Strona:Antychryst.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aleszonka, Aleszonka!
Ognie płoną gorące,
Kotły szumią kipiące,
Ostre toczą już noże,
Chcą cię zarżnąć nieboże.

Potem widział Aleksy we śnie głuchą, pustą ulicę, śnieg wczesny tający, szereg czarnych drewnianych chat, ołowiane kopuły staroświeckiej cerkwi. Wczesny, ciemny, do wieczoru podobny poranek. Na skraju nieba gwiazda z ogonem — kometa czerwona jak krew. Świnie tłuste, gołe, czarne z różowemi piętnami ciągną błazeńskie sanie. Na saniach trumna otwarta. W trumnie coś czarnego, oślizłego, jak zgniłe liście w pustym pniu spruchniałym... W promieniach komety blade, ołowiane kopuły cerkwi mają krwawy odblask. Pod saniami cienki lód kałuży wiosennych załamuje się i czarne błoto tryska jak krew. Cichość taka — jak przed końcem świata, przed trąbą archanioła. Tylko świnie chrząkają. I czyjś głos podobny do głosu siwiuteńkiego staruszka w zielonej wypłowiałej sutannie św. Dymitra Rostowskiego, szepce mu na ucho:
»Pan się odwraca od męża krwi i pochlebstwa«.
I carewicz wiedział, że mąż krwi, to Piotr.
Zbudził się jak zawsze po tym śnie w przerażeniu. W okno zaglądał wczesny, ciemny, jakby wieczorny poranek. Cisza była taka, jak przed końcem świata.