Antychryst (Mereżkowski, 1907)/Powódź
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antychryst |
Pochodzenie | Piotr i Aleksy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1907 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Walery Gostomski |
Tytuł orygin. | Антихрист |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uprzedzano cara przy założeniu Petersburga, że miejscowość jest niezamieszkała z powodu częstych powodzi, że dwanaście lat przedtem cała okolica aż do Nienszanca została zatopiona, i że klęski takie powtarzają się co pięć lat. Pierwotni mieszkańcy ujścia newskiego nie budowali trwałych domów, a tylko małe chatki. Skoro spostrzegli oznaki powodzi, burzyli je, belki i deski wiązali w tratwy, które przymocowywali do drzew. Sami zaś szukali ocalenia na górze Duderowej. Ale Piotrowi nowe miasto zdało się »Rajem« właśnie z powodu obfitości wód, w których lubował się jak ptak wodny i poddanych swoich chciał jak najprędzej przyzwyczaić do wody.
Pod koniec poździernika 1715 roku kra poczęła płynąć po Newie, spadł śnieg, usłała się sanna; oczekiwano wczesnej, dobrej zimy. Wkrótce jednak nastała odwilż. W ciągu jednej nocy wszystko roztajało. Wiatr napędził z morza tumany zgniłej, dusznej, żółtej mgły, która sprowadziła choroby.
»Błagam Boga, aby mnie wywiódł szczęśliwie z tych miejsc zatraconych — pisał jeden stary bojarzyn do Moskwy. — Zaiste lękam się, bym nie zaniemógł. Skoro nastała odwilż, powietrze tak się zepsuło i taka mgła zapanowała, że z izby wyjść nie można było i mnóstwo ludzi w tym »Raju« marło od powietrza«.
Wiatr południowo zachodni dął w ciągu dziewięciu dni. Woda w Newie się podniosła. Kilka razy już poczynała się powódź.
Piotr wydawał ukazy, w których rozkazywał mieszkańcom wynosić mienie z dolnych mieszkań, mieć łódki na pogotowiu i spędzać bydło na miejsca wyniosłe. Ale za każdym razem woda znów spadała. Car zauważywszy, że ukazy wzbudzają wśród ludności trwogę, a wnosząc na mocy szczególnych, jemu tylko znanych oznak, że większych powodzi nie należy się obawiać, postanowił nie zwracać uwagi na podnoszenie się wody w rzece.
Dnia 6 listopada zapowiedziane były pierwsze zimowe »assamble« w domu prezydenta Kolegium admiralskiego, Teodora Apraksina, na Wybrzeżu, na wprost Admiralicyi, obok pałacu Zimowego.
W przeddzień woda znów się podniosła. Ludzie świadomi, przepowiadali, że tym razem klęska jest nieunikniona. Mówiono o różnych oznakach: karakony z piwnic uciekały aż do spichrzów, myszy opuszczały magazyny mąki, carowej przyśnił się Petersburg cały w płomieniach, a taki sen zwiastuje potop. Jeszcze nie wyzdrowiawszy po połogu, nie mogła ona towarzyszyć mężowi na »assamble« i błagała go też, aby tam nie jeździł.
Piotr we wszystkich oczach czytał ten starodawny strach przed wodą, z którym daremnie przez całe życie wojował: »Czekaj zła od morza, biedy od wody — gdzie woda tam i bieda — i car wody nie uśmierzy«.
Ze wszech stron uprzedzano go o niebezpieczeństwie, co w końcu tak mu dokuczyło, że zabronił całkiem mówić o powodzi. Oberpolicmajstra Dewiera omal kijem nie wyłupił. Jakiś chłop całe miasto przestraszył przepowiednią, że woda pokryje wysoką olchę, stojącą na brzegu Newy, obok kościoła Trójcy. Piotr kazał zrąbać olchę i na tem samem miejscu ukarać chłopa chłostą, przy dźwięku bębnów i »z napomnieniami przekonywającemi« dla ludzi.
Przed assamblami przyjechał do cara Apraksin i prosił o pozwolenie urządzenia zebrania w głównym domu, a nie w skrzydle, gdzie zwykle się odbywało. Skrzydło to połączone było z budowlą główną za pomocą wązkiej, oszklonej galeryi, bardzo zagrożonej w razie nagłego wyniesienia się wody. Goście mogli być odcięci od schodów, wiodących do górnych komnat. Piotr zamyślił się, ale postanowił nie ustępować i nakazał, aby zebranie odbyło się w zwykłem miejscu.
»Assamble — powiedziano było w ukazie — jest to swobodne zebranie, albo zjazd nietylko dla zabawy, lecz i dla spraw różnych«.
»Gospodarz nie jest obowiązywany gości osobiście przyjmować, ani ich przeprowadzać, ani ugaszczać«.
»Podczas bytności na assamblach każdemu wolno siedzieć, chodzić, zabawiać się grami i w tem jeden drugiemu przeszkód żadnych czynić nie ma. Także ceremonia wszelka, jako to wstawanie, przeprowadzanie i tym podobne, wzbronione jest«.
Oba pokoje — w jednym z nich jedzono i pito, a w drugim tańcowano — przestronne były, ale z bardzo niskimi sufitami. W pierwszym ściany wyłożone były niebieskiemi kaflami fajansowemi, jak w kuchniach holenderskich. Na półkach widniały ustawione naczynia ołowiane, ceglaną podłogę usypano piaskiem i silnie napalono w ogromnym piecu kaflowym. Na jednym z trzech długich stołów znajdowały się różne zakąski, na drugim szachy i warcaby, na trzecim pudła z tytoniem, kosze z glinianemi fajkami i smolne łuczywa do zapalania tychże. Świece łojowe płonęły niewyraźnie w obłokach dymu. Niski pokój, napełniony ludźmi, przypominał piwnice majtków gdzieś w Plymucie lub Rotterdamie. Podobieństwo to rzucało się w oczy i z powodu mnóstwa angielskich i holenderskich marynarzy. Żony ich rumiane, wielkie i tłuste, ze świecącemi twarzami, trzymając nogi w ogrzewaczach, robiły pończochy, rozprawiały głośno i widocznie czuły się jak u siebie w domu.
Piotr, kurząc knaster w glinianej krótkiej fajeczce i popijając flin — grzane piwo z koniakiem, cukrem lodowatym i sokiem cytrynowym — grał w warcaby z archimandrytą Teodozym.
Kurcząc się lękliwie i skradając się jak pies obity, zbliżył się do cara oberpolicmajster Dewier, ni to Portugalczyk, ni to żyd, z twarzą jakby niewieścią, o wyrazie słodkawej słabości, właściwym niekiedy obliczom południowym.
— Woda wznosi się Najjaśniejszy Jeanie.
— Na wiele?
— Dwa łokcie, pięć werszków.
— A wiatr?
— West-ziujd-west.
— Łżesz! Co tylko sam sprawdzałem: ziujd-west-ziujd.
— Zmienił się — odrzekł Dewier z taką miną, jak gdyby czuł się winnym tej przemiany w kierunku wiatru.
— Nic to — odrzekł Piotr — wkrótce znów zacznie ubywać. Barometr wskazuje zmniejszenie ciśnienia atmosferycznego. Nie bój się, nie oszuka.
Car wierzył w nieomylność barometru, jak w każdą mechanikę.
— Czy Najjaśniejszy Pan nie raczy dać jakiego rozkazu — żałośnie odezwał się Dewier. — Niewiem już co począć. Wszyscy w strachu wielkim. Ludzie świadomi mówią...
Car spojrzał na niego bacznie.
— Jednego z tych świadomych kazałem już wysiec koło Trójcy i ciebie to samo spotka, jeśli się nie uspokoisz. Idź precz, durniu.
Dewier skurczył się jeszcze bardziej, jak suczka pokojowa, gdy jej kijem pogrożą i zniknął w jednej chwili.
— Cóż sądzisz, ojcze, o tem osobliwym dzwonieniu? — zwrócił się Piotr do Teodozego, wznawiając rozpoczętą rozmowę o wiadomości niedawno otrzymanej, jakoby w cerkwiach nowgorodzkich dzwony po nocach cudownym sposobem dzwoniły. Słychać było, że to dzwonienie zwiastuje wielkie klęski.
Fedoska pogłaskał rzadką bródkę, pokręcił w ręku podwójny krzyż z męką pańską i portretem monarchy, spojrzał z ukosa na carewicza Aleksego, siedzącego obok, przymrużył jedno oko jakby celując i nagle cała jego drobna twarzyczka, istny pyszczek nietoperza, zajaśniała subtelną chytrością.
— Każdy nie pozbawiony rozsądku snadno może osądzić, czego nas uczy to osobliwe dzwonienie. Wiadomo: sprawka złego ducha; ryczy bies, że to jego uciecha w narodzie rosyjskim idzie na zatracenie, wypędzona z bab opętanych raskolników i starców pustelników, o których poprawę Wasza Wysokość raczy się troszczyć.
Fedoska zwiódł rozmowę na ulubiony swój przedmiot, na szkody wynikające z mnichostwa.
— Mnichy darmozjady są; wykręcają się od podatków, ażeby chleb darmo jeść. Cóż z nich za pożytek społeczeństwu? Za nic mają swój stan obywatelski, oczerniają go nawet, jako marność światową, o czem jest też przysłowie: Kto mnichem zostanie, ten jako wprzód królowi ziemskiemu, teraz służy niebieskiemu królowi. Na pustyniach bydlęcy żywot wiodą. A tego nie pojmują, że prawdziwych pustyń w Rosyi być nie może zimnemu klimatowi gwoli.
Aleksy rozumiał, że ta mowa o nieużytecznych, świątobliwych pustelnikach, to kamień rzucony do jego ogrodu.
Chciał wstać, ale Piotr spojrzawszy na niego rzekł:
— Siedź.
Carewicz siadł z pokorą i spuścił oczy, jak sam to czuł, z wyglądem »hipokryckim«.
Fedoska był w werwie. Zachęcony baczną uwagą cara, który wydobył książkę notatkową i zapisywał w niej myśli do przyszłych ukazów — rozprawiał o nowych sposobach, rzekomo mających poprawić zakonyz a w istocie rzeczy, jak się wydało carewiczowi, zmierzających do ostatecznego ich wytępienia.
— W klasztorach męskich należy pomieścić szpitale dla dymisyonowanych dragonów, a także szkoły geometryi i arytmetyki, w klasztorach kobiecych, zakłady wychowawcze dla podrzutków; a mniszki niech zarabiają, dostarczając płótna do warsztatów.
Carewicz usiłował nie słuchać, ale poszczególne wyrazy dochodziły jego uszu, jako groźne zapowiedzi.
— Sprzedaż miodu i oleju powinna być w cerkwiach wzbroniona, a takoż nie należy dozwalać palenia świec przed ikonami, znajdującemi się na zewnątrz cerkwi. Kaplice zburzyć. Relikwij nie wystawiać. Cudów nie wymyślać. Żebraków brać na odwach i ćwiczyć bez miłosierdzia.
Okiennice w oknach zadrżały od gwałtownych uderzeń wichru. Przewiew przeleciał po pokojach, wstrząsając płomykami świec. Jakby bezmierna, wroga siła szła do ataku i wrywała się w drzwi domu. Aleksy w słowach Fedoski odczuwał tąż samą złą siłę, toż samo uderzenie burzy z Zachodu.
W drugim pokoju, przeznaczonym dla tańców, ściany pokryte były obiciami z wełny, między oknami zawieszone były zwierciadła, z sufitów zwieszały się świeczniki ze świecami woskowemi. Na niewielkiem wzniesieniu pomieszczono muzykantów, wydających ogłuszające dźwięki ze swych instrumentów dętych. Sufit z alegorycznym obrazem »Podróży do wyspy miłości« tak był niski, że nagie amorki zdawały się dotykać głów tańczących.
W przerwach pomiędzy tańcami damy siedziały jak nieme, z twarzami znudzonemi; tańcząc skakały jak lalki; na pytania odpowiadały: tak albo nie; w odpowiedzi na komplementa rzucały dzikie spojrzenia. Córeczki, przyszyte ciągle do maminych spódnic, a na licach mam było wypisane: »lepiej by nam potopić córki w rzece, aniżeli wozić je na assamble«.
Wiliam Mons prawił tłómaczony z niemieckiego komplement tejsamej Naści, która w święto Wenery z takim zachwytem czytała list miłosny od swego kuzynka.
— Przez częste widywanie was, jako cudnego anioła, taka powstała we mnie chęć zabrania z wami znajomości, iż tego dłużej ukryć nie mogę, lecz muszę wam wyrazić z należną czcią. Pragnąłbym najgoręcej, pani moja, abyście raczyli uznać we mnie osobę układną i abym przez swe obyczaje piękne i rozmowy przyjemne mógł was pani, zupełnie zadowolnić i zjednać sobie waszą łaskę; ponieważ wszelako natura nie obdarzyła mię przymiotami odpowiednimi, raczcie przeto pani zadowolnić się moją wierną czcią i gotowością do usług...
Naścia nie słuchała już — dźwięk jednostajnie brzęczących słów usposabiał ją do snu. Później skarżyła się ciotce na swego kawalera: »czasem mówi zda się po rosyjsku, choć zabij, ni słowa nie rozumiem«.
Sekretarz posła francuskiego, syn moskiewskiego poddyaka, Jużka Proskurow, który długo mieszkał w Paryżu i tam zmienił się na Monsieur George’a, doskonałego petit-metra i galantoma, śpiewał damom modną piosenkę o perukarzu Frizonie i dziewczynie ulicznej Dodenie:
La Dodun dit à Frison:
Coiffez moi avec adresse.
Je pretends avec raison
Inspirer de la tendresse.
Tignonnez, tignonnez, bichonnez moi!
Zadeklamował i wiersze rosyjskie o urokach życia paryskiego
O cudne miejsce, miły brzeg sekwański
Gdzie nie zobaczysz maniery wieśniackiej,
Bo każdy tam ma piękne obyczaje,
Bogów i bogiń miastem się wydaje.
Ja o nim nigdy zapomnieć nie mogę,
Póki na ziemi mą odbywam drogę.
Starzy moskiewscy bojarowie, nieprzyjaciele nowych obyczajów, siedzieli opodal, grzejąc się przy piecu i wiedli rozmowę pełną wspomnień i przymówek.
— Jakże podoba się wam, Mości panie, żywot petersburski?
— Niech licho porwie ten wasz żywot! Same franty, niemieckie kuranty, od tutejszych wielkich komplementów i zamorskich prysiudów aż w oczach się mąci.
— Cóż czynić bracie! Na niebo nie uskoczysz, w ziemię się nie zakopiesz.
— Oj! oj! bieda. Boki bolą, a leżeć nie pozwolą.
Mons szeptał do ucha Naści tylko co złożony wierszyk
Bez miłości, bez pragnienia
Wszystkie dnie mi są niemiłe.
Wzdychać muszę i z płomienia
Miłosnego czerpię siłe.
Niema w życiu używania,
Kiedy niema w niem kochania.
W tem Naści wydało się, że cała podłoga zadrżała, jak gdyby ziemia się zatrzęsła i że nagie amorki spadają na głowy tańczących. Krzyknęła przestraszona. Wilim Iwanowicz uspokoił ją, objaśniając, że to od wiatru porusza się płótno malowane, na suficie. Znów zadrżały okiennice i tak silnie, że wszyscy ze strachem się obejrzeli; ale muzyka zagrała poloneza i zagłuszyła burzę. Tylko zziębnięci starcy grzejąc się przy piecu, słyszeli jak wicher wył i szeptali między sobą, wzdychali, kiwali głowami; w głosach burzy, jeszcze bardziej złowieszczo brzmiących wśród dźwięków muzyki słyszeli: »Czekaj zła od morza, biedy od wody«.
Piotr prowadził wciąż rozmowę z Fedoską, wypytując go o religie ikonoklastów moskiewskich, cyrulika Tomki i lekarza Mitki.
Obaj heretycy, głosząc swoją naukę, powoływali się na niedawno wydane ukazy cara: »Teraz u nas w Moskwie, mówili, każdemu chwała Bogu, wolno wierzyć w taką wiarę, jaką sobie wybierze«.
— Wedle ich nauki — mówił Fedoska z takim dwuznacznym uśmiechem, że nie podobna było wyrozumieć czy potępia herezyę, czy też jej współczuje — wiara prawdziwa poznaje się z pism świętych i uczynków dobrych a nie z cudów i podań ludzkich. Można być zbawionym w każdej wierze, wedle słów apostoła: ten, co czyni prawdę, podoba się Bogu w każdym narodzie.
— Bardzo to rozumnie — zauważył Piotr i uśmiech mnicha odzwierciedlił się w takimż uśmiechu cara. Rozumieli się nawzajem bez słów.
— A ikony zaś, twierdzą owi heretycy, dzieła rąk ludzkich, są to bałwany — ciągnął dalej Fedoska. — Wymalowane deski jakim sposobem mają cuda sprawiać? Rzućcie je w ogień — spalą się jak każde drzewo. Nie ikonom na ziemi, a Bogu w niebiesiech cześć oddawać trzeba. A któż to im, owym świętym pańskim dał takie długie uszy, aby z nieba słyszeć mogli modlitwy ludzi na ziemi? A jeśli, mówią owi heretycy, zabiją komu syna kijem albo nożem, to ojciec zabitego jakże ma miłować kij albo nóż? Tako i Bóg jakże ma miłować drzewo, na którym zawieszono jego Syna? A dla czegóż to, pytają oni, czcicie Bogarodzicę? Podobna ona do worka pustego, napełnionego drogocennemi kamieniami i klejnotami. A skoro z worka onego klejnoty wysypią, cóż on wart i dlaczego go czcić? O Sakramencie zasię Eucharystyi tak mędrkują; Jakże może Chrystus na wszystkie strony być rozdawany i zjadany podczas nabożeństw, których mnóstwo na świecie się odbywa? A jakim sposobem też modlitwy popie chleb mają przemienić w Ciało pańskie? A popy różne też bywają i pijanice i rozpustnicy i gałgany istne. Żadnym sposobem to jest nie możliwe i bardzo o tem wątpimy; powąchaj, chleb poczujesz; a także i krew, przekonasz się smakiem, że to poprostu wino czerwone.
— Nam prawosławnym i słuchać nie przystoi tych heretyckich gadanin — przerwał car Fedosce. Ten zamilkł, ale uśmiechał się coraz złośliwiej i coraz zuchwałej.
Carewicz podniósł oczy i spojrzał ukradkiem na ojca. Zdało mu się, że Piotr był nieco zmieszany: nie uśmiechał się już, wyraz twarzy miał surowy, prawie gniewny, ale zarazem jakby zakłopotany. Czyż sam przed chwilą nie uznał rozumnemi zasad herezyi? a przyjąwszy zasady, trzeba przyjąć i wyniki ich; łatwo zabronić, ale jak je odeprzeć? Mądry car, ale czy nie mądrzejszy od niego mnich, który jak zły przewodnik ślepego wprost do jamy prowadzi?
Tak myślał Aleksy i chytry uśmiech Fedoski odźwierciadlił się teraz w takimże uśmiechu już nie ojca a syna. Carewicz i Fedoska zrozumieli się teraz również nawzajem bez słów.
— Fomce i Mitce nie ma się co dziwić — odezwał się naraz wśród ogólnego kłopotliwego milczenia Michał Pietrowicz Awramow — jak im zagrają tak i tańczą, gdzie pastuch tam i owce.
I spojrzał bacznie na Fedoskę. Ten zrozumiał przymówkę i aż zasyczał ze złości. W tej chwili właśnie dało się słyszeć silne uderzenie w okiennice — jakby tysiąc rąk w nie stuknęło — potem coś zaskomlało, zawyło, zapiekało i gdzieś w oddali zamarło. Siła wroga coraz groźniej uderzała na dom, wdzierała się doń.
Dewier co kwadrans wybiegał na dwór i dowiadywał się o stanie wody. Niepokojące otrzymywał wieści. Rzeczki Mia i Fontanka wylewały już poza brzegi. Miasto całe ogarnięte było przerażeniem.
Antoni Manujłowicz tracił głowę. Kilkakrotnie zbliżał się do cara, zaglądał mu w oczy, starał się zwrócić na siebie uwagę, ale Piotr, zajęty rozmową, nie spostrzegał go wcale. Nareszcie Dewier z rozpaczliwem postanowieniem zbliżył się do cara i szepnął mu do ucha:
— Najjaśniejszy Panie! Woda...
Piotr milcząc odwrócił się ku niemu i szybkim jakby mimowolnym ruchem uderzył go w twarz. Dewier nic nie poczuł, prócz silnego bólu. — Rzecz zwyczajna.
»Miło to, mówili ptaszkowie Piotrowi, być bitym przez takiego monarchę, który w tej samej minucie wytłucze i nagrodzi«.
Piotr z twarzą spokojną, jakby nic się nie zdarzyło, zwrócił się do Awramowa z pytaniem, dla czego dotąd nie zostało wydrukowane dzieło astronoma Huyghensa: Pogląd na świat, czyli mniemania o globach niebiesko-ziemskich.
Michał Pietrowicz zmięszał się na chwilę, ale wnet spojrzał prosto w oczy carowi i odrzekł pewnym głosem:
— Księga ona całkiem jest bezbożna, nie atramentem, a węglem piekielnym pisana i raczej spalona być powinna.
— Cóż w niej tak bezbożnego?
— Jest tam mowa o tem, jako ziemia dokoła słońca się obraca, a także o wielości światów i że owe światy podobne jakoby są do ziemi naszej: i ludzie na nich być mają i pola i lasy i zwierzęta. I tak podstępnie i chytrze wystawiana tam jest natura i życie samo w sobie będące, stwórcę zaś i Boga do nieistnienia tam odsyła.
Począł się spór. Piotr dowodził, że »Kopernikowski plan świata wszystkie objawy planet wyjaśnia łatwo i składnie«.
W myśl cara wypowiadano poglądy coraz śmielsze.
— Teraz cała filozofia mechaniczną się stała — mówił admirał Kikin. — Przekonani są uczeni że świat w swej wielkości jest jako zegar w swojej małości i że wszystko w nim dokonywa się przez ruch, który zależy od układu atomów...
— Nonsens! Mędrkowania ateistyczne! Zgniłe, chwiejne zasady rozumu — wołał przerażony Awramow, ale go nie słuchano. Wszyscy prześcigali się nawzajem w wolnomyślności.
— Pewien starożytny filozof Dicearch pisał, że istotą człowieka jest ciało, a dusza jest tylko akcydentem, jest pustem słowem bez znaczenia — mówił wicekanclerz Szafirow.
— Przez mikroskopium dostrzeżono w nasieniu męskiem zwierzęta podobne do żab albo kijanek — oznajmił Juszka Proskurow z taką złośliwością, że myśl jego była oczywistą: dusza nie istnieje. Za przykładem wytwornisiów paryskich miał on swoją »maleńką filozofię«, une petite philosophie, o której rozprawiał z taką sama lekką galanteryą, z jaką wyśpiewywał fryzyerską piosenkę: tignonnez, tignonnez, bichonnez moi!
— Wedle Leibnitza jesteśmy tylko myślącemi maszynami hydraulicznemi. Ostryga jest głupsza..
— Ej nie głupsza od ciebie — ktoś zauważył, ale Juszka ciągnął dalej bez zmięszania:
— Ostryga głupsza od nas, jako mająca duszę przylepioną do skorupy, a zatem bez zmysłów, jako nie potrzebnych jej. A może w innych światach są stworzenia o dziesięciu i więcej zmysłach, tak dalece od nas doskonalsze, że dziwią się Newtonowi i Leibnitzowi, jak my się dziwujemy małpie lub pająkowi.
Carewicz słuchał i wydawało mu się, że w tej rozmowie z myślami dzieje się to samo, co ze śniegiem w czasie odwilży petersburskiej: wszystko się rozłazi, taje, gnije, zamienia się w brud i błoto pod tchnieniem zgniłego wiatru południowego. Powątpiewanie o wszystkiem, zaprzeczanie wszystkiemu wzmagało się jak woda w Newie grożąca powodzią.
— Dosyć bredni! — zakończył Piotr, wstając. — Kto w Boga nie wierzy, ten albo waryat albo głupiec z natury. Człek baczny stwórcę w stworzeniu rozpozna. A bezbożniki przynoszą wstyd państwu i cierpiani w nim być nie mogą, ponieważ podkopują zasady praw, na których opiera się przysięga, składana władzy.
— Źródłem bezprawia — wtrącił Fedoska — pono raczej obłudna żarliwość aniżeli bezbożność, albowiem ateiści zalecają, aby lud o Bogu nauczać, bo w przeciwnym razie, mówią, naród o władzy...
Teraz już wstrząsł się dom cały pod okropnym naporem burzy. Ale tak wszyscy do tego przywykli, że nie zwracali wcale uwagi. Oblicze cara było spokojne i widok jego wszystkich uspakajał.
Ktoś powiedział, że kierunek wiatru się zmienił, są przeto widoki na rychły spadek wody.
— Widzicie — mówił Piotr poweselawszy. — Próżne trwogi. Nie bój się: barometr nie oszuka.
Przeszedł do sąsiedniej komnaty i wziął udział w tańcach.
Kiedy car bywał wesół, pociągał i zarażał wszystkich swoją wesołością. Tańcując podskakiwał, przytupywał, wybijał hołupca z takiem ożywieniem, że najleniwszych chwytała chęć puścić się w pląsy.
W kontredansie angielskim dama każdej pierwszej pary wymyślała figury. Księżna Czerska pocałowała swego kawalera Piotra Tołstoja i ściągnęła mu perukę na nos, co powinny powtórzyć za nią wszystkie pary, a tancerz stać miał nieruchomo jak słup. Wszczęły się śmiechy, żarty, bawili się jak chłopcy szkolne, a Piotr wszystkich prześcigał w wesołości.
Tylko staruszkowie siedzący, jak przedtem w swoim kąciku słuchali wycia wichru, szeptali pomiędzy sobą, wzdychali i kiwali głowami.
— Płoche pląsy niewieście — mówił jeden z nich, przypomniawszy sobie naganę tańca w starodawnych księgach świętych — ludzi od Boga odwodzą i ściągają na dno piekła. Śmieszkowie pójdą na płacz nieustanny, pląsający powieszeni będą za pępek swój.
Car zbliżył się do staruszków i zapraszał ich do tańca. Napróżno wymawiali się różnymi niemocami: zadyszką, podagrą, łamaniem w kościach — car obstawał przy swojem i żadnych wymówek nie chciał słuchać.
Muzyka zagrała poważnego i śmiesznego »Grossfatera«. Staruszkowie — dano im naumyślnie najmłodsze i najżwawsze tanecznice — z początku zaledwie poruszać się mogli, potykali się i plątali, skoro jednak car zagroził im karą kielicha z okropną pieprzówką, poczęli pląsać nie gorzej od młodych. Za to, po skończeniu tańca, upadli na krzesła na pół żywi od zmęczenia, kaszląc, jęcząc i stękając. Nie zdążyli odpocząć, gdy car rozpoczął trudniejszy jeszcze, »łańcuchowy« taniec. Trzydzieści par, związanych chustkami, postępowało za muzykantem — małym garbuskiem, który na czele podskakiwał ze skrzypcami w ręku.
Tak obeszli naprzód obie sale pawilonu. Potem, przez galeryę, wstąpili do głównej, budowli i po całym domu, z pokoju do pokoju, ze schodów na schody, sunął orszak taneczny z krzykiem, piskiem, świstem i śmiechem. Garbusek, skrzypiąc na swych skrzypcach i podskakując zawzięcie, wykrzywiał się tak pociesznie, jakby go bies opętał. Za nim, w pierwszej parze, postępował car. Za carem pozostali goście, tak, iż wydać się mogło, jakby wiódł ich wszystkich, niby powiązanych niewolników, a jego samego, cara-olbrzyma, wiódł bies maleńki.
Powracający do pawilonu tancerze, ujrzeli nagle w galeryi biegnących naprzeciwko ludzi, którzy machali w powietrzu rękami i krzyczeli z przerażeniem:
— Woda! woda! woda!
Pierwsze pary zatrzymały się, następne w rozpędzie na nie wpadły. Nastał straszny zamęt. Ludzie potrącali się nawzajem, padali, ciągnęli i rwali chustki, któremi byli związani. Mężczyźni klęli, damy piszczały. Łańcuch rozerwał się. Większa część wraz z carem rzuciła się nazad ku wyjściu z galeryi w główną budowlę. Druga część mniejsza, znajdująca się na przodzie, bliższa przeciwległego wejścia do pawilonu, chciała popędzić również w kierunku głównej budowli, ale nie zdążyła dobiedz do środka galeryi, gdy okiennica przy jednem z okien zatrzeszczała, zatrzęsła się i oberwała. Posypały się kawałki szkła i woda szumnym strumieniem wdarła się przez okno. Równocześnie powietrze ściśnięte w piwnicy, parciem swem podniosło podłogę, która pękła z hukiem podobnym do wystrzału armatniego.
Piotr z drugiego końca galeryi wołał do pozostałych w niej:
— Nazad, nazad do pawilonu! Nie bójcie się. Łódki przyślę.
Słów nie słyszeli, ale zrozumieli znaki i zatrzymali się.
Dwaj tylko ludzie biegli jeszcze po zatopionej podłodze. Jeden z nich, Fedoska, dobiegł prawie do drzwi, gdzie stał Piotr, gdy w tem deska w podłodze ugięła się, Fedoska spadł na dół i począł tonąć. Gruba Holenderka, żona szypra holenderskiego, z pogiętą spódnicą przeskoczyła przez głowę mnicha: po nad czarnym mniszym kołpakiem mignęły jej tłuste łydki w czerwonych pończochach. Car rzucił się na pomoc; wyciągnął Fekoskę za ramiona, podniósł go i uniósł na rękach, jak małe dziecko, trzepoczącego się, machającego czarnemi skrzydłami sutanny, z których sączyła się woda.
Garbusek ze skrzypką dobiegł do środka galeryi, zapadł się także, zniknął na chwilę pod wodą, lecz wnet wynurzył się i wypłynął. Nagle zawaliła się środkowa część sufitu i przydusiła go swemi zwaliskami.
Gromadka pozostałych, złożona z dziesięciu osób, widząc się odciętą ostatecznie od głównej budowli przez wodę, rzuciła się napowrót do pawilonu, jako do jedynego schronienia.
Ale i tutaj woda ich dognała. Pod samemi oknami słychać było pluskające fale. Okiennice skrzypiały, trzeszczały, w każdej chwili gotowe zerwać się z zawias. Przez rozbite szyby woda przenikała w szczeliny, sączyła się, pryskała, szumiała, spływała po ścianach, rozlewała się kałużami, zatapiając podłogę.
Wszyscy prawie potracili głowy, tylko Piotr Tołstoj i Wilin Mons zachowali przytomność umysłu. Znaleźli małe ukryte w ścianie drzwi. Za drzwiami były schodki, prowadzące na poddasze. Wszyscy rzucili się w tę stronę. Kawalerowie najbardziej uprzejmi, teraz gdy w oczy im zaglądała śmierć, nie troszczyli się o damy, klęli, spychali je, każdy myślał o sobie.
Na poddaszu było ciemno. Przeciskając się omackiem wśród belek, desek, pustych beczek i skrzynek, wparli się w najdalszy kąt, ochroniony nieco od wiatru występem rury od pieca, jeszcze ciepłej, przycisnęli się do niej i siedzieli przez pewien czas w ciemnościach, ogłupieli ze strachu. Damy w lekkich strojach balowych, przeziębnięte, szczękały zębami. Wreszcie Mons zszedł na dół szukać pomocy.
Na dole stangreci, brodząc w wodzie po kolana, wprowadzali do sali konie, które omal nie zatonęły w stajni. Pyski końskie odbijały się w zwierciadłach. Z sufitu zwieszały się i trzepotały na wietrze kawałki zerwanego płótna z »Podróży na wyspę miłości«. Nagie amorki rzucały się, jakby w trwodze śmiertelnej. Mons dał stangretom pieniędzy i dostał od nich latarnię, garniec wódki i kilka kożuchów baranich. Dowiedział się od nich, że z pawilonu nie ma już wyjścia, galerye zburzone; podwórze zalane wodą; im samym przyjdzie szukać ocalenia na poddaszu; oczekują łódek, ale widać nie doczekają się. Następnie okazało się, iż wysłane przez cara szalupy do pawilonu nie mogły dopłynąć; podwórze otoczone było wysokim parkanem, a jedyne w nim wrota zawalone zostały złomkami zapadającej się budowli.
Mons powrócił do siedzących na poddaszu. Światło latarni dodało im wiele odwagi. Mężczyźni wypili wódki. Kobiety zawinęły się w kożuchy.
Noc ciągnęła się bez końca. Dom pod nimi trząsł się cały od naporu fal, jak wątły statek przed rozbiciem. Nad nimi huragan, przelatując z rykiem wściekłym, jak stado zwierząt dzikich, to znów ze świstem i szelestem jak gromady olbrzymich ptaków, zrywał dachówki z dachu. Chwilami zdawało się, że już zrywa dach i wszystko z sobą unosi. W odgłosach burzy słychać było jęki tonących, od chwili do chwili oczekiwano zapadnięcia się całego miasta.
Jedna z dam, żona rezydenta duńskiego, będąca w stanie brzemiennym, pochwycona została przez tak straszne bóle, iż krzyczała, jak pod nożem. Obawiano się, że poroni.
Juszka Proskurow modlił się: »Ojcze niebieski, Mikołaju cudotwórco, święty Sergiuszu, zmiłujcie się«! Trudno było uwierzyć, że to ten sam wolnomyślny filozof, który niedawno jeszcze dowodził, że dusza nie istnieje.
Michał Awramow także w strachu okropnym, cieszył się jednak złą radością.
— Z Bogiem nie żarty! Sprawiedliwy gniew Jego. Zniknie dom ten z oblicza ziemi, jak Sodoma i Gomora. Wejrzał Bóg na ziemię i ujrzał ją zgniłą, albowiem wszelkie stworzenie kroczy po drogach nieprawości. I rzekł Pan: Niech będzie koniec przed obliczem mojem wszelkiemu stworzeniu. Ześlę na ziemię potop wód i wytępię wszystko, co istnieje na obliczu ziemi.
Słuchając tych proroctw, ludzie schronieni na poddaszu doznawali nieznanej im trwogi, jakby wobec nadchodzącego końca świata.
W okienku poddasza na czarnem niebie zabłysła zorza. Wśród szumu huraganu dał się słyszeć dźwięk dzwonu. Dzwoniono na trwogę. Stangreci, którzy przyszli z dołu, powiedzieli, że płoną chaty robotników i składy lin okrętowych w sąsiedniej admiralicyi. Pomimo bliskości wody pożar był bardzo groźny przy takiej sile wiatru: płonące głownie padały na pobliskie domy, które w każdej chwili w różnych punktach miasta mogły się zapalić. Miasto zdało się ginąć od dwóch żywiołów — płonęło i tonęło zarazem. Spełniało się proroctwo o zgubie Petersburga.
O świcie burza uspokoiła się. W przeźroczej szarzyźnie mglistego dnia kawalerowie w perukach pokrytych kurzem i pajęczyną, damy w robronach »wedle wersalskiej maniery«, okryte kożuchami baraniemi, z posiniałemi od zimna twarzami — wydawali się sobie nawzajem istnemi widmami.
Mons spojrzał przez okienko w dachu i zamiast miasta ujrzał bezbrzeżne jezioro. Burzyło się ono i kipiało, jakby do samego dna, niby woda wrząca w kotle pod działaniem ognia. Była to Newa, pstra, jak skóra na wężu, żółta, czarna, brunatna, z plamami białemi, jakby już strudzona, ale zawsze wściekła, straszna, pod straszliwem, szarem jak ziemia i niskiem niebem.
Na falach unosiły się rozbite barki, poprzewracane łódki, bale, deski, dachy, szkielety całych domów, drzewa powyrywane z korzeniami i trupy zwierząt.
Wśród tryumfującego żywiołu marnie wyglądały ślady życia ludzkiego: gdzieniegdzie sterczące nad wodą wieże, kopuły i dachy zatopionych budowli.
W dali na Newie naprzeciw twierdzy Petropawłowskiej ujrzał Mons kilka galer i statków.
Podjąwszy leżącą na podłodze długą żerdź, przywiązał do niej czerwoną jedwabną chustkę Naści, wysunął ją przez okno i począł nią machać, wzywając pomocy. Jedna z łodzi, oddzieliwszy się od innych, przerzynając Newę, zaczęła się zbliżać do zatopionego pawilonu.
Łódki towarzyszyły statkowi carskiemu.
Piotr przez całą noc pracował bez odpoczynku, ratując ludzi od wody i ognia. Jak prosty strażak pożarny drapał się na dachy płonących budowli, ogień osmalił mu włosy; omal nie został przytłoczony spadającą belką.
Pomagając w ratunku ubogiego mienia biedaków, stał po pas w wodzie cały zziębnięty. Ze wszystkimi razem cierpiał i wszystkim dodawał odwagi. Wszędzie, gdzie pojawił się car, tam robota kipiała tak dzielnie i zgodnie, ze przed nią ustępować musiała woda i ogień.
Carewicz znajdował się w jednej łódce z ojcem. Skoro jednak chciał mu w czemś pomódz, Piotr odtrącał tę pomoc, jakby z pogardliwem lekceważeniem.
Skoro pożar zgaszono i woda zaczęła opadać, car wspomniał, że czas powracać do żony, która całą noc spędziła w śmiertelnej o niego trwodze.
W powrotnej drodze zachciało mu się podpłynąć do Ogrodu Letniego, aby zobaczyć, jakie spustoszenia uczyniła tu woda.
Galerya nad Newą była na pół zrujnowana, ale Wenus nie uległa uszkodzeniu. Podstawę posągu zalała woda, tak, iż bogini, zdawało się, stoi na falach, jakby wychodziła z nich, powtórnie zrodzona z piany; ale nie z owych lazurowych, łagodnych fal, jak niegdyś, lecz z groźnych, ciemnych, ciężkich, podobnych do żelaznych Styksowych fal.
U stóp bogini coś czerniało na marmurze. Piotr spojrzał przez lunetę i ujrzał, że to człowiek. Wedle ukazu cara żołnierz dniem i nocą stał na warcie koło drogocennego posągu. Zaskoczony przez powódź, nie śmiejąc uciekać, wdrapał się na podstawę posągu i chwyciwszy się nóg bogini, przesiedział tak zapewne noc całą, zesztywniały od zimna, na pół martwy ze zmęczenia.
Car pospieszył mu na pomoc. Stojąc u steru, kierował statkiem przeciw fali i wiatrowi. Wtem wpadł ogromny bałwan, przewalił się przez pokład, zalał cały statek, tak, iż ten zdawał się tonąć. Ale Piotr doświadczonym był sternikiem. Opierając się z całą siłą nogami o burtę i ciężarem ciała naciskając ster, przezwyciężał wściekłość fal i pewną dłonią kierował ku celowi.
Carewicz spojrzał na ojca — i nagle, nie wiedząc skąd, przypomniało mu się to, co słyszał niegdyś na jakiejś uczcie od swego nauczyciela Wiazemskiego:
— Teodozy, bywało, śpiewał wraz z chórem w obecności ojca twego: Gdzie Bóg chce, tam przezwyciężony jest porządek przyrody — i tym podobne wiersze. A to śpiewają, aby pochlebić twojemu ojcu, lubi on bowiem, gdy go równają z Bogiem: a na to nie pomni, że nietylko Bóg, ale i bies zwycięża stworzenia; bywają i dyabelskie cuda.
W prostej kurtce marynarza, w wysokich butach z rozwianemi włosami — kapelusz wiatr mu co tylko zerwał — olbrzymi sternik patrzał na zatopione miasto, i ani zmięszania, ani strachu, ani żalu nie widać było na jego twarzy, spokojnej, twardej, jak z kamienia wykutej — jakby w istocie w człowieku tym było coś nieludzkiego, władnącego ludźmi i żywiołami, potężnego, jak przeznaczenie. Ludzie upokorzą się, wiatry ucichną, fale opadną — i miasto będzie tam, gdzie on kazał być miastu, albowiem »porządek stworzenia zwycięża gdzie chce...«
»Kto chce?« — nie śmiejąc kończyć, zadał sobie pytanie carewicz:
— Bóg czy bies?
∗
∗ ∗ |
Kilka dni potem, kiedy Petersburg wrócił do swego zwykłego wyglądu i znikły prawie zupełnie ślady powodzi, Piotr pisał w żartobliwym liście do jednego ze swoich ptaszków:
»Przeszłego tygodnia wiatr west-ziujd-west taką falę napędził, jakiej, powiadają, dotąd nie bywało. W moich komnatach woda stała nad podłogą na 21 cali. Po ogrodzie i po ulicy swobodnie pływać można było łódkami; zabawnie było patrzeć, jak ludzie siedzieli na drzewach, jakby podczas potopu, nietylko chłopy, lecz i baby. Woda, choć wielka była, a szkody wielkiej nie zrobiła.
List był pisany: — Z raju.
Piotr zachorował. Zaziębił się podczas powodzi, gdy wydobywał z piwnic mienie biedaków, stojąc po pas w wodzie. Zrazu nie zważał na chorobę, usiłował ją przemódz, ale d. 15 listopada musiał się położyć i doktór nadworny Blumentrost oznajmił, że życie cara w niebezpieczeństwie.
W te dni rozstrzygnął się los Aleksego. W sam dzień pogrzebu następczyni, 28 października, powróciwszy ze soboru Pietropawłowskiego do domu syna na stypę pogrzebową, Piotr oddał mu list: »Oznajmienie mojemu synowi«, w którym żądał od niego niezwłocznej poprawy pod grozą srogiego gniewu i pozbawienia następstwa.
— Nie wiem, co czynić — mówił carewicz do swych blizkich — czy żebrakiem zostać i ukryć się do czasu z innymi żebrakami, czy udać się do klasztoru, czy odjechać do takiego państwa, gdzie przyjmują gościnnie przybywających i nie wydają ich nikomu.
— Zostań mnichem — namawiał radca admiralicyi, Aleksander Kikin, powiernik Aleksego — kołpak mniszy, nieprzybity do głowy gwoździem, może być zdjęty... Będziesz miał spokój.
— Raz już wybawiłem cię od szafotu, na który ojciec chciał cię posłać — mówił książę Wasil Dołgoruki. — Teraz radować się możesz: nic ci się nie stanie. Napisz choć tysiąc listów, obiecujących zrzeczenie się, jeśli potrzeba. Czas mamy przed sobą. Stare przysłowie mówi: Ślimak puścił się w drogę, ale nie prędko zajdzie. Nie będzie to umowa z poręczeniem.
— Dobrze, że nie chcesz dziedzictwa — pocieszał go książę Jerzy Trubeckoj — czy to łzy nie płyną przez złoto?
Carewicz dożo rozmawiał z Kikinem o ucieczce do cudzych krajów, aby tam gdziekolwiek zamieszkać nie dla czego innego, jeno, aby przeżyć spokojnie, oddaliwszy się od wszystkiego.
— Jak ci się zdarzy sposobność — doradzał Kikin — jedź do Wiednia, do cesarza. Tam cię nie wydadzą. Cesarz mówił, że przyjmie cię jak syna. A nie, to do papieża, albo na dwór francuski. Tam i królowie znajdują protekcyę i z twoją sprawą łatwo pójdzie.
Carewicz słuchał rad, ale nic nie postanawiał i żył z dnia na dzień, czekając zrządzenia Bożego.
Nagle wszystko się zmieniło. Śmierć Piotra groziła przewrotem nie tylko w losach Rosyi, ale i świata całego. Ten, który wczoraj chciał szukać schronienia między żebrakami, jutro mógł wstąpić na tron.
Niespodziani przyjaciele otoczyli carewicza, schodzili się, szeptali, zmawiali:
— Czekajmy, zobaczymy co się stanie?
— Co się ma stać, to nie minie.
— Przyjdzie kolej i na nas.
— Myszy żywe wloką kota zdechłego.
W nocy z pierwszego na drugi grudnia car czuł się tak chorym, że kazał wezwać swego spowiednika, archimandrytę Teodozego, spowiadał się i komunikował. Katarzyna i Menszykow nie wychodzili z pokoju chorego. Rezydenci zagranicznych dworów, ministrowie rosyjscy i senatorowie nocowali w komnatach Pałacu Zimowego. Kiedy rano przyjechał carewicz dowiedzieć się o zdrowie cara, ten go nie przyjął, ale po nagłem milczeniu rozstępującego się tłumu dworaków, po ukłonach pochlebczych, po twarzach zbladłych, szczególniej macochy, Aleksy poznał, jak bliskiem było to, co zwykle wydawało mu się tak dalekiem, prawie niemożliwem. Serce w nim zamarło, duch zastygł w piersiach, sam nie wiedział z jakiego powodu — z radości, czy z trwogi.
Tegoż dnia wieczorem odwiedził Kikina i miał z nim długą rozmowę na osobności. Kikin mieszkał na końcu miasta naprzeciw Słobód Ochteńskich w bliskości Smolnego przedmieścia. Carewicz powrócił od niego wprost do domu.
Sanie szybko się sunęły po pustym lesie i po pustych również szerokich ulicach, podobnych do leśnych przerębów, wzdłuż których zaledwie dostrzedz można było szeregi ciemnych, z balów zbudowanych chat zasypanych śniegiem. Księżyc był niewidoczny, ale powietrze przeniknięte było skrami jego blasków. Śnieg nie padał, lecz z dołu kłębił się od wiatru białemi słupami lub kurzył się jak dym. I świetlista zawierucha miesięczna pieniła się w mętno niebieskiem niebie jak wino w pucharze. Aleksy z rozkoszą wdychał mroźne powietrze. Było mu wesoło, jakby w duszy jego igrała również świetlista zawieja, bujna, pijana, upajająca. I jak za ową zawieją księżyc, tak za jego wesołością była myśl, której on sam jeszcze nie widział i której lękał się ujrzeć, choć czuł, że to od niej właśnie czuje to upojenie, strach i wesołość.
W pokrytych szronem oknach chat, pod zwieszającemi się z pod dachu soplami lodowemi, jak oczy pijane pod siwemi brwiami błyskały płomyki w niebieskawej mgle miesięcznej. »Być może — pomyślał patrząc na nie — piją tam teraz za moje zdrowie, za nadzieję rosyjską«.
Powróciwszy do domu, siadł u kominka, na którym żarzyły się dogasające węgle i kamerdynerowi Afanasiczowi kazał przyrządzić poncz. W pokoju było ciemno; świec nie przynoszono; Aleksy lubił zmierzch. W różowawym odbłysku węgli zabłysnął nagle niebieskawy płomyk spirytusu. Zawieja księżycowa zaglądała do okien niebieskiemi oczami wskróś przeźroczych kwiatów mrozu, i zdało się, że tam, za oknami, drga również żywy, ogromny, niebieskawy, pijany płomień.
Aleksy opowiadał Afanasiczowi o swej rozmowie z Kikinem. Był to zupełny plan spisku na wypadek, gdyby przyszło uciekać, i po śmierci ojca, której niebawem oczekiwano — car cierpiał na epilepsyę, a tacy ludzie nie długo żyją — powrócić do Rosyi z cudzych krajów. Ministrowie i senatorowie — Tołstoj, Gołowkin, Szafirow, Apraksin, Streszniew, Dołgorukowie — wszyscy mu przyjaźni, przystaliby do niego. Brühl w Polsce, archimandryta Pieczerski na Ukrainie, Szeremietiew w głównej armii.
— Cała granica od Europy do mnie by należała.
Afanasicz słuchał ze swą zwykłą miną upartą i ponurą, jakby mówił: wszystko to piękne, lecz bardzo niepewne.
— A Menszykow? — spytał, gdy Aleksy skończył.
— A Menszykowa na pal!
Stary pokiwał głową.
— Czemuż to Wasza Miłość tak śmiało mówi. A nuż by kto podsłuchał, doniósł? Nie mów źle o księciu w twem sumieniu; nie obmawiaj bogacza choć w zamkniętej izbie; ptak przeleci i doniesie...
— Już marudzi stary — machnął ręką carewicz z niechęcią, zawsze jednak i z powstrzymywaną wesołością.
Afanasicz rozgniewał się.
— Nie marudzę, a prawdę mówię! Chwal twój sen, gdy się sprawdzi. Podoba się Waszej Miłości budować zamki hiszpańskie. Nędznego sługi swego nie słuchasz. Innym wierzysz, bo oni cię oszukują. Tołstoj Judasz, a Kikin bezbożnik. — Zdrajcy. Strzeż się hosudar: nie pierwszego ciebie zjedzą.
— Pluję na wszystkich: bym miał tylko mnichów za sobą — zawołał carewicz. — Gdy ojca nie stanie, szepnę archirejom, archireje popom po parafiach, a popy parafianom. Wtenczas chcą czy nie chcą, a carem będę.
Stary milczał zawsze z tą samą miną upartą i ponurą.
— Czemuż milczysz? — spytał Aleksy.
— Cóż mam mówić. Wola twoja hosudar, a uciekać od ojca nie radzę.
— Dla czego?
— A dla tego, że jeśli się uda, dobrze, a jeśli się nie uda, to znów na mnie się skrupi. Już i tak nieraz mi się o ciebie dostało. Biedni my ciemni ludzie, skóra na nas cienka.
— Jednakowoż pamiętaj Afanasicz nikomu o tem nie rzeknij ni słowa. Tylko ty jeden wiesz i Kikin. Gdybyś coś gadał nie uwierzy ci — zaprę się, a ciebie wezmą na pytki.
O pytkach carewicz wspomniał na żart, aby starego podrażnić.
— Tak to hosudar? Kiedy carem zostaniesz, to wierne sługi pytką straszyć będziesz?
— Nie bój się Afanasicz! Gdy carem mię zrobią, to was wszystkich należycie uczczę. Ale gdzie mnie tam carem być — dodał z cicha.
— Będziesz, będziesz! — odparł stary z takiem przekonaniem, że Aleksemu znów serce od radości zadrgało.
Zadźwięczały dzwonki, dało się słyszeć skrzypienie sań po śniegu, rżenie koni i głosy pod oknami. Aleksy zamienił spojrzenie z Afanasiczem: Kto by to mógł być w tak późnej godzinie? Czy nie z pałacu od ojca?
Stary wybiegł do sieni. Był to archimandryta Teodozy. Carewicz ujrzawszy go pomyślał, że ojciec umarł — i tak pobladł, że pomimo ciemności, mnich to zauważył, i błogosławiąc go uśmiechnął się z lekka.
Skoro zostali we cztery oczy, Teodozy siadł przy kominie naprzeciw carewicza i milcząc spoglądał na niego zawsze z tym samym ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Począł grzać zziębnięte ręce nad węglami, zginając i rozginając skrzywione palce, podobne do szpon ptasich.
— Cóż tam? jak ojciec? — przemówił wreszcie Aleksy, wstrzymując dech.
— Źle — ciężko westchnął mnich — tak źle, że nie spodziewamy się przy życiu go zachować.
Carewicz przeżegnał się:
— Wola pańska.
— Widzieliśmy człowieka, jako cedry libańskie — przemówił śpiewnym, cerkiewnym tonem Teodozy — przeszliśmy mimo, a już go niema. Wyjdzie duch z niego i powróci do ojczyzny swej, a tegoż dnia zginą wszystkie jego zamysły...
Nagle urwał, przybliżył drobną zmarszczoną swą twarzyczkę do samej twarzy Aleksego i zaszeptał szybkim, jakby podstępnym szeptem.
— Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Choroba hosudara z pijaństwa wielkiego i rozpusty i boska w niej pomsta za zamach na urząd duchowny i zakonny, który zniweczyć umyślił. Pokąd tyraństwo ciążyć będzie nad Kościołem Świętym, póty nie czekać nic dobrego. Co tam za chrześciaństwo? Raczej turecka wiara, ale i u Turków nie tyle sprośności. Zguba naszemu państwu!
Carewicz słuchał i uszom swym nie wierzył. Wszystkiego spodziewał się po bezczelności Fedoski, tylko nie tego.
— Ależ wy sami archireje, Kościoła rosyjskiego zarządcy, cóż czynicie? Komuż to bronić Kościoła jak nie wam? — rzekł patrząc bacznie na Fedoskę.
— Daj pokój carewicz! co my za rządcy? Archireje nasi tacy rozpuszczeni, że gdzie chcesz, ich zawiedziesz. Od kogo spodziewają się korzyści, tego i wysławiają. I tak i siak gotowi tejże godziny się obrócić. Nie archireje to a gałgany...
I spuściwszy głowę, dodał z cicha, jakby do siebie. Aleksemu zdało się, że słyszy głos wieków w tych cichych słowach mnicha:
— Orłami my byli, a stali się nietoperzami nocnymi!
W swym czarnym kołpaku z czarnymi skrzydłami sutanny, ze szpetną, zaostrzoną twarzyczką, oświecony z dołu czerwonawym odblaskiem gasnących węgli, w samej rzeczy podobny był do ogromnego nietoperza. Tylko w mądrych oczach mętnie błyskał ogień, godny orlego spojrzenia.
— Nie tobie ojcze wielebny mówić się to godzi, ani mnie słuchać tego! — nie wytrzymawszy wreszcie zawołał carewicz: — Kto Kościół carstwu poddał? Kto doradzał carowi luterskie obyczaje wśród ludu szerzyć, kaplice burzyć, obrazy bezcześcić i urząd zakonny poniżać? Kto rozgrzesza go za wszystko?
Nagle zatrzymał się. Mnich patrzał na niego takim uporczywym, przenikliwym wzrokiem, że strach go chwycił. Czy nie podstęp, czy nie pułapka to? Czy Fedoska nie przysłany, by go szpiegować, przez Menszykowa lub przez samego cara?
— A czy znasz Wasza Miłość — począł Fedoska, przymrużywszy jedno oko z nieskończenie chytrym uśmiechem — czy znasz figurę mianowaną w logice reductio ad absurdum? Owóż to samo ja czynię. Car następuje na Kościół, ale jawnie zwalczać go nie śmie, z cicha tylko podkopuje i zgniliznę w nim szczepi. A wedle mnie burzyć — to burzyć! Co masz czynić, czyń prędko. Lepsze proste luterstwo, niźli krzywe prawosławie; lepsze proste ateuszostwo, niźli krzywe luterstwo. Im gorzej, tem lepiej! Do tego to ja prowadzę. Co car poczyna, to ja kończę; co na ucho szepce, to ja przed całym narodem wołam, przed wszystkimi odkrywam! Niech wszyscy wiedzą, jak zbeszczeszczony Kościół Boży. Polubią — to zniosą, a nie polubią — doczekamy się swej pory, wtedy i my z nory. Przyjdzie nasz czas!...
— Zręcznie! — rozśmiał się carewicz, lubując się prawie Fedoską i nie wierząc ani jednemu jego słowu. — Ej chytry ty, chytry, Oicze Wielebny, jak bies chytry...
— A ty hosudar nie gardź biesami, chcąc nie chcąc, czart Bogu służy...
— Z czartami Wasza Wielebność siebie porównywa?
— Polityk jestem — skromnie odparł mnich. — Z wilkami żyć, po wilczemu wyć. Dyssymulacyę nietylko mistrzowie polityczni w pierwszych kładą panowania regułach, ale i sam Bóg polityki nas uczy: jako rybak zakłada robaka na haczyk, tako Pan na ducha swego założył Ciało Syna i wpuścił wędkę w strumień świata i chytrze złowił na nią wroga swego, dyabła. Boska przemądra chytrość! Polityka niebieska!
— A co ojcze święty: w Boga wierzysz? — znów spojrzał na niego uporczywie carewicz.
— A cóż to proszę Waszej Miłości za polityka bez kościoła, a cóż za kościół bez Boga? »Nie ma władzy jedno od Boga«.
I zachichotawszy dziwnie, ni to zuchwale, ni to nieśmiało, dodał:
— Ale jednak i ty mądry, Aleksy Pietrowiczu! Mędrszy od ojca. Ojciec twój choć mądry, a na ludziach się nie zna. — Bywało, że nieraz i za nos go wodzili. A ty na mądrych ludziach poznasz się prędzej.
I schyliwszy się nagle pocałował w rękę carewicza, tak szybko i zręcznie, że ten nie zdążył jej wyrwać, tylko wstrząsnął się cały.
I chociaż czuł, że pochlebstwo mnicha, to miód na nożu, jednak słodki był miód ten. Poczerwieniał i ażeby ukryć zmieszanie, przemówił z udaną surowością.
— Bacz bracie Teodozy, nie kręć chytrze! Dopóty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Ty cara ojca, jak kot niedźwiedzia łapą zaczepiasz, a jak niedźwiedź się obróci i capnie cię i przyciśnie cię, to i tchu po tobie nie zostanie!...
Twarzyczka Fedoski zmarszczyła się chorobliwie, oczy się rozszerzyły i oglądając się, jakby ktoś stał za jego plecami, zaszeptał jak przedtem szybkim, jakby gorączkowym szeptem:
— Och, panie miły, och straszno mi. Zawsze myślałem, że nie minąć mi śmierci z rąk jego. Gdy jeszcze w latach młodych do Moskwy z inną szlachtą przybyłem, do pałacu nas przywiedli do pocałowania ręki carskiej. Pokłon złożyłem przed wujem twym, carem Joanem Aleksiejewiczem, a gdy miałem pocałować rękę cara Piotra, taki na mnie strach padł, taki strach, że kolana się zatrzęsły, ledwie na nogach utrzymać się mogłem i odtąd zawszem takem myślał, że z ręki tej śmierć mię spotka!...
I teraz cały drżał ze strachu. Ale nienawiść silniejsza była od strachu. Począł mówić tak o Piotrze, iż Aleksemu zdało się, że Fedoska nie kłamie, przynajmniej nie całkiem kłamie. w myślach mnicha rozpoznał własne najskrytsze myśli o ojcu:
— Wielki, mówią, wielki hosudar! A w czem jego wielkość? Tyrańskim panuje obyczajem. Toporem i knutem oświeca. Ale na knucie daleko nie zajdziesz. I topor — narzędzie żelazne — nie wielka osobliwość — za dwie grzywny je dostaniesz. Wciąż tylko bunty i spiski śledzi. A tego nie widzi, że cały bunt z jego przyczyny. Sam on pierwszy buntownik. Burzy, wali, rąbie od ręki, a wszystko bez sensu. Co ludzi stracono, co krwi przelano! A złodziejstwa nie mniej. Ale krew nie woda — o pomstę woła. Wnet, wnet gniew boży padnie na Rosyę. Skoro pocznie się zamęt, wtedy wszyscy zobaczą od pierwszych do ostatnich, jaka nastanie siekanina, jakie głów strącanie, że tylko — szwyk... szwyk... szwyk...
Suwał ręką po gardle, naśladując dźwięk topora.
— I wtedy to z onego wielkiego krwi przelania wyjdzie kościół Boży, omyty, nad śnieg wybielony, jako Niewiasta słońcem przyodziana nad wszemi królami królująca.
Aleksy patrzał na jego oblicze, skażone wściekłością, na oczy, dzikim ogniem gorejące — i zdało mu się, że stoi przed nim obłąkaniec. Wspomniał słowa jednego z zakonników Ławry: »Przychodzi nań, na ojca Teodozego melancholia i biesy go dręczą. Wtedy na ziemię pada i sam nie pomni co czyni«.
— Tegom oczekiwał, ku temu wiodłem — kończył mnich. — Zmiłował się oto Bóg nad Rosyą; cara ukarał, lud wybawił, ciebie nam zesłał, ciebie wybawicielu ty nasz, radości nasza, słonko jasne kościelne, prawowierny hosudarze, Aleksy Piotrowiczu, samowładzco rosyjski, panie najjaśniejszy!
Carewicz skoczył przerażony. Fedoska wstał też, padł mu do nóg, objął je i zajęczał prośbą okropną, nie przepartą.
— Wejrzyj na sługę twego, zmiłuj się! Wszystko, wszystko dam tobie! Ojcum twemu nie dawał, sam dla siebie chciałem, sam patryarchą być umyśliłem, a teraz nie chcę, nie trzeba mi... Wszystko tobie, panie miły, radości moja, słonko jasne! umiłowałem ja ciebie... Carem będziesz i patryarchą zarazem! Ziemskie i niebieskie złączysz królowanie, koronę Konstantyna, hełm biały z koroną Monomacha! Największym będziesz ze wszystkich królów ziemi, ty najpierwszy, ty jedyny! ty i Bóg!.. A ja — sługa, niewolnik twój, pies twój, robak u nóg twoich, Fedoska nędzny! Najjaśniejszy Panie, jako Chrystusa samego nogi twe ściskam, pokłon ci składam!
Pokłonił mu się do ziemi samej i czarne skrzydła sutanny rozpostarły się jak olbrzymie skrzydła nietoperza, i krzyż dyamentowy z portretem cara i męką Pańską, uderzywszy o ziemię, zadźwięczał.
Wstręt napełnił duszę carewicza; zimno przebiegło mu po ciele, jak od dotknięcia gadziny. Chciał go odtrącić, uderzyć, w twarz mu plunąć, ale poruszyć się nie mógł, jakby w odrętwieniu snu strasznego. I wydało mu się, że to nie filut »Fedoska nędzny«, a ktoś silny, groźny, królewski u nóg jego leży — ten, kto był orłem, a stał się nietoperzem nocnym — nie sam li Kościół boży, carstwu oddany, zbezczeszczony? I po przez wstręt, po przez trwogę, zachwyt szalony, upojenie władzą, w głowie mu zamajaczyło. Jakby ktoś podnosił go w górę na olbrzymich czarnych skrzydłach, ukazywał wszystkie królestwa świata i wszystką ich chwałę i mówił: »Wszystko to dam tobie, jeśli padłszy na twarz, pokłonisz mi się«.
Węgle w kominie ledwie tlały pod popiołem. Niebieskawe serce płomienia spirytusowego zaledwie drgało. I niebieskawy płomień zawiei miesięcznej gasnął za oknami. Ktoś blady, blademi oczami zaglądał do okien. I kwiaty mrozu na szybach bielały jak widma martwych kwiatów.
Skoro carewicz oprzytomniał — w izbie nikogo już nie było. Fedoska znikł jakby w ziemię zapadł lub w powietrzu się rozpłynął.
»Co on tu plótł? Co on tu bredził? — pomyślał Aleksy, jakby budząc się ze snu. — Biały kołpak... Korona Monomacha... Szaleniec, waryat... I skąd on wie, skąd wie, że ojciec umrze? Skąd to wziął? Wieleż razy bliski był śmierci, a Bóg zachował«...
Naraz przypomniał sobie słowa Kikina z niedawnej rozmowy:
»Ojciec twój nie jest ciężko chory. Spowiadał się i komunikował umyślnie, aby okazać, iż chory bardzo, ale to tylko udanie: doświadcza ciebie i innych, jacy też będziecie, kiedy go nie stanie. Znasz bajkę: zebrały się myszy, aby kota pochować, wyskakują, pląsają, a on jak się porwie, jak capnie — i po pląsach mysich«...
Słowa te wzbudziły w carewiczu naówczas kolące uczucie wstydu, ale puścił je umyślnie mimo uszu. Zbyt mu było wesoło, nie chciało się o niczem myśleć.
— Słuszność ma Kikin — powiedział sobie teraz i jakby jakaś martwa ręka ścisnęła mu serce.
— Tak. Wszystko — udanie, oszukaństwo, dyssymulacya, polityka dyabelska, igraszka kota z myszą. Jak zerwie się, a capnie... Nic nie ma, nic nie było. Wszystkie nadzieje, porywy, marzenia o wolności i władzy — sen tylko, przewidzenie, szaleństwo...
Siny płomyk po raz ostatni zabłysnął i zagasł. Mrok nastał. Jeden tylko żarzący się węgiel wyglądał z pod popiołu, jakby mrugając, śmiejąc się, niby chytrze zmrużone oko.
Carewicz uczuł strach; zdało mu się, że Fedoska nie odszedł, że stoi gdzieś w kącie, — ukrył się, przyległ do ściany, lecz wnet zaszeleści, zakrąży nad nim skrzydłami jak nietoperz i szepcze mu do ucha: »Dam tobie władzę nad wszystkiemi królestwami i nad chwałą ich, albowiem ona poruczona mi jest, a ja komu chcę daję ją«.
— Afanasicz! — zawołał carewicz — światła, światła! — prędzej!
Stary gniewnie zakaszlał i zamruczał, złażąc z ciepłego pieca.
»I czemuż się tak ucieszyłem? — zadał sobie pytanie carewicz po raz pierwszy w te dnie z pewną świadomością. — Czyżby?...«
Afanasicz, kłapiąc bosemi nogami, wniósł palącą się świecę łojową. Prosto w oczy Aleksego uderzyło nagle światło, po ciemności oślepiające, kłujące światło.
I w duszy jego rozjaśniło się, jakby ujrzał nagle to, czego nie chciał widzieć, to, co go tak radowało: — nadzieję, że ojciec umrze.
— Pomnisz hosudar, jak w siole Preobrażeńskiem, w sypialni twojej przed Ewangelią świętą pytałem cię: uznasz li mnie ojca twego duchownego za bożego anioła i za apostoła, za sędzię spraw twoich, i wierzysz-li, że ja grzesznik, takąż mam władzę kapłańską, przez którą mogę wiązać i rozwiązywać, jaką Chrystus dał apostołom? A tyś odpowiedział: wierzę.
Mówił tak do carewicza spowiednik jego, ojciec Jakób Ignatiew, który przyjechał do Petersburga z Moskwy, w trzy tygodnie po widzeniu się Aleksego z Teodozym.
Przed laty dziesięciu ojciec Jakób tem był dla carewicza, czem dla dziada jego, najcichszego cara Aleksego Michajłowicza, patryarcha Nikon. Wnuk wypełniał polecenia dziada: »Duchowieństwo czcijcie w pokorze, więcej głowy swojej szanujcie bez szemrania żadnego; duchowieństwo stoi ponad kłamstwem«. Wśród powszechnego poniżenia i ujarzmienia Cerkwi, miło było carewiczowi schylać głowę przed pokornym popem Jakóbem. W osobie pasterza widział on oblicze samego Pana i wierzył, że Pan władca nad władcami, Król nad królami. Im bardziej samowładnym okazywał się ojciec Jakób, tem pokorniejszym stawał się carewicz i tem milszą mu była jego pokora.
Oddawał ojcu duchownemu całą tę miłość, której nie mógł oddać ojcu cielesnemu. Była to miłość serdeczna, namiętna, zazdrosna, jakby zakochana. »Bogiem się świadczę, nie mam w całem państwie rosyjskiem takiego druha, jak Wasza wielebność — pisał do ojca Jakóba z obcych krajów. Nie chciałbym wam tego mówić, a jednak muszę powiedzieć: daj Boże wam jak najdłuższe życie; ale gdybyście z tego świata odeszli, to już nie byłoby mi po co wracać do państwa rosyjskiego«.
Nagle wszystko się zmieniło.
Ojciec Jakób miał zięcia, poddyaka Piotra Anfinowa. Na prośbę spowiednika carewicz poruczył jego zięciowi zarząd majątku swego poreckiego w kraju Niżagorodzkim. Poddyak gnębił włościan i omal ich nie doprowadził do buntu. Wiele razy skarżyli się carewiczowi na »złodzieja Piętkę«. Ale ten zawsze wychodził na sucho z wody, gdyż O. Jakób usprawiedliwiał go wciąż i protegował. Nareszcie chłopi wpadli na pomysł, aby się udać pod protekcyę swego starego przyjaciela i współpowietnika, kamerdynera cesarzewicza, Iwana Afanasiewicza... Iwan sam jeździł do majątku poreckiego, sprawę zbadał i powróciwszy tak ją panu przedstawił, że sprawy Pietki, jego nadużycia i łotrostwa nie mogły ulegać wątpliwości, a najważniejsza to, że O. Jakób wiedział o nich dobrze. Był to okrutny cios dla Aleksego. Nie o siebie i nie o włościan chodziło głównie, lecz o kościół Boży, który mu się wydał shańbiony w osobie niegodnego pasterza. Długo nie chciał wcale widzieć O. Jakóba, ukrywał swe oburzenie, milczał, w końcu jednak nie wytrzymał.
Pod nazwą O. Piekiełko razem z Żybandą, Zasypką, Zachlustką i innymi współpijakami, uczestniczył O. Jakób w kompanii »wszechpijanego Soboru« carewicza, małem odbiciem wielkiego ojcowskiego soboru. Na jednej z pijatyk Aleksy jął wymyślać na popów rosyjskich, zowiąc ich »zdrajcami Judaszowymi, sprzedawcami Chrystusa«.
— Powstanie kiedyś nowy Eliasz-prorok, aby zetrzeć wam głowę, kapłanom Baala! — wołał carewicz, patrząc prosto w oczy O. Jakóba.
— Zdrożnie mówisz carewiczu — począł pop surowo. — Nie przystoi tobie poniżać nas, którzy modlim się za ciebie.
— Znamy te wasze modlitwy — przerwał mu Aleksy. — »Panie przebacz nam, do spiżarni puść, nagrabić nam daj i wynieść dopomóż«. — Dobrze uczynił ojciec mój, car Piotr Aleksiejewicz — daj mu Boże zdrowie — że urwał wam trochę, długobrode gałgany! Krócej by was jeszcze ująć trza, Faryzeusze wy, hypokryty, syny wężowe, groby pobielane!...
O. Jakób wstał z poza stołu, zbliżył się do carewicza i spytał uroczyście:
— Do kogo to mówisz hosudar? Czy nie do mnie, sługi pokornego?
W tej chwili »wielebny ojciec« podobny był do patryarchy Nikona; ale syn Piotra nie przypominał już wcale Najcichszego cara Aleksego Michajłowicza.
— I ciebie — odpowiedział carewicz, wstając także i patrząc wciąż uporczywie na ojca Jakóba — i ciebie ojczaszku nie wykluczam z gromady całej. I ty czartu duszę sprzedał, szukałeś Jezusa nie dla Jezusa, a dla chleba kawała. Cóż się tak nadymasz? Patryarchą zachciało ci się być? Oho nie pora na to bracie. Nie dla psa kiełbasa! Poczekaj, zrzuci cię Pan z wysokości twego kościoła piętami do góry, a pyskiem na dół — prosto w błoto! w błoto! w błoto!
Dodał nieprzystojne przekleństwo. Wszyscy w śmiech, a O. Jakóbowi w oczach pociemniało, ale nie tyle od wina, co od gniewu.
— Milcz Aloszka — zakrzyczał — milcz szczenię ty.
— Kiedy ja szczenię, to ty ojczaszku pies.
O. Jakób stał się purpurowy; zatrząsł się, podniósł obie ręce nad głową carewicza i tym samym głosem, którym niegdyś w Soborze Błagowieszczeńskim będąc protodyakonem wygłaszał z ambony anatemę na heretyków i odstępców — krzyczał:
— Przeklnę! przeklnę! władzą daną nam od Pana samego przez Piotra Apostoła.
— Czego popie drzesz gardło? — odparł carewicz ze złym uśmiechem. — Nie Piotra Apostoła, a Piotra Anfimowa złodzieja, zieńciaszka swego rodzonego, wspominaj. On to w tobie siedzi, on w tobie drze się — Pietka ów cham, Pietka bies.
Ojciec Jakób spuścił rękę i uderzył Aleksego w policzek — »zamknął usta nieszczęśliwe«.
Carewicz rzucił się na niego: jedną ręką schwycił za brodę, a drugą szukał już noża na stole. Wykrzywiona konwulsyjnie, blada, z gorejącemi oczami twarz Aleksego nagle stała się jakiemś chwilowem, strasznem, jakby nie ziemskiem, widmowem podobieństwem do twarzy Piotra. Był to jeden z tych porywów wściekłości, które niekiedy opanowywały carewicza i w czasie których zdolny był do zbrodni.
Współbiesiadnicy skoczyli, rzucili się na walczących, schwycili za nogi, za ręce i po wielu wysiłkach rozerwali ich wreszcie.
Kłótnia ta, jak wszelkie podobne kłótnie, nie miała żadnych następstw; zwykłe sprawy pijackie: napiją się — pobiją się, wytrzeźwieją — pogodzą się. I pogodzili się istotnie. Ale dawniejszego miłowania już nie było. Nikon padł przy wnuku, jak niegdyś przy dziadzie.
O. Jakób pośrednikiem był pomiędzy carewiczem i całym związkiem tajnym, prawie spiskiem wrogów Piotra i Petersburga, otaczających »zakonnicę,« wygnaną carowę Awdotię, osadzoną w Susdalu. Skoro rozeszła się wieść o śmiertelnej jakoby chorobie cara, O. Jakób pospieszył do Petersburga, dokąd go wysłano z Suzdala, gdzie oczekiwano wielkich wydarzeń ze wstąpieniem na tron Aleksego.
Zanim jednak przyjechał, wszystko się zmieniło. Car powracał do zdrowia z taką szybkością, że wyzdrowienie mogło się wydać cudownem, lub choroba pozorną. Spełniła się przepowiednia Kikina: kot-kotobryś zerwał się — i skończyły się pląsy myszy: wszystkie rozsypały się w popłochu, pokryły się w norach. Piotr cel osiągnął; przekonał się, jaka będzie siła carewicza, jeśli on, hosudar, rzeczywiście umrze.
Do Aleksego dochodziły wieści, że ojciec srodze nań rozgniewany. Któryś ze szpiegów — czy nie sam Teodozy? — szepnął jakoby ojcu, że carewicz pozwolił sobie radować się nadzieją śmierci ojcowskiej i promieniał na swem obliczu, jakby solenizant.
Znów nagle wszyscy go opuścili, odsunęli się od niego, jak od zadżumionego. Znów z tronu omal nie na szafot. I wiedział, że teraz już nie dozna żadnych względów. Z dnia na dzień oczekiwał straszliwego spotkania z ojcem.
Ale strach głuszony był przez nienawiść i wzburzenie wewnętrzne. Wstrętną mu się wydała cała ta obłuda, dysymulacya, chytrość kocia, podstępna gra ze śmiercią. Przypomniał sobie inną jeszcze dysymulacyę ojcowską: list z groźbą pozbawienia dziedzictwa, »Oznajmienie synowi mojemu«, wręczone mu w dzień śmierci następczyni Karoliny 22 października 1715, datowane 11 października, w przeddzień narodzin syna Aleksego. Wówczas nie zwrócił uwagi na ową zmianę dat. Ale teraz zrozumiał, jaki w tem krył się podstęp: po urodzeniu mu się syna, ojciec nie mógł nie wspomnieć o nim w oznajmieniu, nie mógł grozić bezwarunkowem pozbawieniem następstwa, skoro przyszedł na świat nowy następca. Podstawieniem dat, bezprawie otrzymało pozór prawa.
Carewicz uśmiechnął się, gorzko wspomniawszy, jak ojciec pragnął uchodzić za człowieka prawego.
Wszystko przebaczyłby ojcu — wszystkie wielkie niesprawiedliwości i występki; nie mógł mu przebaczyć tego maleńkiego podstępu.
W tych myślach pogrążonego zastał carewicza O. Jakób. Aleksy ucieszył mu się jak każdej żywej duszy, nawiedzającej go w jego osamotnieniu. Ale w popie tkwił duch Nikona: czując, te carewicz teraz więcej niż kiedykolwiek potrzebuje jego pomocy, postanowił przypomnieć mu jego dawną obrazę.
— Owóż teraz hosudar-carewicz — ciągnął dalej O. Jakób — obietnicę ową, daną mi w Preobrażeńskim wobec świętej Ewangelii zniweczyłeś, na śmiech obróciłeś. Nie masz mnie za anioła Bożego, ani za apostoła Chrystusowego, ani za sędzię spraw swoich, lecz sam sądzisz mnie i razisz słowem obraźliwem. Z powodu sprawy zięcia mego, Piotra Anfinowa, z chłopami poryckimi, płacz wielki w domu moim sprowadziłeś i mnie, ojca swego duchownego za brodę ciągnąłeś, czego Miłości Waszej czynić nie należało, przez bojaźń Boga żywego. Chociaż i grzeszny i występny jam jest — ale zawsze sługa najczystszego ciała i krwi Pańskiej. Obaj staniemy przed sądem Króla wszech królujących, w dzień przyjścia wtórnego, kiedy nie będzie obłudy, skoro osłabnie moc ziemska i car tam stanie jako jeden z ubogich.
Carewicz spojrzał na niego milcząc, ale z takim wyrazem już nie smutku i rozpaczy, lecz jakiejś martwej pustki, że O. Jakób zamilkł nagle. Zrozumiał, że nie czas teraz regulować stare rachunki. Był on w gruncie dobrym człowiekiem, miłował Aleksego jak brata.
— No, Bóg niech ci przebaczy — dokończył. — I ty druhu przebacz mnie grzesznemu — poczem dodał ze sercem spokojnem, zaglądając w oczy carewicza:
— Czemuś taki stroskany Aloszeńka?
Carewicz spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— A ja ci gościńca przywiozłem — rzekł O. Jakób, uśmiechając się z miną wesołą i tajemniczą. — List od matki. Byłem co tylko u zakonnic. Radują się tam wielce; były znów widzenia i głosy prorocze, zwiastujące, że wkrótce to się spełni.
Sięgnął do kieszeni.
— Nie trzeba — zatrzymał go carewicz — nie trzeba, lepiej nie pokazuj. Cóż z tego? I tak ciężko. Jeszcze doniosą — ojciec się dowie. Szpiegów mnóstwo. Nie jeźdź lepiej do zakonnic i listów mi stamtąd nie przywoź. Nie trza...
Ojciec Jakób popatrzał na niego znów długo i bacznie. »Ot do czego doprowadzili — pomyślał — syn matki, krew krwi własnej się wyrzeka«...
— Czy ojciec zły? — zapytał szeptem.
Aleksy machnął ręką i niżej jeszcze głowę opuścił.
Ojciec Jakób wszystko zrozumiał. Łzy zakręciły mu się w oczach. Nachylił się nad Aleksym, jedną rękę położył na jego ręce, drugą począł gładzić mu włosy z cichą pieszczotą jakby choremu dziecku, mówiąc:
— Cóż ty kochanie? cóż drogi mój? Bóg z tobą! Gdy masz co na sercu, powiedz, nie ukrywaj — ulży ci; razem pomyślimy. Toż ojczaszek twój, ja; choć grzeszny, ale może Pan mię oświeci...
Carewicz wciąż milczał z odwróconą głową. Nagle twarz jego cała zmarszczyła się, wargi zadrgały. Z głuchym bez łez szlochem padł do nóg O. Jakóba:
— Ciężko mi, ciężko ojcze!... Nie wiem co począć!... Sił już nie ma... Toż ja ojcu memu...
I nie skończył; sam jakby przestraszył się tego, co chciał powiedzieć.
— Chodźmy do kaplicy! prędzej chodźmy! wszystko tam powiem. Spowiadać się chcę. Rozsądź mię ojcze z ojcem przed Panem?
Kaplica, była to mała komnata tuż obok sypialni. Ściany jej zawieszone były całkiem staroświeckimi ikonami. W ramach złotych i srebrnych, zdobnych drogimi kamieniami — spadek po carze Aleksym Michałowiczu. Ani jeden promień światła dziennego tu nie przenikał; w wiecznym mroku paliły się nie gasnące nigdy lampki przed obrazami.
Carewicz ukląkł przed pulpitem z Ewangelią. O. Jakób, przyodziany w kapę, uroczysty jak gdyby cały przemieniony — twarz jego zblizka prostacka była, chłopska, pomarszczona cała od starości, ale zdaleka wydawała się szlachetną, przypominała nawet oblicze Chrystusa na starych obrazach — trzymał krzyż i mówił:
— Oto synu, Chrystus niewidomie stoi tu i przyjmuje spowiedź twą, — nie trwóż się i nie miej wstydu a nie kryj przedemną żadnego z grzechów, lecz wyznaj je, abyś otrzymał odpuszczenie ich od Pana naszego Jezusa Chrystusa.
W miarę tego jak spowiednik, wymieniając grzechy jeden za drugim, wypytywał, a spowiadający się odpowiadał — coraz lżej mu było na sercu, jakby ktoś, moc mający, brzemię po brzemieniu z duszy jego zdejmował, jakby ktoś lekkimi palcami dotykał się ran sumienia — a te wnet się goiły. Słodkość czuł i strach; serce mu gorzało, jakby nie O. Jakób, ale sam Chrystus stał przed nim.
— Powiedz synu, nie zabiłeś kiedy człowieka dobrowolnie lub mimowoli?
Było to pytanie, którego oczekiwał i którego bał się carewicz.
— Zgrzeszyłem ojcze — wyszeptał zaledwie dosłyszalnym głosem — nie czynem, nie słowem a myślą. Ojcu...
I znów jak przed chwilą zatrzymał się sam, jakby przestraszony tem, co chciał powiedzieć. Ale wzrok wszechwidzący przenikał w najskrytszą głąb jego serca. Przed tym wzrokiem nic nie mogło się utaić.
Z wysiłkiem, blady i drżący, oblewając się zimnym potem, kończył:
— Gdy ojciec był chory, śmierci mu życzyłem.
I cały pochylił się i skurczył, głowę skłonił, oczy zakrył, aby nie widzieć tego, który stał przed nim. Odrętwiał od trwogi, jakby oczekiwał, że zabrzmi wnet słowo na kształt gromu niebieskiego — ostateczne potępienie lub usprawiedliwienie, jak na sądzie Bożym.
I nagle znany, zwykły głos O. Jakóba przemówił:
— Bóg ci przebaczy synu. Wszyscy my śmierci mu życzym.
Carewicz podniósł głowę, otworzył oczy i ujrzał znane te, zwyczajne, nie straszne wcale oblicze ludzkie, z cienkiemi zmarszczkami około dobrych i nieco chytrych oczu, brodawkę z trzema włoskami na okrągłym, nieco jakby nabrzmiałym policzku, ryżą, trochę siwiejącą brodę — tę samą, za którą niegdyś ciągnął popa podczas kłótni. Ot pop, jak wszyscy popi. Nikogo za nim nie było. Ale gdyby w istocie grom uderzył przed Aleksym, mniej by go przeraził od tych prostych słów: »Bóg ci przebaczy; wszyscy my śmierci mu życzym«.
A tymczasem spowiednik ciągnął dalej jak gdyby nic nie zaszło:
— Powiedz synu; nie jadłeś li padliny lub też mięsa zwierzęcia zaduszonego, przez ptaka zabitego; nie używałeś-li krwi za pokarm? Czy nie popełniłeś czego wzbronionego przez święte przykazania kościelne? Nie spożywałeś-li w post święty masła lubo sera?
— Ojcze! — zawołał carewicz — wielki jest mój grzech, Bóg widzi wielki...
— Czy post naruszyłeś? — spytał O. Jakób z niepokojem.
— Nie o tem mówię ojcze, ale o hosudarze ojcu. Jakże to? Toż rodzic mój, ja mu krew ze krwi. Śmierci ojca syn pragnął. A kto śmierci czyjej pragnie, ten zabójca. Ojcobójcą jestem w myśli. Straszno mi, straszno! Jako przed Chrystusem samym spowiadam się przed tobą ojcze. Rozsądź, pomóż! Zmiłuj się panie!
O. Jakób popatrzał nań zrazu z zadziwieniem, a potem z gniewem.
— Żeś powstał przeciw ojcu cielesnemu, to skrucha cię przejmuje, a o tem żeś podniósł rękę na ojca wedle ducha, nie wspomnisz nawet? A przecieź jak duch jest wyżej ciała, tak ojciec duchowny wyżej jest od cielesnego.
I znów począł się rozwodzić szeroko książkowym stylem, wielomównie, a pusto, na temat: »czcijcie duchowieństwo więcej głowy swojej«.
— Ty zasię synu powstałeś na mnie, jako człowiek w szaleństwie, jako kozioł rozhukany. Oby Pan ci za grzech tego nie policzył, jako to nie ty, a dyabeł użył cię za narzędzie przeciwko mnie. Osiodłał cię jako szkapę chudą i jeździ na tobie nadęty jako świnia, jak mówią ojcowie święci, jeździ kędy chce, póki nie przywiedzie cię do zguby... — I słowo od słowa zwrócił się do sprawy o chłopach poreckich i swoim zięciu Piotrze Anfimowie.
Coś szarego, sennego, lepkiego, jak pajęczyna spuszczało się przed oczy carewicza; — rozpływało się i dwoiło, jak we mgle, oblicze stojącego przed nim człowieka, jak gdyby z po za niego występowało inne, również znajome oblicze z czerwonym ostrym nosem, wąchającym zawsze powietrze, z załzawionemi, chytremi, pożądliwemi oczkami, oblicze Pietka-poddyaka; — jakby z twarzą wielebnego O. Jakóba, przypominającą twarz Chrystusową na staroświeckich ikonach, mięszała się w straszliwem, bluźnierczem połączeniu z obliczem Pańskiem, ohydna twarz Pietki-złodzieja, Pietki chama.
— Pan a Bóg nasz Jezus Chrystus w łaskawości i szczodrości swego zmiłowania niechaj przebaczy ci wszystkie grzechy twoje — przemówił ojciec Jakób, pokrywając głowę carewicza stułą — i ja niegodny kapłan wolą daną mi przez Niego rozgrzeszam cię ze wszystkich grzechów twoich w Imię Ojca i Syna i Ducha świętego — Amen.
Pustka była w sercu Aleksego i słowa te pustką mu dźwięczały, bez władzy, bez tajemnicy, bez grozy. Czuł, że przebaczono tu, ale nie przebaczono tam. Rozgrzeszono na ziemi, a nie rozgrzeszono w niebie.
Tegoż dnia przed wieczorem poszedł O. Jakób do łaźni. Powróciwszy, siadł przed kominkiem naprzeciw carewicza i pił krupnik dymiący w kotle, uwarzony z czerwonego miodu, w którym odbijała się czerwona też jak miód twarz popa. Pił nie spiesząc lampkę za lampką i obcierał pot wielką kratkowaną chustką. Parzył się on w łaźni i pił krupnik, zawsze jakby obrzęd spełniając. Spijając trunek i pojadając piernik, miał taką uroczystą minę jak podczas celebrowania nabożeństwa; zawsze znać w nim było tradycye dziadowskich obyczajów, całej staroświeczczyzny prawosławnej: »Bądź nieruchomy jako słup marmurowy, nie zwracaj się ani na prawo, ani na lewo«.
Carewicz słuchał rozpraw o tem, jakich winników używać w łaźni, jakimi wonnościami zaprawiać parę, a także opowieści o tem, jako popadia na św. Mikołaja omal na tamten świat się nie przeniosła, z powodu zbyt gorącej łaźni. A potem nastąpiły znów nauki i napomnienia z ojców świętych: »Robak ziemi pokorny jest i nędzny, ty zasię pełen chwały i dumy, atoli jeśli rozum swój chowasz, to sam dumę swą upokorzysz, wspomniawszy, jako twa moc i chwała pokarmem robaków będzie. Strzeż się pychy a unikaj gniewu«...
I znów, znów — o sprawie chłopów poreckich i nieodłącznym od niej Pietku Anfimowie.
Carewicza senność ogarniała i niekiedy zdało mu się, że to nie człowiek mówi przed nim, lecz wół przeżuwa bez końca swą paszę.
Nastał posępny zmierzch. Odwilż była. W powietrzu żółta, brudna mgła. Na szybach blade kwiaty mrozu tajały, płakały. A w szyby zaglądało niebo brudne, jakby przyślepe, płaczliwe, niby chytre, podłe oczki Pietki poddyaka.
O. Jakób siedział naprzeciw carewicza na temsamem miejscu, które przed trzema tygodniami zajmował archimandryta Teodozy. I Aleksy mimowoli porównywał obu pasterzy Kościoła starego i nowego.
»Nie archireje to, to gałgany! Orłami my byli, a stali się nietoperzami nocnymi«, mówił pop Teodozy. »Orłami my byli a stali się wołami w jarzmie« mógłby powiedzieć pop Jakób.
Za Fedoską stał wieczny polityk, starodawny władca świata tego; a za O. Jakóbem stał tenże polityk, nowy władca świata tego — Pietka-Cham. Jeden wart był drugiego! Starodawność godna była nowości. I czyż za temi dwoma obliczami, przeszłem i przyszłem, znajduje się gdzie trzecie, jedyne oblicze prawdziwego Kościoła bożego?...
Aleksy patrzał to na niebo brudne, to na czerwone oblicze popa. I tu i tam było coś płaskiego, wiecznie pospolitego, co zawsze jest, zawsze rzeczywiste, a jednak bardziej widmowe niż najdziksze przewidzenia. I pustka była w jego sercu i nuda była straszliwa jak śmierć.
I znów tak jak wtedy zadźwięczał dzwonek naprzód głucho w dali, potem coraz głośniej i bliżej.
Carewicz przysłuchiwał się z niepokojem.
— Jedzie ktoś — rzekł O. Jakób — czy nie tu?
Dał się słyszeć odgłos kopyt końskich, chlapiących w kałużach stajałego śniegu, skrzypienie sań o gołe kamienie, i głosy na ganku, i kroki w sieni. Drzwi się otworzyły i wszedł olbrzym z czerwoną, głupią twarzą, przedstawiającą dziwną mięszaninę legionisty rzymskiego i durnego Iwanuszki rosyjskiego. Był to adjutant cara, kapitan gwardyi preobreżeńskiej, Aleksander Iwanowicz Rumiancew.
Podał list carewiczowi. Ten go rozpieczętował i przeczytał:
»Synu, zechciej być u nas jutro w pałacu Zimowym. — Piotr«.
Aleksy nie przeraził się, ani zadziwił, jakby naprzód wiedział o tem spotkaniu z ojcem i jakby mu to było całkiem obojętne.
Tej nocy przyśnił się carewiczowi sen, który nieraz już śnił mu się, a zawsze jednaki.
Sen ów pozostawał w związku z pewną opowieścią, słyszaną niegdyś w dzieciństwie.
W czasie śledztwa z powodu powstania strzeleckiego, car Piotr kazał wydobyć z grobu od siedemnastu lat już w nim spoczywające zwłoki głównego buntownika, swego wroga, a przyjaciela carewny Zofii, Iwana Miłosławskiego; otwartą trumnę wieźć kazał na wozie, ciągnionym przez świnie, do Preobrażeńska, i tam postawić je pod szafotem, na którym ścinano głowy strzelców w ten sposób, aby krew zlewała się do trumny na zwłoki nieboszczyka. Następnie rozrąbano trupa na części i zakopano je w temże miejscu pod szafotem i pod szubienicami, — aby, jak głosił ukaz, owe szkaradne części złodzieja Miłosławskiego oblewane były wciąż krwią złodziejską na wieki, wedle słów psalmisty: »Pan się odwraca od męża krwi i pochlebstwa«.
Aleszonka, Aleszonka!
Ognie płoną gorące,
Kotły szumią kipiące,
Ostre toczą już noże,
Chcą cię zarżnąć nieboże.
Potem widział Aleksy we śnie głuchą, pustą ulicę, śnieg wczesny tający, szereg czarnych drewnianych chat, ołowiane kopuły staroświeckiej cerkwi. Wczesny, ciemny, do wieczoru podobny poranek. Na skraju nieba gwiazda z ogonem — kometa czerwona jak krew. Świnie tłuste, gołe, czarne z różowemi piętnami ciągną błazeńskie sanie. Na saniach trumna otwarta. W trumnie coś czarnego, oślizłego, jak zgniłe liście w pustym pniu spruchniałym... W promieniach komety blade, ołowiane kopuły cerkwi mają krwawy odblask. Pod saniami cienki lód kałuży wiosennych załamuje się i czarne błoto tryska jak krew. Cichość taka — jak przed końcem świata, przed trąbą archanioła. Tylko świnie chrząkają. I czyjś głos podobny do głosu siwiuteńkiego staruszka w zielonej wypłowiałej sutannie św. Dymitra Rostowskiego, szepce mu na ucho:
»Pan się odwraca od męża krwi i pochlebstwa«.
I carewicz wiedział, że mąż krwi, to Piotr.
Zbudził się jak zawsze po tym śnie w przerażeniu. W okno zaglądał wczesny, ciemny, jakby wieczorny poranek. Cisza była taka, jak przed końcem świata.
W tem dało się słyszeć stukanie do drzwi i zaspany gniewliwy głos Afanasicza wołał:
— Wstawaj, wstawaj carewiczu!
Aleksy chciał krzyknąć, zerwać się, a nie mógł. Wszystkie jego członki były jakby sparaliżowane. Ciało swoje czuł na sobie, jakby cudze. Leżał jak martwy i zdało mu się, że sen trwa dalej, że budził się we śnie. A jednocześnie słyszał stukanie do drzwi i głos Afanasicza:
— Czas, czas do ojca.
A głos babki trzęsący, skrzeczący, jak beczenie koziołka, śpiewał mu w pamięci cichą, cichutką, straszną piosnkę:
Aleszonka, Aleszonka!
Ognie płoną gorące,
Kotły szumią kipiące,
Ostre toczą już noże,
Zarżnąć chcą cię nieboże.
Piotr mówił do syna:
— Skoro zaczęła się wojna ze Szwedem, jakże wielkie ponieśliśmy klęski z powodu naszego niedoświadczenia; z jakim bólem i cierpieniem przeszliśmy oną szkołę, pokąd ujrzeliśmy wroga naszego, przed którym drżeliśmy, jak przed nami drżał z kolei. Co wszystko osiągnęliśmy moimi trudami i innych prawych synów rosyjskich, i dotąd w pocie czoła spożywamy chleb nasz, jako Bóg przykazał praojcu naszemu Adamowi. Jak mogliśmy potrudziliśmy się nad budową arki rosyjskiej, jedno mając zawsze na myśli, by Ruś nasza na świat cały sławną się stała. Skoro radość ową ujrzeliśmy wreszcie, którą Bóg dał ojczyźnie naszej, pomyśleliśmy o następcy naszym, a wtedy prawie równy radości smutek mię ogarnął, widząc ciebie niezdolnym do rządzenia sprawami państwa...
Wstępując po schodach pałacu Zimowego i przechodząc około grenadyera, stojącego na warcie u drzwi pracowni ojcowskiej, uczuwał Aleksy — jak zawsze przed widzeniem się z ojcem — bezrozumny jakiś, zwierzęcy strach. — W oczach ciemno mu się robiło, zęby szczękały, nogi się uginały; lękał się, by nie upaść.
Ale w miarę tego, jak ojciec równym, spokojnym głosem wygłaszał długą swoją, obmyślaną naprzód, jakby na pamięć wyuczoną przemowę, uspokajał się Aleksy.
Wszystko w nim zastygało, kamieniało.
I znów wszystko mu jedno było, jakby ojciec mówił nie o nim i nie do niego. Stał przed carem wyciągnięty, jak żołnierz, słuchał, lecz nie słyszał, ukradkiem rozglądając się w pokoju z roztargnioną i obojętną ciekawością.
Warsztat tokarski, narzędzia ciesielskie, astrolabie, kompasy, globusy, przeróżne narzędzia matematyczne, artyleryjne, fortyfikacyjne, porozkładane w komnacie, czyniły ją podobną do kajuty okrętowej. Na ścianach, wyłożonych ciemnem dębowem drzewem, wisiały krajobrazy morskie ulubionego Piotrowi mistrza holenderskiego, Adama Silo, »pożyteczne dla obznajmienia się ze sztuką okrętową«. Wszystkie te przedmioty od dziecinnych lat dobrze znane Aleksemu, budziły w nim mnóstwo wspomnień. Na arkuszu gazety holenderskiej leżały okrągłe żelazne okulary z oprawą, obwiniętą niebieską jedwabną nitką dla ochronienia od tarcia nosa, obok czapeczka nocna z białej bawełny z kutasem z zielonego jedwabiu, który Aleksy oberwał niegdyś, bawiąc się nim, ale ojciec nie rozgniewał się wtedy i porzuciwszy ukaz, który pisał, wziął się do przyszywania go.
Za stołem zawalonym papierami Piotr siedział w starym, skórzanym fotelu z wysokiem oparciem obok napalonego do żaru pieca. Ubrany był w niebieski, zużyty, wyblakły chałat, który carewicz widział na nim jeszcze przed bitwą połtawską, i rozpoznał na nim łatę odmiennego koloru, przyszytą w miejscu, wypalonem przez ogień fajki. Pod chałatem miał car czerwoną kamizelę z białymi kościanymi guzikami; jeden z nich do połowy był złamany; Aleksy poznał go i liczył pozostałe, jak to czynił zawsze nie wiedzieć dlaczego podczas długich upominających przemówień ojca; spodnie ubranie cara było z grubego sinego sukna, na nogach miał stare przydeptane pantofle. Carewicz oglądał wszystkie te szczegóły ubrania ojcowskiego, tak mu dobrze znane i swojskie. Tylko twarzy ojca prawie nie widział. Przez okno, po za którem bielał śnieżny obrus Newy, skośny promień żółtego, zimowego słońca padał pomiędzy nimi, cienki, długi i ostry jak miecz; dzielił ich i zasłaniał jednego przed drugim. W czworokącie słonecznym, padającym od ramy okna, u samych nóg cara spała zwinięta w kłębek jego ulubiona ryża suczka, Lizeta.
Car mówił dalej równym, monotonnym i nieco ochrypłym od kaszlu głosem, jakby odczytywał ukaz.
— Bóg nie jest winien twej nieudolności, gdyż rozumu ci nie poskąpił, ani też siły cielesnej; jakkolwiek niezbyt krzepki z natury, nie jesteś wszakoż słaby, a jednak o sprawach wojskowych słyszeć nie chcesz, choć przez nie wyszliśmy z mroku i staliśmy się znani i szanowani w świecie, który przedtem nic o nas nie wiedział. Nie mówię, abyś do wojny był ochoczy bez słusznej przyczyny, ale pragnąłbym, abyś lubił sztukę wojenną i biegłości w niej nabywał; albowiem to jest jeden z dwóch środków w rządzeniu krajem, obok porządku, obrona kraju. Z pogardzania wojną zguba państwa wynika, jako to widzimy w upadku monarchii greckiej. Nie od tego li zginęła, że porzuciwszy oręż, chciała żyć w pokoju, ustępstwa we wszem czyniąc nieprzyjacielowi, który to pokój w niewolę oddał ją tyranom?
Jeśli zaś tak mniemasz, że jenerały cię na wojnie zastąpią, to błądzisz w tem silnie, każdy bowiem patrzy na wodza głównego i naśladuje go. To, co monarcha miłuje, miłują i poddani jego, to, czem on gardzi, w pogardzie jest i u poddanych. A ty nie troszczysz się zgoła o rzeczy wojenne i wiadomości o nich nie masz żadnych. A nie znając się na nich, jako rozkazywać innym będziesz? Słabością zdrowia wymawiasz się, iż nie możesz znosić trudów wojennych; ale i w tem nie masz słuszności. Nie trudów bowiem, lecz chęci żądam, która przez żadną chorobę nie może być zniweczoną. Myślisz może, że wielu monarchów na wojnę nie idzie, a jednak ją prowadzą? Prawda, nie idą, ale chęć mają, jako to i nieboszczyk król francuski Ludwik, który sam na wojnach nie wiele bywał, a jednak jakich wielkich dzieł wojennych dokonał, że jego wojny teatrem i szkołą świata zwano i nietylko samą wojną, ale też i innemi dziełami i przemysłami państwo swoje nad inne wsławił! Wszystko to przedstawiwszy ci, wracam znów do spraw twoich.
Człowiekiem jestem i śmierci podlegam...
Rozdzielający ich promień słoneczny posunął się dalej i Aleksy spojrzał na twarz Piotra. Dojrzał w niej taką zmianę, jakby nie miesiąc jeden, lecz lata całe przeszły od chwili, gdy raz ostatni na nią patrzał. Wtedy Piotr zdał się być w pełni sił męskich, teraz wyglądał prawie na starca. Carewicz zrozumiał, że choroba ojca nie była udana, że być może bliższym był śmierci, niż sam myślał, niż inni myśleli. Na czaszce wyłysiałej z przodu, w workach pod oczami, w wystającej naprzód niższej szczęce, w całej twarzy nabrzmiałej, jakby blado żółtej, było coś ciężkiego, martwego, jakby maska zdjęta z oblicza nieboszczyka. Tylko w wielkich rozszerzonych, nadmiernie błyszczących, na wierzch wysadzonych oczach, przypominających oczy schwytanego ptaka drapieżnego, był dawny wyraz młodzieńczy, połączony wszakże z niezmiernem zmęczeniem, wzbudzającem prawic litość.
I Aleksy zrozumiał też, że chociaż wiele myślał o śmierci ojca, oczekiwał jej i pragnął bezwiednie, ale w istocie rzeczy nigdy jej nie pojmował, jakby nie wierzył, że ojciec może umrzeć. Teraz tylko po raz pierwszy uwierzył... I zdumienie ogarnęło go; i nowy, nigdy przedtem nie doznawany strach — strach już nie o siebie, lecz o niego: czem musi być śmierć dla takiego człowieka? jak on będzie umierał?
— Albowiem człowiekiem jestem i śmierci podlegam — ciągnął dalej Piotr — komuż przeto pozostawię to, co przy pomocy Bożej zasadziłem i co plony niejakie już przynosi? Temu-li, który stał się podobien do onego sługi leniwego, o którym mówi Ewangelia, jako zakopał talent swój w ziemię i wzgardził darem od Boga mu danym? Jeszcze i o tem wspomnę, jakim złym obyczajem, jakim uporem jesteś napełnion; choć wielem cię za to strofował, i nietylko strofował, lecz i bijał; przy tem widzisz, jako od lat tylu prawie nie mówię z tobą. Ale wszystko to bez skutku, wszystko na próżno i nic czynić nie chcesz, tylko w domu przesiadujesz i zabawie się oddajesz. Wszystko to na przekór mi czynisz. Albowiem z jednej strony carską masz w sobie krew rodu wysokiego, z drugiej zasię — myśli niskie i sprośne, jakby ostatni z chłopów, i przestajesz z ludami, od których nic się nie nauczysz, okrom złych i grubych obyczajów. A czem wywdzięczasz się rodzicowi twojemu? Pomagasz-li mi w moich tak ciężkich trudach i troskach? Nic takiego nie czynisz, jako to wszystkim wiadomo. Raczej nienawidzisz spraw moich, które ja dla ludzi narodu mego działam, a ty po mnie stałbyś się onych burzycielem. Wszystko to rozważając z troską wielką i widząc, że niczem cię do dobra skłonić nie zdołam, postanowiłem oznajmić ci mój ostateczny testament i poczekać, czy się szczerze nie poprawisz. Jeśli poprawy w tobie nie ujrzę, to wiedz, że...
Na tem słowie zakaszlał się długim, męczącym kaszlem, który pozostał mu po chorobie. Twarz mu poczerniała, oczy wyszły na wierzch, pot wystąpił na czoło, żyły nabrzmiały. Zadyszał się, i od gwałtownych a próżnych wysiłków odchrząknięcia jeszcze bardziej się dusił, jak małe dzieci nie umiejące kaszleć. W tej mieszaninie dziecięctwa ze starością było coś śmiesznego i strasznego zarazem.
Lizeta zbudziła się, podniosła pyszczek i utkwiła w twarzy pana rozumny, jakby współczujący wzrok. Carewicz także spojrzał na ojca i nagle coś ostrego jakby ukłuło go w serce: »I pies żałuje, a ja«...
Piotr wreszcie odchrząknął, wypluł, zaklął zwykłą swą nieprzystojną klątwą i wycierając chustką pot i łzy, ciągnął dalej od tego miejsca, gdzie się zatrzymał, bardziej jeszcze ochrypłym, tak samo jak przedtem równym, beznamiętnym głosem, jakby czytał ukaz pisany:
— Mówię ci to wszystko, abyś świadom był...
Chustka nagle wypadła mu z ręki, nachylił się, by ją podnieść, lecz Aleksy uprzedził go, rzucił się szybko, podniósł i podał chustkę. I ta mała usługa przypomniała mu nagle to nieśmiałe tkliwe uczucie, prawie zakochania, które niegdyś żywił dla ojca.
— Ojczuszku! — wykrzyknął z takim wyrazem w twarzy i w głosie, że Piotr popatrzył na niego uważnie i wraz spuścił oczy. — Bóg widzi, nic podstępnego względem ciebie nie uczyniłem. A dziedzictwa ja sam też z powodu słabości mej nie pragnę; pocóż mam brać na siebie to, czemu nie podołam. Gdzie mnie do tego! I czyi ja ojczuszku... dla ciebie, dla ciebie... o Boże!
Głos mu się załamał. Rozpaczliwym, konwulsyjnym ruchem podniósł ręce, jakby chciał się chwycić za głowę i tak zamarł, jakby z dziwnym uśmiechem pomięszania na ustach, cały blady, drżący. Sam nie wiedząc, co się z nim dzieje, czuł tylko, jak coś w jego piersi rosło, podnosiło się z nieprzepartą siłą, wyrwać się chciało na zewnątrz. Jedno słowo, jedno spojrzenie, jeden znak ojca — a syn upadłby mu do nóg, objąłby je, zapłakałby takiemi łzami, że zwalić się, stajaćby musiał jak lód od słońca straszliwy mur, który ich dzielił. Wszystkoby wyjaśnił, zdobyłby się na takie słowa, że ojciec przebaczyłby, zrozumiał, jak go miłuje i miłował przez całe swe życie, jego jedynego, a teraz jeszcze miłuje silniej, niż przedtem: — i nic mu nie trzeba, tylko by mu ojciec pozwolił kochać siebie, umrzeć dla siebie, by go pożałował, by mu powiedział, jak to bywało mawiał w dzieciństwie, przyciskając go do swego serca. »Aloszenko, chłopcze mój miły!«.
— Pozostaw te dzieciństwa — dał się słyszeć nagle gruby, surowy, jakby umyślnie surowy, a w istocie rzeczy kryjący zmięszanie wewnętrzne głos Piotra. — Nie szukaj wymówek. Okaż nam wiarę w czynach, bo słowom samym nie ma co wierzyć. I w Piśmie powiedziano: nie może drzewo złe dobrych owoców rodzić.
Unikając oczu Aleksego, patrzał Piotr na bok, a tymczasem w twarzy jego coś błyskało, drżało jakby z poza martwej maski żywe przeglądało oblicze, aż nadto znane, miłe Aleksemu. Ale Piotr wnet owładnął swojem zmięszaniem. W miarę tego jak mówił, twarz jego stawała się coraz bardziej martwa, głos coraz twardszy, coraz nielitościwszy.
— Dzisiaj leniwcy nie w wielkiej są cenie. Kto chleb je, a korzyści nie przynosi Bogu, monarsze i ojczyźnie, podobien jest robakowi, który wszystko w zgniliznę zamienia, a pożytku ludziom zgoła nie przynosi. I apostoł mówi; próżniaczy człek niechaj nie je i niech przeklęty będzie leniwiec. Ty zasię bezczynny żywot wiedziesz...
Aleksy prawie nie słyszał słów. Ale każdy dźwięk ranił mu duszę, wrzynał się w nią, niewymowny ból sprawiając, jak nóż wrzyna się w żywe ciało. Było to istne zabójstwo. Chciał krzyczeć, powstrzymać ojca, ale czuł, że on nie usłyszy, nie zrozumie. Znów pomiędzy nimi podniósł się mur, przepaść się otworzyła. I ojciec każdem słowem odchodził od niego coraz dalej i dalej, beznadziejnie, bezpowrotnie, jak zmarli odchodzą od żywych.
Wreszcie i ból ustał. Wszystko w nim znów skamieniało. Znów wszystko mu było jedno. Dławiła go tylko sama nuda, wywołana przez ten martwy głos, który nawet nie ranił, a piłował jak tępa piła.
Ażeby skończyć, skończyć jak najprędzej, chwycił chwilę milczenia i wygłosił z dawna obmyślaną odpowiedź z takąż jak u ojca martwą twarzą i takimż martwym głosem:
— Miłościwy panie ojcze! nic innego rzec nie mogę, tylko przyznać, jako słusznie mej nieudolności gwoli korony rosyjskiej mię pozbawiacie; niech będzie wedle woli waszej. I o to was hosudara miłościwego uniżenie proszę, czując się do spraw państwa niezdatnym, albowiem pamięci pozbawion będąc, bez jakowej nic uczynić nie można, i na wszech siłach cielesnych i umysłowych osłabion przez różne choroby, nie zdolny stałem się do rządzenia tak wielkim narodem, ku czemu trzeba człowieka nie takiego jako ja. Temu gwoli do następstwa rosyjskiego po was — chociażbym i brata nie miał, a teraz Bogu chwała jest brat, któremu daj Boże zdrowie — nie pretenduję i nadal pretendować nie będę, w czem Boga za świadka wzywam i dla stwierdzenia świadectwa gotów jestem przysięgę własną ręką wypisać. Dzieci zaś moje poruczam łasce waszej hosudarskiej, dla siebie zaś proszę tylko utrzymania do śmierci.
Nastało milczenie. W ciszy południa zimowego słychać było tylko miarowe metaliczne tik-tak ściennego zegara.
— Twoje zrzeczenie się to tylko zwłoka czasu, a nie prawda — przemówił Piotr nareszcie, — albowiem jeśli teraz nie lękasz się z lekceważeniem patrzeć na ojcowskie nakazy, to jakżeż po śmierci mej wolę moją chować masz? A twoje przysięgi na wiarę nie zasługują, gwoli serca twego zatwardziałości. A przytem jest i słowo Dawidowe: wszelki człowiek kłamcą jest. Takoż choćbyś istotnie chciał pełnić moją wolę, to przemogą twe zamiary i przymuszą cię brody długie, popy i starcy, którzy lenistwu swemu gwoli dziś poniżeni zostali, — a ty ku nim skłonność masz wielką. Temu gwoli tak pozostać jako chcesz, ani rybą ni mięsem, nie możesz. Lecz albo zmień swoje obyczaje, i nieobłudnie stań się godnym następstwa albowiem dusza moja bez tego się nie uspokoi a osobliwie teraz, gdy na zdrowiu upadłem — albo zostań mnichem...
Aleksy milczał, spuściwszy oczy. Twarz jego wydała się teraz takąż maską jak twarz Piotra, maska naprzeciw maski — i w obu dziwne, nagłe, jakby widmowe podobieństwo — podobieństwo w sprzeciwieństwach. Rzekłbyś, szerokie okrągłe, nabrzmiałe oblicze Piotra odbijało się w wydłużonem, wązkiem obliczu Aleksego — jakby w zwierciadle wklęsłem zwężyło się i wyciągnęło poczwarnie.
Piotr również milczał. Ale w prawej jego szczęce, w kącie ust i oka, w całej prawej stronie twarzy wszczęło się szybkie drganie, wzmagające się wciąż i przechodzące stopniowo w ruch konwulsyjny, który ogarniał twarz całą, szyję, łopatkę, ramię i nogę. Ruch ten, poprzedzający napady wściekłości, był powodem, że poczytywano Piotra niekiedy za epileptyka lub opętanego. Aleksy nie mógł patrzeć bez trwogi na ojca w takiej chwili, ale teraz spokojny był, jakby go okrywała nieprzewidzialna nieprzenikliwa zbroja. Cóż jeszcze mógł mu uczynić ojciec? Zabić? — Niechby. — Czyż to, co uczynił przed chwilą, nie gorsze od zabójstwa?
— Czemu milczysz? — zakrzyczał naraz Piotr, uderzając pięścią w stół w jednym z konwulsyjnych ruchów, wstrząsających całem jego ciałem.
— Strzeż się Aleksy! Myślisz nie znam cię? Znam, przenikam na wskróś. Na krew swą powstałeś, szczenię ty. Ojcu śmierci życzysz!... Skromniś, świętoszek przeklęty! Popy, starcy nauczyli cię tej polityki. Nie darmo Zbawiciel niczego nie kazał lękać się apostołom krom tego: Strzeżcie się, mówił, kwasu faryzejskiego, którym jest obłuda mnisza — dysymulacya.
Subtelny, zły uśmiech przemknął w spuszczonym wzroku carewicza. Zaledwie mógł się powstrzymać, aby nie zapytać ojca, co znaczy zmiana dat w »Oznajmieniu synowi memu« 11 października zamiast 22? Od kogo to ojciec nauczył się tej dyssymulacyi, tej chytrości, godnej Pietki poddyaka, Pietki chama, albo Fedoski, »księcia świata tego« z jego, »mądrą chytrością« i »polityką niebieską«?
— Ostatnie jeszcze napomnienie — przemówił znów Piotr poprzednim, równym, beznamiętnym prawie głosem, niezmiernym wysiłkiem woli hamując konwulsyjne drgania. — Pomyśl pilnie o wszystkiem i rezolucyę powziąwszy, daj odpowiedź niezwłoczną. A jeżeli nie, to wiedz, że i tak następstwa będziesz pozbawion. Albowiem skoro gangrena wdała się w palcu moim, to czyż odciąć onego nie powinienem? Podobnie i ciebie, jako członek zgangrenowany odetnę. A nie mniemaj, że tylko na strach ci to mówię: Bogiem się świadczę, uczynię co powiedziałem. Skoro bowiem za naród mój i ojczyznę żywot mój dać byłem gotów — to i ciebie nie pożałuję. Lepiej mieć obcego, który dobry jest, aniżeli swojego a złego. O czem ci oznajmiam, abyś wiedział i wybrał jedno z dwojga — albo obyczaje swe zmień, albo mnichem się uczyń. A jeśli tego nie uczynisz...
Piotr powstał wyprostował się w całej swej olbrzymiej postaci. Znów pochwycił go dreszcz konwulsyjny, głowa się trzęsła, trzęsły się ręce i nogi. Wykrzywiona, jakby ponuro-błazeńska, martwa maska twarzy z nieruchomym gorejącym wzrokiem, straszliwa była. Głuchy ryk zwierzęcy dał się słyszeć w głosie.
— A jeśli tego nie uczynisz, to postąpię z tobą jak ze zbrodniarzem!...
— Pragnę stanu zakonnego i proszę miłościwego na to pozwolenia — przemówił carewicz głosem cichym i stanowczym.
Kłamał. Piotr wiedział, że kłamie. I Aleksy wiedział, że ojcu kłamstwo jego wiadome. Złośliwa, mściwa radość napełniła duszę carewicza. W bezmiernej jego pokorze tkwił upór bezmierny. Teraz syn silniejszy był od ojca, słaby silniejszy był od mocnego. Co za pożytek carowi z mnichostwa syna? »Kołpak mniszy gwoździem do głowy nie przybity, zdjąć go można«. Dziś — mnich, jutro — car. Włożą do ziemi zwłoki ojcowskie, a syn szydzić będzie z dzieła ojca; zburzy wszystko, zniweczy, kamienia na kamieniu nie zostawi. Nie mnichem go czynić, a zabić, unicestwić, zetrzeć z oblicza ziemi.
— Precz! — zajęczał Piotr w bezsilnej wściekłości.
Carewicz podniósł oczy, i popatrzał na ojca z podełba, uporczywie: tak wilczę patrzy na starego wilka z najeżoną sierścią i z wyszczerzonymi zębami. Skrzyżowały się ich spojrzenia jak szpady w pojedynku — a ojciec spuścił oczy, wzrok jego złamał się jak nóż o twardy kamień.
I znów zaryczał jak zwierz raniony i z okrutnem przekleństwem podniósł nagle pięści nad głową syna, gotów rzucić się nań, bić, zabić.
Wtem mała, delikatna a silna rączka schwyciła ramię Piotra.
Carowa Katarzyna Aleksiejewna dawno już podsłuchiwała u drzwi komnaty przez dziurkę od klucza.
Ciekawa była Katienka. Jak zawsze, zjawiła się w najważniejszej chwili, aby pohamować swego męża. Uchyliła drzwi i cichym krokiem zbliżyła się doń na palcach.
— Pietienka! — przemówiła z miną pokorną, z nieco żartobliwem udaniem, jak dobre nianie przemawiają do upartych dzieci, lub jak się mówi do chorego. — Nie męcz się, Pietienka, nie bierz do serca kochanie. Zmęczysz, zamęczysz się, rozchorujesz i legniesz znów... A ty miły carewiczu, idź sobie z Bogiem. Widzisz, hosudar niezdrów.
Piotr odwrócił się, ujrzał spokojną, wesołą prawie twarz Katienki — i zaraz oprzytomniał. Ręce podniesione opadły, owisły jak sznury, a całe ogromne ciężkie jego ciało padło na fotel, jak pada drzewo podcięte u korzenia.
Aleksy patrząc na ojca uporczywie z podełba, zgięty, najeżony, jak zwierz patrzący na zwierza, powoli cofał się ku wyjściu i dopiero na progu szybko się obrócił, drzwi otworzył i wyszedł.
A Katienka usiadła na poręczy fotelu, wzięła w ramiona głowę Piotra, przycisnęła ją do piersi swych pełnych, tłustych, miękkich, jak poduszka, prawdziwych piersi karmiących. Obok żółtej, chorej, starej prawie twarzy cara, młodą prawie wydała się rumiana twarz Katienki, pokryta delikatnym puszkiem z małymi dołkami, z wysokiemi sobolowemi brwiami, o nizkiem czole, o włosach czarnych i oczach wielkich, wypukłych z niezmiennym uśmiechem na ustach, jaki widzieć można na portretach monarszych. Zresztą z całego oblicza wyglądała nie tyle na monarchinię, ile na służącą w zajeździe niemieckim, albo na sołdatkę rosyjską praczkę, jak sam car ją nazwał, praczkę, towarzyszącą swemu staremu we wszystkich wyprawach, opierającą, obszywającą go, i przykładającą mu synapizma, nacierającą mu brzuch, gdy kolka chwyciła.
Nikt lepiej od Katienki nie umiał powstrzymać wybuchów szalonego gniewu carskiego, wzbudzającego taką trwogę w otoczeniu.
Obejmując jedną ręką jego głowę, drugą gładziła mu włosy, powtarzając przy tem wciąż te same słowa: »Pietienka, Pietienka, miłe, drogie me kochanie, serdeczne«. Była jak matka usypiająca chore dziecię, jak poskromicielka lwów, głaszcząca rozwścieczone zwierzę. Pod działaniem tej cichej, spokojnej pieszczoty, car uspakajał się jakby zasypiał. Konwulsyjne drżenie ciała słabło; tylko martwa maska twarzy teraz całkiem już skamieniała; z oczami zamkniętemi wciąż jeszcze drgała, chwilami wykrzywiając się jakby w błazeńskich grymasach.
Za Katienką weszła do komnaty małpka, przywieziona jako podarek Lizce, młodej carewnie przez jednego szypra holenderskiego. Figlarna małpka, postępując jak paź za carową, chwytała za brzeg jej sukni, jakby chciała ją podnieść z bezwstydną zuchwałością. Ale ujrzawszy suczkę Lizetę, wskoczyła na stół, ze stołu na sferę, przedstawiającą ruch ciał niebieskich wedle systemu Kopernika. Ciężkie łuki miedziane ugięły się pod maleńkiem zwierzątkiem; globus niebieski z cicha zadźwięczał. Potem, skacząc coraz wyżej dostała się małpka na sam wierzch stojącego zegaru angielskiego, pokrytego skrzynką oszkloną o ramach mahoniowych. Ostatni promień zachodzącego słońca padał na zegar i poruszające wahadło błyszczało jak gzygzak błyskawicy. Małpka już od dawna nie widziała słońca. Usiłując jakby coś sobie przypomnieć, patrzyła z żałosnym podziwem na obce sobie, blade, zimowe słońce, mrużyła oczy i czyniła różne grymasy, jak gdyby przedrzeźniając konwulsyjne drgania twarzy Piotra. I było dziwne, straszliwe podobieństwo błazeńskich wykrzywień w dwóch tych twarzach — maleńkiego zwierzątka i wielkiego cara.
Aleksy powracał do domu.
Miał uczucie, jakiego doznawać mogą ludzie, którym odcięto nogę albo rękę. Ocknąwszy się, chcą dotknąć miejsca, gdzie był członek odcięty i widzą, że go już niema. Tak carewicz czuł w duszy swej miejsce, gdzie była miłość dla ojca i widział, że jej tam już nie ma. »Jako członek zgangrenowany odcięty«, przypominał sobie słowa ojcowskie. Jakby wraz z wielkiem jego miłowaniem wszystko zeń wyjęto, pusto w nim było — ni nadziei, ni strachu, ni żalu, ni radości; pusto, lekko, straszliwie.
I dziwno mu było, że tak szybko, tak prosto spełniło się jego życzenie: ojciec umarł...