Strona:Antychryst.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Większa część wraz z carem rzuciła się nazad ku wyjściu z galeryi w główną budowlę. Druga część mniejsza, znajdująca się na przodzie, bliższa przeciwległego wejścia do pawilonu, chciała popędzć również w kierunku głównej budowli, ale nie zdążyła dobiedz do środka galeryi, gdy okiennica przy jednem z okien zatrzeszczała, zatrzęsła się i oberwała. Posypały się kawałki szkła i woda szumnym strumieniem wdarła się przez okno. Równocześnie powietrze ściśnięte w piwnicy, parciem swem podniosło podłogę, która pękła z hukiem podobnym do wystrzału armatniego.
Piotr z drugiego końca galeryi wołał do pozostałych w niej:
— Nazad, nazad do pawilonu! Nie bójcie się. Łódki przyślę.
Słów nie słyszeli, ale zrozumieli znaki i zatrzymali się.
Dwaj tylko ludzie biegli jeszcze po zatopionej podłodze. Jeden z nich, Fedoska, dobiegł prawie do drzwi, gdzie stał Piotr, gdy w tem deska w podłodze ugięła się, Fedoska spadł na dół i począł tonąć. Gruba Holenderka, żona szypra holenderskiego, z pogiętą spódnicą przeskoczyła przez głowę mnicha: po nad czarnym mniszym kołpakiem mignęły jej tłuste łydki w czerwonych pończochach. Car rzucił się na pomoc; wyciągnął Fekoskę za ramiona, podniósł go i uniósł na rękach, jak małe dziecko, trzepoczącego się, machającego czarnemi skrzydłami sutanny, z których sączyła się woda.