Strona:Antychryst.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Powiedz synu, nie zabiłeś kiedy człowieka dobrowolnie lub mimowoli?
Było to pytanie, którego oczekiwał i którego bał się carewicz.
— Zgrzeszyłem ojcze — wyszeptał zaledwie dosłyszalnym głosem — nie czynem, nie słowem a myślą. Ojcu...
I znów jak przed chwilą zatrzymał się sam, jakby przestraszony tem, co chciał powiedzieć. Ale wzrok wszechwidzący przenikał w najskrytszą głąb jego serca. Przed tym wzrokiem nic nie mogło się utaić.
Z wysiłkiem, blady i drżący, oblewając się zimnym potem, kończył:
— Gdy ojciec był chory, śmierci mu życzyłem.
I cały pochylił się i skurczył, głowę skłonił, oczy zakrył, aby nie widzieć tego, który stał przed nim. Odrętwiał od trwogi, jakby oczekiwał, że zabrzmi wnet słowo na kształt gromu niebieskiego — ostateczne potępienie lub usprawiedliwienie, jak na sądzie Bożym.
I nagle znany, zwykły głos O. Jakóba przemówił:
— Bóg ci przebaczy synu. Wszyscy my śmierci mu życzym.
Carewicz podniósł głowę, otworzył oczy i ujrzał znane te, zwyczajne, nie straszne wcale oblicze ludzkie, z cienkiemi zmarszczkami około dobrych i nieco chytrych oczu, brodawkę z trzema włoskami na okrągłym, nieco jakby nabrzmiałym po-