Strona:Antychryst.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A co ojcze święty: w Boga wierzysz? — znów spojrzał na niego uporczywie carewicz.
— A cóż to proszę Waszej Miłości za polityka bez kościoła, a cóż za kościół bez Boga? »Nie ma władzy jedno od Boga«.
I zachichotawszy dziwnie, ni to zuchwale, ni to nieśmiało, dodał:
— Ale jednak i ty mądry, Aleksy Pietrowiczu! Mędrszy od ojca. Ojciec twój choć mądry, a na ludziach się nie zna. — Bywało, że nieraz i za nos go wodzili. A ty na mądrych ludziach poznasz się prędzej.
I schyliwszy się nagle pocałował w rękę carewicza, tak szybko i zręcznie, że ten nie zdążył jej wyrwać, tylko wstrząsnął się cały.
I chociaż czuł, że pochlebstwo mnicha, to miód na nożu, jednak słodki był miód ten. Poczerwieniał i ażeby ukryć zmieszanie, przemówił z udaną surowością.
— Bacz bracie Teodozy, nie kręć chytrze! Dopóty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Ty cara ojca, jak kot niedźwiedzia łapą zaczepiasz, a jak niedźwiedź się obróci i capnie cię i przyciśnie cię, to i tchu po tobie nie zostanie!...
Twarzyczka Fedoski zmarszczyła się chorobliwie, oczy się rozszerzyły i oglądając się, jakby ktoś stał za jego plecami, zaszeptał jak przedtem szybkim, jakby gorączkowym szeptem:
— Och, panie miły, och straszno mi. Zawsze myślałem, że nie minąć mi śmierci z rąk jego.