Strona:Antychryst.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się do czasu z innymi żebrakami, czy udać się do klasztoru, czy odjechać do takiego państwa, gdzie przyjmują gościnnie przybywających i nie wydają ich nikomu.
— Zostań mnichem — namawiał radca admiralicyi, Aleksander Kikin, powiernik Aleksego — kołpak mniszy, nieprzybity do głowy gwoździem, może być zdjęty... Będziesz miał spokój.
— Raz już wybawiłem cię od szafotu, na który ojciec chciał cię posłać — mówił książę Wasil Dołgoruki. — Teraz radować się możesz: nic ci się nie stanie. Napisz choć tysiąc listów, obiecujących zrzeczenie się, jeśli potrzeba. Czas mamy przed sobą. Stare przysłowie mówi: Ślimak puścił się w drogę, ale nie prędko zajdzie. Nie będzie to umowa z poręczeniem.
— Dobrze, że nie chcesz dziedzictwa — pocieszał go książę Jerzy Trubeckoj — czy to łzy nie płyną przez złoto?
Carewicz dożo rozmawiał z Kikinem o ucieczce do cudzych krajów, aby tam gdziekolwiek zamieszkać nie dla czego innego, jeno, aby przeżyć spokojnie, oddaliwszy się od wszystkiego.
— Jak ci się zdarzy sposobność — doradzał Kikin — jedź do Wiednia, do cesarza. Tam cię nie wydadzą. Cesarz mówił, że przyjmie cię jak syna. A nie, to do papieża, albo na dwór francuski. Tam i królowie znajdują protekcyę i z twoją sprawą łatwo pójdzie.