąć nie myślał.
Tym czasem Królewicz przeszedłszy drzwi i ciemną wchodową komnatę, wszedł do dużéj sali, na którą długie okna, posępne rzucały światło, i zapytał rozespanego służalca, który wszedł za nim, czy Pani zdrowa?
— A czegożby tam miała chorować, odpowiedział służący tonem nieukontentowania — nie pracuje, jak my biédni, siedzi sobie spokojnie — i czegożby miała chorować!
— Czy nie śpi? zapytał znowu Władysław —
— A czegożby tam miała spać! odpowiedział sługa, właśnie się to ona, całą Bożą noc nie wyśpi? — Co innego to my biédni, co nie dośpisz, nie dojész — a ona Pani — czego jéj w dzień spać?
— Czemuż to u was dziś tak cicho, zapytał znowu Władysław, wpatrując się z żartobliwym uśmiechem, w zniechęconego sługę, który przebierał klucze w ręku i patrzył w ziemię — żywéj duszy nie widać, ledwieśmy się dopukali, tego dawniéj nie bywało, czy was tu kto nie postraszył?
— Czego by tam miał straszyć — na téj pustyni! odpowiedział sługa — tu i tak człowiekowi smutno, żyjąc by niedźwiedź w borze — ani zabawy, ani bankietu, tylko ziéwaj, a ziéwaj.
— Cóż to znowu za humor, u ciebie mój kochany, przerwał Królewicz — musiałeś się dziś nie wyspać?
— Czy to właśnie, mnie się wyspać? kiwając głową przerwał sługą, tu od pracy czasem, ani dojesz, ani dośpisz, a, i ludzkiego głosu nie słychać. Już i mojéj Pani tęskno, ale dla miłości Królewicza Pana, zgodziła się tylko tu siedzieć. Gdy to mówił, Władysław wcisnął mu w rękę sztukę złota, którą on ważyć się zdawał, opatrując na wszystkie strony i sam poszedł do dalszych komnat.
W trzeciéj z porządku znalazł to, czego skwapliwie szukał. Była to izba sklepiona i malowana al fresco, na kształt dzikiéj jaskini w skale wykutéj, trzy okna, których szyby różowe, smętne światło rzucały na komnatę, wychodziły na drugą stronę łąki, przeciwną drożynie. Ściany, prócz tego, ozdobione były gdzie niegdzie obrazami włoskiéj szkoły i drogiem obiciem. Na stole koło okien, leżały damskie do ubioru ozdoby, zausznice, kanaki, perły, pierścienie, łańcuchy i tym podobne rzeczy, szkatułka zaś otwarta świadczyła, że je, tylko co z niéj wyjęto. Na łożu pokrytém drogą jedwabną materiją w złote kwiaty, leżała niedbale, kobiéta cudnéj urody. Włos jéj spleciony w warkocze, rozwijał się po miękkim puchu pościeli, jedną ręką podpierała głowę, a drugą trzymała lirę opartą o łoże. Ubior jéj składał się z długiéj sukni niebieskiéj bramowanéj złotem, a na głowie miała przepaskę perłami i szmaragdami sadzoną. Twarz jéj cudna, nosiła na sobie piętno tęsknoty i smutku, oczy spuszczone ku ziemi zdawały się nie widzieć patrząc, a usta wpół otwarte, wymawiać wyrazy, które w jéj duszy i myśli się tworzyły. Był to pierwszy kwiat wiosny, na którym jeszcze rosa nieba zostawiła ślad świeżego rozwinięcia, był to czysty anioł w kobiecéj postaci, nie zmazany, oddechem nie czystego człowieka — była to Anastazja Wolmar.
Władysław, jak ów człowiek, który się lęka, przerwać wczasy i dumania lubego przedmiotu, lekko tylko drzwi uchylił i z radością, która w jego oku błysnęła, spójrzał na cud urody, będący przed nim. Dziewica jednak zdawała się nic nie słyszeć i nic nie widzieć — dumała ciągle, gdy odgłos cichego stąpania Królewicza, obudził ją z zamysłów, w których jéj dusza błądziła.
Lube, roskoszne zadziwienie przeleciało po jéj obliczu, i uśmiech, który jéj usta zrodziły, uczepił się i przylgnął na nich.
— Tyż to Królewiczu? tak późno? zawołała Anastazja podnosząc się nieco z łoża i stawiając lirę.
— Dzisiem się ciebie, nie spodziewała, myślałam, że na dworze, kędy tyle oczu poluje na ciebie, o mnie biédnej zapomniałeś!
— O tobie! zapomnieć! zawołał z zapałem Władysław klękając przy jéj łóżku — nigdy! nigdy! chyba w grobie!
— O! nie przyrzekaj! odpowiedziała łagodnie grożąc mu piękna Saksonka — kiedy twoje usta, łączą się z mymi, kiedy czujesz przy sobie bicie mojego serca, póki nie ostygnie zapał pocałowań naszych, póty i miłość żyje — a potém, dodała kryjąc twarz w dłoni — ciebie czeka Korona, a mnie smutek i tęsknota!
Zasłona spada —





6.

Tegoż samego dnia, którego Królewicz bawił w zameczku, przy pięknéj Saksonce, to jest ścisléj biorąc dnia 21 Kwietnia pomienionego roku, w kilka dni po pojedynku, opisanym w przeszłym rozdziale, w Golarni pod znakiem Pogoni, na Miodowéj ulicy, za tymże, co wprzódy stołem, w téjże izbie, przy tymże dzbanie, siedziały też same osoby — to jest: sługa Pana Tomasza Sapiehy i Kaliwko Woźny Sądów Marszałkowskich Warszawskich. Oba ponurzeni w zamysłach, dumać się zdawali, a sługa Sapiehy z pewną powagą i mocném nieukontentowaniem, wpatrywał się w stół, jakby na nim, co najciekawszego było.
— Ale mi to się jednak w głowie pomieścić nie może, rzekł ponuro, ruszając ramionami sługa, jak ten gałgan Zenowicz memu Paniczowi rękę uciął, bo to powiadam Waszmości, jakaś djabelska siła, była w tym zamachu! — żeby też tak, raz gwiznąć! — i po wszystkiem!! Dalibóg! gdybym to, ledwie nie na własne oczy widział, nigdy bym nie wierzył — ale Panie Kaliwko, musieli się tam i na Sądach dziwować!
— A gdzie tam! rzekł niedbale Woźny — czy to u nas raritas, że jeden drugiego porąbie. Czego jak czego, a co hajdamaków, żal się Boże! nie brak u nas. Pełno ich na dworze, na wsi i w mieście. Takiego to ja wnet poznam, by z daleka. Bo to żebyś Waszmość wiedział, jak on idzie przez ulicę, to, jako paw się nadmie, weźmie się z obu stron w boki, by jaki dzbanek uszaty, a wyloty w tył pozarzuca, kontusz na nim rozmamany, bóty jasne kurdybanowe, a błotem obryzgane, ostrogi długie. Na łbie wygolonym kołpak siedzi, jako więc jaki włoski piérożek, a wąs czarny, wije mu się po twarzy, a ślepie świecą mu się, jak u kota!![38].
— O to gracko! odpowiedział zanosząc się od śmiechu sługa i wpatrując się w woźnego, który dziwacznymi jestami, swój opis uzupełniał. Zdaje się jakbyś mi Pana Starostę po przed oczy postawił, takeś go wytwornie odmalował. Ale utarli i jemu téj buty, nie będzie on więcéj poczciwéj krwie szlacheckiéj wylewał.
— Tak i mnie się zdaje — odpowiedział z uśmiechem Woźny, ale przez to twojemu ręka nie przybędzie, że jego wywołano z kraju[39]. Sapiehowie nie dadzą sobie jeździć po nosie, z niemi trudno po hajdamacku poczynać, bo jak zaczną potém dowodzić i nastawać, oni i ich kolligaci, to żeby nawet człowiek był biały, jak śnieg, to go, by węgiel oczernią.
— Żebyś Waszmość Panie Kaliwko wiedział, rzekł sługa, co to za lament był u Panny Urszuli, kiedy się o tém dowiedziała. Toż to, słyszę, przed Królem padła na kolana, prosząc żeby ukarał złoczyńcę — a że, jak wiadomo on jéj i tak niczego nie odmawia, to jeszcze szczęście, że się Staroście na banicij oparło.
— Macie słuszność, odpowiedział Woźny, znać było na Sądach, że ta sprawa dobrze jest już z jednéj strony poddmuchana, bo do razu zapadł dekret, i bez odwłóki wypełnić go kazano.
— Oj, chwała Bogu! rzekł sługa, bo by też już serce bolało, gdyby tego łotra nie ukarali — co on ludzi nazabijał, nakaléczył, a wszystko mu dotąd uchodziło na sucho! Ale trafiła kosa na kamień! Pożegnać się musiał ze Starostwem i krajem, a nikt go nieżałuie, nawet Pani żona, bo jéj pono, zawsze strachu był przyczyną, kiedy dobrawszy, takich, jak sam hulaków krzyczał z całego gardła — Albo pij, albo się bij!!, kiedy upiwszy się jak Niemiec, probował czy nie trafi do korka Jeymościnego trzewika, i na stół dla celu, wchodzić kazał! Powiadają, że jego żona, nigdy porządnego trzewika nie znosiła, bo jeśli któremu korka nie urwał, to przynajmniéj goście pijąc, z niego wiwaty, w niwecz rozmoczyli! Rospusta! rospusta, jak gdyby na świecie dzbanków i kubków nie bywało, żeby pjć z trzewika — A Waszmość co myślisz Panie Kaliwko?
— Myślę o przeklętém zepsuciu obyczajów — które dziś i do naszych biédnych stanów się wkrada. Oto naprzykład, ja i Waszmość, siedzim pół dnia nad dzbankiem założywszy ręce, bez żadnéj roboty. Zaczyna nam z początku trochę, odrobinę w głowie kręcić — my pijem; tu już zaczyna szumiéć mocniéj i wesoło się robić — my jeszcze — oczy zaczynają się zamykać i dusza się raduje — my znów do dzbanka, aż tu już i sen oczy klei — to jeszcze taki choć po kubeczku na dobranoc łykniem i wtedy, koło muru omackiem, dodrapujem się domu — Oj nie tak to za naszych czasów bywało — No Panie — napijmy się jeszcze po kubku — W ręce twoje, w gardło moje — Nie tak to za naszych czasów bywało!!!!.


Nazajutrz rano, ledwie się Król Jegomość obudził, uczuł się być, daleko zdrowszym niż wprzódy i promyk nadziei błysnął Zygmuntowi, że ciało żony odprowadzić będzie mógł do Krakowa, dla złożenia go w grobach Królewskich. Podróż ta, była dla niego bardzo pożądaną, i dla niéj tylko jedynie, powrótu do zdrowia z niecierpliwością oczekiwał. Doktorowie czatujący tylko, żeby się obudził, za piérwszym szelestem weszli do komnaty, i mimo bardzo wielkiego osłabienia, które go nieodstępowało, uznali że jest nadzieja, iż kiedyś będzie można miéć nadzieję — Oelhaf nawet pomimo bojaźliwości swego charakteru, odważył się oświadczyć Pannie Meyer, że Król Jegomość, może jeszcze wyjdzie z téj słabości. Ta nowina, słabym kolorem radości zarumieniła lice możnéj faworytki, oczy jéj zabłysły łzą ukontentowania, mimowolnie złożyła pobożnie ręce, wzniosła oczy ku niebu, dziękując, za tak pomyślne wieści.
Takim to jest człowiek! kiedy go szczęście na ręku swoim kołysze, przykrzy sobie jego jednostajnością, kiedy brzemię trosk na grzbiet mu się zwali używa pamięci chwil upłynionych, lub w przyszłości szuka pociechy.
Wiadomość o polepszeniu zdrowia, o które starzy dworacy, tak troskliwi byli, rozweseliła nieco jednych, a drugich nieznacznie przynajmniéj zasmuciła. Opaliński, Kazanowscy i cały dwór Królewica Władysława, przybrał minę nieco posępną — Tym czasem Król, któremu polepszone zdrowie dozwalało myśléć, rozumować i tworzyć żądania, oświadczył, że chce niezwłócznie udać się do Krakowa.
— Przykro by nam było, mówiła Urszula, podając mu przepisane leki, gdybyśmy tego W. K. M. dozwolić nie mogli, ale i siły jego, pono także na to nie pozwolą. Niech raczéj Król Jegomość odpoczywa, a pośle którego z Królewiców, wszakci wszyscy mają czas po temu, Biskup Jan Albert, mógłby przewodniczyć duchowieństwu, z bratem Karolem Ferdynandem[40], a choćby téż i Pan Władysław lub Kazimierz pojechali, nie było by przeszkody.
— Ale, moja Panno, odpowiedział słabym głosem Zygmunt, obracając na nią oczy, choćbym ich wszystkich za ś. p. matką ich i Infantkę wyprawił, niedość by mi było. Gdyby mi tylko szło o to, aby jéj orszak żałobny pomnożyć, nalazłbym wiele zacnych w kraju osób, z duchowieństwa i dygnitarzy, ale, ja żądam, i jeśli Pan Bóg dozwoli dopełnię méj chęci; sam, jako z nią żyłem, tak też ją odwiodę na wieczny spoczynek.
— Nie wiem Najjaśniejszy Panie, rzekła Meyerinn znowu, czy te szczére chęci dopełnić będziecie mogli. Złożony ciężką chorobą, nie potrafisz odbyć, tak długiéj podróży, sądzę nawet że ruch pojazdu i chłod wiosenny, szkodzić ci może.
— Dziś mam się daleko lepiéj, odpowiedział Zygmunt, czuję, ze albo to jest ostatni blask wysilenia dogorywającéj lampy, albo przepowiednia wyzdrowienia. Chcę tedy, rzekł obracając się do Urszuli, sprobować sił moich i wyjechać gdzie na wieś, na obiad. Wszak pogoda jest piękna?
— Dosyć Najjaśniéjszy Panie, rzekł Oelhaf, kłaniając się do ziemi za każdém słowem, powietrze jest zdrowe, mała przejażdzka szkodzić niemoże — trzeba oznajmić, aby dwór był gotów do wyjazdu.
— Dobrze, dobrze, prędko powiedziała Meyerinn, lepiéj jednak by było, żeby się Król Jegomość, kazał nieść w lektyce. Co się tycze miejsca, to najstosowniéj będzie udać się do Opacia, w tę stronę i droga dobra, i traktament będzie tam niezły. Po téj rozmowie dworzanin na usługach będący, wyszedł oznajmić dworskim o żądaniu Króla, Biskup Jan Albert, Infantka Anna Katarzyna, Królewicz Jan Kazimierz, Nuncjusz Papieski, Denhoff, Ossoliński, Gembicki, Daniłłowicz, Koniecpolski, Panna Urszula, żona Xcia Alberta Radziwiłła, kilku medyków i Oelhaf, towarzyszyć mu mieli.
Dzień wiosenny był piękny, dwor wesoł, Król w dobrym humorze i przy obiedzie nawet, co się nigdy od czasu zapadnienia na zdrowiu nie zdarzało, wypił parę kieliszków wina. Wszystkie rozmowy toczyły się jedynie o pojedynku Tomasza Sapiehy, który nowym ciosem zranił serce Panny Urszuli — Wieczorem około siódméj powrócono do Warszawy.
Tym czasem Panna Urszula, miotana rozmajtymi uczuciami, które z jéj duszą walczyły, co prędzéj, jak tylko Król się układł, do łóżka, poszła do swoich pokojów i kazała Kamerdynerowi Piotrowskiemu zawołać Pana Klińskiego.
W komnacie było ciemno, lampa tylko przed obrazem migała nie pewnem światełkiem; boczne drzwi skrzypnęły, dało się słyszeć chrząknienie i Panna Urszula pośpiesznie zapytała. Czy to wy? Panie Kliński.
— Ja, Wielmożna Pani, odpowiedział starzec, co roskażecie?
— Jak się ma Pan Tomasz?
— Lepiéj, lepiéj, rzekł Kliński, nie wiadomo jednak czy przyjdzie zupełnie do zdrowia, bo i Izokrates powiada, że zdrowie raz utracone, nie łatwo daje się odzyskać.
— Proszę cię tylko wcześnie, przerwała Bawarka, mów bez cytacij i krótko, bo dla mnie każda chwila, jest nieocenioną.
— Będzie to moją powinnością, odpowiedział stary sługa, o ile okoliczności i przedmiot pozwolą. Ale, Wielmożna Pani, mam jéj jeszcze oznajmić, że Królewicz znowu był wczoraj w zameczku, i dziś ledwie rano z niego powrócił.
— Mniejsza oto, rzekła Urszula tonem nieukontentowania, i jakby jéj dziwny jakiś zamiar błysnął przed oczyma, zapytała po chwili.
— Czy ów Dworzanin który z wami rozmawiał, mógłby pokazać drogę do zamku.
— Tego dokładnie, nie wiém, ani mogę powiedzieć, rzekł podumawszy trochę Kliński, bo, jak mówi Izokrates, tego o czém pewnie przekonany nie jesteś — drugiemu nie wmawiaj. Jednakże z rachunku mego wypada, jż — ponieważ na owe mniemane łowy, zaufani Dworzanie kolejno Królewiczowi towarzyszą, a ten o którym mowa, jest jednym z najulubieńszych, musi tedy znać drogę, którą jak się zdaje, kilkokrotnie przebywał. W tém jednak zachodzi wątpliwość, czyli zechce zawieść tam kogo, lub nie; — chociaż verisimiliter złoto wszystkie przeszkody usunąć potrafi.
— To mniejsza, rzekła Panna Urszula, proszę cię Panie Kliński, nikomu o tém nie wspominać, a jutro mi tego Dworzanina przyprowadzić, tak, żeby nikt o tém nie wiedział. Proszę także zanieść odemnie Księdzu Florjanowi beczułkę małwazij, i zapytać jak się ma Ksiądz Walenty Seidel. Jakże się tam udał przewoz moich rzeczy do Pana Tomasza?
— Wybornie, Wielmożna Pani, prześliznąłem się z zamku z wozami, jak wąż pod trawą, którego nikt nie postrzeże. Chociaż prawdę mówiąc, widziano mnie i pytano nawet, co wiozę — ale od czegoż u mnie głowa na karku! żebym też ja sobie rady nie dał.
— Jakto? pytano? nie spokojnie przerwała zbliżając się ku niemu Urszula i pilnie oczekując odpowiedzi, którą Starzec powoli i poważnie zaczął.
— Juściż, rzekł — pytano, i powiem nawet kto pytał — oto Pan Opaliński M. W. K. który jak się zdaje, do rzędu przyjaciół Pani nie należy; ale ja mądrze i dowścipnie odpowiedziałem, że w tych skrzyniach są obrazy, przeznaczone do fundowanego przez Panią klasztoru Panien Karmelitek[41]. Mój Pan Marszałek kiwał trochę na to głową, jak gdyby wierzyć temu nie chciał, a ja tym czasem pojechałem. Widziałem także, baczne na wszystko mając oko, że mnie i moje wozy, Dworzanie Królewicza Władysława szpiegowali, pewno z jego rozkazu.
— O! ten Władysław!.. zawołała tupiąc silnie i uderzając ręką po stole Panna Urszula — póki życia mu tego nie daruję...
— Co? co? zawołał ciekawie nie dosłyszawszy wszystkiego Kliński, o jakiéj tam mowa darowiźnie. Bawarka surowo spójrzała, na niego i Starzec zaczął znowu powoli gawędzić.
— Tym tedy sposobem, mówiła mi Pani, ażebym dnia jutrzejszego tajemnie wprowadził Dworzanina owego, z którym mam znajomość, ale jeżeli mi wolno pytać, jaka temu przyczyna, że on tu ma przyiść, tobym się był bardzo ciekaw tego dowiedzieć — bo ja rafinuję, rafinuję, i żadną miarą wyrafinować nie mogę.
— Ale — powiada Izokrates, ludzie ciekawi są jako natrętne muchy, które gdy raz odpędzisz, przylecą znowu, i póty wracać będą, aż im sił wreście nie stanie. Otoż, Wielmożna Pani, co to ja chciałem mówić? nie mogę sobie przypomnieć. Taką to już człowiek ma słabą pamięć, że czasem zapomni jednéj połowy słowa, nim drugą powie. Upadam do nóg Wielmożnéj Pani, polecając się jéj względom.. mówi Izokrates...
— Bądź zdrów, a pamiętaj o tém, com ci mówiła.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




ROK
OSTATNI PANOWANIA
ZYGMUNTA III.
OBRAZ HISTORYCZNY
PRZEZ
JOZEFA IGNACEGO KRASZEWSKIEGO.
Historia quoquomodo scripta delectat.
Plinius.
TOM 2.
WILNO.
W DRUKARNI A. DWORCA.
1833.

Pozwolono drukować, z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury trzech Exemplarzy. Wilno 22 Lutego 1833 roku.
Cenzor, Paweł Kukolnik.







1.

Czytelnik biorący tę powieść do ręki, powinien zda mi się, wrożyć sobie, z samego tytułu, że prędzéj nad nią zaśnie, niźli się uśmieje.

W przedpokojach zamkowych, zgromadziły się nazajutrz poufałe dworskie osoby, wszyscy niepewnością miotani, oczekiwali za kaźdem otwarciem podwojów od komnat sypialnych, wiadomości o zdrowiu Króla. Pomimo słabości bowiem i niedołężności Zygmunta jako Króla, wiele osób żałowało go jako człowieka, kochało jak dobrodzieja. Taż słabość charakteru i niedbalstwo w sprawach krajowych, które tak wiele i ludom i jego sławie szkodziły, czyniły go w życiu prywatnym, łatwym i przystępnym a nawet dobroczynnym, gdyż nie umiał opierać się żądaniom cudzym i jednéj tylko szukając spokojności, okupował najczęściéj jéj posiadanie, wielkiemi ofiarami.
— Coż słychać między Ichmościami nowego? zapytał zbliżając się do rozmawiających w przedkomnaciach Denhoffa, Ossolińskiego i Alberta Radziwiłły, Daniłłowicz. Raczcie téż mi co udzielić z wiadomości waszych?
— Chętnie byśmy to uczynili, odpowiedział Ossoliński, lecz sami nic takiego nie wiemy, co by wam warto było udzielić. Żadnéj znaczącéj nie ma odmiany, dziś Król Jegomość ma Nuncijusza Papiezkiego przyjmować. Posłano także po Pana Brożka, za radą Jezuitów, aby z obrótów gwiazd wywróżył nam szczęście lub niepomyślność i odkrył skutki, jakie ta choroba pociągnie za sobą.
— Mądry to człowiek, odezwał się Denhoff, potrząsając głową, drugi w życiu swojém tyle nie przeczytał, ile on napisał. Zna się także niepospolicie na medycynie i prócz wyroku astrologicznego, samą nauką lekarską pomodz może.
— Zapewne — odpowiedział Ks. Albert Radziwiłł, aleć i astrolog z niego nie pospolity!.. On to przepowiedział zamach Piekarskiego na życie Króla i napad Napierskiego na Czorsztyn.[42] — Przynajmniéj, taka była fama. Dziś zaś kiedy dzięki Bogu, Król Jegomość ma się nierównie lepiéj, i bez astrologa miéć możem nadzieję, że go medycy wyleczą, gdyby tylko Pan Stanisław Herka[43], chciał przybyć! — on co tylu już od wyraźnéj śmierci odratował.
— Pan Herka! o znamy go z imienia, rzekł Ossoliński — mówią o nim że cudów dokazuje, i tych tylko ocalić niemoże, którym wiek et mortalitatis humana umierać każą! —
— To nam tu i Pan Herka nie wiele pomoże — rzekł smutnie Denhoff, boć pono Król Jegomość sześćdziesiąt już szósty rok sobie liczy...
— Gorzka to dla nas prawda, przerwał Radziwiłł, która nam nieraz i ostatnią odrobinę nadziei odejmuje. Prócz wieku jeszcze, częste słabości, utrapienia, zgryzoty, niepokoje od własnych poddanych, przyśpieszają koniec jego, tak dla nas smutny.
Gdy to mówił Kareta Nuncijusza stanęła na podwórcu zamkowym, i on sam z liczną assystenciją duchownych, między któremi byli i dwaj Królewice, Biskupi Ferdynand i Albert, wszedł na pokoje i niezwłócznie udał się do Króla. Przyjął go Zygmunt na swoim krześle, okazując przeciw zwykłéj sobie obojętności, wielką radość z jego przybycia, zaczęła się rozmowa, już nie jak zawsze o religijnych sporach i interessach, ale stosowna do położenia Króla, w któréj z ust Posła Papieskiego, brzmiały pociechy jakie tylko religija nastręczać może. Mowa, wejrzenia, postawa, wszystko w przybylcu okazywało wysoki stopień poloru i nauki; z nadzwyczajną uwagą, wpatrywał się on w wybladłe oblicze Zygmunta i jakby w niém co niepomyślnego wyczytał, coraz smutniéjszym się zdawał.
Ani też w tém co dziwnego było, że stolicy Apostolskiéj posłaniec, smucił się widząc ku grobowi nachylającego się Króla, gdyż Zygmunt był jednym z najposłuszniéjszych i najpodanniéjszych jéj Monarchów. Przerażała całe duchowieństwo, sama myśl jego zgonu, który zmieniając całkiem ich położenie, wydarł by im przewagę jaką mieli i z przewodzących na uciśnionych mógł zamienić. Niewielkie były ich nadzieje na Władysławie, który miał silną partiję za sobą; bo ten zrodzony i wychowany w rozwiązłości, nie lubił Księży, Jezuitów i całéj ćmy ich zwolenników, uganiał się za wesołą młodzieżą, przepychem i kobiétami.
Nuncijusz siedząc blisko godzinę rozmawiał, już to z Ks. Marquat, już z innymi otaczającemi ich osobami, bo Król ledwie słów kilka się odezwał, zdając się być osłabionym i do rozmowy niesposobnym. Po tym przeciągu czasu, odbywszy zwykłe pożegnalne ceremonije, oddalił się Nuncijusz i zaledwie nogę za prog komnaty królewskiéj przełożył; roskazał jednemu z Dworzan, aby do niego królewskich zawołał Doktorów, oznajmując, iż ma im rzecz wielkiéj wagi przełożyć. W moment zebrali się poważnych min mędrce, między którymi znajdowali się także, tylko co przybyli, oczekiwani pan Brożek i Herka. Wszyscy z oznakami uszanowania otoczyli milczącego dotąd Nuncijusza, a on po chwili odezwał się z miną surową, w języku łacińskim.
— Mości Panowie, upewnialiście mnie i sam wprzódy gruntując się na słowach waszych mniemałem, że Król nie jest wcale w nagłém i natarczywém niebezpieczeństwie, że prędki i dobry ratunek, do pierwszego stanu zdrowia, przyprowadzić go może. Dziś zaś, z niemałém podziwieniem i smutkiem, w ciągu bytności mojéj, uważnie i pilnie przypatrując się twarzy Jego, dostrzegłem takie znaki, które mi, objawiają, iż bez skutecznéj, eo instante pomocy, nie długo pożyć może.
— I iakież to są znaki, zapytał niecierpliwy Oelhaf kłaniając się do ziemi niech je Świątobliwość Wasza, wymienić raczy, ażebyśmy je medycznie rozważyli i rozebrali — gdyż — z przeproszeniem, rychło czasem sądzić nie wypada — a — bez obrazy Świątobliwości Waszéj, my Medycy niceśmy tam tak strasznego nie widzieli.
— Ja o tém sądzić nie umiem, bom jeszcze nie widział, odezwał się tylko co przybyły pan Herka, lecz w razie niczém nie odwróconego niebespieczeństwa, radziłbym dać użyć Królowi Jegomości ostatni kawałeczek, cudownéj mojéj Mumij, któréj mi już bardzo mało pozostało; a wiedzą wszyscy, jakie są jéj skutki.
— Poważamy zdanie jego i leki — odparł Oelhaf, z wyraźném uszanowaniem, którego przyczyną być musiała, sława pana Herki głośna po całym kraju, ale pozwolicie by ten ratunek został już chyba w ostatnim razie użytym, teraz pospolitszych sprobujem sposobów. — Wasza zaś Świątobliwość, czy nie raczy, o tych znakach, nieco obszerniéj nam opowiedziéć?
— Dosyć, rzekł Nuncijusz, żem uważał w twarzy jego, alarmującą bladość, odrętwiałość, plamy i inne złowrożbne znaki, Waszmość wiedząc teraz na któréj karcie, szukać słabości, spójrzcie na to okiem swéj sztuki.. Bądźcie zdrowi, waszéj pieczołowitości polecam, zdrowie Pana i Króla naszego, nasze nadzieje i sławę waszą.
— Teraz zaś, raczcie Panowie, — przerwał kłaniając się w koło Oelhaf, pójść ze mną do Króla Jegomości i sprawdzić bytność tych znaków, o których Jego Świątobliwość mówiła.
To powiedziawszy i prowadząc naprzód Herkę i Brożka, postąpił ku pokojowi Króla, otworzył drzwi i wszyscy weszli do sypialnéj komnaty.
Król blady, wynędzniony i słaby, prawie bez ruchu, z zamkniętymi oczyma leżał na łóżku, firanki były zasłonione do połowy, a Panna Meyer z Biblią w ręku siedziała w głowach i powolnym głosem czytała psalmy pokutne, które Król powtarzał. Na odgłos wchodzących osób z ciężkością podniosł Król powieki i zapytał, kogo Oelhaf prowadził.
Pan Brożek i Herka skłonili się nisko, wymawiając swe imiona, a Panna Urszula, dała im znak, aby się ku łożu zbliżyli.
— Wieleśmy o Waszmości Panie Herka słyszeli, rzekł Król z cicha do zbliżającego się Medyka olbrzymiéj postawy i pełnéj wyrazu twarzy, mam nadzieję, że za waszą pomocą odzyskać będę mógł, jeśli jeszcze taka Wola Boża, trochę zdrowia, abym się udał z ciałem najulubieńszéj żony mojéj do Krakowa.
— Niech W. K. M., odpowiedział dzwięcznym głosem pan Herka nie myśli teraz o tém, a zda się we wszystkiém na wolą Boga, przeciw któréj działać nie można. O zdrowie naprzód starać się potrzeba, potém o reście pomyśleć będzie należało.
Kiedy to mówiąc do łoża królewskiego przybliżają się Medycy, do komnaty wpada nagle z miną posępną i zafrasowaną Ks. Marquat.
— Cóż tam przynosisz? zapytał chory Jezuitę.
— Złą, złą nowinę Najjaśniéjszy Panie, odpowiedział nieuważny spowiednik nie myśląc jaki skutek na Królu, może tak nagły wykrzyknik uczynić. Złą nowinę. Podobało się Najwyższemu wziąść do chwały swojéj pobożnego i cnotliwego Ks. Walentego Seidel.
— Nie żyje?.. przerwał nagle Król podnosząc się na łóżku, a za nim Panna Urszula. — Jakto? nie żyje?
— Tylko co przed chwilą, skonał na mojém ręku, smutno odpowiedział Jezuita i głowę spuścił z westchnieniem.
Na twarzy chorego Króla ta wiadomość wyryła natychmiast znaki żalu, kilka łez nawet spłynęło po bladém jego licu, a zatrwożeni Medycy, widząc przymykające się jego oczy, niespokojnie spójrzeli po sobie. Najgłębsze milczenie, zwykle po wielkich następujące uderzeniach panowało w komnacie!
Nareście słabym głosem odezwał się Król.
W krótce pójdę i ja za nim i znowu zapłakał.. Osłabienie nastąpiło po wielkiem wstrząśnieniu przez tę wiadomość sprawioném, Król zamilkł, w milczeniu zdawając się rozpaczać i konwulsyine tylko drganie, oddech ciężki i krótki oznajmiały, że żyje jeszcze. Krzątali się niepomału medycy naciérając mu zsiniałe lice póki do przytomności nie przyszedł, a potém naradzać się zaczęli, nad wyborem lekarstwa, jakie by mu dać mieli. Po długiéj sprzeczce zbliżyli się wszyscy ku łożu i Oelhaf niosąc przygotowane lekarstwo mel rosarum rzekł cichym głosem, iż ie wziąść natychmiast należało.
— Widzim to koniecznie potrzebném, dla W. K. M. dodał Herka, a za nim wszyscy lekarze wmawiać zaczęli Królowi, ażeby przyiął podane mu lekarstwa co wszystko chory milczeniem zbywał.
Nakoniec jakby ich naleganiami znudzony odezwał się słabym lecz stałym głosem.
— Oddawna Waszmościom mówiłem — że natura moja nieprzezwyciężony ku temu lekarstwu wstręt czuje — nie przymuszajcie mnie za tem, ażebym sobie tém, sam koniec przyśpieszył...
— Natura — rzekł poważnie filozof Herka, nie zna częstokroć, co jéj być może ku pomocy, a rozum kierować nią powinien.
— Nieprzymuszajcież mnie — przerwał Zygmunt — nieprzymuszajcie, bo czuję, że mi to niepomoże.. Czy u was jedno to tylko jest lekarstwo, lub czyście się zmówili, udręczać mię jeszcze przed skonaniem.
— Uchowaj nas Boże — odpowiedział Herka po chwilce namysłu, trzymając ciągle kubek w reku i spoziérając jakby się o ich radę pytał, na swoich towarzyszów — uchowaj nas Boże od złych i nieprawnych chęci! Czego tylko uczy nas sztuka doświadczenie i rozum, togo używamy na dobro ludzi. Jakżebyśmy się odważyli K. JMości źle życzyć, lub dla niego źle czynić? Trzeba Najjaśniéjszy Panie naturę na chwilę przezwyciężyć, uczynić jéj gwałt momentalny, aby zniszczyć tym sposobem moc choroby, w czasie kiedy jéj jeszcze zaradzić można.
— Uczynię wszystko co chcecie — rzekł Król znowu powolnie, obracając wzrok omdlały na Panną Urszulę, jakby ją o wstawienie się za sobą prosił — uczynię wszystko — tylko mi tego nie dawajcie, bo mnie zabijecie...
— Ręczę W. K. M. rzekł znowu Herka ręczę, że nie tylko szkodzić nie może — lecz pomodz musi — gdybyśmy nie znali mocy i właśnośoi jego, czyliźbyśmy śmieli narażać W. K. M. na próbę niepewną.
— Wielmożna Pani — dodał po chwili obracając się ku Pannie Urszuli — złącz proźby swoje z naszemi, ażeby Pan nasz nieodrzucał wyzdrowienia swego od ust swoich.
— Prosiémy cię wszyscy — rzekła Meyer nachylając się do łóżka — zaklinam cię Panie na imie ś. p. małżenki twojéj..
— Wezmę więc — wezmę — wyrzekł Król usiłując podnieść się z pomocą Doktora — wezmę — ale pamiętajcie co wam mówię, że w tym kubku śmierć połykam.
To mówiąc spełnił lekarstwo ze wstrętem, samemu sobie wyraźny gwałt czyniąc. Spójrzeli po sobie medycy radzi ze zwycięstwa jakie ich sztuka, a przynajmniéj zaufanie w niéj odniosło i oddalili się zalecając największą spokojność, aby lekarstwo tém lepiéj skutkować mogło.
Panna Urszula tym czasem widząc usypiającego powoli Króla, wymknęła się cicho i ostróżnie z pokoju, zostawując na straży u łoża Oelhafa i Wojewodę Denhoffa.
Przebiegła Bawarka, przesunęła się krokiem szybkim, przez liczny szereg komnat, a w głowie jéj snuły się smutne myśli śmierci i czarniéjsze jeszcze myśli zemsty.
— Ostatni raz — mówiła sama w sobie — muszę się nad nim zemścić!. nad Władysławem! nad niegodnym Władysławem.. co tyle kobiét zgubił!!; ach! czémże tchnęły jego listy z obozu! dawniéj! dawno pisane!. muszę się zemścić na nim za zawiedzione piękne nadzieje.. Muszę pójść zaraz, chwili tracić — nie trzeba z chwilą władza uleci i może zemstę na wieki w mojém biédnem sercu zostawić na własne moje męczarnie!
Tak myślała idąc do komnat swoich, lecz z serca jéj inna w téj chwili myśl do głowy zabiegła.
— Chrześcijanka mścićby się miała? Uderzyło ją to silnie i na chwilę zachwiało powziętymi zamysłami, ale rozumowania, których człek zwykle używa, na pokonanie głosu rozumu, przyszły i tu na pomoc.
Jezuicka protektorka, napojona była jezuicką moralnością i po chwilce wewnętrznéj walki sama z sobą, przekonała się, że nie tylko może, ale powinna mścić się; pokrywając zemstę swoją pozorem cudzego dobra.
— Będzież to zemsta? myślała Bawarka — nie — będzie to nauka, usługa, chrześcijański uczynek, odprowadzenie odezłego. — O! gdybym tylko w czas przybyła jeszcze — i wyrwała niewinną ofiarę z rąk uwodziciela! Łudził on i mnie! jego listy! jego listy z obozu jakim że tchnęły zapałem — dziś śmieje się i urąga — ! —
Władysław chce tronu — stara się on — może go dostąpić, pełen jest dumy i grozić zdaje się już władzą, po którą sięga — ale kobiéta nie boi się przemocy, bo słabą, bezbronną, któż by miał przyciskać! — Panie Piotrowski! Piotrowski! powiedz Panu Klińskiemu, aby niezwłócznie przybywał z tym, z kim się widziéć chciałam — kogo tu miał przyprowadzić — tylko ostróżnie! — Tyż to tutaj Księże Florjanie! zawołała zdziwiona i zarumieniona spostrzegłszy wchodzącego nagle Jezuitę.
— Ja — córko moja — patetycznie odpowiedział spowiednik z nieznacznym ukłonem, przyszedłem dowiedziéć się o stanie twego zdrowia i o stanie duszy — Lecz z kimże to tu miał przybyć Pan Kliński? kogo to, tak tajemnie i ostróżnie wprowadzać mają?
Urszula nic na to nieodpowiedziała stojąc pomięszana długo, lecz nakoniec jakby zdobywszy się na męstwo rzekła głosem mocnym i surowym, do którego Jezuita wcale nie był przywykły — Ojcze! chociaż władasz całém sumieniem moim, tego jednak nie widzę ci potrzeby objawiać i nie powiem. Zapewniam tylko, iż w tém niéma nic złego — dodała ciszéj jakby się lękała własnych słów swoich i spuściła oczy.
— Jeśli w tém niéma nic złego, dla czegoż wzbraniasz się córko moja — powiedziéć to, powierzyć temu, komu wszystko złe nawet swoje powierzasz, aby za ciebie prosił Boga, temu kto zna najkrytsze tajniki twéj duszy?
— Mam w tém swoje przyczyny Ojcze — odpowiedziała zimniéj jak zwykle Bawarka — i proszę niebadać mnie o to dłużéj, próżno siebie mordując i mnie dręcząc — Wina dla Ks. Florjana! Piotrowski!.





2.

W Pałacu Kazanowskich w Warszawie, w ustronnéj lecz nie przeto mniéj ozdobnéj komnacie, siedzieli za stołem marmurowym, na którym stał srébrny dzban z przednim winem — Władysław Królewicz, Opaliński Mar. i Adam i Stanisław Kazanowscy. Wszyscy byli ubrani po polsku, z małą w kroju i barwie odmianą i milczeli jakby rozwiązując w myśli ważne jakieś zadanie. Na twarzy Stanisława malowały się, winem mocniéj zarysowane uczucia, pożądliwości zazdrości, ciekawości i uniżonego pochlebstwa — oczy jego wlepione były ciągle w Królewicza jak w tęczę i za nim we wszystkich jego poruszeniach chodziły, a brat jego Adam sparty na łokciu dumać się zdawał, rzucając nań niekiedy spójrzenia, w których biegły znawca, byłby pono mięszaninę pogardy i zazdrości wyczytał.
Opaliński rosparty w krześle z dumném wejrzeniem i pełną wyrazu twarzą, patrzył w okno z pewnym rodzajem ociężałości, którzy ludzie wyższego stanu umyślnie udają; Królewicz zaś trzymając puhar w ręku zamyślony i ponury, tak dalece zapomniał sam o sobie, iż wino z naczynia przechylonego spływało po szacie i wylewało się na podłogę.
Komnata była przestronna, obita drogiémi kobiercami i makatami, a obraz Królewica Władysława w pozłocistych ramach, błyszczał na najwydatniéjszém miejscu. — W szafie szerokiéj a niskiéj nieco przemkniętéj, widać było rząd cały różnego kształtu puharów, sadzonych perłową macicą, drogiémi kamieniami i nabijanych medalami. Były tam pawie, beczułki, orły, gwiazdy, a między niémi celował jeden puhar nakształt snopka zrobiony, niepomiernéj wielkości, stojący na środku. Dwóch służalców z wygolonémi głowami, gotowych na każde skinienie, stało w cichości u drzwi.
Tak chwila za chwilą mijała, a żaden z przytomnych nie miał odwagi wyrzec słów parę i przerwaną na nowo rospocząć rozmowę.
Wreście Królewicz po częstych na piękny harlemski zegar niespokojnych wejrzeniach, odwrócił się ku Adamowi Kazanowskiemu i zapytał z uśmiechem.
— Któż to Waszmościów tak oczarował, że już od pół godziny żaden i słowa nie wymówił, mieliżbyście tak nagle stracić ufność swoją we mnie.. Któréj nigdy jeszcze nie nadużyłem.
— Uchowaj Boże! pośpiesznie odpowiedział Ossoliński, który tylko tego wyglądał, aby ktokolwiek się odezwał — Uchowaj Boże! — ale czy mało człowiek ma trosków, o których nie raz wśród najweselszéj rozmowy, myśl mu przypadnie, sama Wasza Królewiczowska Mość znasz to dobrze!
— O znam! rzekł z westchnieniem Władysław stawiając puhar na stole i kładąc ręce na piersiach — Mam i ja swoje kłopoty i biédy, o których myśléć muszę! tylko z wami których przyjaciółmi mymi nazywam, chwilkę się rozweselić mogę!.. No! powiedzcież z łaski swojéj na to rozweselenie — cokolwiek o Pannie Urszuli? Co ona tam teraz myśli?
— Trudne — Wasza Królewiczowska Mość, zadałeś nam pytanie, odrzekł Stanisław pokręcając wąsa, nikt bowiem jeszcze podobno nie zgadł jéj myśli i uczucia, nazwałbym drugim Oedippem, coby jéj zamiary odgadł i wyświecił. Wprawdzie codziennie nam się zdaje, że je przenikamy, lecz dzień następny okazuje, żeśmy o sobie zuchwale, o niéj fałszywie sądzili.
— Co się tycze jéj zatrudnień jednakże — o tych łatwo cóś powiem — przerwał Adam — bo i ja wiém czasem, co się w jéj komnatach dzieje!!
Zsypuje ona teraz piéniądze do kufrów i proźby do podpisania podaie, które na jéj słowo, bez czytania z pomyślną odchodzą odpowiedzią! Pan Tomasz Sapieha wcale nie w czas dał sobie uciąć, bo teraz mógłby nią po co sięgnąć, kiedy pora po temu.
— Potrafi on to i bez ręki, rzekł Opaliński z pogardą, byle tylko miał rozum. Bawarka bowiem jak słychać, chociaż z pozoru udaje bardzo oziębłą dla męszczyzn, chociaż znaczne odmówiła partije[44], nie jest tak nieczułą dla wielu!! Miała ona w tych rekuzach przyczyny, nie przyjęła żadnego z konkurentów, oddalić by się bowiem musiała ode dworu i rzucić w błoto tę władzę, którą się dziś cieszy!
— Cnota jéj — jezuicka cnota — rzekł Władysław, powierzchownie cudna, wewnątrz czarna i bardziéj do szkarady niż do cnoty podobna! Co się tycze nieczułości dla męszczyzn, tej możecie na moje słowo nie wierzyć, jéj Kamerdyner Piotrowski, jaśniéj wam to, niż ja wytłómaczy, chociaż i moje słowa, nie wiatr, bo mówię z doświadczenia!!
Powszechny śmiech rozszedł się na te słowa między przytomnémi i jeden nawet z służalców się rozśmiał, ale to tak ostróżnie, tak nieznacznie, iż najbystrzéjsze oko, byłoby tego uśmiechu przelotnego nie dojrzało.
— No! dość, rzekł ciszéj Władysław, teraz powiedźcie co tu zrobić z moją Anastazyją, jak tu ją do waszego pałacu przewieść, tak aby o tém dwór i jezuici nie wiedzieli! oni co mnie szpiegują tak pilnie! Którzyby radzi wszystkiém mnie w oczach ludu niższym zrobić nad brata[45]!. Jak to zrobić? bo bez tego się nie obejdzie. Anastazyja nudzi się na téj pustyni... chciałaby żyć w mieście.. — i mnie by z tém było wygodniéj!. ale te szpiegi!!
— Przebacz Najjaśniejszy Królewiczu! przerwał w téj chwili, jeden ze służalców u drzwi stojących. Kłaniając mu się do kolan, cięży mi na sercu, żebym W. K. M. nie powiedział, że ten.. Pan Kliński Komissarz Panny Urszuli, dalipan wie o zameczku i o wszystkiém!.
— Czy być może! porywając się z krzesła przestraszony zawołał Władysław, i zaczął chodzić wielkim krokiem po komnacie.
— Zkądże to wiesz? hę? — zapytał po chwili.
— Z własnych ust jego, rzekł służalec, niegodny ów Dworzanin, naśmiewał się jeszcze, z W. K. M.
— Powiedz mu tedy, przerwał rozgniewany Królewicz, gdy ci się raz jeszcze mówić o tém odważy, że go każę wsadzić do Turmy, jeśli choć słówko o tém piśnie swojéj Pani.
— Po czasie to już pewno! zawołał sługa, on się chwalił, że jak najśpieszniéj doniosł jéj o tém, i że bardzo była — —
— Niech ją tam porwą kaci! przerwał rozgniewany Królewicz, chodząc po komnacie, Panie Stanisławie, pojedziesz ze mną do zameczku?
— Choć w ten moment! odpowiedział Kazanowski, szybko porywając się z krzesła, jestem gotów!
— Ale na co ten pośpiech, mruknął Opaliński radziłbym W. K. M. myśleć teraz o rzeczach ważniejszych, żeby nas nie uprzedzono, bo nieprzyjaciel zawsze czuwa.
— Masz Waszmość słuszność, w tém co mówisz, rzekł po chwili namysłu Królewicz, Panna Urszula, nadto jest teraz zajęta zdrowiem Króla i Ojca naszego, aby o tém myśléć mogła. Jak ważniéjsze sprawy pójdą dobrze, pomyślim o mojéj Anastazyi, bo wierzcie, że bez niéj nic mogę być szczęśliwym, i choć urodzenie moje, wiecznym ślubem połączyć się z nią nie dozwala, serce moje wymaga, abym ciągle był przy niéj.
Urządźcież tak wszystko Panie Stanisławie, rzekł obracając się do niego, aby w przyszłą środę stanęła tutaj w przygotowaném dla niéj mieszkaniu, ja muszę tém czasem iść do Zamku, dowiedzieć się o zdrowiu Ojca naszego.
To mówiąc z twarzą ponurą, wziął niedbale na stole leżący kapelusz, lekko przytomnych głowy skłonieniem pozdrowił i wyszedł ze służalcem.




Gdy się to dzieje, w Golarni pod Pogonią między kilką osobami toczy się żywa rozmowa, siedzi Pan Kliński, Woźny Kaliwko, sługa Sapiehy i dwóch szaréj ślachty.. Wszyscy siedzą za stołem, gawędzą o nowinach i świeżych posłuchach, ślachta nad dzbanem miodu wpatruje się pilnie w Dworaków popijających wino i słucha ich rozmowy.

— Już też tyle bają, że mi się i wierzyć niechce, rzekł poważnie Kliński, bo sam rozum sprzeciwia się temu, co ludzie za prawdę dziś głoszą! Ot naprzykład te wczesne przybory Królewicza starszego do osiągnienia tronu, miałyżby być prawdziwe? ja co siedzę w środku Dworu, bo mam zaszczyt, rzekł do słuchającéj ślachty, być dworzaninem Panny Urszuli Meyer, tu nastąpił ukłon lisich kołnierzów i szepty ich pomiędzy sobą, ja mówię nic o tém na dworze nie słyszałem.
— To nie dziw, odpowiedział Kaliwko, boć o takich rzeczach dwór wiedzieć nie może, które przed nim najstaranniéj ukrywają.
To nie dziw żeś o tém W. Mość nic nie słyszał! Bo W. Mości to tylko nie jest tajne co się dzieje na dworze, ale owe praktyki Królewiczowskie, starania tajemne, od tych tylko, co się koło jego boku obcierają widziane, nie mogą dójść do wiadomości tych, którym ubliżają niejako.
— Jestże to jednak rzeczą pewną, że już doktorowie zdesperowali o zdrowiu Króla? zapytał Sapieżyński sługa.
— Tak się zdaje!! rzekł Kliński, ale mówmy raczéj, o praktykach tych Panów, którzy starszemu sprzyjają[46], słychać że już przeciągnęli na swoją stronę Gwardją Węgierską i Niemiecką.[47]
— Tak się zdaje, rzekł Kaliwko, i wysłano już pono nawet listy tajemne po wsiach i Województwach, dla przygotowania wszystkich do elekcyi na Króla, Władysława Zygmunta, a o młódszym[48] nicże to niewiecie?
— Prawie nic.
— Otoż ja mam wiadomość, rzekł z cicha cedząc słowa Woźny, i on także ma stronników, ale nie wiele, słaba jego partya jemu sprzyjają Jezuici i duchowni po większéj części, a choć oni w dzisieyszych czasiech dosyć władzy w swoim ręku dzierżą, ze śmiercią Króla wiele jéj utracą i pono nic z ich pięknych zamiarów nie będzie. Szkoda, że na nieszczęście umarł ów jego zelant Biskup Lipski, który się wcześnie zabierał na tronie go osadzić[49]. Kto wie, może gdyby żył, byłby tego dokazał, miał ogromne skarby i wiele wpływu, choć na tém obojgu i Jezuitom Bogu dzięki nie zbywa, ale — zobaczym co z tego będzie! bo dziś jeszcze trudno obrót rzeczy przewidzieć.
— Trudno! trudno! powtórzyli za nim ślachta i przytomni, ale można wszelako!
— A ja żegnam Waszmościów — rzekł Kliński, obowiązki mnie wzywają, a choć to jeszcze wcześnie, muszę wyiść, bo przysiedziawszy przy pełnym dzbanie, jeszcze jaką godzinę, toby się człowiek po tém z miejsca nie mógł ruszyć.
To mówiąc nakrył głowę kołpakiem i pożegnawszy zgromadzenie, które się jeszcze zabierało kilka dzbanów wypróżnić, wyruszył powoli, kierując się ku zamkowi.
W drodze zdawał się być bardzo zamyślonym i wszedłszy do zamku skierował kroki ku lewemu skrzydłu, przeszedł ciemne schody i wszedł do komnaty najwyżéj od innych wzniesionéj z wysokiémi oknami. Ściany jéj były okopcone, na ogromnym kominie palił się jasny i silnie podsycony ogień, a na środku stał wielki stół dębowy, na którym dawały się widziéć niebieskie globy, cyrkle i narzędzia matematyczne, prócz tego kilka kart zarysowanych linijami i astrologicznymi znakami, duża szkatułka i mnóstwo ksiąg, których kilka w pół otwartych spoczywało na ziemi. Na stole paliła się lampa, a przy jéj świetle kréślił na karcie pargaminowéj cyrkuły i znaki Pan Brożek, którego to było dotychczasowe mieszkanie. Postać mędrca oznaczała głęboko zamyślonego i pracowitego człowieka, głowę miał łysą, okrytą aksamitną czapeczką, oczy żywe czarne, twarz długą i wychudłą, brwi zapuszczone, usta szerokie i sine, brodę krótko podstrzyżoną. Ubrany był w togę aksamitną ze złotymi petlicami, a pod nią miał szary ubior polski spięty prostym skórzanym pasem. Jedną ręką kréślił spoglądając niekiedy na księgę, która przed nim leżała, drugą się podpierał, oczy miał wlepione w kartę, a usta ściśnione i brwi namarszczone. Słysząc wchodzącego kogoś do komnaty, obrócił się i niemówiąc ni słowa, z uwagą wpatrywać się zaczął, w przybyłego Klińskiego, który z swojéj strony w milczeniu po nieznacznym ukłonie, stanął z miną poważną i wpatrywał się równie bacznie w siedzącego astrologa.
— Kto cię tu przysłał? zapytał po chwili pracujący, żebyś mi pracę przerywał? Nikt nie ma prawa przeszkadzać mi tutaj.
— A! ja o tém wiem dobrze, rzekł Kliński kłaniając się z miną obojętną, wszystko to być bardzo może; więc wychodzę i powiem Pani mojéj Urszuli Meyer, iż mi Waszmość odejść kazałeś.
— Ale poczekajże! rzekł filozof wstając od stołu i składając okulary, trzebaż mi było wprzódy powiedzieć od kogo! hm! to co innego, kiedy od Panny Urszuli — no cóż tam powiesz dobrego??
— Dobrego — podobno nie wiele słychać, rzekł Kliński równie obojętnie jak wprzódy, bo, jak mówi Izokrates, dobro tak jest rzadkie pomiędzy ludźmi, jak szczęście, gdyż każdy je z innéj strony uważa i przeto rzadko kto sprawiedliwie je nazywa i ocenia. Kazano mi się tu, jak sobie przypominam, dowiedzieć jakie Pan w gwiazdach nadzieje.
— Niewielkie! rzekł Astrolog wpatrując się w swoją kartę — niewielkie! nić życia wątła i krótka.. może się daléj co lepszego pokaże!
— To źle! to źle — rzekł potrząsając głową Pan Kliński — spodziewałem się co lepszego od WMości usłyszeć, ale człowiek na wszystko powinien być gotów! Pani moja prosiła także, abyś i jéj gwiazdy zobaczył, co się tam dla niéj święci!.
— Dobrze! dobrze! odpowiedział Brożek — ale Panie dworzaninie, chceszli ze mną chwilkę szczérze pomówić!
— Ja zawsze szczerzo mówię! odpowiedział stary potrząsając głową — możesz mię Waszmość o co zechcesz pytać —
— Korzystam z pozwolenia.. Czy nie domyślasz się Waszmość, lub czyli nie transpiruje czasem — jakie są zamiary Pani twojéj, w przypadku śmierci Króla —
— O tych, choćbym był i najszczerszy, nic ci Panie, nie potrafię powiedzieć, bo i sam niewiem — rzekł Kliński — domyślać się tylko należy, iż w przypadku tym — dwór porzuci.
— Porzuci?? zapytał zdziwiony astrolog — więc tak się Waszmości zdaje —
— Po części —
— Z jakich zasad?
— Sama to kilkakroć z determinacją powtarzała.
— Mówiła? —
— Mówiła!
Po téj rozmowie rozbiérając w myśli przyniesioną wiadomość astrolog — poprawił dréwka na kominie i wedle zamiarów, przepowiednie swoje zastosować postanowił — zaczął myśleć — pisać, gryzmolić — a Pan Kliński tym czasem wyniósł się cichaczem do swego mieszkania.
Było zamiarem Panny Urszuli ostatka swéj władzy i przewagi nad Królem użyć tak ieszcze, dla zjednania sobie przychylnych. Na nieszczęście dobrodziejstwa wyświadczane przez nią, prawie zawsze niewdzięcznych tylko robiły; jedni tylko Jezuici poważali ją i szacowali jako dobrodziéjkę, — ci zaś którym za piéniądze dobrze czyniła, rozumiejąc że się dość opłacili za jéj starania — nie poczuwali się wcale do obowiązku wdzięczności — temu tylko należnéj, kto niezasłużonemu, nie proszony, bez interessu i widoku dobrze czyni. Mała liczba jéj stronników czepiała się jéj najmocniéj w téj chwili, aby ostatków jéj dobrodziejstw doświadczyć; a ona, zkąd inąd chytra i przebiegła, łudziła się wyobrażeniem, iż to czyniono, nie dla własnych widoków, tylko z przychylności i wdzięczności. Im gorzéj Król był słaby, tém liczniejsze ze wsząd jak grad leciały proźby, wszystkie szły przez jéj ręce — nikomu nic nie odmawiano, bo Panna Urszula potrzebowała, chciała miéć koniecznie przyjaciół — Ossoliński tylko i Daniłłowicz, napróżno dotąd oczekiwali swoich urzędów, mając nadzieję co chwila je otrzymać. Jezuici zaś wśród modłów, postów i z ambon nakazywanych paciérzy darli co wydrzéć mogli przez Ks. Marquata i Patra Florjana — Tak dwór cały w ówczas podobien był motłochowi, który się ciśnie do kadź i beczek zastawionych w dzień uczty na rynku. Jednych zatrudniał już wybór przyszłego Pana, drugich myśl, aby co od umierającego pochwycić — każdy patrzył własnego zysku — nikt nie myślał o dobru ogólném, tłómaczyli sobie bowiem ci Panowie, że starając się o siebie, starają się o ogół, bo jego cząstkę stanowią!!





3.

Nadeszła Niedziela, dzień S. Marka — 25 Kwietnia 1632 — wszyscy w niepewności oczekiwali skutków lekarstw, Panna Urszula nieodstępna Królewskiego łoża, o ósméj zaraz zrana przywołała lekarzy, ażeby opatrzyli uczynioną umyślnie ranę na szyi, dla rozpędzenia humorów. Podniesiono zasłonione firanki — Meyerinn stała zamyślona u okna, niemogąc patrzéć na operacją, medycy skupieni byli koło łoża chorego i cichość panowała zupełna, przerywana tylko niekiedy szeptaniem doktorów, gdy podwoje się otwarły i po cichu, ostróżnie wszedł Denhoff do komnaty. Twarz jego i spójrzenia zdawały się chciéć czytać w oczach przytomnych, czyli by niebyło nowéj jakiéj nadziei, ale gdy próżno długo patrzał bacznie tu i ówdzie i nic nie wyczytał, zbliżać się nieznacznie zaczął ku łożu, aby się sam przekonał o stanie zdrowia Króla. —
Zygmunt cierpliwie znosił operacyą i ani słowa, nie wyrzekł, ani jęku w ciągu całym nie wydał. Denhoff na palcach podszedłszy ku łożu zapytał.
— Jakże zdrowie W. K. M.?
Na to pytanie nie było odpowiedzi i Wojewoda rozumiał, że Król znękany bolem, słysząc odpowiedzieć nie mógł.
— Jakże zdrowie W. K. M.?. powtórzył raz drugi zbliżając się nieco, mocniéjszym głosem.
Medycy kończyli swoją robotę, nie obracając się nawet ku niemu, a Zygmunt milczał.
Zmięszany tém trochę Wojewoda zbliżył się do samych głów łoża i zapytał po raz trzeci.
— Jakże zdrowie W. K. M.?
Na to pytanie, równie jak na pierwsze i drugie żadnéj, prócz głuchego milczenia nie odebrał odpowiedzi. Zaczynało go to dziwić, gdyż Król, osobliwie w ostatnich chwilach, zwykł był choć słówkiem jedném na pytania odpowiadać; postąpił więc jeszcze i z większą jak wprzódy pilnością jął się wpatrywać w oblicze Króla.
Jakież było jego podziwienie, gdy sam sobie nie wierząc, odkrył wreście, że pół twarzy, pokryte było żółtą bladoscią, oko z téj strony zamknięte i usta nieruchome[50].
— Co za nieuwaga? zawołał natychmiast głośno i śpiesznie do Oelhafa Wojewoda — czyż WMość nie widzicie, że pół twarzy już zmartwiało zupełnie, i że najjaśniéjszy pan, nieokazuje znaków życia. —
Medycy w ówczas dopiéro spójrzeli na twarz Króla i smutny przeciągły wykrzyknik rozległ się po komnacie.
— Cóż to? co to? zawołała nadbiegając Panna Urszula, i na widok który ją uderzył zakrywając oczy rękoma — O ja nieszczęśliwa! cóżeście to zrobili! dodała głosem pełnym żalu i smutku. Tym czasem Denhoff ze swojéj strony strofował silnie medyków.
— Nie trzebać przecie na to wielkiéj nauki, żeby rozeznać żywego od martwego — mówił — a Wasz Mość i tego nieumiecie.. Teraz że przynajmniéj śpieszcie się zapobiedz złym skutkom — głową swoją za nie odpowiécie.
Ze smutną i pomięszaną twarzą Oelhaf przebiegał od stołu do stołu, rozdawał leki i od siebie znowu łajał każdego kto się zbliżył.
— Jakto było niewiedziéć! wołał na podwładnych — otóż mi to doktory! ach! gapiu! śpiesz że się — no! prędzéj!
Wszyscy biegali, wszyscy byli w ruchu, komnata była pełna czynnych, lub przynajmniéj zdających się cóś działać. Ci naciérali skronie spirytusami, inni przynosili mocne zapachy, drudzy wléwali w usta orzeźwiające krople, reszta zaś która nic robić nie mogła, biegając tu i ówdzie, drugim przynajmniéj przeszkadzała do roboty. Panna Urszula lejąc łzy rzewne podtrzymywała głowę Króla, a Denhoff z surowém i baczném spójrzeniem, każde poruszenie doktorów uważał.
Wreście po godzinnych prawie bez skutecznych zachodach, oddech zaczął być wyraźniéjszy puls silniéj uderzył i promyk nadziei błysnął dla przytomnych. Podwojono usiłowań, leków, zapachów i oczy Króla poruszyły się, powiódł niemi smutnie po zgromadzeniu i wszyscy stanęli wryci, jak owi którzy po mozołach i trudach celu pożądanego osiągnęli.
Król zdawał się budzić po śnie długim, i przez chwilę namyślać się zdawał, co by miał powiedziéć, wreście, głębokie westchnienie wyrwało się z jego uciśnionych piersi, spuścił oczy i rzekł słabym głosem, ściskając rękę Panny Urszuli oblanéj łzami —
Na śmierć niéma lekarstwa — .. potrzeba umiérać![51].
Te słowa wymówione bardzo niewyraźne, napełniły smutkiem wszystkich i Ossoliński płacząc prawie oddalił się z Denhoffem.
— Moja Panno! — rzekł Król cichym i przerywanym głosem do Panny Urszuli — po śmierci mojéj żony — ty jedna umiałaś mi przykre osłodzić chwile — przyjm na pamięć od umiérającego ten pierścień — był on niegdyś mojéj biédnéj matki — zdejm go z palca — zdejm, ja niémam siły — i chowaj na znak, że byłem ci wdzięczny.
Ani słowa odpowiedziéć nie mogła Urszula, przyciśniona ciężarem boleści i smutku, a Zygmunt mocniéj jeszcze od niéj rozczulony łkając prawie — mówił daléj:
— Moja Panno — cenię twoje do mnie przywiązanie — czuję się słabym — bardzo słabym — ale medycy nie pomogą — lada godzina przyjdzie śmierć, od któréj nikt się nie wywinie... Każ zawołać Ks. Marquata — abym nieumarł bez spowiedzi i SS. Sakramentów.. Panna Urszula przywołała Dworzanina i wysłała go natychmiast po Jezuitę.




Nazajutrz równie jak od dni kilku pokoje królewskie były zamknięte, nikomu nie dawano posłuchania i ledwie najzaufańsze wpuszczano osoby, gdyż przeszłego dnia Królewiczom nawet do sypialni wejścia nie dozwolono. Panna Urszula ani na chwilę nieodstępna od Króla przechodziła się zamyślona, a Zygmunt nad spodziéwanie wszystkich wstał z łóżka i powolnym krokiem dowlókł się aż do okna. Lecz tam już go zupełnie ostatek sił opuścił, nie umiał, ani się cofnąć, ani siąść na blisko stojącém krześle i gdyby nie pomoc dworzan, którzy szli za nim i poskoczyli wnet ku niemu, byłby może upadł z niemocy na ziemię.
Usiadłszy jednak przy oknie — spoglądał smutnie na dziedzińce i widząc na nich, krzątającą się wesołą służbę, coraz bardziéj ponurym się stawał. —
— Panno Urszulo! rzekł nakoniec — podaj mi tam co do podpisania — mówiłaś zdaje mi się, że tam cóś jeszcze zostało — teraz bym podpisał.
Wyjęto na to wezwanie przygotowane papiéry, a Król nie czytając, na przełożenie Panny Urszuli podpisywał jak zwykle, niewiedząc co zawierają. W tém zatrudnieniu tak korzystném dla wielu osób, dobre pół godziny upłynęło, aż nareście znużony Król opuścił ręce i więcéj pisać już nie chciał.
Powlókł się więc ku łożu z pomocą dworzan i kazał przywołać Denhoffa, któremu wielce był wdzięczny za odkrycie i przestrzeżenie medyków, w czasie kiedy został paraliżem ruszony.
— Siądź tu, rzekł słabym głosem, tak że go ledwie zrozumieć było można, powiedz mi szczérze, co się dzieje na dworze i w mieście naszém? co robią synowie nasi?
— Wszyscy smutni Najjaśniéjszy Panie, błagają Boga o jego zdrowie i najgoręcéj się modlą. Wszyscy mamy jeszcze najsłodszą nadzieję, że ujrzym W. K. M. w pożądanym stanie zdrowia... ta nadzieja.
— Jaka nadzieja? przerwał cicho i niewyraźnie Zygmunt potrząsając lekko głową, jaka nadzieja — ? — niema nadziei — a synowie nasi?
— Modlą się wszyscy, proszą Boga o utrzymanie drogiego zdrowia W. K. M. — Biskupi nie odchodzą od ołtarzów.
— Pilnujcież W. Mość interessów Państwa, odezwał się znowu bardzo niewyraźnie Zygmunt i starajcie się, aby one z moją chorobą nie rozwiązywały się i nie były przyczyną jakich zamieszek.
Po tych kilku słowach, Król coraz gorzéj osłabionym się czując, zażądał spoczynku, i wszyscy się oddalili prócz medyków; nawet Panna Urszula zabrawszy podpisane przez Króla papiéry do swoich komnat na chwilę odeszła. Daniłłowicz i Ossoliński nie cierpliwi w otrzymaniu tego co im przyrzeczono, czekali już tam na nią, równie jak Kliński, Pater Florjan i prócz tego dwóch Jezuitów.
Niespokojném okiem przebiegła Bawarka spójrzała po przytomnych osobach, jak gdyby z ich przybycia nie bardzo rada była i przywitała dość ozięble, siadając na krześle na przeciw stołu. Podskarbi Daniłłowicz zbliżył się natychmiast poważnie i cichym głosem grzecznie, ale surowo zapytał oddając zwykły ukłon, tak cicho, iżby drudzy nic dosłyszeć nie mogli.
— Kiedyż Wielmożna Pani, spodziéwać się możem skutku obietnic waszych?
— Dotąd nie było jeszcze czasu po temu, odpowiedziała Meyerinn nie podnosząc oczu ku niemu, sądzę jednak, że jutro znajdę dogodną ku temu chwilę i dobrze by było, abyście się Waszmość razem z Panem Ossolińskim na dworze znajdowali. Com raz przyrzekła, tego nie odmówię, spuście się na mnie.
— Zawsze ufni byliśmy w jéj łasce i pamięci, rzekł znowu Ossoliński wyręczając Daniłłowicza, ale sądziliśmy, że przy tylu zatrudnieniach i troskliwości o rzeczy ważniéjsze, mogłaś WPani zapomniéć o mniéj nagłych i mniéjszéj wagi rzeczach.
— Źle na ten raz sądziliście, odpowiedziała grzecznie, lecz z nieukontentowaniem Panna Urszula, gdyż ja równie o moich przyrzeczeniach pamiętam, jak ci, którzy obietnicę otrzymali. Bądźcie Waszmość zdrowi. Po tém pożegnaniu, musieli się usunąć dwaj klienci, a gospodyni została sama jedna z trzema Jezuitami i Panem Klińskim.
— Waszmość, rzekła natychmiast powstając z krzesła, Waszmość Panie Kliński poczekaj tam chwilkę, a wy Ojcowie Przewiélebni raczcie usiąść i przełożyć mi krótko sprawę waszą, gdyż ledwie chwil parę mam wolnych.
Ksiądz Florjan na to wezwanie wskazał miejsca OO. Jezuitom, jako świadomszy i sam usiadł z tą poufałością, jakiéj zwykle używają domowi lub dobrze znajomi.
— Przyszliśmy tu, rzekł wreście po chwili namysłu przyszliśmy, jako proszący do Pana swego, żebrać uginając się przed nią, o łaskę któréj nigdzie zaiste, jak tylko tu za jéj wstawieniem się, otrzymać możemy,
— Tak, Wielmożna Pani, przerwał jeden z przybyłych, ośmielony zaczęciem Ks. Florjana mamy w Bogu nadzieję, że jako prawowierna i gorliwa o chwałę Bożą chrześcijanka, zechcesz za nami rzucić słówko, w rzeczy o któréj kilkakroć submitując ci się Wielmożna Pani przekładaliśmy. Wiesz sama Wielmożna Pani, że stan Kościołów naszych i Kollegijów Krakowskich przy S. Barbarze i S. Pietrze, Warszawskich takoż tutecznych, które z łaski Pana naszego dzierżemy, Wileńskich takoż Kościołów S. Kazimierza i Farnego, stan nie jest najpomyślniéjszy, przykre okoliczności, i czas niszczyciel wszystkiego, znacznie je nadwerężył. Niemówię o innych pomniéjszych, które mniéj ozdób, a jedynie tylko prostego ochędóstwa potrzebują, ale o znaczniéjszych, które położone będąc w miejscach jawniéjszych na oku ludzkiém, muszą zawsze, jako nasz Zakon, łaską stolicy Apostolskiéj przodkuje innym, tak one wytwornością i wspaniałością inne przewyższać. Dziś już słusznie, z bolem serca naszego, słusznie się chlubią niektóre zakony, że nas przesadzają w saméj tylko okazałości domów Bożych, a my którzy wielkie iścizny włożyliśmy w liczne poprawy klasztorów i Kościołów naszych; nie mamy, ani mieć możem sposobu zaradzania w zupełności teraźniéjszym niedostatkom naszym.
— Raczcie mówić krócéj, przerwała Urszula, wiem już czego żądacie!..
— Upraszamy najpokorniéj, mówił daléj Jezuita, ażeby Król Jegomość przez wzgląd na usługi nasze, na pracę, gorliwość i wierność raczył nam w tém dopomodz, czyli ze skarbu, czyli ze swéj łaski, czyli nareście z koronnych majątków posiadłością.
— Chętnie bym się do tego przyczyniła, abyście skutek żądań waszych otrzymali, odpowiedziała potrząsając głową Urszula, ale się przyznam, iż mi się zdaje, że majątki ziemne, zapisy i fundusze waszego Zakonu, wystarczać by wam powinny na utrzymanie Kościołow i Klasztorow, nie ma bogatszego w Polsce, nad wasz Zakonu, i tak już sarkają ślachta i panowie, że macie nieprzeliczone skarby leżące, że bogactwa wasze są nad potrzeby, możemyż zatém uczynić to co chcecie, nie narażając się na wymówki?
— Język ludzki, język potwarzy i zazdrości, zawołał głośno dotąd milczący Jezuita, nie szkodzi tym, nad którymi niesprawiedliwie się pastwi, słabym jest ten, kto chwałę Bożą, poświęca widokom światowym, lękać się w tém sądu ludzi co w oczach Boga jest nieposzlakowanym i dobrém, jest to —
— Przekonywacie mnie, wzruszona przerwała Urszula, jednakie wątpię, czyli będzie w méj mocy, zadość waszym uczynić żądaniom i potrzebom.
Księża pospuszczali głowy smutnie patrząc ponuro jeden na drugiego, a Ksiądz Florjan podniósł głos znowu.
— Wielmożna Pani! — doświadczyliśmy nieraz jéj łask i nigdy naprzykrzonymi okazać się niechcemy — ale potrzeba nas nagli, przybytki Boże długo zostaną w stanie potrzebującym naprawy — bo my biédni z naszych dochodów, ledwie co naglejszego opędzić mogąc, wziąść się do tego nie możemy.
— Jakąż summą, dopomódz by wam można? zapytała z cicha Urszula, a Księża rozjaśnione oczy podnieśli na siebie i w długiém milczeniu, zdawali się chciéć pogodzić swojo zdania. Ks. Florian śmielszy od innych namyśliwszy się nieco, pokazał zręcznie współ braciom na palcach liczbę dziesięć i w powietrzu potém trzy zera zakreślił; inni zgadzać się na to zdawali, a gdy tak niema umowa między niémi stanęła, wszyscy zręcznie udali w oczach Bawarki, głębokie zamyślenie i w końcu piérwszy Jezuita z układną miną, pokornie przemówił.
— Trudno to, a nie podobna prawie, wyrachować dokładnie ilość, która by nas zapomódz mogła, jednakże po długiéj rozwadze, zdaje mi się, że summa 10,000 czerwonych złotych, polepszyła by stan naszych interessów.
Ksiądz Florian biegły w udawaniu, wielkie oczy zrobił na te słowa i przerwał natychmiast mówiącemu, chociaż sam tę summę podyktował.
— A gdzie tam! a gdzie tam! to za mało! za mało, ja niewiém, czy i dwudziestu na tyle odmian wystarczy!
Trzeci Jezuita musiał także odegrać swoją rolę i westchnąwszy z pobożną miną, z oczyma wzniesionymi ku niebu oświadczył, że i trzydziestu będzie za mało.
— Wielka to, wielka summa, odpowiedziała Panna Urszula, niewiém z kądbyście ją otrzymać mogli. Wiém ja, że kto wam daje, Bogu daje, ale mimo szczérych chęci, niewiém czy co zrobię!.
— Ofiary, przerwał trzeci Jezuita głośno i porywczo, wszystkie ofiary jakie tylko czynić możem, są milsze Panu Bogu, jeśli je z własną czynim prywacją. Takowe umartwienia stokroć się wynagradzają!.
— Nie obce mi są te zdania, rzekła znowu Panna Urszula powoli i wyraźnie, i jako wierna katoliczka, dawno wiém o nich, ale uczynić wam jednak czego żądacie niemogę. Teraz gdy wasze potrzeby są tak nagłe, pomówię z Podskarbim czyliby zaległych summ jakich przeznaczyć wam niemożna. Co się tycze mnie, z mojéj ręki na naprawę Kościołów Wileńskich, ofiaruję wam pięć tysięcy czerwonych złotych, a na pamięć moją do Skarbcu domu Waszego w Wilnie, przeznaczam Różę złotą[52], daną mi w darze od Urbana Papiéża[53]. Ta jednak jaka droga mi pamiątka, chyba po śmierci mojéj oddana wam zostanie. Pieniądze wyliczone będą niezwłócznie, a co u Króla wyrobić potrafię, o tém wam oznajmię. Polecam się modlitwom waszym!..
To mówiąc do wyjścia się zabiérała, a Jezuici wzdychając, kłaniając się i dziękując przeprowadzali ją długo oczyma.





4.

Kiedy Jezuici naradzali się u Panny Urszuli, jak cokolwiek oberwać, Władysław Królewicz wyieżdzał tém czasem do zameczku, i pod pozorem przedłużonego polowania, w nim zanocował. Nazajutrz, rano jeszcze było, ledwie złote słońce wiosenne, błysnęło z za gałęzi drzew i rozpędziło ciemności panujące na łączce, Królewicz obudzony już i ubrany siedział u łoża na którém leżała, tylko co przebudzona piękna Saksonka. Ulotne i roskoszne sny nowego wdzięku dodawały jéj powabom, włosy miała rozrzucono, a ukrywając się jedwabną kołdrą po szyję, śmiejącą się twarzyczkę uchylała gorącym pocałowaniom Władysława.
Jedną jéj rączkę, z pod kołdry wysuniętą, bialuchną i małą, ściskał Królewicz, a w oczach jego i na pięknéj twarzy błyskał ogień miłośnego zapału. W téj gorączce wzajemnych uścisków, niepotrzeba im było rozmowy, nie było jéj téż wcale, ich dusze bez użycia wyrazów, rozmawiały z sobą, słowa nim by od duszy do duszy przeleciały, ostygły by obleczone szatą głosu. W jednym pocałowaniu czuli pewno oboje, to czego zimny pisarz za stołem, próżnoby się na arkuszu opisać mozolił. Tak, czuli; jeżeli w siedemnastym wieku, kochano jak dzisiaj, jeżeli miłość nie jest czczém słowem tylko.
Stary szpargał z którego się o tych szczegółach dowiaduję, powiada, że w uściskach przeminęło im szczęśliwych, bardzo szczęśliwych, ale bardzo krótkich, dwie godziny. Tak krótkich jak wszystkie nasze uciechy i roskosze, które im mocniéj czuć się nam dają, tém prędzéj ulatują. Wreście piękna Saksonka westchnąwszy, zakryła sobie oczy rękoma i myśląc zapewne, ze nie długo potrwa to szczęście, którym się cieszyła, ściskając rękę Władysława rzekła:
— Czy długo będziesz mię tak kochać?.
Królewicz który zapewne także w téj chwili myślał, jak też długo będzie mógł pozostać przy swojéj Anastazij, zmięszał się pytaniem, na które odpowiedź krążyła w jego sercu i odpowiedział z westchnieniem.
— Czemuż albo ty wyżéj, albo ja niżéj się nieurodziłem, bylibyśmy wówczas zawsze razem, zawsze szczęśliwi!.
Lekki gniéwu rumieniec pokrył lica Saksonki. Władysławie!, rzekła po chwili, miłość niezna wyższego i niższego, u niéj wszyscy są równi, a kto opinij, poświęca własne i cudze szczęście, ten, niekocha!.
Jakto?, przerwał zadziwiony Królewicz nieuważnie. Miałżebym się z tobą ożenić? mogłażeś myśléć o tém?
— Ten, kto się kochać niewstydził, odpowiedziała silnie i dumnie Anastazija, nie będzie się wstydził widziéć w żonie kochankę. W czémżeś ty lepszy, że na twych skroniach, spocznie może kiedyś korona.
O! ściskaj koronę i berło, ciesz się tą władzą, któréj chcesz poświęcić kochankę, a zobaczysz czy cię nasycą hołdy poddanych, potęga i wielkość urojona!
Z zadumieniem patrzał Władysław na kochankę i chciał z uśmiechem rękę jéj ucałować, gdy ta usunęła białe swe paluszki od niego rozdąsana i oparłszy się na dłoni dumać zaczęła.
— Mój drogi! odezwała się po chwili, okaż ile mię kochasz, oddaj mi swoją rękę, rzuć zabiegi o koronę i uciekaj ze mną w jaki spokojny kątek, gdzie nas szczęście oczekuje. Niech ciężar panowania spada na innych, ty swobodny od obowiązków, bądź ze mną mało znaczącym, lecz szczęśliwym człowiekiem!
— Wszystko bym ci uczynił, rzekł zimniéj nieco z nieznacznym uśmiechem Władysław, dałbym ci wszystko prócz ręki. Czyż kochance niedość na sercu! czyż się ona z mojego szczęścia cieszyć nie powinna. Nie kochasz mię chyba jeśli żądasz, abym ci poświęcił to, o co dla sławy przodków moich i imienia Wazów, starać się jak najusilniéj powinienem. Oddałem ci serce, jest to najdroższa ofiara, jaką dla ciebie uczynić mogłem, oddałem ci władzę nad sobą, oddam ci moje bogactwa, ale korony, prawa, chęci do korony, mogęż bez upokorzenia w oczach nawet twoich odstąpić. Anastazijo, jeśli chcesz, żebym cię zawsze, zawsze równie kochał, nie wspominaj mi nigdy, o troskach korony, zabiegach dworu i o przyszłości. Do ciebie przybywam kilka chwil roskosznie, wolny od tych umartwień świata przepędzić, na cóż mi je masz zatruwać, wspomnieniem gorzkich i przykrych powinności?
Tu umilkł i szybkim krokiem, spuściwszy oczy zaczął się po komnacie przechadzać. Piersi jego wznosiły się częstym oddechem, oczy błyskały nie zwykłym ogniem gniéwu i zapału, usta drzały, a poruszenia żywe i prędkie okazywały wzburzony stan duszy. Anastazyija ze swéj strony sparta na białym ręku, milcząca zadumana, zawstydzona i rozgniewana, że tak jawnie nadzieje jéj i proźby odrzucono, dozwoliła kilku łzom spłynąć po twarzy i niekiedy ukradkiem rzucała wzrok na tego, który był jéj smutku przyczyną. Po kilku chwilowém milczeniu, przykrém dla nich obójga, spójrzał wreście Królewicz na Anastaziję, a widząc szczątki łez w jéj oku, z rozjaśnioną twarzą, pobiegł, ukląkł przy łóżku i chciał ją przepraszać.
— Anastazijo! tyś płakała, rzekł do niéj czule biorąc ją za rękę, z mojéj przyczyny spadło kilka łez twoich — wybacz mi i nie gniéwaj się, ja tego żałuję — mocno żałuję!
— Mówmy o czém inném, odpowiedziała z cicha Saksonka, mówmy o sobie, a zapomnijmy o téj przyszłości.
— Tak! przerwał Władysław ściskając ciągle jéj rękę, zapomnijmy o wszystkiém. Wyobraźmy sobie, ze nas jest tylko dwoje na świecie!
Lecz trudno było, przywieść do skutku, piękny zamiar roskochanego, gdyż w téj właśnie chwili, nagły tentent koni dał się słyszéć na łączce, Władysław porwał się od łoża przybiérając groźną postawę, Anastazija wydała okrzyk bojaźni i zadziwienia i wybiegła okrywając się kołdrą przez małe drzwiczki do drugiéj komnaty. Młody, zapalony, w pierwszéj chwili Królewicz, byłby wpadł na olbrzyma, tak był zły na natręta, który mu roskoszną przerywał chwilkę. W zameczku wszystko ucichło, słudzy się skryli i uroczyste nastało milczenie. Uważnie i bacznie udał się Królewicz ku oknu drugiéj komnaty, wychodzącemu na drożynę i ujrzał dwa konie uwiązane u drzewa, zlane potem i nadzwyczajnie zmęczone. Dwóch dworzan, jeden Panny Urszuli, drugi jego własny, chodzili szybko w około zameczku zaglądając w okna czyli kogo we środku nie zobaczą. Poruszenia ich, kroki, mowa, wszystko dowodziło, że pilna i nagła przygoda, ich tu przygnała. Władysław zadrzał na samą myśl, że ojciec jego mógł umrzeć, ale wprędce rozumowaniem dowiódł sobie, że to być nie może, chociaż rzecz aż nadto do prawdy podobną była. Gdyby nie dworzanin Panny Urszuli, Władysław dawno by wyszedł, jego tylko przytomność, zmuszała go do tajenia się, a potém, nie mógł być pewny, czy nie kogo innego szukają, oba bowiem przybyli, tak ciekawie i nieumiejętnie oglądali zameczek, iż tém samem dowodzili, że go pierwszy raz widzą i z opowiadania tylko doń trafili.
— Tu jakby nikogo nie było! rzekł jeden Dworzanin do drugiego, ani ognia, ani ruchu, ani żywéj duszy nie widać, musiał popleść ambaje P. Kliński, bo tu jako żywo, nie tylko Królewicza, nikogo nie ma.
— Juściż to tak się wydaje, odpowiedział drugi zaglądając w okno, ale kto ich wie, nie wiele może tu ich jest, a nuż jeszcze śpią? — postukać trzeba,
— Licho nam będzie, kiedy my tu jego nie zastaniem, przerwał znowu piérwszy, Bóg święty wie, gdzie go szukać, ależ bo to i rozum i serce, kiedy Król Jegomość leży na śmiertelnéj pościeli, wyjechać tak na kraj świata, żeby po sobie i słychu nie zostawić!
— Uderz waść do bramy, a mocno! przerwał drugi, może tam kogo obudzisz, żeby się przecie dowiedzieć, czy tu kto mieszka!
Pierwszy Dworzanin Panny Urszuli, nie żałując rąk bębnić zaczął we drzwi z całéj siły, aż nareście obudził śpiącego służalca, który porwał się z pościeli i przecierając oczy, pobiegł czém prędzéj do drzwi i pełnym gniewu głosem zawołał:
— Nu! do sto kaduków! a czego tam walisz, jakbyś fortecy dobywał, a czego tam chcesz??
— O! przecież głos ludzki — rzekł dobijający się, otwieraj bracie prędzéj, tu być musi Królewicz?
— Który?
— Juściż Władysław!
— A tobie on na co?
— Otwieraj!
— A tu go nie ma! idź do djabła!
— Otworz i powiedz mu...
— Ale kiedy niema!
— Powiedz że Król kona!
— Oj! fe! poczekajże Waść podedrzwiami; kiedy tak to jest Królewicz, pójdę ja mu to powiem! ottoż się zadziwi! otto proszę! mruczał biegnąc po wschodach rozespany służalec, dobrał sobie porę do konania, kiedy syn na polowanie wyjechał, lepiéj by poczekał, godziną późniéj, godziną wcześniéj, tać to jedno.
— Najjaśniejszy Królewiczu! krzyknął wbiegając do sali, gdzie Władysław niespokojny oczekiwał rozwiązania téj zagadki — Panie! Król nasz!
— Co?.
— Król nasz, a ojciec Wasz, słyszę kona! przyjechało tu dwóch, potrzebują tam do Warszawy W. K. M. i przysłali, przy téj okoliczności ja przypominam o obietnicę, o galony do sukni!!
Nic już nie słyszał Władysław, zbiegł po schodach, dopadł swego konia i wczwał poleciał do Warszawy.




W Zamku ruch panował wielki, komnaty pełne były Senatorów i Dygnitarzy Koronnych i Litewskich. Z ich twarzy łatwo było wyczytać przestrach, pomięszanie i niepewność.
— Nie bez przyczyny to, na łeb na szyję, po Władysława posłali, odezwał się Opaliński Marszałek, do obok stojącego Gembickiego bardzo podobno źle koło Króla, teraz już bierze ostatnie pomazanie, jak się to tylko odbędzie, zaraz nas tam wpuszczą.
— Więc już żadnych niéma nadziei?
— Zdaje się że żadnych!!
I tak wszyscy smutno pospuszczali głowy, jak gdyby już nad grobem stali, Jan Kazimierz, Jan Albert i Ferdynand Królewicze we łzach byli, płakała Infantka, przyjaciele, urzędnicy; jeden tylko błazen Rialto chodził z suchém okiem ale tak smutną twarzą, że raczéj ubolewać nad nim że płakać niemógł, niż go, o nieczułość strofować, należało.
Otwarły się podwoje Królewskiéj komnaty weszli wszyscy pocichu i ostróżnie.
Król leżał na łożu bezwładny, z twarzą wybladłą i skrzywioną, zmartwém już lewém okiem i pozbawiony prawie ze wszystkiem mowy. Na głowie miał czarną jedwabną czapeczkę, a w pół przepasany był długą pąsową kitajką, aby go łatwiéj podnosić było można[54]. Mało już dawał znaków życia, lekki oddech tylko, poruszające się czasem prawe oko, drgnienie ręki oznaczało tylko, że nie umarł jeszcze. Stali za łożem Jezuici smutni, z pospuszczanymi głowami, trochę daléj bledzi i rospaczający medycy a przy samém łożu, ze łzą w oku, z rozpaczą w sercu stała Urszula Meyer, smntném okiem patrząc po zgromadzeniu. Stanęli bliżéj Królewicze, za niémi w około Senatorowie, a gdy się szmer uciszył, Meyerinn głos zabrała.
— »W Imieniu Najjaśniéjszego Króla i Pana naszego, polecam w ostatniéj chwili, osiérociały już prawie ród jego opiece Waszéj! Długie a chwalebne Panowanie Króla i Pana naszego, z którego tyle dobrodziejstw na całą rozlało się Polskę, zasługuje zaiste, abyście waszą wdzięczność dzieciom pokazali!.
Nikt się nie zawiódł, kto Polakowi, kto sercu umiejącemu czuć wdzięczność powierzył los swój! Tak też w Bogu ufa Król i Pan nasz, że jeśli mu wyrok Najwyższego roskaże pójść do nieba po nagrodę za cnoty Jego, zostawi dzieciom swoim, tylu ojców za siebie, ilu miał wiernych poddanych, i t. d.
Szlochania tylko i westchnienia powszechną przerywały ciszę, tu okazał Król dowodnie, jak dalece cenił, i szacował Pannę Urszulę. Ledwie bowiem mówił zaczęła, Zygmunt mimo słabości, zdjął z głowy czapeczkę, i chociaż mu ją kilkakrotnie wkładano, póty ją zrzucał, póki nie ukończyła[55].
— Wolą Najjaśniéjszego Pana jest, odezwała się po chwili Bawarka, ażeby Jan Daniłłowicz Podskarbi Nadworny, postąpił na Podskarbstwo W. Koronne.
Nieprzyjaciele Panny Urszuli, zmarsczyli brwi na tak absolutne rozrządzenie i Opaliński zapytał Króla, który słuch dotąd dobry zachował, czyli taka jest jego wola?. Osłabiony Zygmunt podniosł rękę na znak zezwolenia i usiłował wyrzec tak, ale mu się już usta sprzeciwiły.
Panna Urszula powtórnie głos podniosła, dumniéj jeszcze, bo pewniéjsza siebie, i rada z upokorzenia niedowierzających.
— Wolą jest Najjaś. Pana, aby Podskarbstwo Nadworne oddać Podstolemu Koronnemu Jerzemu Ossolińskiemu.
Król znowu skinieniem ręki potwierdził jéj słowa, zaczęły się dziękczynienia nowych Dygnitarzy, i roskazano im wykonać przysięgę u łoża śmierci Króla, któremu służyć nie mieli[56]. Piszą że wiele osób płakało.
Nadszedł wieczór, na dziedzińcach snuło się mnóstwo Dworzan i służalców zaglądając ciekawie za bramę. Wszystkie drzwi na roścież były pootwierane, tu i ówdzie migały światła w oknach, dawały się słyszéć głosy wołających, biegli po wschodach pachołkowie i kilku Dygnitarzy śpieszyło do zamku ukryć się przed zaczynającym kropić dészczem. W piérwszéj komnacie królewskiéj szybkim krokiem przechadzał się Ks. Albert Radziwiłł, Jerzy Borasto i Zadzik. Trzéj Kancelarze byli niespokojni i spoglądali coraz na drzwi. Na uboczu Ks. Marquat rozmawiał z Oelhafem, który jedną rękę trzymając na zamku drzwi do sypialni prowadzących i jednę nogę na próg mając już wyciągniętą, słuchał jeszcze z odwróconą ku niemu twarzą, nowin, które Jezuita przynosił.
— I niéma! i niéma! rzekł Zadzik odchodząc od okna, którém wyglądał na dziedziniec. Już też to prawdziwie nie cudnie[57] odiechać Króla JMości na łożu śmiertelném dla marnego polowania.
— Zapewne, odpowiedział Radziwiłł, przystępując ku niemu, ale cóż miał robić, kiedy tak długi czas nie przypuszczano go do ojca.
— Należało czekać!, rzekł Borasto, należało lepiéj czekać samemu, niż umiérającemu kazać przybycia swego wyglądać niespokojnie. A przytém, być może, iż Król JMość ma jakie zamiary względem przekazania mu za życia Szwedzkiéj korony dziedzicznéj co się nigdy bez jego przytomności uskutecznić nie może! Trzeba było czekać!
— Szwedzka Korona! rzekł z uśmiéchem znaczącym Kanclerz Zadzik, jest to tylko czczy kłopotliwy tytuł, a jeśli na nią tylko miał czekać Królewicz, to lepiéj zrobił, że na polowanie pojechał.
— Czczy tytuł? podchwycił obrażony Borasto, możesz że W Mość Panie Kanclerzu zaprzeczyć familij Króla J. M. prawa do téj korony.
— Bynajmniéj, rzekł Zadzik ozięble, nie zaprzeczam praw, byleby tylko one dały się przywieść do skutku, ale to się trudnem pokazało! Niepomogły i podróże Króla J. Mość do Szwecij![58].
— Nadto ostro bierzesz WMość te rzeczy, odpowiedział Borasto biorąc go za rękę. Oddalenie, okoliczności, zbieg wypadków, z resztą złość i nieprawość ludzka! ale są sposoby, niech tylko Królewicz Władysław ma tytuł, przy piéniądzach i rozumie, dokonamy reszty!
— Przy rozumie! odparł Zadzik ironicznie to być może! ale inaczéj nigdy, i dla tego to pierwsze usiłowania na niczém spełzły.
— Więc WMość zaprzeczasz, szybko podchwycił rozgniewany Borasto, zaprzeczasz rozumu i bystrości Królowi Panu naszemu?
Sądził że to pytanie zmięsza Kanclerza, ale Zadzik spójrzawszy nań bacznie, rzekł odwracając się. Przy rozumie rąk téż trzeba! Bóg sam nikogo nie wyręcza. Bez prace, nie będą kołacze!
— Porzućcież WMość spierać się, przerwał dotąd poważnie milczący Radziwiłł, obojgu to wam nic nie nada. Mówią de mortuis nil nisi bene, a ja mówię, de moribundis nil nisi bene! Na co to się zdało! WMość Panie Zadzik zdajecie się uwłaczać niezaprzeczonym przymiotem Króla J. Mości?
De mortuis et moribundis nil nisi juste trzeba było powiedzieć! rzekł poważnie Zadzik, bo zaiste o wszystkich sprawiedliwie tylko, choćby nie zawsze dobrze, mówić należy! nie zaprzeczam nikomu przyznanych przymiotów! sprawiedliwość oddaję, lecz w tym punkcie różnica, że każdy inaczéj ową sprawiedliwość uważa.
To powiedziawszy zwrócił się ku drzwiom, zarzucił wyloty i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz sali. Borasto i Radziwiłł pozostali spoglądając jeden na drugiego i ukradkiem na zamyślonego Zadzika. Szwed głaskał wąs i bródkę oczekując nowéj rozmowy, a Radziwiłł podnosił oczy ku niebu, wzdychając i kiwając głową.
W tém otworzyły się drzwi od komnaty sypialnéj, wyszła Panna Urszula i ciekawie spójrzała po przytomnych. Trzéj Kanclerze skłonili się jéj, ale każdy inaczéj, Zadzik od niechcenia, Radziwiłł poufale, Borasto uniżenie.
— Królewicz czy przyjechał? zapytała przybyła.
— Dotąd nie widać, rzekł obojętnie Zadzik, ależ bo to i kawał drogi od tego miejsca, gdzie miał polować.
— Polować! podchwyciła uszczypliwie Bawarka spuszczając oczy i przerzucając ziarna ogromnego różańca rubinowego wiszącego u pasa, polować kiedy ojciec leży na śmiertelnéj pościeli!
— Nie wpuszczano go wprzódy, dziś on nie przybył, to wet za wet, odpowiedział Zadzik.
— Dobry syn, przerwała żwawo Urszula; u drzwi ojca chorego, czeka cierpliwie zanim go wpuszczą, a nie jedzie się bawić, kiedy on jedną nogą stoi w grobie!
Wszyscy zamilkli, Meyer powiodła po nich zwycięskie wejrzenie.
— Jeżeli się nie mylę, przerwał Borasto, zdaje mi się, że słychać tentent koni! Pośpieszyli ku oknu, a Panna Urszula została na środku sali z miną smutną i obojętną, czekając wypadku.
— Ktoś jedzie, ale nie wiem, czy to Królewicz, bo mam wzrok krótki, rzekł Borasto, niech no Książę się przypatrzy, dodał obracając się do Radziwiłła.
— Nienajlepszy to i ja mam, Mości Kanclerzu, wzdychając odpowiedział Radziwiłł, i jam nie poślednio pracował, ale wracając do tych jeźdźców, których WMość widzisz, uważam że konie są pomęczone, jeździec pyłem okryty, ubior zda się na nim podobny do Królewiczowskiego, Dworzanin!.. jeden — drugi! o! to oni, poznałem Królewicza!
— Oni! powtórzyła Bawarka odwracając się niespokojnie, i w tém na wschodach wiodących do sali, dała się słyszeć głośna rozmowa i pośpieszne kroki dwóch ludzi. Drzwi się otwarły i Królewicz wszedł. Jedném bystrem spójrzeniem, przebiegł zgromadzonych i z lekka tylko, jakby od niechcenia uchyliwszy głowy przed Panną Urszulą, zapytał Zadzika odwracając się prędko od niéj, czy do Króla teraz wejść można.
— Nie można! — odpowiedziała Bawarka, patrząc w drugą stronę z wyrazem gniewu i pomięszania, teraz Król usypia.
Władysław równie dumny i równie obrażony nie patrząc na nią, rzekł do Zadzika, jakby nie słyszał o czém mówiła. Miałże się tak źle nasz ojciec, że nas tak spiesznie przywołano?
— Wielkie było niebespieczeństwo, odpowiedział Kanclerz, ale rozumiem że minęło, lecz oto i Dworzanin pokojowy wychodzi z sypialni.
W tej chwili istotnie Królewski służalec powoli drzwi uchylając wszedł do sali, a Panna Urszula z pośpiechem chciała podejść ku niemu, ażeby nie dać mu czasu do rozmowy z Królewiczem. Władysław jednak śpieszniéj jeszcze poskoczył i tyłem obracając się do niéj, zapytał groźno.
— Co robi Król J. Mość?
— Odpoczywa — rzekł dworski, i wysłał mnie pytać, czyż już W. K. M. przybył, żebyś ku niemu z Kanclerzami pośpieszył.
Radość błysnęła w oku Królewicza i obracając się do Panny Urszuli, rzekł tonem wymówki i żartu. — Takaż to prawda W. Mości? i nie czekając odpowiedzi ruszywszy ramionami postąpił ku komnacie sypialnéj.
Po cichu i ostróżnie przystąpił do łoża, a Mayerinn zagryzając usta powoli szła za nim.
Daléj trzéj Kanclerze na palcach się wcisnęli, Oelhaf drzémiący u stołu porwał się nagle od krzesła i wielkiémi powtarzanémi ukłony powitał Królewicza. Komnata była zaciemniona, trzech doktorów siedziało u łoża, znieruchomie wlepionym wzrokiem w chorego, na osobnym stoliczku stało wielkie pudło wyzłacanym aksamitem obite. Król zwrócił na przybyłego wzrok omdlały i ujrzawszy syna idącego z smutną twarzą, chciał się podnieść nieco, i nie mając siły, ręce tylko ku niemu wyciągnął. Pośpieszył na to ojcowskiéj czułości wezwanie Władysław i ukląkł przy łożu. Wszyscy milczeli i mimowolnie ocierali łzy, które im oznaki niemej boleści ojca i syna wycisnęły. Jedna tylko Urszula wyższa nad litość, któréj z drugiémi nie dzieliła, bo śmiertelny gniew dla Królewicza w sercu miała; spoglądała z udaną obojętnością po oknach i obiciach.
— Czekałem długo, rzekł Zygmunt niewyraźnym słabym głosem, chciałem cię pobłogosławić i oddać twój spadek. Kończąc te słowa Zygmunt, dał znak ręką Kanclerzowi Szwedzkiemu, aby reszty za niego dokończył, a ten porwał Księgę protokularną i przerzucając szybko jéj karty — odezwał się poważnie.
— Jego Królewska Mość Zygmunt III. Z Bożej łaski Król Polski, dziedziczny Szwedzki, Wielkie Książe Litewskie i t. d. — odstępuje i zrzeka się praw do Korony Szwedzkiéj, na rzecz najstarszego syna swego.
— Tak! przerwał Zygmunt słabym głosem, chcę go widziéć przed śmiercią w Koronie przodków moich i moiéj.
Tu podano z pudła Koronę, którą Król Jegomość z pomocą przytomnych, Synowi włożył na głowę, a Borasto wziąwszy okulary, zaczął pisać co najprędzéj protokuł téj cessyi de data. 1632 roku 27 Kwietnia we Wtorek po S. Marku.
Gdy wstał od łoża nowy Król Szwedzki pół smutne, pół dumne, pół radośne wejrzenie rzucił po wszystkich i zatrzymał chwilkę dłużéj na zarumienionéj z gniewu Pannie Urszuli. Zdiął potém Koronę i widząc że ojciec znękany chorobą oczy klei, po cichu wymknął się z komnaty z Kanclerzami, zostawując przy nim nieodstępną Bawarkę i lekarzy. Tłum czcicieli nowego słońca powitał Króla Szwedzkiego w sali, musiał wysłuchać peror, oświadczeń, panegiryków i ledwie po niejakim czasie potrafił się wymknąć, dopadł konia i pojechał prosto do pałacu Kazanowskich.
Ciemno było, noc się zbliżała, na ulicach Warszawy migały tylko gdzieniegdzie przechodnie światła latarni niesionych od małéj liczby tam i sam przechodzących ludzi. Ciężkie chmury dészczém grożące, okrywały niebo, wiatr stukał okiennicami i drzwiami, szumiały drzewa, gdzieniegdzie po za domami w ogródkach pozamykane; za wiatrem, i szumem, nie było słychać głosu ludzkiego. Tylko w Golarni pod Pogonią rzęsiste błyskały światła, a za drzwi otwarciem wypadały z niéj głosy tłumiące szum wiatru.
Zdala dał się słyszéć brzęk włokącéj się karabeli i przy świetle wychodzącém z szpar okniennic domów, ujrzéć było można, człowieka wysokiego wzrostu z dużym wąsem, w wysokiéj czapce i płaszczu idącego nie pewnym lecz ogromnym krokiem. Był to Pan Kliński wracający od Tomasza Sapiehy, dobrze podochocony i nieco nawet zataczający się po ulicy. Oczy miał przymknięte, usta ścisnione, policzki wydęte i wyraz twarzy groźny i zuchwały. Wino dodało mu odwagi i dobrego humoru, pomijając drzwi golarni nucić nawet zaczynał starą polską piosnkę Strzelców Kurkowych, i machać rękoma, gdy naprzeciw idący męszczyzna w krótkim płaszczu i kapeluszu z piórami przerwał mu bieg jego myśli. Ten nieznajomy idąc prędko chciał ominąć Klińskiego, ale on, że mu wino głowę zawróciło stanął i za rękę go pochwycił.
— Dobry wieczór mości Kawalerze! a dokądże to? zapytał napróżno usiłującego się wyrwać, milczącego przechodnia.
— A co WMości do tego? drzącym głosem rzekł drugi, puszczaj mnie!
— Co ja słyszę? ho! ho! krzyknął Kliński zaczynając się śmiać do rospuku, to to wy, Księże Grothus! po kawalersku odziany! tfu! do tysiąc fur djabłów, tegom się nigdy po Księdzu lektorze niespodziewał!!!
Ksiądz lektor odpowiadał na to tylko ruszeniem ramion i milczał zawstydzony i skłopotany.
— No proszę! Ksiądz Grothus! w tém odzieniu, licho by cię poznało! tylko że od tego okna światło wprost w oczy padło! i głos ten! inaczéj dalipan bym niepoznał. Ani pytać, że w tym stroju, pewno WMość nie do Kościoła!
I znowu śmiać się zaczął.
— W dzień spójrz w oczy! drugi Kato, w nocy po dewotkach chodzi i cholewki smali, ani chybi że ten strój nie inaczéj tłumaczyć!
Ksiądz Grothus zmięszany z początku, uznał nakoniec, że nie było innego sposobu, jak śmiać się z siebie razem ze starym i z wymuszonym na ustach uśmiéchem rzekł..
— Bądź jak bądź, Panie Kliński, proszę cię o sekret, nie wygadaj się z tém co widziałeś, bo, bo, bo to nie wypada!
— Mówić to nie wypada, rzekł Kliński kiwając głową, a chodzić po nocach przebranemu, jak na Maszkary, to się godzi.
— No! nie bądźże tak surowym, Panie Kliński, odpowiedział Pater Grothus, którego twarz naturalnie surowa, dziwnie się wydawała, gdy chciał wesołą przybrać minę, taż i my ludzie jesteśmy, a ja idę za interessem twojéj Pani, więc jeżeli choć pisniesz to będzie biéda!
— E! jeśli tak, to inna facies rerum, odpowiedział staruszek, bo i Izokrates mówi, że nietrzeba wydawać swoich Panów a dobrodziejów, między nami jednak mówiąc, radbym dalipan dowiedziéć się co, o tym interessie, który WMości z Przewielebnego na strojnisia i nocnego wagabundę przerobił.
— Takie interessa nie lecą w uszy, kiedy ich zawołasz, odpowiedział Ksiądz Grothus, może jednak dowiész się z czasem.
Te słowa kończąc Jezuita z udaném ułożeniem światowego człowieka, ścisnął rękę staruszka i poszedł daléj ulicą z tą miną, jaką przybiérają ludzie, chcący udawać tych, którymi nie są właściwie. Kliński zamyślony, ponury, rozbierając w swéj głowie ten wypadek poszedł także w swoją stronę. Kroki jego, tak były niestałe jak myśli, patrząc nań albowiem zdawało by się widziéć trzcinę, którą wiatr pomiata. Wino coraz silniéj działać nań zaczynało, ale oczy mogły jeszcze kiedy niekiedy nogom drogę torować, chociaż nie zawsze dobrze, bo kilka krotnie przewlókł się szukając przejść suchych, przez kałuże pełne błota, zamiatając suknią ulicę. Karabelą zawadzał coraz o różne wydatniéjsze przedmioty na drodze i na koniec, gdy dészcz rzęsisty podać zaczął, orzeźwiony jego chłodem, pomyślał że trzeba trochę kroku przyśpieszyć. Jakoż mijając ulicę z jednego końca w drugi i coraz zasłaniając się rękoma od grożących murów, żeby się o nie nie uderzyć, dowlókł się nareście, dzięki losowi do zamku i szukając klucza w kieszeni zanucił pod nosem raz jeszcze, strofę staréj pieśni Strzelców Kurkowych.

A dalejże Kozernicy!
Wprawiajcie się do rusznicy!
A gdy przyjdzie czubie Turka,
Popamięta pies na kurka!
Bóg da, te bestyje,
Król kurkowy zbije!![59]







5.

Na jedném z przedmieść Warszawy, stał nieco porządniéjszy od innych domek, otaczał go w koło mały i niski murek i ogród owocowy, a brama dobrze zamknięta i cichość panująca we środku kazały się domyślać, że już mieszkańcy posnęli byli. Przez jedną tylko zasłonkę, w oknie na ogród wychodzącém, błyskało posępne światełko lampy. Ciężki, ładowny pojazd stał na dziedzińcu, a siano porozsypywane tam i ówdzie, świadczyło, że tylko co go wyładowano. Drzwi domku były nieco uchylone i postać czarna, wysoka, o mur oparta zdawała się ich pilnować.
W oknie wychodzącym na ogród, w którém iakem już powiedział, ukazywało się światło, druga postać siedziała w milczeniu, oparta na ręku i uśpiona. Była to Anastazija, tylko co z zameczku przybyła, oczekująca Królewicza. Lekka zasłona twarz jéj okrywała, suknia z ciężkiéj jedwabnéj materij udatną zasłaniała kibić. Zdawała się smutna, bo częste westchnienia wznosiły lekką piersi zasłonę i poruszały zwolna ogniwa złotego łańcucha, który miała na szyi... Najmniéjszy szelest zwracał jéj uwagę i wzrok ku ulicy, za każdym szmerem kropel spadającego deszczu słuchała i wyglądała, w każdéj gałązki cieniu widząc przybywającego Władysława. W komnacie z któréj wyglądała oknem mimo lejącego deszczu, nie było więcéj nikogo, stało tylko łozę z zielonym adamaszkowym pawilonem, stół okryty drobiazgami i para krzeseł, w kominie paliła się lampa, na ścianach wisiały świéżo przybite kobierce.
Cisza była, wiatr szumiał, krople deszczu, coraz rzadziéj, coraz wolniéj uderzały o listki, czasem milczenie przerywał przechodzień jaki wracający z zabawy, nucąc śpiéwek wesoły, czasem posępne uderzenie najbliższego kościelnego zegaru przelatywało powietrze, dochodziło do uszu pięknéj Saksonki i powiększało jéj niespokojność. Powietrze było czyste, lekkie, odwilżone deszczém, przed którym Pan Kliński tak szparko uciekał, oddychało zapachem kwiatów, i tą przyjemną wonią wiosny, którą każdy zna, a nikt nic opisze, listki obciążone kroplami dészczu, za każdym wiatru powiewem, upuszczały je na ziemię.
Anastazija w pół drzémiąca, zadumana, ponura, zaczynała coraz wyraźniéj okazywać dręczącą ją niespokojność, oglądała się, przysłuchiwała, wstawała, przechodziła i wziąwszy lirę, chciała uderzyć w jéj stróny, lecz szelest od ulicy ściągnął jéj uwagę. Serce uderzyło mocniéj, wychyliła głowę i ujrzała męszczyznę zbliżającego się ku murowi ogrodowemu. Radość zawiązała jéj usta, ręce bezwładne uderzyły po strónach, a przybyły tym czasem przeskoczył mur niski i ku oknu się zbliżył. Wszelka wątpliwość znikła, wyciągnęła ręce i zawołała.
— O! chodźże prędzéj!
— Idę, idę, odpowiedział przybyły zbliżając się ku oknu i starając się, aby mu światło na twarz nie padało. Idę moja Panno, ale złe niosę nowiny!
— O! mój luby! zawołała przestraszona dziewczyna, pierwszy raz umyślnie mnie chcesz zasmucić, ale dawno! dawno już przeczułam, że Władysław porzuci mię kiedyś, że mną pogardzi! To mówiąc ujęła Królewicza za rękę i wpatrując się w jego twarz, zaciemnioną skrzydłami kapelusza, kilka cichych łez uroniła.
— Tak jest! tak! powtórzył przybyły, czas nam się rozstać, czas rozerwać związki, które nas oboje zawstydzają, o kilka kroków powóz stoi, ubieraj się i jedź! zawiozą cię tam, gdzie będziesz szczęśliwą, gdzie stosowniejszego dla siebie znajdziesz kochanka, gdzie ci na niczém zbywać nie będzie! no! Anastazijo! wybieraj że się!
— Niewdzięczny! podchwyciła rozgniéwana dziewczyna, wstydzisz się być stałym, a nie wstydziłeś się dotąd mnie uwodzić. Takaż to wdzięczność za to, żem dla ciebie wszystko, wszystko poświęciła, krewnych, rodzinne strony, matkę, spokojność, dobre imie!.
Ale nie! tobie źli ludzie te myśli natchnęli! ja nie chcę szczęścia bez ciebie, nie chcę bogactw, wyrzekam się wszystkiego, pozwól mi tylko być twoją kochanką! na kolanach ooo proszę!!
Królewicz zdawał się być mocno, témi oświadczeniami zmięszany, i gdy z niewinną prostotą Saksonka zarzuciła uścisk na jego szyję, zamilkł na chwilę, ponurzony w zamysłach, lecz w krótce odzyskał mowę i usiłując się wyrwać z jéj objęcia odpowiedział.
— Nasza religija podobnych związków niedozwala!
— I czemuż tego nie mówiłeś wprzódy? Zapytała dziewczyna ozięble odsuwając się od niego.
— Bo, dziś, rzekł Królewicz odstępując od okna silnym głosem, dziś zostałem Królem Szwedzkim! obowiązkiem jest moim, nie czynić tego, co będę karał w poddanych moich! Idź więc! śpiesz! powóz czeka! wyjeżdżaj!



Lecz porzućmy na chwilę Ks. Grothusa grającego rolę Królewicza i starajmy się, wyłożyć czytelnikom; co go w tém powoduje.
Ciągle na Królewicza Władysława zagniewana Meyerinn, szukała tylko dogodnéj pory, aby jeśli nie na nim wprost, to przynajmniéj na najmilszych mu pomścić się osobach. Wieść o jakiejś kochance doniesiona przez Klińskiego, podała zręczność, którą chciwie pochwyciła Bawarka. Słabość jednak Króla, starania o samą siebie, rządy które jéj nad całym dworem powierzono, nie dozwoliły dokonać zamiarów, które licznych starań i zabiegów wymagały. Tego dnia okazana przez Królewicza Bawarce w obec trzech Kanclerzy, pogarda i duma rozjątrzyła ją do tego stopnia, iż zemsta jéj stała się nieuchronną. Tym czasem Kliński wyszperał od Dworzanina wiadomość o przeniesieniu się Anastazij do miasta, a Pater Grothus podjął się zgrabnie nową kochankę Królewicza, skłonić do wyjazdu, lub porwać gwałtem.
Wypadało tylko pod różnymi pozorami wstrzymywać Królewicza w Zamku tak długo, póki by Pater Grothus wszystkiego nie skończył. Nastawiono na ten koniec kilkanaście osób, które z kolei przeciągłą rozmową, zaprosinami, odwiedzinami wstrzymywały Królewicza. Ale to nie wiele pomogło, zręczny Władysław potrafił się od nich wszystkich uwolnić i nareście został tylko sam jeden ze służalcem.
— Pójdziesz ze mną! rzekł do niego Królewicz wdziéwając szybko płaszcz na siebie i kładnąc szeroki kapelusz.
— Jak W. K. Mość roskaże, odpowiedział służalec, jeśli to jednak do tego domku na przedmieście, to jeszcze wcześnie, tylko co Stach wrócił, mówił że niéma nikogo.
— Poczekamy tam! zawołał Władysław zabiérając się ku drzwiom.
— Lepiéj by może było, przebąknął sługa przekupiony, żebym ja tam sam poszedł i oznajmił jak przybędą.
— Nie potrzeba! krótko odpowiedział Władysław.
— To może się przeciągnąć długo! zła droga z zameczku — przerwał znowu służalec.
— Mniéjsza oto, odparł Królewicz, idź ze mną zaraz, lub zawołaj drugiego ze służby!
— Lepiéj chyba zawołam drugiego! z udaną uniżonością i pokorą rzekł sługa, bo mnie jeszcze fébra dolega, a wilgoć po deszczu, to by się wróciła.
— Wołajże mi prędko drugiego, krzyknął Władysław zniecierpliwiony.
— Wnet! wnet! strwożony służalec zawołał i wybiegł.
Dobry kawał czasu czekał nowy Król Szwedzki na Sługę, a widząc że żaden nie przybywa, porwał szpadę i sztylet i sam jeden pożerany niespokojnością i przeczuciami wyszedł na dziedziniec. Ciemno było, choć oczy wykól, trudno trafić do Bramy znając jednak miejsce, Władysław łatwo do niéj doszedł, sprobował — zamknięta. Można było przeszedłszy jedno skrzydło pałacu z drugiego wyjść dziedzińca, ale tu o pośpiech chodziło; a za bramą słyszał Królewicz powolny krok, wartującego żołdaka; wolał więc zawołać na niego, aby mu otworzył.
— Otwórz!.
— Wer da? odezwał się powoli niemiec stojący na straży, kto tam łazi po nocy?
— Otwórz gałganie!, do pioruna!
— A kto tam tak piorunuje! kto ty taki?, z zimną krwią odpowiedział strażnik.
— Otwórz, jestem Dworzanin starszego Królewicza!
— Po nocy wszystkie krowe czarne! rzekł zimno żołdak, łatwo mówić żeś i sam Królewicz, a ja cię nie widzę! postój trochę pod bramą!
— Raz jeszcze mówię otwórz, bo jestem posłany za pilnym interessem, jutro cię za to ukarzą, jeśli natychmiast nie usłuchasz.
— Idź sobie drugą bramą! rzekł żołnierz, tam cię poznają, a ja niewiém co ty za jeden i czego gwałtem się tędy cisniesz! idź! idź!
Nie było ratunku z zakamieniałym Niemcem, Władysław pękał ze złości, bo podobny opor piérwszy mu się raz zdarzał, Izba Dworzan i sług jego, tuż była, poskoczył zatem, odezwał się i cała ich czereda wysypała się ze światłem, hałasem i trwogą na dziedzińce. Strwożony Niemiec widząc, że nie żarty, posłyszawszy kto to był, kogo tak ostro przyjął, uciekł z kluczami. Władysław stał cały czerwony z gniéwu, pot lał się z jego skroni, oczy iskrzyły, Dworzanie w pół rozespani w niezgrabnie wdzianych sukniach ze świécami, z latarniami napełniali dziedziniec. Nakazał im milczenie Władysław, aby hałas ten do Królewskich czasem nie doszedł komnat i zawołał: Otwórzcie mi bramę!
Wszyscy milczeli poglądając po sobie, jeden się wreście odezwał.
— Klucze były u straży, Węgrzyn uciekł z niémi, chyba furtkę — Wawrzyniec ma klucze.
— Wawrzek! — Klucz od furtki, klucz! zaczęli szeptać między sobą — Klucz! Klucz!
— A ktoby go tam miał! odezwał się cicho zagadniony, u mnie niéma!
— Jakto niéma? podchwycił drugi, ty co noc wymykasz się za tym kluczem!
— O! to ptaszek! — dawaj klucz! szeptali pół głosem wszyscy, a Królewicz stąpał tylko niecierpliwie z nogi na nogę, poglądał na okna i w około, czy ten szum, nie zwrócił czyjéj uwagi. Wreście po długich certacijach z téj i drugiéj strony widząc, że i tu oporem idzie, Władysław krzyknął nagle.
— Tego łotra jutro wciupę na chleb i wodę, jeśli klucza nie wyszuka! poszukać koło niego! Porwało się kilku, powalili biédaka i zwycięzką ręką wyciągnęli mu jakieś trzy klucze z kieszeni. Porwał je Władysław, na nic już więcéj nie zważając, lecz w tém gdy do furtki zmierza, dziwaczna jakaś postać ukazuje się we drzwiach do bocznych wschodów prowadzących. Pan Kliński, on to był bowiem, w jednym ręku trzymał duży lichtarz z woskową ogromną zieloną świécą, wznosząc go wyżéj głowy, dla tém lepszego przypatrzenia się, na nosie wznosiły się grubo wyrobione okulary, w drugim ręku miał różaniec potężny hebanowy, a na sobie futerko lekkie, pokryte wypłowiałym adamaszkiem. — Pod pachą trzymał ogromny muszkiet, który był wziął sądząc zapewne z hałasu na dziedzicu, że jestń jakieś niebespieczeństwo. Wino niedoszumiałe kręciło mu się jeszcze w głowie, szedł tak śpiesznie jak tylko mógł nogami władać i uyrzawszy nareście, Królewicza otoczonego zgrają służalców, przy broni zdającego się cofać ku furtce, domyślił się zaraz bardzo słusznie, że to być musi spisek na niego. Więc cofając się i sam nazad, zakrzyczał na całe gardło.
— Dobrze! dobrze! uciekaj Królewiczu! retro! Władysław do żywa zniecierpliwiony, skinął na służbę, aby się oddaliła, a sam ruszając ramionami i chowając klucz do kieszeni, zbliżył się do Klińskiego, który stał zdziwiony zniknieniem wszystkich.
— W Imie Ojca i Syna! zawołał starzec przypatrując się Królewiczowi i schylając głowy. Sądziłem, że jakie niebezpieczeństwo zagraża W. K. Mości!
— Myliłeś się W. Mość, idź spać, rzekł Władysław, wracam od Kazanowskich, otwierali mi bramę i hałasu narobili, tobie się coś w głowie uroiło. To mówiąc odwrócił się, a stary kiwając głową, rospoczął na nowo różaniec i poszedł nazad po wschodach, do swego ciepłego kątka.
Wszystko było cichém i spokojném, Królewicz biegł oglądając się za siebie niespokojnie do furtki, lecz klucz nic mógł trafić do zamka, im mocniéj się otwierający niecierpliwił, tém daléj był celu, doszedł nakoniec swego pokręcił, raz dwa, jednym kluczem, drugim, trzecim, żaden nie otworzył.
Tu mu już zabrakło wytrwałości, zaczął się mocować a furtką i trafem podołał ją nareście, odskoczył spruchniały zamek, Władysław był na ulicy. Tu dopadł jakiegoś konia, którego od powracającego ze wsi Dworzanina Kazanowskich odebrał i puścił się w czwał daléj. Po długiém oczekiwaniu, pełen niespokojności i przeczuć, doświadczył Władysław w téj chwili, prawdziwości Włoskiego przysłowia[60], i pędził tém prędzéj, im dłużéj na to oczekiwał; a myśl jego od wszystkiego prędsza była już przy boku kochanki.
Zbliżał się już nareście do celu swojéj wycieczki, u bramy zostawił konia i cicho podchodził ku drzwiom, gdy rozmowa jakaś od strony okna, doszła jego uszu.
W téj chwili ujrzał jak białe rączki Anastazij wieszały się na szyi Księdza Grothusa, krew w nim zawrzała, porwał sztylet i z ostróżnością nocnego szpiega, z zazdrością ubostwiającego kochanka, posunął się wzdłuż ściany domu. Ręka jego drzała, w ręku sztylet połyskiwał. Czekał jeszcze sam nie wiedział czego, wahał się, ten co widział wojnę i trupów stosy, lękał się uderzyć bez bronnego, i nagle rękę i sztylet upuścił usłyszawszy te wyrazy stłumionym głosem przez Jezuitę wymówione.
— Dziś zostałem Królem Szwedzkim! obowiąskiem jest moim, nie czynić tego, co będę karał w poddanych moich, idź! spiész! powóz czeka! wyjeżdzaj!
Prędszy od błyskawicy, Władysław sztylet za pas założył, porwał oszukańca za gardło i powalił o ziemię, a Anastazija będąca w oknie, wydała okrzyk boleści i w głąb mieszkania pobiegła.
Jezuita tak nagle napadnięty, zaczynał się wywijać z silnych uścisków Królewicza, i rozumiejąc, że go kto z Dworzan napastuje, odezwał się ponuro.
— Puszczaj! mnie tu przysłała Panna Urszula, z jéj roskazu! puszczaj! nie ciśnij gardła, bo przypokutujesz łotrze! o dwa kroki mam ludzi! mówię z czyjego roskazu!
— Z mojego roskazu, zawołał Królewicz krępując mu chustką ręce, pójdziesz tam z kąd się nie łatwo wywiniesz!
— Ach! krzyknął piskliwym głosem znękany Jezuita, ten głos!
— To mój własny! odezwał się Królewicz.
W tém nadbieżano ze światłem, Władysław kazał związanego Jezuitę wsadzić na woz i z listem do Rektora Kollegium odesłał go do Klasztoru.




6.

Sypialna chorego Króla komnata, wystawiała obraz zamięszania i boleści, zmierzchało, promyk konający słońca wdzierał się przez zasłony okień i walczył ze światłem lampy gorejący w kątku za zasłonką. Na łożu, leżał Zygmunt prawie bez duszy, pozbawiony mowy i przytomności z okropnie otwartymi, osłupiałymi oczyma. Panna Urszula klęcząca przed krzyżem, z potarganym włosem, z twarzą bladą, z załamanymi rękoma z wyrazem boleści w spójrzeniu, drżącymi usta, błagała nieba o nadzieję, którą jéj smutna wydziérła rzeczywistość.
Jezuici otaczali łoże, a ich postacie czarne, twarze blade i groźne, oczy połyskujące i chytrze przebiegające po otaczających przedmiotach; zdawały się podobne do cieni piekielnych, oczekujących tylko chwili zgonu Monarchy, aby owładnąć jogo duszą. Doktorowie ze smutném wejrzeniem, w którem się zawiedzione malowały nadzieje, otaczali stół zastawiony flaszkami i słojkami bez użytecznémi. U drzwi, dwóch Dworzan siedziało płacząc i kryjąc oczy w dłoniach. Królewicz Władysław blady i nieprzytomny przechodził się po komnacie z cicha, w twarzy znać było niespokojność i smutek, ale żadna łza nie zrosiła mu oka, żadną umyślną oznaką nie okazał cierpienia, sama tylko dusza mimowolnie dręczące ją uczucie, na jego twarzy rysowała.
Mimo słabości Króla, mimo nakazywanéj cichości, coraz przeraźliwsza wrzawa napełniała komnatę, Jezuici obstąpiwszy łoże, wołali z całego gardła na bezprzytomnego i konającego prawie Króla, aby za grzechy żałował. Niestety! dość już był odpokutował za życia słaby Zygmunt i nie wiele potrzebował napomnień, zakłócających ostatnie jego chwile, dusza jego i serce, przywykłe do fanatyzmu, musiały i w téj chwili spowiadać się przed sobą, ze swych przewinien.
— Królu! wołał schylony nad łożem Ks. Marquat, Królu żałuj za grzechy żywota swego, abyś był zbawionym!
— Panie! krzyczał głośniéj jeszcze drugi nad uchem konającemu, myśl o niebie! i sercem módl się Bogu!
— Najjaśniéjszy Panie! wrzeszczał trzeci, chcąc w gorliwości obudwu przewyższyć, bij się w piersi, bo będziesz potępiony!
Wszyscy ilu ich tam było, darli się w ten sposób, i tem bardziéj podwajali krzyku, im mocniéj byli przekonani, że Król nic nie czuł i nie słyszał.
Tym czasem weszli do komnaty, Zadzik z Ks. Albertem Radziwiłłem, mocne na twarzy strapienie okazując i niechętnie poglądając na krzątających się około łoża Jezuitów.
— Cóż WMość na to powiész, ozwał się wreście Zadzik, ruszając ramionami, że ci Ich Mość Przewielebni i skonać, jak widzę Królowi spokojnie nie dadzą, na co ta wrzawa i tumult przy umierającym.
— I ja zarówno tego nie pojmuję, odpowiedział Książe, Król się przecie już raz spowiadał i wszyscy wiedzą, że ściśle prawideł religij pilnując, nie tyle ma grzechów na sumieniu, aby mu w téj chwili pokutę za nie, przypominać było potrzeba.
Gdy to mówili, skończyli Jezuici modlitwy swoje i wrzaski i wszystkich do pożegnania Króla dawnym zwyczajem przypuszczać zaczęło. Otworzyły się drzwi komnaty i wedle dostojeństwa wchodzić zaczęli Dygnitarze, Urzędnicy, familija Królewska, duchowieństwo, aż do sług nawet i hajduków[61]. Król leżał ciągle, bez przytomności, a tłum Dworzan sunący się do ucałowania ręki jego raz ostatni, pomny na dawne dobro, na przyszłość niepewną, mimowolnie rosił ją łzami. Cisza nastała przerywana tylko odgłosem powolnéj rozmowy, lub łkaniem jakiego przywiązanego sługi odgłosem kroków przybywających do ucałowania ręki. Bolesny ten widok bliskiego zgonu Króla rozlał smutek na twarzach wszystkich przytomnych i tych nawet, którym len wypadek otwierał pole do bogactw, sławy i wziętości, ale ten żal był po człowieku, nie po Królu, bardziéj z czterdziestokilko letniego przywyknienia do niego, z obawy, aby z dészczu pod rynnę nie wpaść; jak z przywiązania. Zygmunt wiole wycisnął mimowolnie może, łez w narodzie za życia, przy śmierci jego zabrakło, ślachta śmierć jego uważała, jak piękny do burzliwego ulubionego i dawno oczekiwanego bezkrólewia i elekcij wstęp, winszując sobie zawczasu, wszystkiego co dla nich ubieganie się kandydatów, formowanie partij, a tém samém i napływ pieniędzy, dobrego zrobić może. Dwór tylko, rodzina, duchowieństwo i bliżéj z nim związani, szczére łzy nad zgonem ronili.
Zbliżał się już obrzęd pożegnania ku końcowi, kilku tylko jeszcze pajuków, z ciekawością młodego wieku, z uszanowaniem, jakiego ich dworska karność wyuczyła, z smutkiem przywiązanym do téj chwili, całowało rękę Królewską, ciżba wypływać nazad powoli zaczęła z pokojów i kilku tylko Dygnitarzy i znaczniéjszych osób pozostało.
W ówczas nakazawszy powszechne milczenie, Kanclerz W. Koronny zabrał głos i w imieniu Króla tak przemówił do Królewiczów.
— Wiadomo z nas każdemu, którzyśmy u boku Najjaśniejszego Króla naszego, życie spędzili, jak zawsze był i jest gorliwym o zachowywanie wszystkich przepisów Świętéj Religij naszéj, teraz czując się bliskim zgonu, zdawna mnie polecił, abym w obec całéj rodziny, oświadczył niezmienną jego wolą, iżby na przyszłość w ród Jego nie mięszali się kacerze i Protestanci, iżby żaden z Najjaśniejszych Królewiczów, kobiéty obcej wiary nie pojmował żonę, iżby Najjaśniéjsza Infantka żadnemu obcéj religij Księciu, w dozgonne śluby oddaną nie była[62].
To skończywszy obrócił się ku słuchającym w milczeniu i Królewicz Władysław w imieniu całéj rodziny odpowiedział, iż szanuje wolą Ojca i oną za siebie i wszystkich wypełniać święcie do ostatka przyrzeka.
Po tym ostatnim obrzędzie, znowu Jezuici opanowali łoże i kilka tylko osób prócz nich, wiernych do zgonu pozostało przy Królu, reszta przyszłością już zajęta myślała o czém inném.
W Zamku pusto było i głucho, gdzie niegdzie migało światło, przerywał cichość odgłos stąpań lub rozmowy, na dziedzińcu przechadzał się Pan Kliński z grubym kijem sękowatym w ręku, w aksamitnéj okrągłéj czapeczce na głowie, zdawał się rozmyślać o czémś niespokojnie, kiwał głową, spoglądał, ruszał ramionami i wyglądał czasem niecierpliwie za bramę, starając się mimo ciemności, dostrzedz coś na ulicy. Po kilko chwilowém oczekiwaniu spostrzegł nareście w oddaleniu wysokiego męszczyznę w hiszpańskim stroju, dążącego ku niemu; stanął więc, ręce wtył założył, napuszył się i wpatrywać w niego zaczął. Nieznajomy zbliżył się już o parę kroków, a Pan Kliński obejrzawszy się wprzódy starannie, czy kto nie patrzy pociągnął go za suknią i rękami, głową, nogami i całą postawą pokazywać mu zaczął, żeby szedł prędzéj.
Nieznajomy przeciwnie, jakby tych znaków wcale nie rozumiał, odwrócił się ozięble ku niemu, wyrwał mu z rąk swój płaszcz i chciał iść daléj. Pan Kliński jednak poszedł za nim, uchwycił za płaszcz znowu i uchylając się tak, aby mógł mu zajrzéć pod szeroki kapelusz krzyknął.
— Pójdź precz Księże Grothusie, znać cię więcéj nie chcemy!
— Ja nie żadna Księdza! odparł powolnie nieznajomy niemieckim akcentem, — Ich bin ein Deutscher!
— Ale ja po waszemu nierozumiem!
Nieznajomy patrzał nań z podziwieniem, a stary przekonawszy się nareście, że nie trafił na swego oddalił się mrucząc od niego. W kilka minut podobnym sposobem zaczepił jeszcze kilka osób szukając między niémi i nie znajdując Księdza Grothusa. Niecierpliwość opanowywać go zaczynała. W tém dzikie jakieś i posępne tony dały się słyszéć w oddaleniu, Pan Kliński zbliżył się ku furtce prowadzącéj na ulicę, stanął, spójrzał i zobaczył w oddaleniu kilka migających świateł, które się ku niemu zbliżać zaczynały. Jedne z tych świateł wyglądały nakształt pochodni, drugie jak świéce. Przeciągłe, ciche grobowe tony rozchodziły się zdaleka po mieście, a po nich kiedy niekiedy następowała muzyka ponura; muzyka i światło z jednéj strony pochodzić się zdawały. Potrząsał na to wszystko głową staruszek, ale im bliżéj widział światła, im silniéj uszu jego dziwne dochodziły dźwięki, tém lękliwiéj oglądać się zaczął i nareście przeżegnał się i dobył różańca. Tym czasem muzyka i światło zbliżały się coraz a coraz bardziéj, muzyka zrozumialszą się stała, było to Requiem nucone niezgrabnymi głosami, z pomiędzy których wyrywał się czasem jaki strzelisty, ucinkowy piskliwy akcent, lub bas niesforny. Lubo Pan Kliński niepojmował wcale co ta kawalkata o tak późnéj porze robić mogła, mimowolnie poruszył usta i sam niewiedząc na co i dla czego, zawył głosem okropnym, któryby i diabła od nieboszczykowskiego ciała odstraszył, pompatyczne Requiem.
Światła pochodni i świéc, rzucając blask na pobliższe przedmioty, oświecały posępne twarze Księży niosących je, których długie cienie malowały się na ziemi, a oprócz tych bliższych przedmiotów, reszta pogrążona była w ciemnościach. Widać było długi szereg twarzy bladych i wycieńczonych, z otwartymi do śpiéwu ustami, posuwający się cicho wzdłuż murów, słychać tylko było stąpanie Księży i koni wiozących trumnę, i powiéwanie chorągwi w powietrzu. Biegléjsze oko było by dostrzegło na trumnie krzyż i biret oznakę duchownego stanu, byłoby w Księżach idących za trumną dostrzegło Jezuitów, lecz on niewidząc tego wcale, uważnie tylko poglądał, czy kogo znajomego nie zobaczy. Przypatrzywszy się nareście uważnie nie poznał niedaleko przechodzącego Ks. Florjana, który dla otyłości swojéj, zostawał nieco w tyle i od wiatru starannie zasłaniał migający płomień świécy, któréj światło na twarz mu padając czyniło rysy jego fizijonomij twardszémi i niewyrażniéjszymi. Po cichu postąpił ku niemu Kliński, a po przywitaniu zapytał kogo prowadzą.
— Księdza Grothusa!
— To być niemoże! krzyknął trochę głośniéj niżeli wypadało staruszek, wczoraj żył jeszcze.
— Nic dziwnego, odpowiedział ozięble Jezuita, śmierć jak złodziéj przychodzi!
To mówiąc otworzył usta i zanucił nowe Requiem, któremu wtórując Pan Kliński, posunął się nazad ku furtce i kiwnął na idącego z tyłu laika, aby ku niemu się zbliżył.
— Z czego to umarł ten Ksiądz którego prowadzicie?, zapytał.
Laik nachylił mu się do ucha i wzdychając powiedział. Umarł dla opinij zakonu, sic fata tulere!. I zniknął w tłumie niedawszy się poznać starcowi.
Kliński stał długo zamyślony, kiwał głową i mruczał pod nosem, po tém ruszywszy ramionami zawrócił się i poszedł ku komnatom królewskim. W oknach za zasłonkami migały częste, światła, ruch wewnątrz zdawał się być wielki, kilku Dworzan biegało po dziedzińcach, szelest jakiś, szmer, głosy niewyraźne rozeszły się po zamku, stukano drzwiami, biegano po wschodach zamięszanie jakieś panowało wszędzie. Przelękniony Kliński złapał przechodzącego służalca za rękę i chciał go wybadać, lecz on obrócił się tylko, machnął ręką i zawołał. — Król umarł!!.

KONIEC.







  1. Osoby tu wprowadzone są historyczne, równie jak i wypadki, wyrazy zaś, które w istocie wymówione były, przez osoby działające, zostaną podkreślone.
  2. Zygmunt trudnił się malarstwem. Hist. patrz. Siarczyńskiego.
  3. Dziéwka — dawniéj oznaczało kobiétą niezamężną.
  4. Ruch, ogon u sukni.
  5. Hist.
  6. Hist. osoba.
  7. Hist. osoba.
  8. Osoba Hist.
  9. W liczbie innych dzieł wielu okazujących sprośne czynności Jezuitów, jest jedno współczesne, trochę może przesadzone. Histoire des intrigues amoureuses du P. Peters Jesuite. Confesseur de Jaques II cidevant Roy d'Angleterre, a Cologne Cher Pierre Marteau MDCXCVIII. 1698 — 448 str. 8.
    Jest także w tym przedmiocie pisemko wydane naprzód przez Henryka de S. Ignat: Teologa Karmelitę pod zmyślonem imieniem Liberii Candidi, drukowane w Argentynie w 1szey Ed. dzieła Tuba Magna r. 1715, przypisywane przez Jezuitę Hulitemberg Polakowi Jaworowskiemu. W następnych Ed. pomienionego dzieła r. 1716, 1717 zostało opuszczonem. Mam je w rękopismie tłómaczone na język Polski.
    Warte także uwagi z mnóstwa innych. Catalogo, delle poco sane dottrine, che hanno insegnate, e de piu grandiosi attentati, che dal principio della loro fondazione fino al presente hanno comessi i padri della compagna di Gesu. — In Lugano MDCCLX. Per Giavinno Agreti. 8 p. 262.
  10. Zbierając nie wydane dotąd pomniki mogące posłużyć do uzupełnienia Historij Zygmunta III, wynalazłem wiele, takich, które okażą jak Jezuitów ceniono, chociaż to nie sekret od dawna.
  11. Hist.
  12. Hist.
  13. Hist.
  14. Hist.
  15. Hist.
  16. Hist.
  17. Hist.
  18. Hist.
  19. Historyczne, patrz Mucanti.
  20. Tak pisze, Ks. Albert Radziwiłł.
  21. Osoby Historyczne.
  22. Hist.
  23. Hist.
  24. Hist. Z jéj roskazu w Krakowie jednego spalono.
  25. Hist.
  26. Hist.
  27. Hist.
  28. Osoba Hist.
  29. To, co następnie mówi Kaliwko, wyjęte jest co do słowa ze współczesnego rękopismu, pisanego roku 1610, który posiadam — strona 605. Inne ciekawe z tego rękopismu wyjątki gdzie indziej umieszczone zostaną. — Odmieniłem tylko pisownią.
  30. Dalszy Ciąg z pomienionego rękopisma.
  31. Tu się kończy wyjątek z rękopismu.
  32. Osoba Hist.
  33. Pod tém imieniem powszechnie ją znano.
  34. Że Królewicz Władysław, kochał się w Pannie Urszuli, jest rzeczą niezaprzeczoną. Naruszewicz wspomina, iż kiedy był w obozie, Kazanowscy, od niego do niéj, et vice versa, przesyłali liściki. Ta miłość, którą Jezuici podpalali, aby przy niéj kiedyś swoją upiec grzankę, wygasła. Wiadomo iż Meyerinn odrzuciła potém najświetniejsze partje i umarła w klasztorze, przez się założonym. — Histo.
  35. Wszystko to Historyczne, X. Al. Radziwiłł.
  36. Dla ciekawych dołączam tu nagrobek Króla Stefana:
    — „In templo plus quatu Sacerdos, in Republica, plus quam Rex, in sententia dicenda plus quam Senator, in Judicio plus quam Jureconsultus, in exercitu, plus quam Impe rator, in acie plus quam miles, in adoversis perferendis, iniuriisque condonandis plus quam vir, in publica libertate tuenda plus quam civis, in amicitia colenda plus quam amicus, in convictu plus quam familiaris, in venationibus, ferixque domandis, plus quam Leo, in tota reliqua vita, plus quam Philosophus. Cf. Inflanty przez Hilzena, 175o Wilno Typogr. Akad. Wileńsk. S. Jesu pag. 217.
  37. Kazanowscy byli ulubieńcami Władysława. Stanisław najwięcéj mu do rozpusty przewodniczył — patrz Siarczyńskiego — Obraz Wieku Zygmunta III.
  38. Darują mi czytelnicy, i czytelniczki moje, że często używam zadawnionych wyrazów lub sposobów mówienia.
  39. Taki był wyrok Sądów Marszałkowskich.
  40. Jan Albert umarł 1635 Biskup Krakowski i Kardynał. Karol Ferdynand umarł 1655, Biskup Wrocławski, prócz tych dwóch synów i prócz Władysława i Kazimiérza miał jeszcze syna Alexandra Karola — który umarł r. 1635 i córkę Annę Katarzynę, która była za Filipem Neubourg.
  41. Hist.
  42. Hist.
  43. Hist. Osoba.
  44. Hist.
  45. Jana Kazimierza.
  46. Królewiczowi Władysławowi.
  47. Hist.
  48. Janie Kazimierzu.
  49. Hist.
  50. Hist.
  51. Hist.
  52. Hist.
  53. Hist.
  54. Hist.
  55. Hist.
  56. Hist.
  57. Nie ładnie.
  58. Zygmunt po obraniu Królem Polskim był w Szwecij, między innymi towarzyszami podróży, był tam niejaki braciszek Jezuicki Kapusta, co to mówił Królowi, że gdyby miał dwie Koronie na głowie, obie by zrzucił, a został by sobie, laikiem.
  59. Patrz tę całą pieśń w Przysłowiach Wojcickiego.
  60. Aspettare e non venire, star in letto e non dormire,
    Servire e non gradire, sono tre cose da far morire.
  61. Hist.
  62. Hist.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.