Strona:Antychryst.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

którzy przyszli z dołu, powiedzieli, że płoną chaty robotników i składy lin okrętowych w sąsiedniej admiralicyi. Pomimo bliskości wody pożar był bardzo groźny przy takiej sile wiatru: płonące głownie padały na pobliskie domy, które w każdej chwili w różnych punktach miasta mogły się zapalić. Miasto zdało się ginąć od dwóch żywiołów — płonęło i tonęło zarazem. Spełniało się proroctwo o zgubie Petersburga.
O świcie burza uspokoiła się. W przeźroczej szarzyźnie mglistego dnia kawalerowie w perukach pokrytych kurzem i pajęczyną, damy w robronach »wedle wersalskiej maniery«, okryte kożuchami baraniemi, z posiniałemi od zimna twarzami — wydawali się sobie nawzajem istnemi widmami.
Mons spojrzał przez okienko w dachu i zamiast miasta ujrzał bezbrzeżne jezioro. Burzyło się ono i kipiało, jakby do samego dna, niby woda wrząca w kotle pod działaniem ognia. Była to Newa, pstra, jak skóra na wężu, żółta, czarna, brunatna, z plamami białemi, jakby już strudzona, ale zawsze wściekła, straszna, pod straszliwem, szarem jak ziemia i niskiem niebem.
Na falach unosiły się rozbite barki, poprzewracane łódki, bale, deski, dachy, szkielety całych domów, drzewa powyrywane z korzeniami i trupy zwierząt.
Wśród tryumfującego żywiołu marnie wyglądały ślady życia ludzkiego: gdzieniegdzie sterczą-