Strona:Antychryst.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W powrotnej drodze zachciało mu się podpłynąć do Ogrodu Letniego, aby zobaczyć, jakie spustoszenia uczyniła tu woda.
Galerya nad Newą była na pół zrujnowana, ale Wenus nie uległa uszkodzeniu. Podstawę posągu zalała woda, tak, iż bogini, zdawało się, stoi na falach, jakby wychodziła z nich, powtórnie zrodzona z piany; ale nie z owych lazurowych, łagodnych fal, jak niegdyś, lecz z groźnych, ciemnych, ciężkich, podobnych do żelaznych Styksowych fal.
U stóp bogini coś czerniało na marmurze. Piotr spojrzał przez lunetę i ujrzał, że to człowiek. Wedle ukazu cara żołnierz dniem i nocą stał na warcie koło drogocennego posągu. Zaskoczony przez powódź, nie śmiejąc uciekać, wdrapał się na podstawę posągu i chwyciwszy się nóg bogini, przesiedział tak zapewne noc całą, zesztywniały od zimna, na pół martwy ze zmęczenia.
Car pospieszył mu na pomoc. Stojąc u steru, kierował statkiem przeciw fali i wiatrowi. Wtem wpadł ogromny bałwan, przewalił się przez pokład, zalał cały statek, tak, iż ten zdawał się tonąć. Ale Piotr doświadczonym był sternikiem. Opierając się z całą siłą nogami o burtę i ciężarem ciała naciskając ster, przezwyciężał wściekłość fal i pewną dłonią kierował ku celowi.
Carewicz spojrzał na ojca — i nagle, nie wiedząc skąd, przypomniało mu się to, co słyszał