Strona:Antychryst.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kin. Gdybyś coś gadał nie uwierzy ci — zaprę się, a ciebie wezmą na pytki.
O pytkach carewicz wspomniał na żart, aby starego podrażnić.
— Tak to hosudar? Kiedy carem zostaniesz, to wierne sługi pytką straszyć będziesz?
— Nie bój się Afanasicz! Gdy carem mię zrobią, to was wszystkich należycie uczczę. Ale gdzie mnie tam carem być — dodał z cicha.
— Będziesz, będziesz! — odparł stary z takiem przekonaniem, że Aleksemu znów serce od radości zadrgało.
Zadźwięczały dzwonki, dało się słyszeć skrzypienie sań po śniegu, rżenie koni i głosy pod oknami. Aleksy zamienił spojrzenie z Afanasiczem: Kto by to mógł być w tak późnej godzinie? Czy nie z pałacu od ojca?
Stary wybiegł do sieni. Był to archimandryta Teodozy. Carewicz ujrzawszy go pomyślał, że ojciec umarł — i tak pobladł, że pomimo ciemności, mnich to zauważył, i błogosławiąc go uśmiechnął się z lekka.
Skoro zostali we cztery oczy, Teodozy siadł przy kominie naprzeciw carewicza i milcząc spoglądał na niego zawsze z tym samym ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Począł grzać zziębnięte ręce nad węglami, zginając i rozginając skrzywione palce, podobne do szpon ptasich.
— Cóż tam? jak ojciec? — przemówił wreszcie Aleksy, wstrzymując dech.