Strona:Antychryst.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tegoż dnia wieczorem odwiedził Kikina i miał z nim długą rozmowę na osobności. Kikin mieszkał na końcu miasta naprzeciw Słobód Ochteńskich w bliskości Smolnego przedmieścia. Carewicz powrócił od niego wprost do domu.
Sanie szybko się sunęły po pustym lesie i po pustych również szerokich ulicach, podobnych do leśnych przerębów, wzdłuż których zaledwie dostrzedz można było szeregi ciemnych, z balów zbudowanych chat zasypanych śniegiem. Księżyc był niewidoczny, ale powietrze przeniknięte było skrami jego blasków. Śnieg nie padał, lecz z dołu kłębił się od wiatru białemi słupami lub kurzył się jak dym. I świetlista zawierucha miesięczna pieniła się w mętno niebieskiem niebie jak wino w pucharze. Aleksy z rozkoszą wdychał mroźne powietrze. Było mu wesoło, jakby w duszy jego igrała również świetlista zawieja, bujna, pijana, upajająca. I jak za ową zawieją księżyc, tak za jego wesołością była myśl, której on sam jeszcze nie widział i której lękał się ujrzeć, choć czuł, że to od niej właśnie czuje to upojenie, strach i wesołość.
W pokrytych szronem oknach chat, pod zwieszającemi się z pod dachu soplami lodowemi, jak oczy pijane pod siwemi brwiami błyskały płomyki w niebieskawej mgle miesięcznej. »Być może — pomyślał patrząc na nie — piją tam teraz za moje zdrowie, za nadzieję rosyjską«.
Powróciwszy do domu, siadł u kominka, na którym żarzyły się dogasające węgle i kamerdy-